Tidelands. Kraina Świtu - Philippa Gregory - ebook

Tidelands. Kraina Świtu ebook

Philippa Gregory

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Rok 1685. Anglią włada nawrócony na katolicyzm Jakub II Stuart, w kraju wybuchają zamieszki. Polityka dzieli nie tylko wielkie rody – dociera też na ubogie londyńskie nabrzeża.

Ned Ferryman przybywa z Ameryki, by raz jeszcze wziąć udział w wojnie domowej. Towarzyszy mu Rowan, młoda Indianka udająca chłopca. Alinor wraz z przybranym wnukiem wreszcie wraca na ukochane Mokradła, aby być panią domu, do którego dawniej wchodziła kuchennymi drzwiami.

Doktor Rob Reekie, syn Alinor, usiłuje trzymać się z dala od wojny. Niestety, nie jest to możliwe. Zostaje wplątany w podstępną intrygę nobildonny Livii. Stawką jest królewski noworodek; monarchia wszak potrzebuje następcy tronu, a ciąża królowej znów jest zagrożona…

W trzecim tomie tej epickiej sagi opowieść zatacza szerokie kręgi: od bitwy na ponurej równinie Somerset w sercu Anglii aż po niewolnicze wyspy na najdalszych krańcach rodzącego się imperium. Nowy świt wstaje w innym, nowym świecie, gdzie ryzyko jest wielkie, lecz wygrana jeszcze większa…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 748

Oceny
4,2 (12 ocen)
5
5
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Ty­tuł ory­gi­nałuDawn­lands
Pro­jekt okładki i ilu­stra­cje we wnę­trzuNA­TA­LIA TWARDY
Fo­to­gra­fie na okładce© vva­len­tine/Adobe Stock © ne­vodka.com/Adobe Stock
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuPA­TRYK MŁY­NEK
Re­dak­cjaELŻ­BIETA SPA­DZIŃ­SKA-ŻAK
Ko­rektaBO­GU­SŁAWA OTFI­NOW­SKA
Re­dak­cja tech­nicznaLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Co­py­ri­ght © 2022 by Vi­vat Pu­bli­shing Ltd. All ri­ghts re­se­rved, in­c­lu­ding the ri­ght to re­pro­duce this book or por­tions the­reof in any form what­so­ever. For in­for­ma­tion, ad­dress Atria Bo­oks Sub­si­diary Ri­ghts De­part­ment, 1230 Ave­nue of the Ame­ri­cas, New York, NY 10020. First Atria Bo­oks hard­co­ver edi­tion No­vem­ber 2022ATRIA BO­OKS and co­lo­phon are tra­de­marks of Si­mon & Schu­s­ter, Inc. All ri­ghts re­se­rved.
Po­lish edi­tion © Pu­bli­cat S.A. MMXXIII (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved.
Ni­niej­sza po­wieść sta­nowi wy­twór wy­obraźni. Ja­kie­kol­wiek od­nie­sie­nia do wy­da­rzeń, miejsc i po­staci hi­sto­rycz­nych mają cha­rak­ter fik­cyjny. Wszel­kie po­do­bień­stwo do po­zo­sta­łych osób ży­ją­cych lub zmar­łych, wy­da­rzeń i miejsc jest cał­ko­wi­cie przy­pad­kowe.
ISBN 978-83-271-6288-5
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: ksia­znica@pu­bli­cat.pl

NOR­TH­SIDE MA­NOR, YORK­SHIRE, WIO­SNA 1685 ROKU

Li­via Avery ze­szła po re­pre­zen­ta­cyj­nych scho­dach Nor­th­side Ma­nor ubrana w strój jeź­dziecki z czar­nego ak­sa­mitu. Dło­nią w rę­ka­wiczce su­nęła lekko po ba­lu­stra­dzie, a ob­casy jej jeź­dziec­kich bu­tów stu­kały o wy­po­le­ro­wane drewno scho­dów. Jej mąż, sir Ja­mes, prze­cho­dząc przez wy­ło­żony ka­mienną po­sadzką hol, zer­k­nął w górę. Za­uwa­żył list w dłoni Li­vii i ru­mieńce na jej po­licz­kach.

– A więc w końcu speł­niło się twoje ma­rze­nie – stwier­dził bez­na­mięt­nie. – Do­prawdy wy­ka­za­łaś się cier­pli­wo­ścią. Mi­nęło pięć lat, od­kąd po­zna­łaś księżną, a te­raz ona jest kró­lową. Są­dzi­łem, że da­łaś za wy­graną.

Ode­tchnęła głę­biej.

– Ja nie daję za wy­graną. – Po­ka­zała mu kró­lew­ską pie­częć.

– To we­zwa­nie?

– Nie bę­dziemy roz­ma­wiać tu­taj – ucięła, pro­wa­dząc go do bi­blio­teki. W ko­minku tliły się grube po­lana. Li­via roz­pięła per­łowe gu­ziki ciem­nego jeź­dziec­kiego ża­kietu i szarp­nęła ka­skadę ko­ro­nek udra­po­waną pod szyją. Ja­mes przy­glą­dał się jej uro­dzie, lecz w tym wzroku nie było nic oprócz znu­że­nia. Była jak te kla­syczne rzeźby, któ­rymi za­sta­wiła dom i ogrody. Przy­jem­nie było na nie pa­trzeć, ale nic dla niego nie zna­czyły.

Usia­dła w wiel­kim fo­telu przy ko­minku, lekko po­chy­la­jąc się do przodu, jakby po­zo­wała do por­tretu. Jej twarz pro­mie­niała w bla­sku ognia. Włosy wciąż za­cho­wały lśniącą czarną barwę, skóra na po­licz­kach była gładka, je­dy­nie wo­kół oczu o czar­nych rzę­sach po­ja­wiło się kilka de­li­kat­nych zmarsz­czek. Od­cze­kała, aż mąż zaj­mie miej­sce na­prze­ciwko, za­nim się ode­zwała.

– Za­mie­niam się w słuch – po­na­glił ją z iro­nią.

