Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Rok 1685. Anglią włada nawrócony na katolicyzm Jakub II Stuart, w kraju wybuchają zamieszki. Polityka dzieli nie tylko wielkie rody – dociera też na ubogie londyńskie nabrzeża.
Ned Ferryman przybywa z Ameryki, by raz jeszcze wziąć udział w wojnie domowej. Towarzyszy mu Rowan, młoda Indianka udająca chłopca. Alinor wraz z przybranym wnukiem wreszcie wraca na ukochane Mokradła, aby być panią domu, do którego dawniej wchodziła kuchennymi drzwiami.
Doktor Rob Reekie, syn Alinor, usiłuje trzymać się z dala od wojny. Niestety, nie jest to możliwe. Zostaje wplątany w podstępną intrygę nobildonny Livii. Stawką jest królewski noworodek; monarchia wszak potrzebuje następcy tronu, a ciąża królowej znów jest zagrożona…
W trzecim tomie tej epickiej sagi opowieść zatacza szerokie kręgi: od bitwy na ponurej równinie Somerset w sercu Anglii aż po niewolnicze wyspy na najdalszych krańcach rodzącego się imperium. Nowy świt wstaje w innym, nowym świecie, gdzie ryzyko jest wielkie, lecz wygrana jeszcze większa…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 748
NORTHSIDE MANOR, YORKSHIRE, WIOSNA 1685 ROKU
Livia Avery zeszła po reprezentacyjnych schodach Northside Manor ubrana w strój jeździecki z czarnego aksamitu. Dłonią w rękawiczce sunęła lekko po balustradzie, a obcasy jej jeździeckich butów stukały o wypolerowane drewno schodów. Jej mąż, sir James, przechodząc przez wyłożony kamienną posadzką hol, zerknął w górę. Zauważył list w dłoni Livii i rumieńce na jej policzkach.
– A więc w końcu spełniło się twoje marzenie – stwierdził beznamiętnie. – Doprawdy wykazałaś się cierpliwością. Minęło pięć lat, odkąd poznałaś księżną, a teraz ona jest królową. Sądziłem, że dałaś za wygraną.
Odetchnęła głębiej.
– Ja nie daję za wygraną. – Pokazała mu królewską pieczęć.
– To wezwanie?
– Nie będziemy rozmawiać tutaj – ucięła, prowadząc go do biblioteki. W kominku tliły się grube polana. Livia rozpięła perłowe guziki ciemnego jeździeckiego żakietu i szarpnęła kaskadę koronek udrapowaną pod szyją. James przyglądał się jej urodzie, lecz w tym wzroku nie było nic oprócz znużenia. Była jak te klasyczne rzeźby, którymi zastawiła dom i ogrody. Przyjemnie było na nie patrzeć, ale nic dla niego nie znaczyły.
Usiadła w wielkim fotelu przy kominku, lekko pochylając się do przodu, jakby pozowała do portretu. Jej twarz promieniała w blasku ognia. Włosy wciąż zachowały lśniącą czarną barwę, skóra na policzkach była gładka, jedynie wokół oczu o czarnych rzęsach pojawiło się kilka delikatnych zmarszczek. Odczekała, aż mąż zajmie miejsce naprzeciwko, zanim się odezwała.
– Zamieniam się w słuch – ponaglił ją z ironią.
– Zostałam wezwana na dwór – szepnęła. – Jakub, książę Yorku, ma zostać koronowany. Jego żona będzie królową. Nikt nie poprze bękarta po poprzednim królu. Jakub Drugi gładko odziedziczy koronę, a moja najdroższa przyjaciółka, Maria z Modeny, zostanie królową.
Była taka dumna z siebie, jakby osobiście przekonała lud Anglii, by poparł nielubianego brata króla, w dodatku katolika, zamiast uwielbianego przez protestantów nieślubnego syna władcy.
– Pisze, że potrzebuje mnie u swego boku – dodała. – Nie czuje się dobrze. Oczywiście posłucham wezwania.
James milczał.
– Może pojedziesz ze mną? Mam zostać damą dworu, więc moglibyśmy na powrót zamieszkać w Avery House. Postaram się o miejsce dla ciebie na dworze. To może być dla nas nowy początek.
Odchrząknął.
– Nie jestem pewien, czy mam ochotę na nowy początek. Lub na cokolwiek, co możesz mi zaoferować.
W jej ciemnych oczach błysnęła irytacja.
– Nie możesz się spodziewać, że odmówię królewskiemu zaproszeniu! To praktycznie rozkaz.
