Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Drugi tom sagi o silnych kobietach pragnących miłości, domu i szczęścia
Rok 1670. Do nędznego magazynu na brzegu Tamizy przybywa dwoje nieoczekiwanych gości. Pierwszy to sir James Avery, który szuka kochanki porzuconej dwadzieścia lat temu. Jako protegowany króla Karola II dziś mógłby wiele zaoferować Alinor w zamian za odzyskanie tego, czego nie sposób kupić – syna i dziedzica.
Drugim gościem jest piękna wenecjanka w żałobie. Przedstawia się jako synowa Alinor i oznajmia, że straciła męża w ciemnych wodach weneckiej laguny. Alinor jest jednak pewna, że syn żyje, a wdowa to oszustka. W listach dzieli się rozterkami z bratem, który wyjechał do Ameryki i próbuje ułożyć sobie życie gdzieś na pograniczu ziem zajętych przez angielskich osadników i terenów zamieszkanych przez Indian.
Mroczne wody to przejmująca wędrówka z dzielnic biedy i pałaców XVII-wiecznego Londynu, przez kapiącą złotem Wenecję, aż po pionierską osadę Hadley w Nowej Anglii.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 702
Polecamy także tej samej autorki
Cykl „Wojna Dwu Róż”:
Władczyni rzek
Biała królowa
Czerwona królowa
Córka Twórcy Królów
Biała księżniczka
Klątwa Tudorów
Esej historyczny:
Kobiety Wojny Dwu Róż: księżna, królowa i królowa matka
„Cykl Tudorowski”:
Wieczna księżniczka
Kochanice króla
Dwie królowe
Błazen królowej
Kochanek dziewicy
Uwięziona królowa
Ostatnia żona Tudora
Trzy siostry, trzy królowe
Zmierzch Tudorów
Powieści historyczne z różnych okresów:
Czarownica
Żona oficera
Nobliwy proceder
Mokradła
„Saga Rodu Laceyów”:
Dziedzictwo
Dziecko szczęścia
Meridon
Powieść obyczajowa:
Dom cudzych marzeń
Nabrzeże Reekie, Southwark, Londyn,
wigilia przesilenia
Kochany Nedzie, najdroższy Bracie!
Muszę Ci zdradzić, że otrzymałam list od żony Roba z Wenecji.
Złe wieści. Najgorsze wieści. Pisze, że Rob utonął i nie żyje utonął. Żona Roba, Wdowa przyjeżdża do Anglii z jego dzieckiem. Piszę więc do Ciebie, ponieważ nie mogę w to uwierzyć, bo pewnie chciałbyś wiedzieć od razu. Ale nie potrafię znaleźć słów.
Chyba rozumiesz – czułabym, że mój syn nie żyje.
Tymczasem wiem, że tak nie jest.
Przysięgam na mą duszę, że tak nie jest.
Napiszę znowu, kiedy ona przybędzie i wyjawi nam coś więcej.
Sądzę, Pewnie powiesz, iż sama siebie okłamuję, nie potrafię znieść ciosu i roję sobie, że mylą się wszyscy poza mną. Nie wiem. Skąd mam wiedzieć? Ale czuję, że się nie mylę
Przepraszam, że ślę Ci tak zły smutny list. Ale to niemożliwe, żeby Rob nie żył, a ja bym o tym nie wiedziała. Czułabym! Niemożliwe, żeby utonął.
Niepodobna, że mnie udało się ujść z życiem z toni, a dwadzieścia jeden lat później pochłonęła mojego syna.
Twoja kochająca siostra Alinor
Oczywiście modlę się, abyś pozostawał w zdrowiu.
Napisz do mnie.
LONDYN, WIGILIA LETNIEGO PRZESILENIA 1670 ROKU
Obskurny magazyn stał po niewłaściwej stronie rzeki. Tej południowej, gdzie budynki tłoczyły się z braku przestrzeni, a małe łódki zrzucały miniaturowy ładunek z bardziej niż skromnym zyskiem. Całe bogactwo Londynu mijało to miejsce, płynąc w górę rzeki, gdzie rozsiadł się nowy, jeszcze niedokończony budynek urzędu celnego. Fasada z kremowego kamienia górowała nad bystrym nurtem, jakby chciała opodatkować każdą kroplę brudnej wody. Największe statki, holowane przez gorliwe krypy, mijały wątłe pomosty z równą wzgardą jak gnijące sterty śmieci. Dwa razy na dobę uciekała stąd nawet woda, przypływ pozostawiał pas cuchnącego błota i pokryte wodorostami falochrony sterczące z mułu niczym stare kości.
Magazyn, tak jak inne, tulące się do niego niczym książki pośpiesznie upchnięte na półce, stał, dygocząc na wietrze, frontem skierowany ku ciemnemu kanałowi. Wszystkie te rudery łaknęły zysku. Marzyły o bogactwie, które przybyło wraz z królem na statku – niegdyś należącym do Cromwella – do kraju, który kiedyś był wolny. Biedni kupcy ledwo się utrzymywali z rzecznego handlu. O tak, wiele słyszeli o nowym królu i jego wspaniałym dworze w Whitehall, ale na powrocie monarchy nie skorzystali nic. Widzieli go tylko raz, kiedy flagowy statek przepływał obok, a królewskie proporce łopotały dumnie na wietrze. Tylko raz i nigdy więcej. Król tu, na południowym brzegu rzeki? We wschodniej części miasta? To nie było miejsce, które ktoś miałby ochotę odwiedzać, lecz takie, z którego ludzie uciekali. Nikt tu nie widywał wspaniałych karocy ni szlachetnych koni. Powracający król zatrzymał się w zachodniej części Londynu, otoczony przez zgraję błękitnokrwistych cwaniaków i wysoko urodzonych nierządnic; zgraję złaknioną wyuzdanych rozkoszy, skoro zrządzeniem fortuny wyrwali się na powrót z otchłani rozpaczy. A przecież nikt z nich nie zapracował na ten uśmiech losu.