– Zo­sta­łam we­zwana na dwór – szep­nęła. – Ja­kub, książę Yorku, ma zo­stać ko­ro­no­wany. Jego żona bę­dzie kró­lową. Nikt nie po­prze bę­karta po po­przed­nim królu. Ja­kub Drugi gładko odzie­dzi­czy ko­ronę, a moja naj­droż­sza przy­ja­ciółka, Ma­ria z Mo­deny, zo­sta­nie kró­lową.

Była taka dumna z sie­bie, jakby oso­bi­ście prze­ko­nała lud An­glii, by po­parł nie­lu­bia­nego brata króla, w do­datku ka­to­lika, za­miast uwiel­bia­nego przez pro­te­stan­tów nie­ślub­nego syna władcy.

– Pi­sze, że po­trze­buje mnie u swego boku – do­dała. – Nie czuje się do­brze. Oczy­wi­ście po­słu­cham we­zwa­nia.

Ja­mes mil­czał.

– Może po­je­dziesz ze mną? Mam zo­stać damą dworu, więc mo­gli­by­śmy na po­wrót za­miesz­kać w Avery Ho­use. Po­sta­ram się o miej­sce dla cie­bie na dwo­rze. To może być dla nas nowy po­czą­tek.

Od­chrząk­nął.

– Nie je­stem pe­wien, czy mam ochotę na nowy po­czą­tek. Lub na co­kol­wiek, co mo­żesz mi za­ofe­ro­wać.

W jej ciem­nych oczach bły­snęła iry­ta­cja.

– Nie mo­żesz się spo­dzie­wać, że od­mó­wię kró­lew­skiemu za­pro­sze­niu! To prak­tycz­nie roz­kaz.

– Do­prawdy? – Od­wró­cił wzrok ze znu­że­niem, igno­ru­jąc jej wy­buch. – Są­dzę, że bez trudu mo­gła­byś od­mó­wić. Je­stem wszakże pe­wien, że sama o to za­bie­ga­łaś, pi­sząc do niej co ty­dzień, wy­sy­ła­jąc po­darki, sto­su­jąc te wszyst­kie swoje sztuczki. Bła­ga­łaś, by cię za­pro­siła. I wresz­cie to zro­biła.

– Po­wi­nie­neś być mi wdzięczny...

– Mo­żesz je­chać. – Nie był cie­kaw, co ma mu do po­wie­dze­nia. – Dam ci ka­rocę. Do­my­ślam się, że za­miesz­kasz w pa­łacu St. Ja­mes’s, do­póki nie od­bu­dują Whi­te­hallu. Za­kła­dam, że wró­cisz tu, kiedy la­tem uda­dzą się do Wind­soru?

– A więc zga­dzasz się?

Wzru­szył ra­mio­nami.

– Mo­żesz ro­bić, co ze­chcesz, jak zwy­kle zresztą. Oczy­wi­ście masz świa­do­mość, że dwór jest znany z... – Urwał, szu­ka­jąc od­po­wied­niego słowa. – Eks­tra­wa­gan­cji. Oraz ko­rup­cji – do­dał. – Roz­wią­zło­ści... Ale to­bie to nie wa­dzi.

Unio­sła brwi, jakby miała za­pa­łać obu­rze­niem, ale jej po­liczki po­zo­stały blade.

– Chyba nie są­dzisz, że mo­gła­bym...

– Nie, oczy­wi­ście, że nie. Dam głowę, że je­steś po­nad wszel­kie sła­bo­ści. W Lon­dy­nie bę­dziesz ry­glo­wać drzwi sy­pialni rów­nie skru­pu­lat­nie, jak to czy­nisz tu­taj. Z tym że tam mo­żesz mieć ku temu po­wody.

– To oczy­wi­ste, że moja re­pu­ta­cja po­zo­sta­nie bez skazy.

– Nie po­win­naś rów­nież afi­szo­wać się z prak­ty­ko­wa­niem swo­jej wiary.

Li­via unio­sła z god­no­ścią głowę.

– Księżna... a ra­czej jej kró­lew­ska wy­so­kość i ja je­ste­śmy dumne z wiary, którą wspól­nie wy­zna­jemy – oświad­czyła. – Jej wy­so­kość na po­wrót otwo­rzy kró­lew­ską ka­plicę w pa­łacu. Za­pro­siła be­ne­dyk­ty­nów...

– Lon­dyn nie bę­dzie to­le­ro­wał ka­to­li­ków prak­ty­ku­ją­cych swoją re­li­gię pu­blicz­nie – prze­rwał jej. – Mo­żesz cho­dzić na msze w pa­łacu, ale nie ra­dzę po­ka­zy­wać się w ka­pli­cach poza jego mu­rami. Za­nosi się na kło­poty, na­wet więk­sze niż te, które mie­li­śmy ostat­nio. Ich kró­lew­skie mo­ści po­winny za­cho­wać dys­kre­cję, jak po­przed­nio nam pa­nu­jący król Ka­rol.

– Nie je­ste­śmy zdraj­cami! – krzyk­nęła z obu­rze­niem.

– Wy­rze­kłem się Rzymu, aby móc wieść ży­cie an­giel­skiego dżen­tel­mena – po­wie­dział spo­koj­nie. – Wy­bór Ko­ścioła an­gli­kań­skiego to dla mnie kwe­stia wiary, a nie ustęp­stwo.

Po­my­ślała, że całe jego ży­cie to ustęp­stwo przed se­rią po­ra­żek. Wy­rzekł się wła­snej wiary, zdra­dził swą pierw­szą mi­łość... Ona sama wy­strych­nęła go na dudka, zmu­sza­jąc do mał­żeń­stwa dla jego na­zwi­ska i ma­jątku.

– Je­stem ka­to­liczką – oznaj­miła z dumą. – Te­raz na­wet bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej. An­glia po­wróci do praw­dzi­wej wiary i to ty znaj­dziesz się po nie­wła­ści­wej stro­nie.

– Nie mogę wyjść z po­dziwu, jak twoja po­boż­ność ro­śnie wraz z po­stę­pu­jącą modą. – Uśmiech­nął się. – Le­piej jed­nak zro­bisz, bę­dąc dys­kretną.