– Doprawdy? – Odwrócił wzrok ze znużeniem, ignorując jej wybuch. – Sądzę, że bez trudu mogłabyś odmówić. Jestem wszakże pewien, że sama o to zabiegałaś, pisząc do niej co tydzień, wysyłając podarki, stosując te wszystkie swoje sztuczki. Błagałaś, by cię zaprosiła. I wreszcie to zrobiła.
– Powinieneś być mi wdzięczny...
– Możesz jechać. – Nie był ciekaw, co ma mu do powiedzenia. – Dam ci karocę. Domyślam się, że zamieszkasz w pałacu St. James’s, dopóki nie odbudują Whitehallu. Zakładam, że wrócisz tu, kiedy latem udadzą się do Windsoru?
– A więc zgadzasz się?
Wzruszył ramionami.
– Możesz robić, co zechcesz, jak zwykle zresztą. Oczywiście masz świadomość, że dwór jest znany z... – Urwał, szukając odpowiedniego słowa. – Ekstrawagancji. Oraz korupcji – dodał. – Rozwiązłości... Ale tobie to nie wadzi.
Uniosła brwi, jakby miała zapałać oburzeniem, ale jej policzki pozostały blade.
– Chyba nie sądzisz, że mogłabym...
– Nie, oczywiście, że nie. Dam głowę, że jesteś ponad wszelkie słabości. W Londynie będziesz ryglować drzwi sypialni równie skrupulatnie, jak to czynisz tutaj. Z tym że tam możesz mieć ku temu powody.
– To oczywiste, że moja reputacja pozostanie bez skazy.
– Nie powinnaś również afiszować się z praktykowaniem swojej wiary.
Livia uniosła z godnością głowę.
– Księżna... a raczej jej królewska wysokość i ja jesteśmy dumne z wiary, którą wspólnie wyznajemy – oświadczyła. – Jej wysokość na powrót otworzy królewską kaplicę w pałacu. Zaprosiła benedyktynów...
– Londyn nie będzie tolerował katolików praktykujących swoją religię publicznie – przerwał jej. – Możesz chodzić na msze w pałacu, ale nie radzę pokazywać się w kaplicach poza jego murami. Zanosi się na kłopoty, nawet większe niż te, które mieliśmy ostatnio. Ich królewskie mości powinny zachować dyskrecję, jak poprzednio nam panujący król Karol.
– Nie jesteśmy zdrajcami! – krzyknęła z oburzeniem.
– Wyrzekłem się Rzymu, aby móc wieść życie angielskiego dżentelmena – powiedział spokojnie. – Wybór Kościoła anglikańskiego to dla mnie kwestia wiary, a nie ustępstwo.
Pomyślała, że całe jego życie to ustępstwo przed serią porażek. Wyrzekł się własnej wiary, zdradził swą pierwszą miłość... Ona sama wystrychnęła go na dudka, zmuszając do małżeństwa dla jego nazwiska i majątku.
– Jestem katoliczką – oznajmiła z dumą. – Teraz nawet bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Anglia powróci do prawdziwej wiary i to ty znajdziesz się po niewłaściwej stronie.
– Nie mogę wyjść z podziwu, jak twoja pobożność rośnie wraz z postępującą modą. – Uśmiechnął się. – Lepiej jednak zrobisz, będąc dyskretną.
Spojrzała w ogień, następnie przeniosła wzrok na rzeźbiony w drewnie herb zdobiący kominek, a na koniec popatrzyła na niego. Jej ciemne oczy błyszczały, a na wargach błąkał się delikatny uśmieszek.
– James, chcę z tobą porozmawiać o moim synu.
Lord Avery rozparł się głębiej w fotelu, jakby miał zamiar wbić obcasy w turecki dywan.
– Raz jeszcze proszę, byś go adoptował i uczynił swoim dziedzicem.
– I raz jeszcze powtarzam, że tego nie zrobię.
– Teraz, kiedy zostałam wezwana na dwór... – zaczęła.
– Nie stał się przez to bardziej moim synem, niż był wcześniej. A ja osobiście wątpię, że naprawdę zostałaś wezwana.
– Pobierał nauki w najlepszych szkołach w Londynie, będzie jadał z miejscową palestrą, angielskie maniery wpaja mu rodzina, którą sam wybrałeś. Czego mu brakuje?
– Niczego – zgodził się. – Jestem pewien, że odbiera właściwe wychowanie. Trafił do ludzi o otwartych sercach i nieskazitelnych obyczajach. Może cię odwiedzać w Londynie, jeśli zechcesz, ale ty nie masz prawa bywać w magazynie i widywać się z jego przybraną rodziną. Nie możesz ich nachodzić ani niepokoić. Tak zostało ustalone.