Tymczasem jednak skromny dom po niewłaściwej stronie rzeki wiernie trwał przy starych purytańskich zasadach ciężkiej pracy i oszczędności, tak jak okoliczne budynki wciąż wiernie trwały przy nabrzeżu. O tym właśnie myślał człowiek, który stał przed budynkiem, patrząc w górę, w okna, jakby miał nadzieję dostrzec kogoś w środku. Miał na sobie porządne brązowe odzienie; biała koronka na kołnierzu i mankietach zdawała się nad wyraz skromna w tych czasach rozpasania mody. Jego koń czekał cierpliwie z tyłu, podczas gdy mężczyzna lustrował szarą martwą fasadę, żurawia z bloczkiem umocowanego na ścianie i szeroko otwarte podwójne odrzwia. Po chwili obrócił się ku mętnej wodzie, by rzucić okiem na dokerów wyładowujących ciężkie wory z ziarnem z płaskodennej barki wyciągniętej na brzeg. Podawali je sobie, nucąc monotonną pieśń, która pomagała utrzymać rytm i tempo pracy.
Mężczyzna czuł się w tym miejscu równie obco, jak przy nielicznych okazjach, kiedy gościł na dworze. Zdawało się, że w tej nowej Anglii nie ma dla niego miejsca. W rozjarzonych światłami hałaśliwych pałacach był tylko kłopotliwym wspomnieniem trudnej przeszłości. Klepano go po plecach i raczono obietnicami, które niemal od razu tonęły w niepamięci. Ale i na nabrzeżu Bermondsey rzucał się w oczy jako obcy – bogaty próżniak wśród pracującego ludu. Jego cicha obecność kłóciła się jawnie z bezustannym piskiem bloczków żurawi, hurgotem beczek, krzykami komend i klątwami spoconych dokerów. Na dworach wadził w bezrozumnych zabawach – był zbyt szary, zbyt ponury – tutaj przeszkadzał w pracy. Tu, gdzie ludzie nie stanowili już jednostek, lecz działali jak tryby jednej machiny. Zdawać się mogło, że nawet ich praca nie jest już świadomym dziełem, lecz została zmieniona w bezmyślny mozół. Świat wszakże nie był już spójny, został bowiem rozdarty na dwoje. Dwór i prowincja, wygrani i przegrani, protestanci i heretycy, rojaliści i okrągłogłowi. Ci, którzy niezasłużenie zyskali, i ci, którzy niesprawiedliwie przepadli.
Czuł, że zanadto się oddalił od swego światka małych zbytków, które uważał za oczywiste i należne. Od ciepłej wody w porcelanowym dzbanku w sypialni, czystej odzieży na co dzień i służby, która robiła wszystko, co konieczne. Ale przecież musi zanurzyć się w tym świecie fizycznej pracy. Nie ma wyjścia, jeśli chce naprawić to, co zepsuł. Jeśli chce dać szczęście dobrej kobiecie i zaleczyć rany własnej porażki. Tak jak król, i on wrócił dokonać restauracji.
Przywiązał konia do pierścienia przy słupku i zbliżył się do krawędzi pomostu. Spojrzał w dół, gdzie na pochylni ciężko spoczywała barka.
– Skąd przybywacie? – zawołał do mężczyzny, który musiał być szyprem, ponieważ przyglądał się rozładunkowi z boku, notując każdy worek w rejestrze.
– Z Sussexu, z wyspy Sealsey! – odkrzyknął tamten w znajomym rozwlekłym dialekcie. – Najlepsza pszenica w Anglii. – Zmrużył oczy, zadzierając głowę. – Przyszliście nabyć? A może piwo z Sussexu? Albo solone ryby? Mamy i to.
– Nie jestem kupcem, nie przyszedłem w interesach – odparł mężczyzna. Serce zaczęło walić mu w piersi na dźwięk nazwy wyspy, która kiedyś była jego domem. Jej domem...
– Pewnie! To może na jaki wytworny bal? – zadrwił szyper, a jeden z dokerów parsknął śmiechem.
Nieznajomy puścił impertynencję mimo uszu. Odwrócił się i znów zmierzył wzrokiem fasadę magazynu.
Budynek stał na końcu całego rzędu podobnych sobie i wyglądał najbardziej dostatnio wśród ruder skleconych z desek i starych klepek okrętowych. Nieco dalej za nabrzeżem, gdzie rzeka Neckinger łączyła się z Tamizą, wlewając do niej spienione brudne wody, stała szubienica; dyndały na niej szczątki dawno powieszonego nieszczęśnika. Kilka strzępów tkaniny trzymało jeszcze w kupie wyblakłe kości. Pirat, którego skazano na stryczek i pozostawiono jako ostrzeżenie dla innych. Mężczyzna wzdrygnął się. Nie potrafił sobie wyobrazić, jak kobieta, którą znał, może mieszkać w miejscu, gdzie niechybnie słychać zgrzyt szubienicznych łańcuchów.