Spoj­rzała w ogień, na­stęp­nie prze­nio­sła wzrok na rzeź­biony w drew­nie herb zdo­biący ko­mi­nek, a na ko­niec po­pa­trzyła na niego. Jej ciemne oczy błysz­czały, a na war­gach błą­kał się de­li­katny uśmie­szek.

– Ja­mes, chcę z tobą po­roz­ma­wiać o moim synu.

Lord Avery roz­parł się głę­biej w fo­telu, jakby miał za­miar wbić ob­casy w tu­recki dy­wan.

– Raz jesz­cze pro­szę, byś go ad­op­to­wał i uczy­nił swoim dzie­dzi­cem.

– I raz jesz­cze po­wta­rzam, że tego nie zro­bię.

– Te­raz, kiedy zo­sta­łam we­zwana na dwór... – za­częła.

– Nie stał się przez to bar­dziej moim sy­nem, niż był wcze­śniej. A ja oso­bi­ście wąt­pię, że na­prawdę zo­sta­łaś we­zwana.

– Po­bie­rał na­uki w naj­lep­szych szko­łach w Lon­dy­nie, bę­dzie ja­dał z miej­scową pa­le­strą, an­giel­skie ma­niery wpaja mu ro­dzina, którą sam wy­bra­łeś. Czego mu bra­kuje?

– Ni­czego – zgo­dził się. – Je­stem pe­wien, że od­biera wła­ściwe wy­cho­wa­nie. Tra­fił do lu­dzi o otwar­tych ser­cach i nie­ska­zi­tel­nych oby­cza­jach. Może cię od­wie­dzać w Lon­dy­nie, je­śli ze­chcesz, ale ty nie masz prawa by­wać w ma­ga­zy­nie i wi­dy­wać się z jego przy­braną ro­dziną. Nie mo­żesz ich na­cho­dzić ani nie­po­koić. Tak zo­stało usta­lone.

Skrzy­wiła usta, szy­ku­jąc się do cierp­kiej ri­po­sty.

– Nie mam ży­cze­nia ich wi­dy­wać. Po co mia­ła­bym za­pusz­czać się w dół rzeki na to brudne na­brzeże? Nie chcę o nich roz­ma­wiać! Ni­gdy na­wet nie po­świę­cam im my­śli. Cho­dzi o Mat­teo! Mó­wimy o moim synu, Mat­teo... – Po­ło­żyła dłoń na sercu.

Nie­po­ru­szony ob­ser­wo­wał, jak jej oczy za­lśniły od łez.

– Przy­się­głam, że do­póki nie ad­op­tu­jesz mo­jego syna i nie uznasz go za dzie­dzica, nie uro­dzę ci in­nego – przy­po­mniała. – Moje drzwi po­zo­staną przed tobą za­mknięte i ze­sta­rze­jemy się bez­dziet­nie. Nie po­zba­wię swo­jego syna schedy. Ni­gdy nie bę­dziesz miał wła­snego po­tomka, je­śli naj­pierw nie dasz mu swego na­zwi­ska. Umrzesz bez pra­wo­wi­tego spad­ko­biercy!

Mimo iż pod­nio­sła głos, Ja­mes le­d­wie zmie­nił po­zy­cję w fo­telu.

– Wiesz o tym, że mam prawo do twego ciała? – upew­nił się. – Ale tak się składa, że nie mam za­miaru go do­cho­dzić. Ni­gdy nie było po­trzeby, byś za­my­kała przede mną drzwi sy­pialni. Nie mam ochoty z nich ko­rzy­stać.

– Skoro wo­lisz żyć jak ksiądz... – od­pa­liła.

– Wolę jak ksiądz niż jak głu­piec – od­parł spo­koj­nie.

Li­via się­gnęła do karku, po­pra­wia­jąc ciemny lok, który zsu­nął jej się na koł­nierz. Na­stro­iła głos na ni­skie, zmy­słowe tony.

– Nie­któ­rzy mo­gliby uznać, że je­steś głup­cem, nie po­żą­da­jąc mnie...

Pa­trzył w ogień pło­nący na ko­minku, ślepy na jej uwo­dzi­ciel­skie ge­sty.

– Kie­dyś już da­łem się tym zwieść – po­wie­dział ła­god­nie. – Ni­gdy wię­cej. A ty? Masz prze­cież czter­dzie­ści pięć lat. Wąt­pię, byś mo­gła mi dać syna.

– Czter­dzie­ści dwa! – syk­nęła. – I wciąż mogę mieć dzieci!

Wzru­szył ra­mio­nami.

– Je­śli przyj­dzie mi umrzeć bez dzie­dzica, niech i tak bę­dzie. Nie dam swego szla­chet­nego na­zwi­ska sy­nowi in­nego czło­wieka. Kim­kol­wiek był.

Zgrzyt­nęła zę­bami, a Ja­mes ob­ser­wo­wał, jak wal­czy ze sobą. W końcu zdo­łała się uśmiech­nąć.

– Co tylko so­bie ży­czysz, mój mężu. Ale Mat­teo musi mieć swoje miej­sce na ziemi. Je­śli nie może być Ave­rym z Nor­th­side Ma­nor, to musi zo­stać Pic­cim Ską­d­inąd.

– Może so­bie być Pic­cim, skąd ze­chce... byle nie stąd. Nie mam nic prze­ciwko chłopcu ani prze­ciw to­bie, Li­vio. Uzna­łem cię za swoją żonę i przy­ją­łem pa­tro­nat nad twoim sy­nem. Zdo­by­łaś moje na­zwi­sko, oszu­stwem zmu­sza­jąc do mał­żeń­stwa, ale już za­pła­ci­łem za wła­sną głu­potę. Twój syn nie przej­mie mo­jego ma­jątku. Może swo­bod­nie gro­ma­dzić wła­sną for­tunę, je­śli zdoła, a je­śli nie – żyć twoim kosz­tem.

– Wciąż my­ślisz o niej i jej dziecku...

– Pro­si­łem cię, że­byś o niej nie wspo­mi­nała. – Twarz Ja­mesa nie zdra­dzała żad­nych emo­cji.

– Ale wciąż o niej my­ślisz! O swo­jej wiel­kiej mi­ło­ści!