Skrzywiła usta, szykując się do cierpkiej riposty.
– Nie mam życzenia ich widywać. Po co miałabym zapuszczać się w dół rzeki na to brudne nabrzeże? Nie chcę o nich rozmawiać! Nigdy nawet nie poświęcam im myśli. Chodzi o Matteo! Mówimy o moim synu, Matteo... – Położyła dłoń na sercu.
Nieporuszony obserwował, jak jej oczy zalśniły od łez.
– Przysięgłam, że dopóki nie adoptujesz mojego syna i nie uznasz go za dziedzica, nie urodzę ci innego – przypomniała. – Moje drzwi pozostaną przed tobą zamknięte i zestarzejemy się bezdzietnie. Nie pozbawię swojego syna schedy. Nigdy nie będziesz miał własnego potomka, jeśli najpierw nie dasz mu swego nazwiska. Umrzesz bez prawowitego spadkobiercy!
Mimo iż podniosła głos, James ledwie zmienił pozycję w fotelu.
– Wiesz o tym, że mam prawo do twego ciała? – upewnił się. – Ale tak się składa, że nie mam zamiaru go dochodzić. Nigdy nie było potrzeby, byś zamykała przede mną drzwi sypialni. Nie mam ochoty z nich korzystać.
– Skoro wolisz żyć jak ksiądz... – odpaliła.
– Wolę jak ksiądz niż jak głupiec – odparł spokojnie.
Livia sięgnęła do karku, poprawiając ciemny lok, który zsunął jej się na kołnierz. Nastroiła głos na niskie, zmysłowe tony.
– Niektórzy mogliby uznać, że jesteś głupcem, nie pożądając mnie...
Patrzył w ogień płonący na kominku, ślepy na jej uwodzicielskie gesty.
– Kiedyś już dałem się tym zwieść – powiedział łagodnie. – Nigdy więcej. A ty? Masz przecież czterdzieści pięć lat. Wątpię, byś mogła mi dać syna.
– Czterdzieści dwa! – syknęła. – I wciąż mogę mieć dzieci!
Wzruszył ramionami.
– Jeśli przyjdzie mi umrzeć bez dziedzica, niech i tak będzie. Nie dam swego szlachetnego nazwiska synowi innego człowieka. Kimkolwiek był.
Zgrzytnęła zębami, a James obserwował, jak walczy ze sobą. W końcu zdołała się uśmiechnąć.
– Co tylko sobie życzysz, mój mężu. Ale Matteo musi mieć swoje miejsce na ziemi. Jeśli nie może być Averym z Northside Manor, to musi zostać Piccim Skądinąd.
– Może sobie być Piccim, skąd zechce... byle nie stąd. Nie mam nic przeciwko chłopcu ani przeciw tobie, Livio. Uznałem cię za swoją żonę i przyjąłem patronat nad twoim synem. Zdobyłaś moje nazwisko, oszustwem zmuszając do małżeństwa, ale już zapłaciłem za własną głupotę. Twój syn nie przejmie mojego majątku. Może swobodnie gromadzić własną fortunę, jeśli zdoła, a jeśli nie – żyć twoim kosztem.
– Wciąż myślisz o niej i jej dziecku...
– Prosiłem cię, żebyś o niej nie wspominała. – Twarz Jamesa nie zdradzała żadnych emocji.
– Ale wciąż o niej myślisz! O swojej wielkiej miłości!
– Każdego dnia – przyznał, uśmiechając się, jakby ta myśl sprawiała mu radość. – Nie ma pacierza, bym nie wymówił jej imienia. I będę ją wspominał aż do śmierci. Ale obiecałem, że nie będę jej nękać. I ty również nie będziesz.
BOSTON, NOWA ANGLIA, WIOSNA 1685 ROKU
Ned Ferryman tkwił wśród labiryntu pomostów i doków bostońskiego portu. Postawił kołnierz, by osłonić się przed zimnym wiatrem. Obserwował, jak beczki z jego ziołami – suszonym sasafrasem, korzeniem pluskwicy i liśćmi wszechleku – toczą się po kamiennym nabrzeżu, a potem trapem w górę na zacumowany statek. Sześć tkwiło już pod pokładem. Ned wychylił się z wysokiego nabrzeża, usiłując zajrzeć do luku, aby się upewnić, że są porządnie przymocowane i okryte natłuszczonym płótnem.