Zdawał sobie sprawę, że nie miała innego wyjścia. I tak zrobiła, co mogła, by uczynić to miejsce znośniejszym. Na pierwszy rzut oka widać było, że magazyn wyremontowano i wzmocniono. Ktoś nawet zadał sobie trud i naraził się na wydatek, by dobudować niewielką wieżyczkę w narożniku skierowanym ku rzece. Zapewne było z niej widać zarówno Tamizę, jak i Neckinger. Wąskie oszklone drzwi wychodziły na balkonik, skąd mieszkanka mogła spojrzeć na wschód, w dół rzeki i w stronę morza, albo na zachód, w górę rzeki i w kierunku miasta. Miała też widok w głąb lądu ponad dokiem Świętego Zbawiciela. Mogła otworzyć okno i słuchać krzyku mew lub obserwować, jak w dole przypływ wzbiera i odchodzi, a łodzie z towarami przybijają do nabrzeża u jej stóp. Być może wracała wtedy myślami do domu. Może zdarzały się noce, gdy mgła ciągnąca znad rzeki sprawiała, że niebo stawało się równie szare jak woda. Rozmyślała wtedy o innych nocach, słysząc w wyobraźni łoskot pracującego młyna. A może patrzyła ponad niespokojną tonią na północ, ponad wąskimi zaułkami sklepikarzy i dostawców okrętowych; ponad moczarami, gdzie krążyło morskie ptactwo, napełniając powietrze krzykiem. I wyobrażała sobie wtedy północne wzgórza i szerokie niebo rodowych ziem mężczyzny, którego niegdyś kochała.
Podszedł do frontowych drzwi budynku, który w sposób oczywisty łączył funkcje domu, biura i składu. Uniósł wykonaną z kości słoniowej gałkę szpicruty i głośno zastukał. Czekał cierpliwie, słysząc zbliżające się kroki, które odbijały się głuchym echem w drewnianej sieni. Drzwi się otwarły; stanęła w nich służąca w poplamionym fartuchu. Gapiła się zaskoczona to na lśniącą skórę francuskiego kapelusza, to na wypolerowane buty gościa.
– Życzyłbym sobie widzieć... – Teraz, kiedy dotarł aż tutaj, zdał sobie sprawę, że nie wie, jakiego nazwiska używa. Ani kto jest właścicielem magazynu. – Życzyłbym sobie widzieć się z panią domu.
– Którą? – zaciekawiła się, wycierając brudną dłoń o jutowy fartuch. – Panią Reekie czy panią Stoney?
Wstrzymał oddech na dźwięk nazwiska jej męża oraz wzmiankę o córce. Pomyślał, że skoro już to nim wstrząsnęło, co się stanie, kiedy ją ujrzy?
– Panią Reekie. – Otrząsnął się. – To ją właśnie pragnę widzieć. Czy jest w domu?
Dziewczyna uchyliła drzwi nieco szerzej. O nie, nie wpuściła go grzecznie do środka, zupełnie jakby nigdy nie przyjmowała gości.
– Jeśli chodzi o ładunek, powinniście iść od podwórza i pytać o panią Stoney.
– Nie chodzi o żaden ładunek. Chcę się widzieć z panią Reekie.
– Po co?
– Powiedz, że pyta o nią stary przyjaciel – wyjaśnił cierpliwie. Nie odważył się podać nazwiska. Srebrna sześciopensówka gładko przewędrowała z jeździeckiej rękawicy do spracowanej dłoni. – Przekaż, że proszę o widzenie – powtórzył. – I przyślij stajennego, żeby zabrał mojego konia do stajni.
– Nie mamy stajennego – odparła, chowając monetę w zanadrzu i lustrując go od stóp do głów. – Jest tylko woźnica i podwórze, gdzie składujemy beczki. A w stajniach stoją konie zaprzęgowe.
– Dobrze więc, powiedz woźnicy, żeby zaprowadził konia na podwórze.
Otwarła drzwi tylko na tyle, żeby go wpuścić, i zostawiła je otwarte. Dokerzy na pomoście z pewnością widzieli, jak stoi skrępowany w sieni, z kapeluszem w jednej, a szpicrutą i rękawicami w drugiej ręce. Dziewczyna minęła go bez słowa i ruszyła do drzwi w drugim końcu pomieszczenia. Krzyknęła do kogoś, żeby otworzył wrota na podwórze i że nie, nie ma dostawy, tylko jakiś człowiek z koniem i nie będzie przecież stał na zewnątrz.
Rozpaczliwie zażenowany rozejrzał się wokół. Rzucił okiem na drewniane odrzwia z wysokim kamiennym progiem, który chronił przed zalaniem wodą, wąskie schody na górę i samotne krzesło. Szczerze pożałował, że w ogóle tu przyszedł.
Spodziewał się, że kobieta, którą odwiedził, będzie pędzić nawet uboższy żywot. Wyobrażał sobie, że sprzedaje medykamenty albo asystuje przy porodach marynarskim żonom i kapitańskim dziwkom. Oczyma duszy widział ją w niedoli, jak szyje ze skrawków ubrania dla dzieci i głodzi się, by móc postawić przed nimi miskę kaszy. Ima się czego może, byle przeżyć. Myślał o niej tak, jak ją zapamiętał – jako o ubogiej, lecz dumnej kobiecie, która oszczędza każdego pensa, ale nigdy nie żebrze. Wyobrażał sobie, że haruje w jakiejś portowej oberży, i modlił się, by los nie zepchnął jej na samo dno, na ulicę. Co roku wysyłał list, w którym zapewniał, że życzy jej jak najlepiej i wciąż o niej myśli. Za każdym razem pod woskową pieczęcią ukrywał złotą monetę. Nigdy mu nie odpisała. Nie miał nawet pewności, czy listy dotarły. Nigdy się nie odważył odwiedzić tego skromnego budynku przy nabrzeżu. Nie pozwolił sobie nawet na to, by wynająć łódkę, popłynąć w dół rzeki i zerknąć, jak mieszka. Bał się tego, co może odkryć. Ale tego roku, w tym miesiącu i w tym szczególnym dniu wreszcie zebrał się na odwagę.
Służąca wróciła i zatrzasnęła drzwi od nabrzeża, odcinając gwar i blask wdzierający się z zewnątrz. Wreszcie poczuł się wpuszczony do domu, a nie tylko dostarczony jak paczka towaru.
– Czy pani... Reekie mnie przyjmie? – spytał, zacinając się przy nazwisku.