– Każ­dego dnia – przy­znał, uśmie­cha­jąc się, jakby ta myśl spra­wiała mu ra­dość. – Nie ma pa­cie­rza, bym nie wy­mó­wił jej imie­nia. I będę ją wspo­mi­nał aż do śmierci. Ale obie­ca­łem, że nie będę jej nę­kać. I ty rów­nież nie bę­dziesz.

BO­STON, NOWA AN­GLIA, WIO­SNA 1685 ROKU

Ned Fer­ry­man tkwił wśród la­bi­ryntu po­mo­stów i do­ków bo­stoń­skiego portu. Po­sta­wił koł­nierz, by osło­nić się przed zim­nym wia­trem. Ob­ser­wo­wał, jak beczki z jego zio­łami – su­szo­nym sa­sa­fra­sem, ko­rze­niem plu­skwicy i li­śćmi wszech­leku – to­czą się po ka­mien­nym na­brzeżu, a po­tem tra­pem w górę na za­cu­mo­wany sta­tek. Sześć tkwiło już pod po­kła­dem. Ned wy­chy­lił się z wy­so­kiego na­brzeża, usi­łu­jąc zaj­rzeć do luku, aby się upew­nić, że są po­rząd­nie przy­mo­co­wane i okryte na­tłusz­czo­nym płót­nem.

Tuż obok niego roz­legł się krótki śmiech ka­pi­tana statku.

– Nie mar­tw­cie się, pa­nie Fer­ry­man, są bez­pieczne. – Zer­k­nął na zno­szoną skó­rzaną torbę Neda i nie­wielki wo­rek za­wie­ra­jący jego rze­czy. – To wszystko, co ze sobą za­bie­ra­cie na po­kład? Żad­nych ku­frów?

– To wszystko.

Chło­piec okrę­towy przy­biegł po ba­gaże i chwy­cił wór. Ned za­rzu­cił torbę na ra­mię.

– Sły­sze­li­ście o śmierci króla? – za­gad­nął ka­pi­tan. – By­li­śmy pierw­szym stat­kiem, który przy­wiózł no­winę. Wy­krzy­cza­łem ją, kie­dy­śmy rzu­cali cumy. Kto by po­my­ślał, że król, który wiódł taki bujny ży­wot, skona we wła­snym łożu? Niech Bóg bło­go­sławi Ka­rola, który żył jak ło­trzyk, a umarł pa­pi­stą. Jego brat umo­ści się na tro­nie, za­nim zdą­żymy wró­cić.

– Je­śli go ko­ro­nują – za­uwa­żył Ned scep­tycz­nie. – Ja­kub pa­pi­sta? Z ka­to­licką żoną u boku?

– Ech, nie dbam o to... Poza tym, jaki mamy wy­bór?

– Książę Mon­mo­uth, syn sa­mego króla. Czło­wiek, który obie­cał każ­demu wol­ność i swo­bodę wy­boru wy­zna­nia.

– Tyle że jest z nie­pra­wego łoża. A my nie mo­żemy znów wy­sy­łać Stu­ar­tów w po­dróże. Do­piero co­śmy ich od­zy­skali.

Na twa­rzy Neda po­ja­wił się rzadko wi­dy­wany uśmiech.

– Do­prawdy nie wi­dzę po­wodu, czemu nie mie­liby znów je­chać. Zro­bił co kiedy Stu­art dla ludu?

– Do­wiemy się, kiedy znaj­dziemy się na miej­scu – pod­su­mo­wał ka­pi­tan. – Od­bi­jamy z przy­pły­wem, jak tylko mi­nie po­łu­dnie. Punk­tu­al­nie o dwu­na­stej biją z działa.

– Wiem. Znam Bo­ston – stwier­dził Ned krótko.

– Od dawna tu je­ste­ście? – Ka­pi­tana cie­ka­wił ten ci­chy pa­sa­żer z mocno opa­loną twa­rzą i szopą si­wych wło­sów. – Za­cne mia­sto, by zbić for­tunkę, nie są­dzi­cie?

Ned po­trzą­snął głową.

– Nie dbam o for­tunę zbitą na krzyw­dzie tu­byl­ców, któ­rzy dzie­lili się z nami tym, co mieli. Żyję skrom­nie, zbie­ra­jąc zioła. Ale te­raz nad­szedł czas, bym wró­cił do domu. Będę na po­kła­dzie, za­nim mi­nie po­łu­dnie.

Ru­szył wzdłuż na­brzeża do go­spody, żeby ure­gu­lo­wać ra­chu­nek. Z prze­ciwka, zwią­zana w sze­reg na­smo­ło­waną liną, szła grupa więź­niów. Zmie­rzali na sta­tek ma­jący ich za­wieźć na plan­ta­cje. Ned na pierw­szy rzut oka mógł po­znać, że po­cho­dzili z kilku róż­nych ple­mion in­diań­skich. Nie­któ­rzy mieli wy­so­kie czuby i pod­go­lone głowy, inni włosy zwią­zane w gładki wę­zeł. Każdą twarz zdo­bił inny ta­tuaż na po­licz­kach albo w po­przek czoła. Paru In­dian pre­zen­to­wało na­wet cał­ko­wi­cie uczer­nione ob­li­cze – barwy wo­jenne, dumny znak, że wo­jow­nik po­przy­siągł wal­czyć aż do śmierci. Po­ubie­rani byli w gro­te­skową mie­sza­ninę eu­ro­pej­skich łach­ma­nów. Zwią­zani cia­sno liną, drżeli na zim­nym wie­trze, po­włó­cząc no­gami i gar­biąc ra­miona pod brze­mie­niem hańby.

– Ne­top – szep­nął Ned w ję­zyku Po­ka­no­ke­tów, kiedy ich mi­jał. – Ne­top.

Ci, któ­rzy byli naj­bli­żej, usły­szeli słowo „przy­ja­ciel” w swym za­ka­za­nym ję­zyku, ale nie pod­nie­śli oczu.

– Do­kąd ich za­bie­ra­cie? – spy­tał Ned męż­czy­znę o czer­wo­nej twa­rzy, który ich pro­wa­dził. Ręce miał za­tknięte za pas, a w ką­ciku jego ust tkwiła prze­pięk­nie rzeź­biona fajka.