Tuż obok niego rozległ się krótki śmiech kapitana statku.
– Nie martwcie się, panie Ferryman, są bezpieczne. – Zerknął na znoszoną skórzaną torbę Neda i niewielki worek zawierający jego rzeczy. – To wszystko, co ze sobą zabieracie na pokład? Żadnych kufrów?
– To wszystko.
Chłopiec okrętowy przybiegł po bagaże i chwycił wór. Ned zarzucił torbę na ramię.
– Słyszeliście o śmierci króla? – zagadnął kapitan. – Byliśmy pierwszym statkiem, który przywiózł nowinę. Wykrzyczałem ją, kiedyśmy rzucali cumy. Kto by pomyślał, że król, który wiódł taki bujny żywot, skona we własnym łożu? Niech Bóg błogosławi Karola, który żył jak łotrzyk, a umarł papistą. Jego brat umości się na tronie, zanim zdążymy wrócić.
– Jeśli go koronują – zauważył Ned sceptycznie. – Jakub papista? Z katolicką żoną u boku?
– Ech, nie dbam o to... Poza tym, jaki mamy wybór?
– Książę Monmouth, syn samego króla. Człowiek, który obiecał każdemu wolność i swobodę wyboru wyznania.
– Tyle że jest z nieprawego łoża. A my nie możemy znów wysyłać Stuartów w podróże. Dopiero cośmy ich odzyskali.
Na twarzy Neda pojawił się rzadko widywany uśmiech.
– Doprawdy nie widzę powodu, czemu nie mieliby znów jechać. Zrobił co kiedy Stuart dla ludu?
– Dowiemy się, kiedy znajdziemy się na miejscu – podsumował kapitan. – Odbijamy z przypływem, jak tylko minie południe. Punktualnie o dwunastej biją z działa.
– Wiem. Znam Boston – stwierdził Ned krótko.
– Od dawna tu jesteście? – Kapitana ciekawił ten cichy pasażer z mocno opaloną twarzą i szopą siwych włosów. – Zacne miasto, by zbić fortunkę, nie sądzicie?
Ned potrząsnął głową.
– Nie dbam o fortunę zbitą na krzywdzie tubylców, którzy dzielili się z nami tym, co mieli. Żyję skromnie, zbierając zioła. Ale teraz nadszedł czas, bym wrócił do domu. Będę na pokładzie, zanim minie południe.
Ruszył wzdłuż nabrzeża do gospody, żeby uregulować rachunek. Z przeciwka, związana w szereg nasmołowaną liną, szła grupa więźniów. Zmierzali na statek mający ich zawieźć na plantacje. Ned na pierwszy rzut oka mógł poznać, że pochodzili z kilku różnych plemion indiańskich. Niektórzy mieli wysokie czuby i podgolone głowy, inni włosy związane w gładki węzeł. Każdą twarz zdobił inny tatuaż na policzkach albo w poprzek czoła. Paru Indian prezentowało nawet całkowicie uczernione oblicze – barwy wojenne, dumny znak, że wojownik poprzysiągł walczyć aż do śmierci. Poubierani byli w groteskową mieszaninę europejskich łachmanów. Związani ciasno liną, drżeli na zimnym wietrze, powłócząc nogami i garbiąc ramiona pod brzemieniem hańby.
– Netop – szepnął Ned w języku Pokanoketów, kiedy ich mijał. – Netop.
Ci, którzy byli najbliżej, usłyszeli słowo „przyjaciel” w swym zakazanym języku, ale nie podnieśli oczu.
– Dokąd ich zabieracie? – spytał Ned mężczyznę o czerwonej twarzy, który ich prowadził. Ręce miał zatknięte za pas, a w kąciku jego ust tkwiła przepięknie rzeźbiona fajka.
– Na Wyspy Cukrowe. – Odwrócił się i warknął: – Stać!
Szereg posłusznie stanął w miejscu.
– Niech Bóg im pomoże – westchnął Ned.
– Nie zrobi tego. Przecież to wszystko poganie.
Ned odwrócił się z posępną miną, starając się pozbyć z ust gorzkiego smaku. Wtedy zdało mu się, że słyszy szept, cichutki jak odgłos liścia spadającego w lesie.
– Nippe Sannup...
Te słowa znaczyły „przewoźnik”. Odwrócił się na znajomy dźwięk swego imienia w języku Pokanoketów.
– Kto mnie woła?
– Webe, pokwotwussinnan wutsz maczitut. – Ned napotkał nieruchome spojrzenie czarnych oczu. Mówił do niego młody szczupły chłopak o gładkiej twarzy. Nie było na niej błagania, ale usta ponownie sformowały słowa: – Nippe Sannup.
– Potrzebuję sługi – skłamał Ned bez namysłu. – Płynę do Anglii i potrzebuję chłopaka, który będzie mi służył na statku.
– Nie musicie wybierać spośród tych tutaj. Wystarczy, że krzykniecie na dziedzińcu gospody, a z tuzin białych szczurków wystawi głowy, chcąc wrócić do domu.
– Nie. Wolę dzikusa – improwizował Ned pospiesznie. – Zbieram indiańskie zioła i pogańskie przedmioty. Takie jak twoja fajka. To robota dzikich, czyż nie? Moje towary będą się sprzedawać lepiej, kiedy dzikus będzie je prezentował. Muszę kupić jednego. – Wskazał na młodego chłopca. – O, tego tutaj.
– O nie, tego się nie pozbędę. – Mężczyzna od razu zaprotestował. – Ten wyrośnie jak chwast. Zmężnieje, nabierze ciała. Będzie bardzo silny. Dostanę za niego dobre pieniądze.
– Na plantacji nie przetrwa – skontrował Ned. – Sama podróż pewnie go zabije. Nic z niego nie będzie i ma to już w oczach.
– Zdychają z czystej krnąbrności. – Nadzorca się zirytował. – Nic a nic nie nadają się na niewolników. Plantatorzy nie chcą ich kupować, kiedy mogą dostać Murzynów. Ale niewolnik to niewolnik, jest na całe życie, nieważne, jak długo trwa. Ile mi za niego dasz?
– Pięćdziesiąt dolarów, hiszpańskich dolarów. – Ned wymienił pierwszą sumę, jaka przyszła mu do głowy.
– Zgoda. – Mężczyzna przystał na cenę tak pospiesznie, że Ned zorientował się, iż zaproponował za dużo. – Jesteś pewien, że chcesz właśnie tego? Dorzucisz jeszcze funta i możesz mieć tamtego. Jest większy.
– Nie. Chcę młodszego. Łatwiej będzie go przyuczyć.
– Potrzymaj pistolet, a ja go odwiążę. – Nadzorca wyjął zza pasa pistolet, pokazał go jeńcom, którzy odwrócili głowy jakby z pogardą, a następnie wcisnął go Nedowi do ręki. – Jeśli którykolwiek się ruszy, strzelaj w stopy, jasne?
– Jasne. – Ned uniósł ciężką broń i wymierzył w stłoczoną grupę.
Nadzorca wyjął z buta nóż i przeciął liny po obu stronach chłopaka, popychając go – wciąż związanego i skulonego – w stronę Neda. Końcówki lin związał w dwie nieporządne, choć poręczne pętle i podał je Nedowi niczym lejce, odbierając przy okazji pistolet.
Ned otworzył torbę i odliczył monety.
– Ma jakieś dokumenty?
Mężczyzna się roześmiał.
– A czy krowy mają dokumenty? Albo świnie? Oczywiście, że nie ma. Ale możemy go zabrać do kowala i wypalić mu twoje inicjały na policzku.
Powrozy, które Ned trzymał w ręku, napięły się gwałtownie, kiedy młody Indianin szarpnął się z przerażeniem.
– Nie ma takiej potrzeby – powiedział. – Wypływamy za godzinę. Zabiorę go na pokład i zamknę w kajucie.
– Tylko bacz, żeby się nie rzucił do wody – ostrzegł go nadzorca. – Robią to, gdy tylko nadarzy się okazja. Ponoć wierzą, że z fal wyniesie ich piżmak. – Roześmiał się głośno, ukazując żółte pieńki zębów zniszczonych przez cukier i rum.
– Owszem, tak właśnie sądzą... – Ned przypomniał sobie legendę ludu Pequot o stworzeniu świata, którą opowiedział mu przyjaciel. W opowieści tej piżmak przyniósł garść ziemi z morskiego dna jako dar życia od zwierząt dla pierwszej kobiety na Ziemi.
– Śmiało – zachęcił nadzorca. – Możesz mieć kolejnego za tę samą cenę.
– Nie. – Ned delikatnie pociągnął za linę zwisającą ze skrępowanych rąk chłopaka i powiódł go w kierunku statku. Jeniec ruszył za nim, powłócząc nogami. Ned się nie odwracał. Żaden biały nie czeka na niewolnika.
Nie odezwał się do niego, nawet kiedy znaleźli się na pokładzie. Zamknął chłopca w pozbawionej okien kajucie i udał się do płatnika, żeby wnieść dodatkowo jedną czwartą normalnej ceny za podróż, jako że chodziło o niewolnika. Odrzucił propozycję, żeby zakuć chłopaka w łańcuchy i umieścić w ładowni, dzięki czemu płaciłby jeszcze mniej, jak za bagaż. Wrócił do gospody, a po drodze nabył kilka koszul i parę portek dla chłopaka. Później stał na pokładzie, dopóki kapitan nie rozkazał odbijać, wciągnięto trap i cumy, a dachy i dzwonnice zaczęły maleć. Wreszcie nowy Boston stał się jedynie plamką na horyzoncie, za którą zachodziło słońce. Ned wyprostował bolący grzbiet, a następnie zszedł pod pokład, gdzie mieściły się maleńkie kajuty.
Chłopak siedział na podłodze z głową opartą na kolanach, jakby lękał się nawet dotknąć wąskiej koi. Kiedy drzwi się otwarły i wszedł Ned ze świecą w jednej ręce i naręczem ubrań w drugiej, zerwał się na równe nogi, czujny jak ścigany jeleń. Jego oddech nieco przyspieszył, choć nie okazywał lęku. Ned, znając niezwykłą odwagę ludu Pokanoketów, wcale nie był zaskoczony. Postawił świecznik na stole. Balast w jego podstawie poruszał się lekko wraz z ruchami statku, utrzymując świecę przez cały czas w pionie.
– Znasz mnie. – Ned szukał w głowie słów zakazanego języka. – Nazwałeś mnie Nippe Sannup.
Chłopak sztywno skinął głową.
– Spotkałeś mnie w puszczy? Handlowałem z twoim ludem?
Jeniec milczał.
– Czy twoi ziomkowie sprzedawali mi futra? Albo zbierali dla mnie zioła?
Wciąż nie było odpowiedzi.
– W jakim narzeczu mówisz? – spytał Ned w języku Pokanoketów, a potem spróbował ponownie w narzeczu Mohawków.
– Potrafię mówić po angielsku – rzekł chłopak powoli.
– Z jakiego ludu pochodzisz?
Twarz Indianina nie wyrażała żadnych emocji, ale w kąciku oka zebrała się łza i spłynęła wolno po policzku. Nie starł jej, jakby nazwa, która nigdy nie miała paść, brzmiała: „Rozpacz”.
– Nie wolno nam tego zdradzić – odparł cicho. – Znam cię z dzieciństwa. Ty byłeś Nippe Sannup, przewoźnikiem w Hadley. Korzystaliśmy z twojego promu, kiedy woda w Quinnehtuqut stała wysoko.
Ned poczuł znajome ukłucie nostalgii za utraconym czasem.
– Piętnaście lat temu? Kiedy miałem prom w Hadley?
Tamten pokiwał głową.
– To było wieki temu! Musiałeś być jeszcze dzieckiem!
– Jesteśmy na morzu? Statek płynie? – Chłopak nagle się zaniepokoił.
– Zgadza się.
– Nie wrzucisz mnie do morza?
– Niemądry jesteś. Czemu miałbym to zrobić? Przecież ja cię ratuję! No i zapłaciłem za ciebie fortunę.
– Uratowałeś mnie przed plantacją?
– Owszem. Płyniemy do Londynu.
Młodzieniec zgrzytnął zębami, przerażony nazwą kolejnego miejsca, którego nie znał.
– Jestem ci wdzięczny – bąknął.
– A nie wyglądasz. – Ned wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Ale jestem. Znałeś moją babkę. Nazywała się Milcząca Wiewiórka. Pamiętasz ją? Zrobiła dla ciebie rakiety śnieżne. Pamiętasz? I moją matkę?
– Wiewiórka! – Ned się ożywił. – No pewnie! Zrobiła dla mnie rakiety. I nauczyła mnie... Nauczyła mnie wszystkiego, co... – Urwał. – Czy ona...?
– Odeszła do świtu – rzekł po prostu chłopak. – Wszyscy z mojego ludu odeszli. Cała rodzina nie żyje. Tylko niewielu z nas pochwycono żywcem. Wioski już nie ma. Nie znajdziesz nawet dołów po palach. Spalili wszystko i zaorali ziemię. Uczynili nas... – chwilę szukał słowa – ...niewidzialnymi.
Ned usiadł ciężko na skraju koi.
– Niewidzialnymi? Jak można sprawić, by ludzie stali się niewidzialni? – Naszło go nagłe, niezwykle żywe wspomnienie wioski Norwottuków. Chaty wokół umieszczonego pośrodku paleniska. Bawiące się dzieci. Kobiety mielące kukurydzę. Mężczyźni taszczący do wioski upolowanego jelenia. Młode dziewczęta z długimi oszczepami obładowane rybami. Nie potrafił sobie wyobrazić, że tego już nie ma, choć wiedział, że nie mogło się ostać po trzech latach zaciekłej wojny. – A ty... – spojrzał na chłopca – byłeś jednym z tych maluchów?
Chłopak zacisnął usta, jakby nie chciał, by wydobyły się z nich niebezpieczne słowa. W końcu jednak zmusił się, by przemówić.
– Znaliśmy się, gdy było mi sześć wiosen. Zawsze mnie rozśmieszałeś, kiedy płynęliśmy twoim promem. Wtedy moje imię brzmiało Jagoda w Deszczu.
Oczy Neda się rozszerzyły. Zerwał się na równe nogi, złapał chłopca pod brodę i uniósł jego twarz, żeby przyjrzeć jej się w świetle świecy.
– Jagoda w Deszczu? – szepnął.
W pamięci miał pewien dzień, dawno temu, ponad piętnaście lat, kiedy wiózł swoim promem kobiety. Śmiali się razem, a mała dziewczynka, chowając się za plecami babci, przyglądała mu się wielkimi ciemnymi oczami.
– Jesteś dziewczyną? – zapytał z niedowierzaniem. – Jesteś tamtą małą dziewczynką?
– Proszę... Proszę, nie oddawaj mnie marynarzom – wyszeptała.
– Na rany Chrystusa! Masz mnie za bydlę?
Drgnęła, słysząc jego wybuch.
– Nadzorca oddał moją siostrę marynarzom.
– Nigdy nie uczyniłbym czegoś podobnego! – zapewnił. – Nigdy...! Cóż, nie możesz wiedzieć... Ale ja mam siostrę w Anglii. Mam siostrzenicę! Bóg mi świadkiem, że nigdy...
– Powiedziałam, że jestem chłopcem, więc dali mi koszulę i portki.
– Tak. Tak lepiej. – Ned wskazał na połatane portki i stare koszule leżące na koi. – Lepiej, żebyś udawała chłopaka, póki nie dotrzemy do Anglii. Powiemy, że jesteś moim służącym.
– Dziękuję. Nie chcę być dziewczyną, póki znów nie będę mogła nią być w Krainie Świtu.
– Tylko jak mam cię wołać? – Zastanowił się. – Nie mogę cię nazywać Jagódką!
– To nie takie jagody – zaczęła tłumaczyć. – Te rosną na drzewie. Mosmezi – podpowiedziała. – Rosło przy twojej bramie. Smukłe drzewo, które wiosną miało białe kwiaty, a jesienią czerwone owoce. Używaliśmy jego kory jako leku.
– Jarzębina – domyślił się. – Pamiętam.
Odepchnął od siebie bolesne wspomnienie drzewa rosnącego przy płocie, promu, którym pływał przez rzekę, kobiet, z którymi się przyjaźnił i z którymi chodził do angielskiej wioski. Pewne dobrego przyjęcia, niosły ryby i kosze pełne jedzenia.
– Jarzębina... – powtórzył. – Po naszemu to Rowan. Całkiem dobre imię, choć irlandzkie. A teraz... – podsunął jej kupione ubrania – wyskakuj z tych łachmanów. Musi w nich być pełno wszy. Powiem w kambuzie, żeby je wygotowali.
– Mogę się umyć? – zapytała.
Zawahał się. Wiedział, że członkowie jej ludu każdego ranka myli się i odprawiali modły, wznosząc twarz ku wschodzącemu słońcu. Byli Ludźmi Świtu. Mieszkańcami długiego, mrocznego wybrzeża, które jako pierwsze witało słońce każdego dnia. Spośród wszystkich nieznanych mieszkańców wielkiej puszczy, ciągnącej się daleko na zachód, to oni pierwsi widzieli światło.
– Nie tak, jak czyniłaś to o świcie – powiedział. – Ale zdobędę dla ciebie dzbanek wody i jakieś mydło. – Położył rękę na skoblu.
– Czy nie ja powinnam się tym zająć? – zauważyła. – To ja jestem twoim niewolnikiem, nie ty moim.
Roześmiał się zaskoczony.
– Prawda, nie jestem. Chodź, pokażę ci drogę do kambuza i ładowni, oprowadzę po statku. Tak naprawdę powinnaś spać w ładowni, ale bezpieczniejsza będziesz w mojej kajucie. Możesz zająć koję, ja pościelę sobie na podłodze.
– Nie, nie! – zaprotestowała natychmiast. – Ja będę spać na podłodze. – Spojrzała na niego, żeby sprawdzić, czy znowu się uśmiecha. – Ja jestem twoim niewolnikiem – powtórzyła. – Nie ty moim.
– Nigdy nie miałem niewolnika – obruszył się. – Przez całe swoje życie wierzyłem, że każdy człowiek, nawet kobieta, powinien być wolny. Teraz wracam do Anglii, aby pomóc swoim krajanom odzyskać wolność.
Kiwała głową, wpatrzona w jego wargi, starając się nadążyć za potokiem słów. Dzięki temu nie przegapiła uśmiechu, gdy się pojawił.
– Ale możesz spać na podłodze – dokończył.
– Bo masz siostrzenicę? – zapytała z filuternym ognikiem w ciemnych oczach.
– Bo jestem wystarczająco stary, żeby być twoim dziadkiem – mruknął – a kości z rana mam takie sztywne jak pranie zamarznięte na sznurku.
W kajucie było cicho i zupełnie ciemno, ale Ned wyczuł, że dziewczyna już nie śpi. Zapewne obudziła się przed świtem.
– Chciałabyś zobaczyć wschód słońca? – spytał półgłosem.
– Mogę?
Za drzwiami znajdowała się drabinka, która prowadziła w górę, do zamkniętego włazu. Ned wszedł pierwszy, uniósł klapę i wciągnął w płuca chłodne, słone, morskie powietrze. Odłożył właz na bok, wspiął się na pokład i odwrócił, by pomóc Rowan, ale ona była już na pokładzie. Stała, chłonąc rześką bryzę, z szeroko rozpostartymi ramionami. Jakby chciała, żeby wiatr przewiał jej odzienie, wywiał z duszy poczucie klęski.
Niebo jaśniało wszędzie wokół, ale słońce jeszcze nie wzeszło. Ned uniósł rękę, pozdrawiając sternika, i poprowadził ją na dziób, tak że zwróceni byli ku wschodowi, w stronę Anglii. Stało tam puste wiadro uwiązane na oszronionej linie, służące do zmywania pokładu. Ned spuścił je do wody i poczuł szarpnięcie liny w dłoniach. Wywindował je z powrotem na pokład i postawił przed Rowan.
– To tyle, co mogę zrobić – powiedział i odsunął się na bok.
Dziewczyna spojrzała ponad bukszprytem w kierunku, gdzie horyzont zaczynał lśnić chłodnym bladym blaskiem. Poluzowała koszulę przy szyi. Nie odważyła się rozebrać do naga, jak wymagał tego rytuał, ale postawiła bose stopy na pokładzie i, wyprostowana, delikatnie kołysała się wraz ze statkiem na falach. Nabrała lodowatej wody w złożone dłonie, skropiła nią głowę i kark. Następnie nabrała znowu i zmoczyła twarz. Poczuła morską sól na wargach. Otwarła oczy. Wyszeptała:
– Wielki Duchu, Matko Ziemio, Babko Księżycu i Dziadku Słońce, dziękuję wam. Zanoszę modły na cztery strony świata... – Ostrożnie odwróciła się w cztery strony, patrząc ponad przewalającymi się wokół szarymi falami. Najpierw na wschód, potem na północ, południe i zachód, aż w końcu znowu skierowała twarz ku jaśniejącej linii na wschodzie.
– Dziękuję wam za wszystkich moich braci i krewnych: skrzydlatych, biegających i pełzających, czworonożnych, zielonych i rosnących, i wszystko, co żyje w wodzie. Oddaję cześć rodom: jelenia – ahtuk, niedźwiedzia – mosk, wilka – mukwoszim, żółwia – tunnuppasog, słonki – sasao. Keihtanit toubot neanaueian.
Kiedy mamrotała modlitwy, z odległych szarych wód zaczęła się wyłaniać srebrzysta tarcza słońca. Rowan się skłoniła, a gdy wzniosło się wyżej, ponownie oblała wodą głowę, kark i tors. Patrzyła wprost w słońce, jakby prosiła je o radę, jak ma przetrwać tę niezwykłą zmianę jednego świata na drugi, jednego życia na inne. Nie lękała się już podróży do obcego kraju. Czuła siłę w nogach wpartych w wyszorowany pokład. Czuła mocne bicie swojego serca i bezgraniczną pewność, nieodłączną towarzyszkę młodości.