Zanim dziewczyna zdążyła odpowiedzieć, w dalszej części domu otwarły się drzwi i do sieni weszła kobieta po trzydziestce. Miała na sobie poważną ciemną suknię godną kupieckiej żony i prosty roboczy fartuch związany ciasno w talii. Skromny kołnierz był biały i gładki, tak bardzo niemodny w tych ekstrawaganckich czasach. Złotobrązowe włosy zaczesała gładko do tyłu i prawie całkowicie ukryła pod białym czepcem. Miała delikatne kurze łapki w kącikach oczu i głęboką bruzdę na czole, które musiała często marszczyć. Nie spuściła wzroku jak przystało na dobrą purytankę, ale też nie było w nim dworskiej kokieterii. Po raz kolejny James z niewytłumaczalnym lękiem spojrzał w jawnie wrogie oczy Alys Stoney.
– To ty. – Zmierzyła go wzrokiem, nie wydając się zaskoczona. – Po tylu latach.
– To ja – przytaknął i nisko się ukłonił. – Dokładnie po dwudziestu jeden latach.
– Nie jest to najlepsza pora – rzuciła hardo.
– Nie mogłem przybyć wcześniej. Czy możemy porozmawiać?
Ledwie zauważalnie skłoniła głowę.
– Domyślam się, że zechcesz wejść? – zapytała bezlitośnie i poprowadziła go do przyległego pomieszczenia, wskazując, by przestąpił nad wysokim progiem. Przez małe okienko rozciągał się widok na rzekę, las masztów i zwiniętych żagli, a także nabrzeże, na którym robotnicy wciąż ładowali wóz i toczyli beczki do magazynu. Przymknęła okiennicę, by z zewnątrz nie widzieli, jak wskazuje gościowi miejsce na prostym drewnianym krześle. Usiadł. Alys stanęła przed nim z ręką opartą na gzymsie kominka, patrząc w puste palenisko, jakby była sędzią, który rozważa wyrok dla skazańca.
– Każdego roku słałem pieniądze – powiedział niezręcznie.
– Wiem – odparła. – Jednego luidora. Znalazłam je.
– Nigdy nie odpowiedziała na moje listy...
– Nigdy ich nie widziała.
Wciągnął powietrze niczym człowiek zdyszany po długim biegu.
– Były adresowane do niej!
Wzruszyła ramionami, jakby nie miało to żadnego znaczenia. Jej twarz nawet nie drgnęła.
– Na honor! Powinnaś je była oddać matce. To prywatna korespondencja. Zgodnie z prawem panującym w tym kraju miały trafić do jej rąk – zaprotestował. – Albo zostać zwrócone do mnie.
Przelotnie zaszczyciła go spojrzeniem.
– Nie wydaje mi się, by którekolwiek z nas miało wiele do czynienia z prawem.
– W istocie stoję na jego straży. Jestem sędzią pokoju w moim hrabstwie – rzekł sztywno. – I członkiem Izby Gmin.
Kiedy kłoniła głowę, zdążył uchwycić sarkastyczny błysk w jej oczach.
– Proszę o wybaczenie, wasza ekscelencjo, ale nie mogę zwrócić listów. Spaliłam je.
– Przeczytałaś je, zanim spłonęły?
– Nie. – Potrząsnęła głową. – Gdy tylko wydłubałam monetę spod wosku, przestawały mnie interesować. Ty również.
Miał dławiące uczucie, jakby tonął przygnieciony masą wody. Musiał pamiętać, że to on jest dżentelmenem, a ona wiejską dziewuchą grającą teraz panią tego lichego składziku. Musiał pamiętać, że jest ojcem dziecka, które mieszka w tej podejrzanej norze, i jako taki ma swoje prawa. Musiał pamiętać, że ona była złodziejką, a jej matkę oskarżono o coś jeszcze gorszego, podczas gdy on – posiadaczem tytułów i ziem dziedziczonych od pokoleń. To on, członek elity, zniżał się do ich poziomu, gotów na akt niebywałego miłosierdzia, by pomóc tej ubogiej rodzinie.
– Mogłem pisać – powiedział ostro. – A ty nie miałaś prawa...
– Mogłeś pisać cokolwiek – zgodziła się. – Nic mnie to nie obchodzi.
– A ona...
– Nie wiem, co ona sądzi o tobie. – Wzruszyła ramionami. – To też mnie nie interesuje.
– Musiała przecież o mnie wspominać!
– Czyżby? – Twarz, którą zwróciła ku niemu, była absolutnie pusta.
Wieść, że Alinor przez te wszystkie lata nie wspomniała o nim ani razu, była jak cios w pierś, który wgniótł go w twarde oparcie krzesła. Tymczasem myśl o niej prześladowała go co dnia; bardziej natrętnie, niż gdyby zmarła w jego ramionach dwadzieścia jeden lat temu. Każdej nocy wymieniał jej imię w modlitwach, a potem widział ją w namiętnych snach. Niepodobna, by ona nie pamiętała o nim wcale.
– Skoro ja cię nie obchodzę, to pewnie nie ciekawi cię cel mojej wizyty – rzucił jej wyzwanie.
Nie złapała przynęty.
– Owszem. Masz rację. Wcale.
Górowała nad nim, stojąc, podczas gdy on siedział. Wstał więc i minąwszy ją, podszedł do okna. Uchylił okiennicę, po czym wyjrzał na zewnątrz. Starał się uspokoić nerwy, czując równocześnie, że jej wola w zderzeniu z jego wolą jest równie bezlitosna i niepowstrzymana jak nadchodzący przypływ. Słyszał chrzęst odbojników trących o burtę barki, kiedy wzbierająca woda unosiła ją z pochylni. Słyszał postukiwanie szotów o maszty. Te dźwięki zawsze mu przypominały o czasach wygnania. Były muzyką towarzyszącą jego życiu szpiega, obcego we własnym kraju. Nie potrafił znieść uczucia, że znów jest samotny i w niebezpieczeństwie.