– Na Wy­spy Cu­krowe. – Od­wró­cił się i wark­nął: – Stać!

Sze­reg po­słusz­nie sta­nął w miej­scu.

– Niech Bóg im po­może – wes­tchnął Ned.

– Nie zrobi tego. Prze­cież to wszystko po­ga­nie.

Ned od­wró­cił się z po­sępną miną, sta­ra­jąc się po­zbyć z ust gorz­kiego smaku. Wtedy zdało mu się, że sły­szy szept, ci­chutki jak od­głos li­ścia spa­da­ją­cego w le­sie.

– Nippe San­nup...

Te słowa zna­czyły „prze­woź­nik”. Od­wró­cił się na zna­jomy dźwięk swego imie­nia w ję­zyku Po­ka­no­ke­tów.

– Kto mnie woła?

– Webe, po­kwo­twus­sin­nan wutsz ma­czi­tut. – Ned na­po­tkał nie­ru­chome spoj­rze­nie czar­nych oczu. Mó­wił do niego młody szczu­pły chło­pak o gład­kiej twa­rzy. Nie było na niej bła­ga­nia, ale usta po­now­nie sfor­mo­wały słowa: – Nippe San­nup.

– Po­trze­buję sługi – skła­mał Ned bez na­my­słu. – Płynę do An­glii i po­trze­buję chło­paka, który bę­dzie mi słu­żył na statku.

– Nie mu­si­cie wy­bie­rać spo­śród tych tu­taj. Wy­star­czy, że krzyk­nie­cie na dzie­dzińcu go­spody, a z tu­zin bia­łych szczur­ków wy­stawi głowy, chcąc wró­cić do domu.

– Nie. Wolę dzi­kusa – im­pro­wi­zo­wał Ned po­spiesz­nie. – Zbie­ram in­diań­skie zioła i po­gań­skie przed­mioty. Ta­kie jak twoja fajka. To ro­bota dzi­kich, czyż nie? Moje to­wary będą się sprze­da­wać le­piej, kiedy dzi­kus bę­dzie je pre­zen­to­wał. Mu­szę ku­pić jed­nego. – Wska­zał na mło­dego chłopca. – O, tego tu­taj.

– O nie, tego się nie po­zbędę. – Męż­czy­zna od razu za­pro­te­sto­wał. – Ten wy­ro­śnie jak chwast. Zmęż­nieje, na­bie­rze ciała. Bę­dzie bar­dzo silny. Do­stanę za niego do­bre pie­nią­dze.

– Na plan­ta­cji nie prze­trwa – skon­tro­wał Ned. – Sama po­dróż pew­nie go za­bije. Nic z niego nie bę­dzie i ma to już w oczach.

– Zdy­chają z czy­stej krnąbr­no­ści. – Nad­zorca się zi­ry­to­wał. – Nic a nic nie na­dają się na nie­wol­ni­ków. Plan­ta­to­rzy nie chcą ich ku­po­wać, kiedy mogą do­stać Mu­rzy­nów. Ale nie­wol­nik to nie­wol­nik, jest na całe ży­cie, nie­ważne, jak długo trwa. Ile mi za niego dasz?

– Pięć­dzie­siąt do­la­rów, hisz­pań­skich do­la­rów. – Ned wy­mie­nił pierw­szą sumę, jaka przy­szła mu do głowy.

– Zgoda. – Męż­czy­zna przy­stał na cenę tak po­spiesz­nie, że Ned zo­rien­to­wał się, iż za­pro­po­no­wał za dużo. – Je­steś pe­wien, że chcesz wła­śnie tego? Do­rzu­cisz jesz­cze funta i mo­żesz mieć tam­tego. Jest więk­szy.

– Nie. Chcę młod­szego. Ła­twiej bę­dzie go przy­uczyć.

– Po­trzy­maj pi­sto­let, a ja go od­wiążę. – Nad­zorca wy­jął zza pasa pi­sto­let, po­ka­zał go jeń­com, któ­rzy od­wró­cili głowy jakby z po­gardą, a na­stęp­nie wci­snął go Ne­dowi do ręki. – Je­śli któ­ry­kol­wiek się ru­szy, strze­laj w stopy, ja­sne?

– Ja­sne. – Ned uniósł ciężką broń i wy­mie­rzył w stło­czoną grupę.

Nad­zorca wy­jął z buta nóż i prze­ciął liny po obu stro­nach chło­paka, po­py­cha­jąc go – wciąż zwią­za­nego i sku­lo­nego – w stronę Neda. Koń­cówki lin zwią­zał w dwie nie­po­rządne, choć po­ręczne pę­tle i po­dał je Ne­dowi ni­czym lejce, od­bie­ra­jąc przy oka­zji pi­sto­let.

Ned otwo­rzył torbę i od­li­czył mo­nety.

– Ma ja­kieś do­ku­menty?

Męż­czy­zna się ro­ze­śmiał.

– A czy krowy mają do­ku­menty? Albo świ­nie? Oczy­wi­ście, że nie ma. Ale mo­żemy go za­brać do ko­wala i wy­pa­lić mu twoje ini­cjały na po­liczku.

Po­wrozy, które Ned trzy­mał w ręku, na­pięły się gwał­tow­nie, kiedy młody In­dia­nin szarp­nął się z prze­ra­że­niem.

– Nie ma ta­kiej po­trzeby – po­wie­dział. – Wy­pły­wamy za go­dzinę. Za­biorę go na po­kład i za­mknę w ka­ju­cie.

– Tylko bacz, żeby się nie rzu­cił do wody – ostrzegł go nad­zorca. – Ro­bią to, gdy tylko nada­rzy się oka­zja. Po­noć wie­rzą, że z fal wy­nie­sie ich piż­mak. – Ro­ze­śmiał się gło­śno, uka­zu­jąc żółte pieńki zę­bów znisz­czo­nych przez cu­kier i rum.