Odwrócił się od okna.
– Mówiąc krótko, przyjechałem rozmówić się z twoją matką, nie z tobą. I, jeśli można, wolę z tobą nie rozmawiać. Życzyłbym sobie również zobaczyć dziecko. Moje dziecko.
– Nie spotka się z tobą. – Pokręciła głową. – Dziecko również.
– Nie możesz decydować za nich. Ona jest twoją matką, a dziecko... moje dziecko osiągnęło już pełnoletniość.
Nie odpowiedziała. Odwróciła jedynie wzrok od jego pełnej determinacji twarzy i spojrzała na powrót w puste palenisko. Wielkim wysiłkiem woli zapanował nad gniewem. Trudno było nie dostrzec, że wyrosła na silną i piękną kobietę o uczciwej, otwartej twarzy. Wyglądała na kogoś, kto dzierży władzę; nie przykłada wagi do tego, jak wygląda, za to całą uwagę skupia na tym, co robi.
– Dziecko ma dwadzieścia jeden lat. Może decydować za siebie – nalegał.
I znowu nie usłyszał nic w odpowiedzi.
– To chłopiec? – spytał niecierpliwie. – Chłopiec? Mam syna?
– Dwadzieścia jeden złotych monet, płatnych w ratach po jednej rocznie, nie kupuje ci prawa do syna. Ani czasu mojej matki. Przypuszczam, że jesteś teraz majętnym człowiekiem? Odzyskałeś swój wielki dom i swoje ziemie? Twój król wrócił na tron, a ty dałeś się poznać jako jeden z tych, którzy zwrócili mu tron i fortunę. Czy zostałeś należycie wynagrodzony? Pamiętał o tobie, choć o wielu innych zapomniał? Udało ci się, torując drogę łokciami, przepchnąć do pierwszych rzędów, wśród których dzielił swe łaski? Upewniłeś się, że nie zostaniesz zapomniany?
Spuścił głowę, by nie dostrzegła goryczy w jego oczach. Całe jego poświęcenie, niebezpieczeństwo, na które narażał się przez lata, przyniosły jedynie tyle, że na tronie głupców zasiadł rozpustnik i dziwkarz.
– Odzyskałem w całości rodowy majątek – przyznał cicho. – Nigdy nie giąłem się w ukłonach, by się komuś przypodobać w zamian za łaski. To, co sugerujesz, jest... poniżej mojej godności. Oddano mi sprawiedliwość. Służba królowi zrujnowała moją rodzinę. Zostaliśmy spłaceni. Nic więcej i nic mniej.
– A więc dwadzieścia jeden luidorów to dla ciebie fraszka. Nawet nie zauważyłeś ich ubytku. Skoro jednak nalegasz, mogę je zwrócić. Mam je wysłać zarządcy w twoim wielkim domu w Yorkshire? Trudno będzie mi zebrać tyle w gotówce. Nie trzymamy takich pieniędzy w domu; nie zarabiamy ich nawet w miesiąc. Ale pożyczę i spłacę cię do końca przyszłego tygodnia.
– Nie chcę pieniędzy. Chcę...
Po raz kolejny lodowate spojrzenie sprawiło, że zamilkł.
– Pani Stoney – podjął z wysiłkiem, używając jej nazwiska po mężu. Nie zaprotestowała. – Pani Stoney, mam majątek, ziemie, lecz nie mam syna. Mój tytuł umrze wraz ze mną. Przynoszę temu chłopcu... Och, zmusza mnie pani, abym bez ogródek mówił o tym z panią. Tymczasem wolałbym rozmawiać z Alinor i z nim samym. Przynoszę mu wspaniałą odmianę losu. Uczynię go dżentelmenem, sprawię, że będzie bogaty. Jest moim dziedzicem i spadkobiercą. Dla niej też będzie to zwrot ku lepszemu. Obiecałem jej kiedyś, że zostanie panią w mym domu, i powtarzam raz jeszcze. Nalegam, bym mógł jej to powiedzieć osobiście. Chcę być pewien, że zrozumie... że dokładnie pojmie, jak hojną ofertę jej składam. Nalegam też, abym mógł to powiedzieć synowi. Musi wiedzieć, jaka szansa się przed nim rysuje. Jestem gotów dać Alinor swoje nazwisko i tytuł. On będzie miał ojca i dziedziczne ziemie. Uznam go... – Zabrakło mu tchu, kiedy uzmysłowił sobie niebywałość swej propozycji. – Dam mu swoje nazwisko. To dobre nazwisko. A ją chcę pojąć za żonę.
Oddychał z wysiłkiem, kiedy wykrztusił ostatnie słowa, lecz odpowiedzi nie było. Kobieta milczała. Pomyślał, że bogactwo i odmiana losu, które spadły na nich tak nagle, niczym grom z jasnego nieba, musiały wprawić ją w osłupienie; zwyczajnie odebrało jej mowę. Mylił się.
– Matka nie spotka się z tobą – wycedziła Alys Stoney tak obojętnie, jakby odprawiała żebraka spod drzwi. – I nie ma w tym domu dziecka, które nosiłoby twoje nazwisko. Nie ma takiego, które by choć słyszało o tobie.
– Jest tu chłopak. Wiem to. Nie próbuj mnie okłamywać, bo wiem to na pewno...
– To mój syn – odparła spokojnie – nie twój.
– A więc mam córkę?
Poczuł konsternację. Od tak dawna myślał o synu dorastającym w domu przy nabrzeżu. O chłopcu, który choć wychowywał się wśród nędzarzy, otrzymał – tego był pewien – podstawy wykształcenia i ogłady. Kobieta, którą kochał, musiała go wychować na dobrego człowieka, na mężczyznę – po prostu nie umiała inaczej. Znał jej starszego syna, Roba. Uczyła dzieci ciekawości świata, pogody ducha i radości. Tak czy owak – myśli wirowały mu w głowie – równie dobrze może przekazać majątek córce. Adoptuje ją, potem dobrze wyda za mąż i będzie cieszyć się wnukami w Northside Manor. Ziemię przekaże wnukowi. Jeśli sprawi, by młodzi przyjęli jego nazwisko, w następnym pokoleniu pojawi się chłopiec, który będzie je nosił. Ród Averych nie wyginie. Nie będzie ostatnim z nich. Będzie miał potomków.
– To moja córka – sprostowała znowu Alys. – Nie twoja.
Zaskoczyła go. Patrzył na nią błagalnie, tak blady, jakby miał zemdleć. Nie zaproponowała mu nawet łyka wody, choć usta miał poszarzałe i sięgnął do szyi, by poluźnić kołnierzyk.
– Masz ochotę wyjść na zewnątrz, zaczerpnąć powietrza? – zapytała rzeczowo. – Albo po prostu wyjść?
– Zabrałaś mi dziecko? Wzięłaś jak swoje? – szepnął.
Pochyliła głowę, lecz nie odpowiedziała.
– Zabrałaś je? Porwałaś?
Omal się nie uśmiechnęła.
– Och, skądże! Nie było cię tam przecież, więc nie mogłam ci niczego odebrać. Odjechałeś w siną dal. Dawno opadł kurz spod kół twojej wspaniałej karety.
– Więc to był chłopiec czy dziewczynka?
– Oboje, i chłopiec, i dziewczynka, są moimi dziećmi.
– Ale które z nich jest moje? – jęknął.
Wzruszyła ramionami.
– Teraz już żadne.
– Alys, na litość boską! Oddaj mi dziecko. Czyż nie chcesz, by zamieszkało w wielkiej posiadłości? Odziedziczyło fortunę?
– Nie – odparła.
– Co takiego?
– Nie. Dziękuję, ale nie – powtórzyła zuchwale.
W pomieszczeniu zapadła długa cisza, choć z zewnątrz dochodziły krzyki robotników, gdy ostatni worek zboża opuszczał pokład barki, a na jego miejsce ładowano towary na drogę powrotną. Słychać było turkot toczonych po nabrzeżu beczek pełnych francuskiego wina i cukru. James nie odzywał się, jego dłoń szarpała bogatą koronkę kołnierza. Alys także milczała, odwróciwszy głowę, ślepa i głucha na jego mękę.
Nagły i donośny łoskot kół na bruku sprawił jednak, że odwróciła się zaskoczona.
– Powóz? Tutaj? – zaciekawił się James.
Nie odpowiedziała; stała, nasłuchując z kamienną twarzą, jak pojazd hałaśliwie zbliża się do magazynu brukowanym nabrzeżem i zatrzymuje w końcu przy frontowych drzwiach wychodzących na ulicę.
– Kareta? – W głosie Jamesa zadźwięczało niedowierzanie. – Tutaj?
Usłyszeli stukot kopyt, kiedy woźnica wstrzymywał konie. Potem z tyłu zeskoczył lokaj, otworzył drzwiczki i zapukał do drzwi składu.
Alys szybko podeszła do okna. Uchyliła okiennicę, żeby wyjrzeć na zewnątrz. Dojrzała jedynie otwarte drzwiczki powozu, obfite fale ciemnej jedwabnej sukni i zgrabny jedwabny pantofelek z czarną różą przypiętą na czubku. W sieni zaszurały kroki służącej, która otwarła liche drzwi i zamarła porażona majestatem stojącego przed nimi lokaja.
– Nobildonna – zaanonsował.
Kraj wspaniałej sukni spłynął po schodkach karocy i omiatając bruk, skierował się do sieni. Za nim podążał znacznie skromniejszy, prosty brzeg zwykłej spódnicy. Służąca – pomyślała Alys i zwróciła się do Jamesa.
– Musisz iść – rzuciła szybko. – Nie spodziewałam się... Musisz natychmiast...
– Nie mam zamiaru odchodzić, dopóki nie uzyskam odpowiedzi.
– Musisz! – Ruszyła ku niemu, jakby miała zamiar siłą wypchnąć go przez wąskie drzwi, ale było już za późno. Osłupiała posługaczka nacisnęła klamkę, rozległ się szmer jedwabiu i zawoalowana postać wkroczyła do środka. Zatrzymała się w progu, jednym szybkim spojrzeniem omiotła dostatnio odzianego szlachcica i kobietę w skromnym stroju. Następnie podeszła do niej, objęła i ucałowała w oba policzki.
– Czy przyjmiesz mnie? Wybaczysz ten najazd? Nie miałam się gdzie podziać! – mówiła śpiesznie z silnym włoskim akcentem.
James zauważył, że Alys, jeszcze przed chwilą lodowato zimna, teraz się rumieni, a w oczach błyszczą jej łzy.
– Oczywiście. Dobrze zrobiłaś! Nie sądziłam...
– A to moje dziecko – powiedziała dama po prostu, dając znak służącej, która trzymała na rękach śpiące niemowlę owinięte w najprzedniejsze weneckie koronki. – To jego syn. Twój bratanek. Daliśmy mu na imię Matteo.
Alys wydała cichy okrzyk. Wyciągnęła ręce, by wziąć dziecko. Spojrzała na uroczą twarzyczkę i łzy spłynęły jej po policzkach.
– Twój bratanek? – spytał James Avery, podchodząc bliżej, by zajrzeć pomiędzy koronki i wstążki. – A więc to syn Roba?