– Ow­szem, tak wła­śnie są­dzą... – Ned przy­po­mniał so­bie le­gendę ludu Pe­quot o stwo­rze­niu świata, którą opo­wie­dział mu przy­ja­ciel. W opo­wie­ści tej piż­mak przy­niósł garść ziemi z mor­skiego dna jako dar ży­cia od zwie­rząt dla pierw­szej ko­biety na Ziemi.

– Śmiało – za­chę­cił nad­zorca. – Mo­żesz mieć ko­lej­nego za tę samą cenę.

– Nie. – Ned de­li­kat­nie po­cią­gnął za linę zwi­sa­jącą ze skrę­po­wa­nych rąk chło­paka i po­wiódł go w kie­runku statku. Je­niec ru­szył za nim, po­włó­cząc no­gami. Ned się nie od­wra­cał. Ża­den biały nie czeka na nie­wol­nika.

Nie ode­zwał się do niego, na­wet kiedy zna­leźli się na po­kła­dzie. Za­mknął chłopca w po­zba­wio­nej okien ka­ju­cie i udał się do płat­nika, żeby wnieść do­dat­kowo jedną czwartą nor­mal­nej ceny za po­dróż, jako że cho­dziło o nie­wol­nika. Od­rzu­cił pro­po­zy­cję, żeby za­kuć chło­paka w łań­cu­chy i umie­ścić w ła­downi, dzięki czemu pła­ciłby jesz­cze mniej, jak za ba­gaż. Wró­cił do go­spody, a po dro­dze na­był kilka ko­szul i parę por­tek dla chło­paka. Póź­niej stał na po­kła­dzie, do­póki ka­pi­tan nie roz­ka­zał od­bi­jać, wcią­gnięto trap i cumy, a da­chy i dzwon­nice za­częły ma­leć. Wresz­cie nowy Bo­ston stał się je­dy­nie plamką na ho­ry­zon­cie, za którą za­cho­dziło słońce. Ned wy­pro­sto­wał bo­lący grzbiet, a na­stęp­nie zszedł pod po­kład, gdzie mie­ściły się ma­leń­kie ka­juty.

Chło­pak sie­dział na pod­ło­dze z głową opartą na ko­la­nach, jakby lę­kał się na­wet do­tknąć wą­skiej koi. Kiedy drzwi się otwarły i wszedł Ned ze świecą w jed­nej ręce i na­rę­czem ubrań w dru­giej, ze­rwał się na równe nogi, czujny jak ści­gany je­leń. Jego od­dech nieco przy­spie­szył, choć nie oka­zy­wał lęku. Ned, zna­jąc nie­zwy­kłą od­wagę ludu Po­ka­no­ke­tów, wcale nie był za­sko­czony. Po­sta­wił świecz­nik na stole. Ba­last w jego pod­sta­wie po­ru­szał się lekko wraz z ru­chami statku, utrzy­mu­jąc świecę przez cały czas w pio­nie.

– Znasz mnie. – Ned szu­kał w gło­wie słów za­ka­za­nego ję­zyka. – Na­zwa­łeś mnie Nippe San­nup.

Chło­pak sztywno ski­nął głową.

– Spo­tka­łeś mnie w pusz­czy? Han­dlo­wa­łem z twoim lu­dem?

Je­niec mil­czał.

– Czy twoi ziom­ko­wie sprze­da­wali mi fu­tra? Albo zbie­rali dla mnie zioła?

Wciąż nie było od­po­wie­dzi.

– W ja­kim na­rze­czu mó­wisz? – spy­tał Ned w ję­zyku Po­ka­no­ke­tów, a po­tem spró­bo­wał po­now­nie w na­rze­czu Mo­haw­ków.

– Po­tra­fię mó­wić po an­giel­sku – rzekł chło­pak po­woli.

– Z ja­kiego ludu po­cho­dzisz?

Twarz In­dia­nina nie wy­ra­żała żad­nych emo­cji, ale w ką­ciku oka ze­brała się łza i spły­nęła wolno po po­liczku. Nie starł jej, jakby na­zwa, która ni­gdy nie miała paść, brzmiała: „Roz­pacz”.

– Nie wolno nam tego zdra­dzić – od­parł ci­cho. – Znam cię z dzie­ciń­stwa. Ty by­łeś Nippe San­nup, prze­woź­ni­kiem w Ha­dley. Ko­rzy­sta­li­śmy z two­jego promu, kiedy woda w Qu­in­neh­tu­qut stała wy­soko.

Ned po­czuł zna­jome ukłu­cie no­stal­gii za utra­co­nym cza­sem.

– Pięt­na­ście lat temu? Kiedy mia­łem prom w Ha­dley?

Tam­ten po­ki­wał głową.

– To było wieki temu! Mu­sia­łeś być jesz­cze dziec­kiem!

– Je­ste­śmy na mo­rzu? Sta­tek pły­nie? – Chło­pak na­gle się za­nie­po­koił.

– Zga­dza się.

– Nie wrzu­cisz mnie do mo­rza?

– Nie­mą­dry je­steś. Czemu miał­bym to zro­bić? Prze­cież ja cię ra­tuję! No i za­pła­ci­łem za cie­bie for­tunę.

– Ura­to­wa­łeś mnie przed plan­ta­cją?

– Ow­szem. Pły­niemy do Lon­dynu.

Mło­dzie­niec zgrzyt­nął zę­bami, prze­ra­żony na­zwą ko­lej­nego miej­sca, któ­rego nie znał.

– Je­stem ci wdzięczny – bąk­nął.

– A nie wy­glą­dasz. – Ned wy­szcze­rzył zęby w uśmie­chu.

– Ale je­stem. Zna­łeś moją babkę. Na­zy­wała się Mil­cząca Wie­wiórka. Pa­mię­tasz ją? Zro­biła dla cie­bie ra­kiety śnieżne. Pa­mię­tasz? I moją matkę?

– Wie­wiórka! – Ned się oży­wił. – No pew­nie! Zro­biła dla mnie ra­kiety. I na­uczyła mnie... Na­uczyła mnie wszyst­kiego, co... – Urwał. – Czy ona...?