Wściekłe spojrzenie Alys nie powstrzymało damy. Dygnęła, odsłoniła woalkę, ukazując piękną, pełną życia twarz. Czerwień umalowanych ust podkreślał pieprzyk w kształcie półksiężyca.
– Jestem zaszczycony – James skłonił się lekko – pani...?
Alys nie kwapiła się zdradzić miana przybyłej ani też przedstawić jego. Stała, zła i skrępowana, patrząc na tych dwoje, jakby chciała zapobiec oficjalnej prezentacji i dopilnować, żeby nie zawarli bliższej znajomości.
– Jestem sir James Avery z Northside Manor, Northallerton w Yorkshire. – James pochylił głowę nad podaną mu dłonią.
– Nobildonna da Ricci – odparła Włoszka. Zwróciła się do gospodyni: – Tak to wymawiacie, prawda? Da Ricci?
– Tak przypuszczam – bąknęła Alys – ale, ale... Musisz być okropnie zmęczona. – Zerknęła przez okno. – Karoca?
– Ach. Wynajęłam. Rozładują moje kufry. Będziesz tak miła i zapłacisz im?
Na twarzy Alys odmalowało się przerażenie.
– Nie wiem, czy...
– Proszę pozwolić, że się tym zajmę – wtrącił James gładko. – Jako przyjaciel rodziny.
– Ja to zrobię – ucięła. – Zaraz znajdę pieniądze. – Otwarła drzwi i wydała polecenie służącej, a potem zwróciła się do przybyłej, która z zainteresowaniem śledziła tę wymianę zdań: – Na pewno chcesz odpocząć. Zaprowadzę cię na górę i każę podać herbatę.
– Allora! Ci Anglicy! Zawsze tylko herbata! – wykrzyknęła dama, unosząc ręce. – Ale ja nie jestem zmęczona. I nie chcę herbaty. Ponadto obawiam się, że wam przeszkodziłam. Pan w interesach, sir James? Proszę zostać. Proszę kontynuować i nie zwracać na mnie uwagi.
– Nie przeszkadzasz, a pan już wychodzi – wtrąciła Alys twardo.
– Przyjdę jutro. Będziesz miała czas pomyśleć – rzekł szybko James. – Czy Robert przybył tu z panią, madame? – zwrócił się do Włoszki. – Ogromnie bym się cieszył, mogąc go znów ujrzeć. Był niegdyś moim uczniem i...
Szok malujący się na obydwu twarzach uświadomił mu, że palnął coś niestosownego. Alys pokręciła głową jakby z przyganą, a coś w jej twarzy uzmysłowiło mu, że ciemny strój przybyłej jest strojem żałobnym. Nosiła żałobę po Robercie. Mały Rob Reekie, dwadzieścia jeden lat temu błyskotliwy dwunastolatek, teraz... nie żyje.
Usta wdowy zadrżały. Opadła na krzesło, zakryła twarz dłońmi w czarnych mitenkach.
– Proszę mi wybaczyć! Tak mi przykro! – wyjąkał James przerażony popełnionym nietaktem. Ukłonił się damie, a potem zwrócił ku Alys: – Boleję z powodu waszej straty. Nie miałem pojęcia... Gdybyś mi powiedziała, nie zachowałbym się jak grubianin. Przepraszam cię, Alys... pani Stoney.
Przytuliła do siebie niemowlę – chłopca, który nie miał ojca.
– Dlaczego miałabym ci cokolwiek mówić? – rzuciła gwałtownie. – Po prostu idź! I nie wracaj więcej!
Lecz dama, wciąż zakrywając twarz, na oślep wyciągnęła ku niemu rękę, jakby szukając pocieszenia. Nie mógł się oprzeć, chwycił ciepłą dłoń w ciasnej czarnej rękawiczce.
– Ależ on mówił o panu! – szepnęła. – Teraz pamiętam. Znam pana. Był pan jego nauczycielem. Mówił, że uczył go pan łaciny i miał dla niego wiele cierpliwości, kiedy był mały. Był panu za to bardzo wdzięczny. Zawsze to powtarzał.
James łagodnie poklepał jej dłoń.
– Z całego serca współczuję – rzekł. – Proszę wybaczyć mi prostactwo.
Uśmiechnęła się do niego nieśmiało, mrugnięciem strząsając z rzęs resztki łez.
– Wybaczam. I już o wszystkim zapomniałam. Skąd mógł pan wiedzieć o tej tragedii... Ale chciałabym pana zobaczyć, kiedy odwiedzi nas pan ponownie. Opowie mi pan wtedy, jakim był chłopcem. Musi mi pan opowiedzieć wszystko o jego dzieciństwie. Obiecuje pan?
– Obiecuję – zapewnił James szybko, uprzedzając sprzeciw pani domu. – Przyjdę jutro. Po śniadaniu. A teraz was opuszczę. – Ukłonił się obu kobietom, skinął głową niańce i pospiesznie wyszedł, zanim Alys zdążyła cokolwiek powiedzieć. Usłyszały jeszcze, jak prosi o konia, a potem trzask zamykanych drzwi. Siedziały w milczeniu, gdy wyprowadzano konia z podwórza. Koń zatrzymał się, jeździec go dosiadł, potem stukot kopyt oddalił się i ucichł.
– Wydawało mi się, że nosił inne nazwisko – zauważyła wdowa.
– Kiedyś tak było.
– Nie wiedziałam, że jest szlachcicem.
– Wtedy nie był.
– Majętny?
– Teraz? Przypuszczam, że tak.
– Ach... – Włoszka przyjrzała się szwagierce. – Nie wiem doprawdy, czy powinnam była przyjeżdżać. Roberto mówił, że gdyby cokolwiek... jeśli cokolwiek... gdyby coś mu się stało, powinnam jechać do was. – Na jej zaróżowionej twarzy widać było ślady łez. Wyjęła malutką czarno lamowaną chusteczkę i przytknęła ją do oczu.
– Ależ oczywiście – odparła Alys. – Oczywiście. To twój dom tak długo, jak długo zechcesz zostać.
Śpiące dziecko zagaworzyło cichutko i Alys uniosła je z ramienia, by poszukać w zmarszczonej twarzyczce śladów Roba.
– Wydaje mi się, że jest bardzo podobny do twojego brata – powiedziała cicho wdowa. – To dla mnie ogromna pociecha. Z początku, kiedy straciłam moją miłość, mojego najdroższego Roberta, myślałam, że umrę z cierpienia. Tylko to maleństwo, ten mały aniołek trzymał mnie przy życiu.
Alys przycisnęła usta do ciepłej główki, czując silne pulsowanie ciemiączka.
– Tak słodko pachnie – zauważyła zdziwiona.
Włoszka pokiwała głową.
– Mój mały wybawca. Czy mogę go pokazać babci?
– Zaprowadzę cię do niej. – Alys westchnęła. – To był dla niej okropny cios. Dla nas wszystkich. Ledwie w zeszłym tygodniu dostaliśmy twój list, a zaraz po nim wiadomość z Greenwich, trzy dni temu. Jeszcze nawet nie rozpoczęliśmy żałoby. Tak mi przykro.
Młoda kobieta spojrzała na nią. Jej rzęsy były mokre od łez.
– To nic. To nic. Najważniejsze jest to, co w sercu.
– Wiesz, że mama jest kaleką? Ale z pewnością będzie chciała cię od razu powitać. Pójdę do niej i powiem, że jesteś. Masz ochotę na coś? Każę podać. Jeśli nie herbata, to może napijesz się czekolady? Albo wina?
– Starczy kieliszek wina i nieco wody. I proszę, przekaż matce, że nie chcę jej kłopotać. Jeśli teraz odpoczywa, możemy zobaczyć się jutro.
– Zapytam. – Alys oddała dziecko niańce i opuściła pokój. Przeszła przez korytarz i wspięła się wąskimi schodami na piętro.
Alinor siedziała przy okrągłym stoliku w swojej wieżyczce pochylona nad listem do brata. Starała się przelać na papier wieści tak okropne, że sama nie mogła w nie uwierzyć. Ciepły podmuch, który nadleciał wraz z nadchodzącym przypływem, uniósł biały kosmyk z jej zmarszczonego czoła.
Otaczał ją podręczny warsztat: pęczki ziół suszyły się rozwieszone na sznurkach nad głową, wirując na wietrze wpadającym przez okno. Małe buteleczki olejków i esencji stały karnie na półkach w drugim końcu pokoju, a na podłodze większe, zakorkowane słoje z olejami. Alinor nie dobiegła jeszcze pięćdziesiątki; cierpienie i strata wyostrzyły tylko jej uderzająco piękne rysy. Szare oczy miały głębszy odcień niż skromna suknia, wąską talię przepasała białym fartuchem. Kołnierzyk również lśnił bielą.
– Czy to ona? Tak szybko?
– Widziałaś karocę?
– Tak... Piszę do Neda. Żeby mu powiedzieć.
– Mamo... To...
– Wdowa po Robie? – spytała Alinor bez wahania. – Tak też pomyślałam, kiedy zobaczyłam niańkę niosącą dziecko. Czy to synek Roba?
– Tak. Jest malutki, a odbył taką długą podróż... Czy mam ją przyprowadzić?
– Zostanie u nas? Widziałam kufry.
– Nie wiem, na jak długo.
– Wątpię, żeby znalazła tu odpowiednie dla siebie warunki.
– Przygotuję pokój Sary dla niańki i dziecka, a jej zaproponuję pokój Johnniego na poddaszu. Powinnam była zająć się tym wcześniej, ale nawet przez chwilę nie sądziłam, że zjawi się tak prędko. Wynajęła powóz w Greenwich.
– Rob pisał, że jest bardzo zamożna. Biedna dziewczyna. Musi czuć, że jej życie legło w gruzach.
– To całkiem jak nasze – zauważyła Alys. – Z niemowlęciem i bez dachu nad głową.
– Tyle że nas nie było stać na niańkę i karocę – mruknęła Alinor. – Kim był ten mężczyzna? Nie udało mi się dostrzec nic poza czubkiem kapelusza.
Alys zawahała się.
– Nikt taki – skłamała. – Pośrednik z wyższych sfer. Oferował udziały w statku niewolniczym, który żegluje do wybrzeży Gwinei. Obiecywał stokrotny zysk. Jednakże ryzyko jest dla nas stanowczo zbyt wielkie.
– Nedowi by się to nie spodobało. – Alinor zerknęła na niezdarny, usiany skreśleniami list do brata, który przebywał teraz hen, daleko, w Nowej Anglii. Opuścił kraj, który wybrał podległość królowi. – Nigdy nie przyłożyłby ręki do handlu niewolnikami.
– Mamo... – Alys zawahała się, nie wiedząc, jak mówić o tym z matką. – Wiesz, że nie ma mowy o żadnych wątpliwościach?
– W sprawie śmierci mojego syna? – Alinor po imieniu nazwała tragedię, w którą nie mogła uwierzyć.
– Jest tu wdowa po nim. Może ci sama opowiedzieć.
– Wiem, wiem. Na pewno uwierzę, kiedy sama mi o tym powie.
– Chcesz się położyć, zanim ją przyprowadzę? Czy to nie za dużo dla ciebie?
Alinor wstała i zrobiła kilka kroków w kierunku sofy. Usiadła, Alys zaś uniosła jej nogi i poprawiła suknię, układając ją szczelniej wokół kostek.
– Wygodnie ci? Możesz swobodnie oddychać?
– Tak. Wszystko w porządku. Możesz ją przyprowadzić.