– Ode­szła do świtu – rzekł po pro­stu chło­pak. – Wszy­scy z mo­jego ludu ode­szli. Cała ro­dzina nie żyje. Tylko nie­wielu z nas po­chwy­cono żyw­cem. Wio­ski już nie ma. Nie znaj­dziesz na­wet do­łów po pa­lach. Spa­lili wszystko i za­orali zie­mię. Uczy­nili nas... – chwilę szu­kał słowa – ...nie­wi­dzial­nymi.

Ned usiadł ciężko na skraju koi.

– Nie­wi­dzial­nymi? Jak można spra­wić, by lu­dzie stali się nie­wi­dzialni? – Na­szło go na­głe, nie­zwy­kle żywe wspo­mnie­nie wio­ski Nor­wot­tu­ków. Chaty wo­kół umiesz­czo­nego po­środku pa­le­ni­ska. Ba­wiące się dzieci. Ko­biety mie­lące ku­ku­ry­dzę. Męż­czyźni tasz­czący do wio­ski upo­lo­wa­nego je­le­nia. Młode dziew­częta z dłu­gimi oszcze­pami ob­ła­do­wane ry­bami. Nie po­tra­fił so­bie wy­obra­zić, że tego już nie ma, choć wie­dział, że nie mo­gło się ostać po trzech la­tach za­cie­kłej wojny. – A ty... – spoj­rzał na chłopca – by­łeś jed­nym z tych ma­lu­chów?

Chło­pak za­ci­snął usta, jakby nie chciał, by wy­do­były się z nich nie­bez­pieczne słowa. W końcu jed­nak zmu­sił się, by prze­mó­wić.

– Zna­li­śmy się, gdy było mi sześć wio­sen. Za­wsze mnie roz­śmie­sza­łeś, kiedy pły­nę­li­śmy twoim pro­mem. Wtedy moje imię brzmiało Ja­goda w Desz­czu.

Oczy Neda się roz­sze­rzyły. Ze­rwał się na równe nogi, zła­pał chłopca pod brodę i uniósł jego twarz, żeby przyj­rzeć jej się w świe­tle świecy.

– Ja­goda w Desz­czu? – szep­nął.

W pa­mięci miał pe­wien dzień, dawno temu, po­nad pięt­na­ście lat, kiedy wiózł swoim pro­mem ko­biety. Śmiali się ra­zem, a mała dziew­czynka, cho­wa­jąc się za ple­cami babci, przy­glą­dała mu się wiel­kimi ciem­nymi oczami.

– Je­steś dziew­czyną? – za­py­tał z nie­do­wie­rza­niem. – Je­steś tamtą małą dziew­czynką?

– Pro­szę... Pro­szę, nie od­da­waj mnie ma­ry­na­rzom – wy­szep­tała.

– Na rany Chry­stusa! Masz mnie za by­dlę?

Drgnęła, sły­sząc jego wy­buch.

– Nad­zorca od­dał moją sio­strę ma­ry­na­rzom.

– Ni­gdy nie uczy­nił­bym cze­goś po­dob­nego! – za­pew­nił. – Ni­gdy...! Cóż, nie mo­żesz wie­dzieć... Ale ja mam sio­strę w An­glii. Mam sio­strze­nicę! Bóg mi świad­kiem, że ni­gdy...

– Po­wie­dzia­łam, że je­stem chłop­cem, więc dali mi ko­szulę i por­tki.

– Tak. Tak le­piej. – Ned wska­zał na po­ła­tane por­tki i stare ko­szule le­żące na koi. – Le­piej, że­byś uda­wała chło­paka, póki nie do­trzemy do An­glii. Po­wiemy, że je­steś moim słu­żą­cym.

– Dzię­kuję. Nie chcę być dziew­czyną, póki znów nie będę mo­gła nią być w Kra­inie Świtu.

– Tylko jak mam cię wo­łać? – Za­sta­no­wił się. – Nie mogę cię na­zy­wać Ja­gódką!

– To nie ta­kie ja­gody – za­częła tłu­ma­czyć. – Te ro­sną na drze­wie. Mo­smezi – pod­po­wie­działa. – Ro­sło przy two­jej bra­mie. Smu­kłe drzewo, które wio­sną miało białe kwiaty, a je­sie­nią czer­wone owoce. Uży­wa­li­śmy jego kory jako leku.

– Ja­rzę­bina – do­my­ślił się. – Pa­mię­tam.

Ode­pchnął od sie­bie bo­le­sne wspo­mnie­nie drzewa ro­sną­cego przy pło­cie, promu, któ­rym pły­wał przez rzekę, ko­biet, z któ­rymi się przy­jaź­nił i z któ­rymi cho­dził do an­giel­skiej wio­ski. Pewne do­brego przy­ję­cia, nio­sły ryby i ko­sze pełne je­dze­nia.

– Ja­rzę­bina... – po­wtó­rzył. – Po na­szemu to Ro­wan. Cał­kiem do­bre imię, choć ir­landz­kie. A te­raz... – pod­su­nął jej ku­pione ubra­nia – wy­ska­kuj z tych łach­ma­nów. Musi w nich być pełno wszy. Po­wiem w kam­bu­zie, żeby je wy­go­to­wali.

– Mogę się umyć? – za­py­tała.

Za­wa­hał się. Wie­dział, że człon­ko­wie jej ludu każ­dego ranka myli się i od­pra­wiali mo­dły, wzno­sząc twarz ku wscho­dzą­cemu słońcu. Byli Ludźmi Świtu. Miesz­kań­cami dłu­giego, mrocz­nego wy­brzeża, które jako pierw­sze wi­tało słońce każ­dego dnia. Spo­śród wszyst­kich nie­zna­nych miesz­kań­ców wiel­kiej pusz­czy, cią­gną­cej się da­leko na za­chód, to oni pierwsi wi­dzieli świa­tło.

– Nie tak, jak czy­ni­łaś to o świ­cie – po­wie­dział. – Ale zdo­będę dla cie­bie dzba­nek wody i ja­kieś my­dło. – Po­ło­żył rękę na sko­blu.

– Czy nie ja po­win­nam się tym za­jąć? – za­uwa­żyła. – To ja je­stem twoim nie­wol­ni­kiem, nie ty moim.

Ro­ze­śmiał się za­sko­czony.

– Prawda, nie je­stem. Chodź, po­każę ci drogę do kam­buza i ła­downi, opro­wa­dzę po statku. Tak na­prawdę po­win­naś spać w ła­downi, ale bez­piecz­niej­sza bę­dziesz w mo­jej ka­ju­cie. Mo­żesz za­jąć koję, ja po­ścielę so­bie na pod­ło­dze.

– Nie, nie! – za­pro­te­sto­wała na­tych­miast. – Ja będę spać na pod­ło­dze. – Spoj­rzała na niego, żeby spraw­dzić, czy znowu się uśmie­cha. – Ja je­stem twoim nie­wol­ni­kiem – po­wtó­rzyła. – Nie ty moim.

– Ni­gdy nie mia­łem nie­wol­nika – ob­ru­szył się. – Przez całe swoje ży­cie wie­rzy­łem, że każdy czło­wiek, na­wet ko­bieta, po­wi­nien być wolny. Te­raz wra­cam do An­glii, aby po­móc swoim kra­ja­nom od­zy­skać wol­ność.

Ki­wała głową, wpa­trzona w jego wargi, sta­ra­jąc się na­dą­żyć za po­to­kiem słów. Dzięki temu nie prze­ga­piła uśmie­chu, gdy się po­ja­wił.

– Ale mo­żesz spać na pod­ło­dze – do­koń­czył.

– Bo masz sio­strze­nicę? – za­py­tała z fi­lu­ter­nym ogni­kiem w ciem­nych oczach.

– Bo je­stem wy­star­cza­jąco stary, żeby być twoim dziad­kiem – mruk­nął – a ko­ści z rana mam ta­kie sztywne jak pra­nie za­mar­z­nięte na sznurku.

W ka­ju­cie było ci­cho i zu­peł­nie ciemno, ale Ned wy­czuł, że dziew­czyna już nie śpi. Za­pewne obu­dziła się przed świ­tem.

– Chcia­ła­byś zo­ba­czyć wschód słońca? – spy­tał pół­gło­sem.

– Mogę?

Za drzwiami znaj­do­wała się dra­binka, która pro­wa­dziła w górę, do za­mknię­tego włazu. Ned wszedł pierw­szy, uniósł klapę i wcią­gnął w płuca chłodne, słone, mor­skie po­wie­trze. Odło­żył właz na bok, wspiął się na po­kład i od­wró­cił, by po­móc Ro­wan, ale ona była już na po­kła­dzie. Stała, chło­nąc rześką bryzę, z sze­roko roz­po­star­tymi ra­mio­nami. Jakby chciała, żeby wiatr prze­wiał jej odzie­nie, wy­wiał z du­szy po­czu­cie klę­ski.

Niebo ja­śniało wszę­dzie wo­kół, ale słońce jesz­cze nie wze­szło. Ned uniósł rękę, po­zdra­wia­jąc ster­nika, i po­pro­wa­dził ją na dziób, tak że zwró­ceni byli ku wscho­dowi, w stronę An­glii. Stało tam pu­ste wia­dro uwią­zane na oszro­nio­nej li­nie, słu­żące do zmy­wa­nia po­kładu. Ned spu­ścił je do wody i po­czuł szarp­nię­cie liny w dło­niach. Wy­win­do­wał je z po­wro­tem na po­kład i po­sta­wił przed Ro­wan.

– To tyle, co mogę zro­bić – po­wie­dział i od­su­nął się na bok.

Dziew­czyna spoj­rzała po­nad buksz­pry­tem w kie­runku, gdzie ho­ry­zont za­czy­nał lśnić chłod­nym bla­dym bla­skiem. Po­lu­zo­wała ko­szulę przy szyi. Nie od­wa­żyła się ro­ze­brać do naga, jak wy­ma­gał tego ry­tuał, ale po­sta­wiła bose stopy na po­kła­dzie i, wy­pro­sto­wana, de­li­kat­nie ko­ły­sała się wraz ze stat­kiem na fa­lach. Na­brała lo­do­wa­tej wody w zło­żone dło­nie, skro­piła nią głowę i kark. Na­stęp­nie na­brała znowu i zmo­czyła twarz. Po­czuła mor­ską sól na war­gach. Otwarła oczy. Wy­szep­tała:

– Wielki Du­chu, Matko Zie­mio, Babko Księ­życu i Dziadku Słońce, dzię­kuję wam. Za­no­szę mo­dły na cztery strony świata... – Ostroż­nie od­wró­ciła się w cztery strony, pa­trząc po­nad prze­wa­la­ją­cymi się wo­kół sza­rymi fa­lami. Naj­pierw na wschód, po­tem na pół­noc, po­łu­dnie i za­chód, aż w końcu znowu skie­ro­wała twarz ku ja­śnie­ją­cej li­nii na wscho­dzie.

– Dzię­kuję wam za wszyst­kich mo­ich braci i krew­nych: skrzy­dla­tych, bie­ga­ją­cych i peł­za­ją­cych, czwo­ro­noż­nych, zie­lo­nych i ro­sną­cych, i wszystko, co żyje w wo­dzie. Od­daję cześć ro­dom: je­le­nia – ah­tuk, niedź­wie­dzia – mosk, wilka – mu­kwo­szim, żół­wia – tun­nup­pa­sog, słonki – sa­sao. Ke­ih­ta­nit to­ubot ne­anau­eian.

Kiedy mam­ro­tała mo­dli­twy, z od­le­głych sza­rych wód za­częła się wy­ła­niać sre­brzy­sta tar­cza słońca. Ro­wan się skło­niła, a gdy wznio­sło się wy­żej, po­now­nie ob­lała wodą głowę, kark i tors. Pa­trzyła wprost w słońce, jakby pro­siła je o radę, jak ma prze­trwać tę nie­zwy­kłą zmianę jed­nego świata na drugi, jed­nego ży­cia na inne. Nie lę­kała się już po­dróży do ob­cego kraju. Czuła siłę w no­gach wpar­tych w wy­szo­ro­wany po­kład. Czuła mocne bi­cie swo­jego serca i bez­gra­niczną pew­ność, nie­od­łączną to­wa­rzyszkę mło­do­ści.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki