Kochanek dziewicy - Philippa Gregory - ebook + książka

Kochanek dziewicy ebook

Philippa Gregory

3,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Philippa Gregory przedstawia zdumiewający portret młodej Elżbiety I, kobiety porywczej, siejącej strach, niezrównoważonej emocjonalnie i zaborczej, która nie powstrzyma się przed niczym, nawet przed morderstwem, byle tylko zaspokoić swoje żądze.

Jako świeżo koronowana królowa Anglii Elżbieta musi stawić czoło dwóm niebezpieczeństwom: francuskiej inwazji na Szkocję, zagrażającej całemu krajowi, oraz swemu uczuciu do Roberta Dudleya, zagrażającemu jej sercu. Robert Dudley jest żonaty, a jego małżonka ani myśli się nim dzielić. Amy Dudley odmawia rozwodu, który Elżbiecie i Robertowi umożliwiłby wzięcie ślubu. Zresztą, przeciwko związkowi królowej z jednym z dworzan są prawie wszyscy. W tle miłosnego trójkąta na dworze Anglii tworzą się frakcje; ktoś przechodzi od słów do czynów. Amy zostaje znaleziona martwa, ze skręconym karkiem, u stóp niewysokich schodów.

„Powieść skonstruowana ręką mistrzyni. Fani inteligentnej, popartej rzetelnymi badaniami naukowymi prozy będą oczarowani.” PUBLISHERS WEEKLY

Opinie o książkach Philippy Gregory:

"Gregory potrafi tak poprowadzić swoją opowieść, dodając domieszkę suspensu i intrygi, że czytelnik pozostaje pod jej wrażeniem od pierwszej do ostatniej strony". TIMES RECORD NEWS

"Przemawiające do wyobraźni opisy i dialogi przenoszą czytelnika w labirynt klaustrofobicznych korytarzy i wspaniałych komnat królewskiego pałacu". THE TIMES

"Wielkie brawa dla autorki za jej niesłychaną zdolność łączenia niepodważalnych faktów z absolutną fikcją, opartą jednakowoż na faktach, na znajomości tej krwawej i przerażającej epoki oraz ludzkiej natury. Literatura i życie w jednym". LIZ SMITH, NEW YORK POST

"Jasne, że dobrze być królem. Ale jeszcze lepiej być Philippą Gregory, królową literatury dworskiej". USA TODAY

Philippa Gregory jest uznaną pisarką, zajmuje się także popularyzacją historii na antenie radia i telewizji. Zadebiutowała powieścią DZIEDZICTWO, która od razu stała się światowym bestsellerem, pisuje także książki dla dzieci. Szczególnie zafascynowana historią szesnasto- i osiemnastowiecznej Anglii autorka z pasją kreśli realia i obyczaje epoki, odkrywa zapomniane biografie i niechlubne wydarzenia z królewskich dworów, wydobywając to co ciekawe, a jednocześnie uniwersalne. Postacie historyczne przybierają kształty zwykłych śmiertelników z ich słabościami, namiętnościami i dylematami.

Jej pasje to jeździectwo, narciarstwo i praca w ogrodzie, jak również działalność charytatywna: autorka prowadzi fundację budującą studnie w Gambii. Mieszka na północy Anglii z mężem i dwojgiem dzieci.

* * *

Nakładem Wydawnictwa „Książnica” ukazały się powieści Philippy Gregory: CZAROWNICA, DZIEDZICTWO, DZIECKO SZCZĘŚCIA, MERIDON, DOM CUDZYCH MARZEŃ, BIAŁA KRÓLOWA, CZERWONA KRÓLOWA, WŁADCZYNI RZEK, CÓRKA TWÓRCY KRÓLÓW, WIECZNA KSIĘŻNICZKA, DWIE KRÓLOWE, BŁAZEN KRÓLOWEJ, KOCHANICE KRÓLA. Ta ostatnia powieść ukazała się już w 26 krajach, w samych zaś Stanach Zjednoczonych sprzedano ponad milion egzemplarzy. Równocześnie z polską premierą książki na ekranach kin gościła jej filmowa adaptacja z Natalie Portman i Scarlett Johansson w rolach głównych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 880

Oceny
3,9 (14 ocen)
4
5
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Ty­tuł ory­gi­nału: The Vir­gin’s Lo­ver
Opra­co­wa­nie gra­ficzne okładkiNA­TA­LIA TWARDY
Ilu­stra­cje na okładce© to­mertu/Shut­ter­stock
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuALEK­SAN­DRA CHY­TROŃ-KO­CHA­NIEC, PA­TRYK MŁY­NEK
Re­dak­cjaBIURO USŁUG WY­DAW­NI­CZYCH „DINA”
Ko­rektaIWONA WY­RWISZ
SkładZA­KŁAD USŁU­GOWY „STU­DIO P”
Ori­gi­nally pu­bli­shed in the En­glish lan­gu­age by Har­per­Col­lins Pu­bli­shers Ltd. un­der the ti­tle The Vir­gin’s Lo­ver © Phi­lippa Gre­gory 2004 Phi­lippa Gre­gory as­serts the mo­ral ri­ght to be ack­now­led­ged as the au­thor of this work All ri­ghts re­se­rved
Cy­taty z Pi­sma Świę­tego w prze­kła­dzie Ja­kuba Wujka
For the Po­lish edi­tion © Pu­bli­cat S.A., MMIX, MMXXII (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
ISBN 978-83-271-6451-3
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: ksia­znica@pu­bli­cat.pl

Po­le­camy także tej sa­mej au­torki

Cykl „Wojna Dwu Róż”:

Wład­czyni rzek

Biała kró­lowa

Czer­wona kró­lowa

Córka Twórcy Kró­lów

Biała księż­niczka

Klą­twa Tu­do­rów

Esej hi­sto­ryczny:

Ko­biety Wojny Dwu Róż: księżna, kró­lowa i kró­lowa matka

„Cykl Tu­do­row­ski”:

Wieczna księż­niczka

Ko­cha­nice króla

Dwie kró­lowe

Bła­zen kró­lo­wej

Ko­cha­nek dzie­wicy

Uwię­ziona kró­lowa

Ostat­nia żona Tu­dora

Trzy sio­stry, trzy kró­lowe

Zmierzch Tu­do­rów

Po­wie­ści hi­sto­ryczne z róż­nych okre­sów:

Cza­row­nica

Żona ofi­cera

No­bliwy pro­ce­der

Mo­kra­dła

Mroczne wody

„Saga Rodu La­ceyów”:

Dzie­dzic­two

Dziecko szczę­ścia

Me­ri­don

Po­wieść oby­cza­jowa:

Dom cu­dzych ma­rzeń

Dla An­thony’ego

Je­sień 1558 roku

Wszyst­kie dzwony w Nor­folku roz­brzmiały ku czci Elż­biety jed­no­cze­śnie, od­bi­ja­jąc się bo­le­snym echem w gło­wie Amy; naj­pierw roz­krzy­czał się świ­dru­ją­cym so­pra­nem naj­mniej­szy z nich, wkrótce do­łą­czył doń chór dzwo­nów wszel­kiej ma­ści, brzę­czą­cych me­ta­licz­nie i płacz­li­wie za­wo­dzą­cych bez ja­kiej­kol­wiek nuty prze­wod­niej, aż w końcu roz­legł się głu­chy od­głos bi­cia naj­więk­szego dzwonu ob­wiesz­cza­ją­cego, że cały ten zgiełk za­raz roz­pocz­nie się od nowa. Amy przy­kryła głowę po­duszką, usi­łu­jąc od­ciąć się od har­mi­dru, nada­remno jed­nak. Dźwięk na­dal prze­są­czał się do jej uszu, do­no­śny tak, że zdo­łał wy­pło­szyć z gniazd gaw­rony, które wzbiły się w po­wie­trze i ko­ło­wały na nie­bie ni­czym zły omen, a na­wet wy­bu­dził ze snu nie­to­pe­rze za­miesz­ku­jące za­ka­marki dzwon­nicy, po­sy­ła­jąc je w świa­tło dnia, jak gdyby świat sta­nął na gło­wie, jak gdyby dzień miał za­mie­nić się w wieczną noc.

Amy nie miała wąt­pli­wo­ści, co jest przy­czyną rej­wa­chu. „Umarła kró­lowa, niech żyje kró­lowa!” Du­cha Bogu od­dała biedna chora kró­lowa Ma­ria, na tron wstę­po­wała do­tych­cza­sowa księż­niczka Elż­bieta nie ma­jąca ry­wali do ko­rony. Chwalmy Pana, na wieki wie­ków... Każdy pod­dany w An­glii po­wi­nien się ra­do­wać. Nowy władca od­wróci się od pa­pie­skiego Rzymu, znów wbi­ja­jąc lud w dumę. Jak kraj długi i sze­roki roz­le­gną się ko­ścielne dzwony, na ulice zo­staną wy­to­czone beczki z pi­wem, otwo­rzą się bramy lo­chów i kar­ce­rów, ga­wiedź bę­dzie tań­czyć na ryn­kach. An­glicy od­zy­skali swoją pro­te­stancką kró­lową, do­bie­gły końca krwawe dni pa­no­wa­nia ka­to­lic­kiej Ma­rii. Hip, hip, hurra! Wi­wat Elż­bieta!...

Cie­szyli się wszy­scy z wy­jąt­kiem Amy.

Roz­gwar za oknem, który w końcu spra­wił, że mu­siała wy­śli­zgnąć się z ob­jęć snu i sta­wić czoło rze­czy­wi­sto­ści, nie wy­wo­łał w jej du­szy ra­do­ści. Ona jedna nie miała po­wo­dów do świę­to­wa­nia zwy­cię­stwa księż­niczki Elż­biety, od dawna dą­żą­cej do prze­ję­cia berła. W jej uszach dźwięk dzwo­nów bi­ją­cych na chwałę no­wej kró­lo­wej brzmiał jak krzyk wście­kło­ści, szloch roz­pa­czy, wark­nię­cie za­zdro­ści po­rzu­co­nej i opusz­czo­nej ko­biety.

– Niech Bóg ją po­kara! – Amy prze­klęła wstę­pu­jącą na tron kró­lową Elż­bietę, czu­jąc, jak głowa puch­nie jej od ha­łasu. – Niech sczeź­nie w mło­do­ści, w kwie­cie wieku. Niech nie­biosa od­biorą jej urodę, uczy­nią ją łysą i szczer­batą, niech spra­wią, że bę­dzie żyła w sa­mot­no­ści. Jak ja...

Mi­nął dzień, po­tem ty­dzień. Amy nie do­stała żad­nej wia­do­mo­ści od swego nie­obec­nego w domu męża i po praw­dzie żad­nej się nie spo­dzie­wała. Do­my­ślała się, że na wieść o śmierci kró­lo­wej Ma­rii opu­ścił Lon­dyn i po­gnał co koń wy­sko­czy do pa­łacu kró­lew­skiego w Hat­fiel­dzie, żeby być pierw­szym – tak jak to so­bie dawno temu za­pla­no­wał – który uklęk­nie przed księż­niczką i po­wie jej, że zo­stała kró­lową.

Amy po­dej­rze­wała także, iż księż­niczka Elż­bieta od rów­nie dłu­giego czasu ma przy­go­to­waną mowę na tę oka­zję i wy­braną pozę, w ja­kiej przyj­mie wy­cze­ki­waną wia­do­mość, Ro­bert zaś w skry­to­ści du­cha li­czył na so­witą na­grodę za swą wier­ność i od­da­nie. Być może wła­śnie w tej chwili, kiedy Amy o tym my­ślała, oboje – jej mał­żo­nek Ro­bert i księż­niczka Elż­bieta – wspól­nie świę­to­wali wy­wyż­sze­nie, ja­kiego za­znali od losu i sie­bie na­wza­jem.

Idąc ku rzece, aby przy­pro­wa­dzić z łąki krowy, które trzeba było jak każ­dego ranka wy­doić i opo­rzą­dzić (Amy mu­siała zro­bić to sama, gdyż pa­ro­bek za­cho­rzał, a w jej ro­dzin­nej po­sia­dło­ści za­wsze bra­ko­wało rąk do pracy), za­trzy­mała się i za­pa­trzyła na po­łu­dniowy za­chód, w kie­runku Hat­fieldu, do­kąd gnany je­sien­nym wi­chrem Ro­bert po­dą­żył, żeby zło­żyć hołd swo­jej kró­lo­wej. Wi­dok prze­sło­niła jej lekka mgiełka w oczach oraz wir żół­to­brą­zo­wych li­ści ze­rwa­nych z po­bli­skiego wiel­kiego dębu i po­nie­sio­nych wia­trem ku ziemi ni­czym naj­gęst­sza śnie­życa.

Wie­działa oczy­wi­ście, iż po­winna być wdzięczna Opatrz­no­ści, że tron obej­muje kró­lowa, która bę­dzie przy­chyl­nym okiem pa­trzeć na jej mał­żonka. Zda­wała so­bie sprawę, iż po­zy­cja jej ro­dziny i jej wła­sna wzro­śnie wraz z wy­nie­sie­niem Ro­berta do god­no­ści, o ja­kich wcze­śniej na­wet nie mo­gło mu się śnić. Była świa­doma, iż być lady Du­dley to nie byle co, zwłasz­cza że wią­zało się z tym od­zy­ska­nie po­sia­dło­ści, miej­sce na dwo­rze, być może na­wet ty­tuł hra­biny. A jed­nak nie po­tra­fiła z sie­bie wy­krze­sać ra­do­ści. O wiele bar­dziej cie­szy­łoby ją, gdyby okrzyk­nięty zdrajcą Ro­bert spę­dzał dnie i noce u boku swej pra­wo­wi­tej mał­żonki, za­miast bry­lo­wać na dwo­rze nowo ko­ro­no­wa­nej kró­lo­wej jako jej nie­ziem­sko przy­stojny mi­ło­śnik. Amy była za­zdro­sną żoną, mimo że za­zdrość w oczach Boga ja­wiła się grze­chem.

Otrzą­snęła się z po­nu­rych my­śli i ru­szyła da­lej przed sie­bie, ku le­żą­cej w dole łące, na któ­rej przez cały ra­nek pa­sły się krowy, nie­zgrab­nymi ko­py­tami za­mie­nia­jące wil­gotną zie­mię ko­loru se­pii i le­żące w niej białe ka­mie­nie w jed­no­litą burą masę.

– I na co nam przy­szło? – wy­szep­tała, wie­dząc, że usły­szy ją tylko ciemne niebo na­brzmiałe od cięż­kich chmur gro­ma­dzą­cych się nad Nor­fol­kiem. – Mimo że ko­cha­li­śmy się jak nikt inny na świe­cie, mimo że by­li­śmy dla sie­bie wszyst­kim... Jak mógł mnie zo­sta­wić tu­taj samą, że­bym zma­gała się z tru­dami co­dzien­nego ży­cia, po to tylko, by być z n i ą? Jak moje ży­cie mo­gło roz­po­cząć się tak wspa­niale, w bo­gac­twie i sła­wie, by za­koń­czyć się w bie­dzie i sa­mot­no­ści?...

Po­nad dwa­na­ście mie­sięcy wcze­śniej:lato 1557 roku

Raz jesz­cze we śnie zo­ba­czył gołe de­ski pod­łogi w pu­stej kom­na­cie, obu­do­wany pia­skow­cem otwarty ko­mi­nek, wy­rze­zane w ka­mie­niu ich imiona i umiesz­czone wy­soko okno z szyb­kami po­łą­czo­nymi oło­wiem. Przy­cią­ga­jąc do ściany długi stół ja­dalny, wspi­na­jąc się nań i wy­krę­ca­jąc so­bie szyje, pię­ciu mło­dych męż­czyzn zdo­łało wy­pa­trzeć w dole skra­wek zie­leni, któ­rym kro­czył wła­śnie ich oj­ciec zmie­rza­jący ku pod­wyż­sze­niu z de­sek, gdzie już cze­kał na niego kat.

Panu ojcu to­wa­rzy­szył ksiądz nowo przy­wró­co­nego w An­glii Ko­ścioła ka­to­lic­kiego. To jemu wy­znał swoje ziem­skie grze­chy, przed nim się uko­rzył, jego wziął za świadka, wy­rze­ka­jąc się swej wiary i za­sad. Uko­rzył się i bła­gał o li­tość, za­po­mi­na­jąc o zło­żo­nych przy­się­gach. Li­czył na zmi­ło­wa­nie. Cały czas ner­wowo się roz­glą­dał, prze­pa­tru­jąc twa­rze zgro­ma­dzo­nych lu­dzi i szu­ka­jąc wzro­kiem tego, kto w ostat­niej chwili zjawi się, by da­ro­wać mu winy.

Miał wszel­kie pod­stawy ży­wić na­dzieję. W ży­łach mo­nar­chini pły­nęła krew Tu­do­rów, a Tu­do­ro­wie wielką wagę przy­kła­dali do po­zo­rów. Poza tym kró­lowa była głę­boko wie­rząca i co za tym idzie, nie mo­gła po­zo­stać nie­wzru­szona w ob­li­czu tak jaw­nie oka­za­nej skru­chy. Wresz­cie co naj­waż­niej­sze, Ma­ria była ko­bietą. Istotą o mięk­kim sercu i nie­wiel­kim ro­zu­mie. Z pew­no­ścią nie star­czy jej od­wagi – my­ślał ska­za­niec – aby pod­trzy­mać de­cy­zję o stra­ce­niu ko­goś tak znacz­nego jak ja. To po pro­stu nie­moż­liwe...

– Wstań, oj­cze – szep­nął Ro­bert. – Akt ła­ski zo­sta­nie od­czy­tany lada mo­ment, nie po­ni­żaj się w ta­kiej chwili, jaw­nie go wy­pa­tru­jąc...

Drzwi za jego ple­cami otwarły się na­gle i do po­miesz­cze­nia wszedł straż­nik. Ro­ze­śmiał się chra­pli­wie, wi­dząc pię­ciu mło­dych męż­czyzn sto­ją­cych na czub­kach pal­ców i wy­glą­da­ją­cych przez okno z przy­sło­nię­tymi dłońmi oczyma w ochro­nie przed ra­żą­cym let­nim słoń­cem.

– Tylko nie skacz­cie – za­re­cho­tał. – Nie po­zba­wiaj­cie za­ję­cia kata, moi piękni. Za­raz przyj­dzie wa­sza ko­lej, ca­łej piątki, i tej mło­dej la­dacz­nicy...

– Nie za­po­mnę tego, co po­wie­dzia­łeś – oznaj­mił drżą­cym gło­sem Ro­bert – i zro­bię z twych słów uży­tek po tym, jak zo­sta­niemy uła­ska­wieni i wy­pusz­czeni na wol­ność.

Nie za­szczy­ca­jąc straż­nika ani jed­nym spoj­rze­niem wię­cej, od­wró­cił się znów do okna. Su­mienny pod­dany kró­lo­wej spraw­dził kraty w oknie, upew­nił się, że więź­nio­wie nie mają ni­czego, co mo­głoby stłuc szyby, po czym wciąż pod­śmie­wa­jąc się na głos, opu­ścił kom­natę i za­mknął sta­ran­nie drzwi.

Po­ni­żej, na pod­wyż­sze­niu z de­sek, ksiądz zbli­żył się do ska­zańca i od­czy­tał mu frag­ment z Bi­blii na­pi­sa­nej po ła­ci­nie. Ro­bert nie mógł nie za­uwa­żyć, że strojne szaty du­chow­nego roz­wiewa co­raz sil­niej­szy wiatr, a poły na­rzu­co­nej na su­tannę pe­le­ryny wy­dy­mają się ni­czym ża­gle nad­cią­ga­ją­cej wro­giej ar­mady. Ksiądz od­stą­pił od ojca mło­dzia­nów rów­nie na­gle, jak się doń przy­bli­żył, pier­wej wy­cią­gnąw­szy rękę z kru­cy­fik­sem, który ska­zany męż­czy­zna na­boż­nie uca­ło­wał.

Ro­berta z na­gła ogar­nął chłód i roz­prze­strze­niał się na całe ciało od czoła i dłoni, któ­rymi w trzech miej­scach opie­rał się o okno – jak gdyby cie­pło opusz­czało go wy­sy­sane przez scenę roz­gry­wa­jącą się w dole. Jego oj­ciec wła­śnie klę­kał przed wiel­kim drew­nia­nym klo­cem. Kat po­stą­pił krok do przodu i za­wią­zał ofie­rze opa­skę na oczach, rów­no­cze­śnie coś mó­wiąc. Męż­czy­zna od­wró­cił głowę i po­ru­szył ustami w od­po­wie­dzi. Wy­da­wało się, że ten ruch go zdez­o­rien­to­wał, bo nie­ocze­ki­wa­nie ode­rwał ręce od kloca i za­czął ma­cać na oślep, nie ma­jąc się czego uchwy­cić. Kat, pod­no­szący w tej sa­mej chwili to­pór, za­stał więc ska­zańca bli­skiego upad­kowi, prze­su­wa­ją­cego się na ko­la­nach ni­czym jał­muż­nik.

Mistrz ma­ło­do­bry krzyk­nął ostrze­gaw­czo, chcąc osa­dzić swoją ofiarę na miej­scu, ta jed­nak jęła szar­pać za opa­skę na oczach. Oj­ciec Ro­berta i jego czte­rech braci za­wo­łał, że po omacku nie umie od­na­leźć kloca, że nie jest jesz­cze go­tów, że kat i jego to­pór mu­szą dać mu wię­cej czasu...

– Oj­cze, prze­stań się krę­cić jak opę­tany! – wy­krzyk­nął Ro­bert, ude­rza­jąc czo­łem o szybę. – Na mi­łość bo­ską, nie kręć się tak!

– Nie, jesz­cze nie!... – wo­łała tym­cza­sem po­stać na spłach­ciu zie­leni po­ni­żej, ma­jąc za ple­cami ro­słą syl­wetkę kata.

– Nie mam się o co oprzeć! Nie je­stem go­tów, nie je­stem na to przy­go­to­wany! To za wcze­śnie!...

John Du­dley peł­zał w roz­ło­żo­nej wkoło kloca sło­mie, jedną ręką pró­bu­jąc po­lu­zo­wać mocno za­ci­śniętą na twa­rzy opa­skę, drugą zaś – wy­pro­sto­waną, acz drżącą – usi­łu­jąc wy­ma­cać drew­niany klo­cek.

– Nie do­ty­kaj mnie! Do­stanę uła­ska­wie­nie! Nie je­stem got... – Głos urwał się w pół słowa, kiedy kat wziąw­szy za­mach, z im­pe­tem opu­ścił to­pór na od­sło­niętą szyję. Gej­zer krwi try­snął w górę, ska­za­niec od­chy­lił się na bok i za­chwiał.

– Oj­cze! – wrza­snął Ro­bert. – Mój oj­cze!...

Krew wy­le­wała się z ciała sze­ro­kim stru­mie­niem, John Du­dley jed­nak wciąż żył. Prze­su­wał się na czwo­ra­kach ni­czym za­rzy­nana świ­nia, usi­łu­jąc po­wstać, mimo że nogi od­ma­wiały mu już po­słu­szeń­stwa, pró­bu­jąc na­ma­cać so­lidny kształt drew­nia­nego kloca, mimo że dło­nie już mu za­czy­nały drę­twieć... Kat, klnąc wła­sną nie­zdar­ność, uniósł to­pór raz jesz­cze.

– Oj­cze! – za­wył Ro­bert w tej sa­mej chwili, w któ­rej to­pór ru­nął w dół.

– O-o-oj­cze...! – jęk­nął prze­cią­gle.

– Ro­ber­cie? Mój pa­nie? – Czy­jaś ręka de­li­kat­nie nim po­trzą­snęła.

Ro­bert Du­dley otwo­rzył jedno oko i uj­rzał przed sobą Amy. Dłu­gie lśniące brą­zowe włosy miała sple­cione w war­ko­cze, jak za­wsze do snu, piwne oczy sze­roko otwarte, jak za­wsze gdy się bała. Wy­glą­dała nad­zwy­czaj pięk­nie i re­al­nie roz­świe­tlona bla­skiem świecy w mrocz­nej poza tym sy­pial­nej izbie.

– Do­bry Boże! Co za kosz­mar! – po­skar­żył się jej. – Śniło mi się... – urwał. – Boże, chroń mnie przed ta­kimi snami.

– Czy to był ten sam sen co za­wsze? – spy­tała go Amy. – Ten o śmierci twego ojca?

Z tru­dem zno­sił choćby naj­lżej­szą wzmiankę o eg­ze­ku­cji, dla­tego wark­nął:

– Po pro­stu zły sen! – Roz­bu­dził się już, te­raz pró­bo­wał od­zy­skać nad sobą pa­no­wa­nie.

– Ale ten sam co za­wsze? – do­cie­kała Amy.

Ro­bert wzru­szył ra­mio­nami.

– Chyba nic w tym dziw­nego, prawda? Mo­gła­byś przy­nieść mi piwa?

Bę­dąc po­słuszną żoną, Amy od­rzu­ciła przy­kry­cie i wstała z łóżka, cia­śniej owi­ja­jąc się gie­złem. Nie po­zwo­liła jed­nak, by Ro­bert zmie­nił te­mat roz­mowy.

– To znak – po­wie­działa głu­cho, na­le­wa­jąc piwa do ku­fla, i rze­czowo spy­tała: – Mam je pod­grzać?

– Może być zimne – od­parł.

Po­dała mu więc na­czy­nie, a on wy­pił zło­ci­sty płyn do dna. Pot, który zro­dził się na jego ple­cach za sprawą snu, ochłódł na­gle, wzbu­dza­jąc dresz­cze na ca­łym ciele i wstyd w głębi du­szy.

– To ostrze­że­nie – do­dała Amy po chwili mil­cze­nia.

Chciał zbyć obawy żony lek­ce­wa­żą­cym uśmie­chem, lecz nie po­tra­fił się na niego zdo­być. Prze­ra­ża­jąca śmierć ro­dzi­ciela, smu­tek i nie­po­wo­dze­nia ści­ga­jące go od tam­tego czar­nego dnia – to wszystko go prze­ro­sło.

– Prze­stań – rzu­cił pro­sząco.

– Nie po­wi­nie­neś ju­tro ni­g­dzie je­chać.

Zaj­rzał do pu­stego ku­fla, nie chcąc, by uj­rzała strach w jego oczach.

– Zły sen to ostrze­że­nie – mó­wiła da­lej Amy. – Je­stem pewna, że na wy­pra­wie z kró­lem Fi­li­pem grozi ci nie­bez­pie­czeń­stwo.

– Oma­wia­li­śmy to już ty­siące razy – od­pa­ro­wał. – Do­sko­nale wiesz, że nie mam wyj­ścia. Mu­szę po­je­chać.

– Nie! Nie te­raz! Nie te­raz, kiedy znów przy­śniła ci się śmierć twego ojca... Cóż in­nego może to zna­czyć, jak nie to, że­byś się opa­mię­tał?! John Du­dley zmarł jak zdrajca tuż po tym, jak za­pra­gnął osa­dzić na tro­nie An­glii swego syna. A te­raz cie­bie także zżera duma...

Tym ra­zem Ro­bert zdo­łał się uśmiech­nąć.

– Nie­wiele mi jej po­zo­stało. Mogę ze sobą za­brać tylko swego ko­nia i brata. Mi­zerne to za­gro­że­nie, da­leko mu do siły naj­mniej­szego choćby ba­ta­lionu.

– Wła­sny oj­ciec ostrzega cię zza grobu, Ro­ber­cie! – wbiła w niego oskar­ży­ciel­ski wzrok.

Ro­bert po­trzą­snął ze znu­że­niem głową.

– Amy, nie wy­wo­łuj du­cha mo­jego ojca, to zbyt bo­le­sne. Nie pró­buj też go cy­to­wać. Nie zna­łaś go tak do­brze jak ja. On ni­gdy by mnie nie po­wstrzy­my­wał. Jego ży­cze­niem by­łoby przy­wró­cić na­szemu na­zwi­sku chwałę. Za­wsze za­le­żało mu na tym, by­śmy ro­śli w siłę. Bądź do­brą żoną, skar­bie. Nie znie­chę­caj mnie do czynu, bo oj­ciec na pewno by tego nie ro­bił.

– Nie, Ro­ber­cie – za­pe­rzyła się Amy – to ty bądź do­brym mę­żem. Nie zo­sta­wiaj mnie sa­mej. Gdzie mam się po­dziać, kiedy ty po­że­glu­jesz do Ni­der­lan­dów? Co ze mną bę­dzie?...

– Udasz się do Chi­che­steru – oświad­czył Ro­bert – i za­miesz­kasz z Phi­lip­sami. Zgod­nie z na­szymi usta­le­niami. A je­śli kam­pa­nia się prze­cią­gnie i nie wrócę do domu tak szybko, jak bym chciał, prze­nie­siesz się do domu ro­dzin­nego w Stan­fiel­dzie, do swej ma­co­chy.

Amy tup­nęła nogą.

– Ale ja chcę po­je­chać do swo­jego domu w Sy­der­stone! Chcę, że­by­śmy na­resz­cie za­częli żyć jak mąż i żona.

Choć mi­nęły już dwa lata, od­kąd okrył się nie­sławą, Ro­bert wciąż zgrzy­tał zę­bami na samo wspo­mnie­nie utraty ma­jątku. Z ża­lem mu­siał przy­po­mnieć o tym Amy:

– Skar­bie, wiesz do­sko­nale, że nasz ma­ją­tek zo­stał skon­fi­sko­wany. Nie mamy pie­nię­dzy, Sy­der­stone prze­pa­dło. Nie mo­żemy tam wró­cić tylko dla­tego, że ty tego pra­gniesz!

– Mo­gli­by­śmy po­pro­sić moją ma­co­chę, żeby wzięła Sy­der­stone w dzier­żawę. Upra­wia­li­by­śmy wła­sną zie­mię. Nie mu­szę ci chyba udo­wad­niać, że je­stem pra­co­wita. Wspól­nymi si­łami, ciężko pra­cu­jąc, od­zy­ska­li­by­śmy ma­ją­tek i po­zy­cję. Po co ła­ska ja­kie­goś ob­cego króla? Po co ci nad­sta­wiać karku za obce sprawy?

– Wiem, że je­steś pra­co­wita, Amy – przy­znał Ro­bert. – Wiem, że wsta­wa­ła­byś skoro świt i była w polu przed wscho­dem słońca. Tyle że ja nie chcę, żeby moja żona pra­co­wała w polu jak pierw­sza lep­sza chłopka! Nie po to się uro­dzi­łem! Obie­ca­łem twemu ojcu, że bę­dziesz żyła w do­statku. Po co nam tu­zin akrów i krowa, skoro mo­żemy mieć pół An­glii?

– Wszy­scy po­my­ślą, że mnie zo­sta­wi­łeś, bo ci się znu­dzi­łam. – Amy spró­bo­wała in­nej tak­tyki. – Le­d­wie wró­ci­łeś do domu, znów wy­jeż­dżasz, i to jak da­leko! – rze­kła z wy­rzu­tem.

– By­łem w domu dwa lata! – za­krzyk­nął z roz­pa­czą w gło­sie Ro­bert. – Dwa lata! – Opa­no­wał się i już spo­koj­niej cią­gnął: – Amy, zro­zum, to nie jest ży­cie dla mnie. Ostat­nie mie­siące dłu­żyły mi się w nie­skoń­czo­ność. Od­kąd na na­zwi­sko Du­dleyów spa­dła nie­sława, nie mogę ni­czego po­sia­dać. Nie mam prawa nic ku­po­wać ani sprze­da­wać. Wszystko co nie­gdyś na­le­żało do mo­jej ro­dziny, obec­nie jest w po­sia­da­niu Ko­rony. Tak, wiem... – wes­tchnął, wi­dząc, że Amy chce coś po­wie­dzieć. – Wszystko co ty wnio­słaś w po­sagu, rów­nież prze­pa­dło: spa­dek po ojcu, for­tuna matki. Stra­ci­li­śmy nie tylko mój, ale i twój ma­ją­tek. Wła­śnie dla­tego nie wolno mi sie­dzieć bez­czyn­nie. Mu­szę dzia­łać, mu­szę od­zy­skać wszystko do ostat­niego pensa. Dla cie­bie, dla nas...

– Ale nie za wszelką cenę! – za­pro­te­sto­wała Amy.

– Za­wsze po­wta­rzasz, że ro­bisz to dla nas, lecz wiedz, że mnie wcale na tym nie za­leży. Nie ob­cho­dzi mnie, że nic nie mamy, że mu­simy żyć na gar­nuszku u mo­jej ma­co­chy... – za­czerp­nęła tchu. – Nic mnie nie ob­cho­dzi, by­le­by­śmy tylko mo­gli być ra­zem. By­le­byś był w domu u mego boku...

– Amy, na li­tość bo­ską! Nie wy­obra­żam so­bie, żeby wy­ko­rzy­sty­wać wiel­ko­dusz­ność two­jej ma­co­chy! To jak­bym co dzień wkła­dał na stopy buty, które są na mnie za małe. Kiedy mnie po­ślu­bia­łaś, by­łem sy­nem naj­po­tęż­niej­szego czło­wieka w kraju. Jego za­mie­rze­niem... na­szym za­mie­rze­niem było, aby nasz brat oże­nił się z Jane Grey, którą chcie­li­śmy osa­dzić na tro­nie, by osią­gnąć w ten spo­sób wszystko, co czło­wiek może osią­gnąć na tym pa­dole. Tak się jed­nak nie stało. Nie na­leżę do ro­dziny kró­lew­skiej, choć go­tów by­łem po­ło­żyć na szali swoje ży­cie. No bo dla­czego nie? Nasz ród ma ta­kie samo prawo do ko­rony jak ród Tu­do­rów. Tyle że oni nas uprze­dzili, ro­biąc do­kład­nie to, co my chcie­li­śmy zro­bić, trzy po­ko­le­nia wcze­śniej. Nie patrz tak na mnie – rzu­cił groź­nie. – Du­dley­owie mo­gli być na­stępną dy­na­stią w An­glii. Mimo że od­nie­śli­śmy po­rażkę, mimo że nas po­ko­nano...

– I upo­ko­rzono – wpa­dła mu w słowo Amy.

– I upo­ko­rzono jak ni­gdy przed­tem w hi­sto­rii – zgo­dził się Ro­bert – po­zo­sta­łem Du­dleyem do szpiku ko­ści. Zro­dzi­łem się do wiel­kich czy­nów, wiel­kich za­szczy­tów i je­dyne co mu­szę zro­bić, to wy­cią­gnąć po nie rękę. A to ozna­cza także walkę, za ro­dzinę i za kraj. Choć może nie zda­jesz so­bie z tego sprawy, nie chcesz, że­bym był mę­żem jak dzie­siątki in­nych, go­spo­da­ru­ją­cym na pa­ru­na­stu czy na­wet stu nędz­nych akrach ziemi. Nie chcesz, bym sie­dział w domu, grze­jąc ko­ści przy pa­le­ni­sku...

– Ależ wła­śnie tego chcę, Ro­ber­cie! – za­prze­czyła ży­wio­łowo Amy. – Jest coś, czego nie do­strze­gasz, mój mężu. Go­spo­da­ro­wać na stu akrach ziemi upraw­nej, zna­czy czy­nić An­glię po­tęż­niej­szą, i to o wiele udat­niej, niż wal­cząc i in­try­gu­jąc na dwo­rze kró­lew­skim, bo to ostat­nie przy du­żej do­zie szczę­ścia może wyjść na do­bre tylko to­bie i ni­komu in­nemu.

Ro­bert ro­ze­śmiał się.

– To twoja opi­nia, Amy. Nie za­po­mi­naj, że ja my­ślę ina­czej, że je­stem inny. Ani prze­grana, ani na­wet strach przed utratą ży­cia nie zmieni mnie w go­spo­da­rza, który nie wi­dzi da­lej niż ko­niec jego pola. Wy­wo­dzę się z wiel­kiego rodu, przez całe ży­cie by­łem przy­go­to­wy­wany do ob­ję­cia zna­czą­cego urzędu. Może na­wet naj­znacz­niej­szego ze wszyst­kich. Do­ra­sta­łem u boku kró­lew­skich dzieci, bę­dąc im równy. I ja, j a! mam za­ko­pać się w ja­kiejś dziu­rze w Nor­folku i od­dać go­spo­darce? Da­ruj so­bie!... Mu­szę jak naj­szyb­ciej zmyć hańbę ze swego na­zwi­ska, dać się po­znać kró­lowi Fi­li­powi, od­zy­skać wszystko od kró­lo­wej Ma­rii. Mu­szę coś osią­gnąć!

– A je­śli osią­gniesz tylko tyle, że zgi­niesz w walce, co wtedy?

Ro­bert Du­dley za­mru­gał.

– Amy, za­milcz! Wy­ru­szę ju­tro, tak jak za­mie­rza­łem, i nic mnie nie po­wstrzyma. Na­wet twój nie­wy­pa­rzony ję­zyk! Na­prawdę tak źle mi ży­czysz w tę ostat­nią wspólną noc przed wy­prawą? To zły znak!

– Złym zna­kiem był twój sen! – za­krzyk­nęła z pa­sją Amy. Opa­dła ko­la­nami na łóżko, wy­jęła z rąk Ro­berta pu­sty ku­fel, od­sta­wiła na­czy­nie na pod­łogę, po czym po­chwy­ciła obie dło­nie męża w swoje i mó­wiła da­lej, jakby stro­fo­wała nie­sforne dziecko: – Pa­nie mój i mężu, ten sen był złym zna­kiem – po­wtó­rzyła z mocą. – Moje słowa są zna­kiem. Za­kli­nam cię, nie jedź!

– Mu­szę – od­parł Ro­bert, oswo­ba­dza­jąc się z uści­sku. – Wolę być mar­twy i sza­no­wany, niż żyć da­lej jak zdrajca wsty­dzący się wła­snego na­zwi­ska w An­glii pod pa­no­wa­niem kró­lo­wej Ma­rii.

– A co? – syk­nęła Amy, przy­mie­rza­jąc się do rzu­ce­nia mu w twarz wy­zwa­nia. – Może wo­lał­byś żyć w An­glii pod pa­no­wa­niem tej swo­jej Elż­biety?

Po­mimo jaw­nej zdrady stanu kry­ją­cej się za jego sło­wami Ro­bert od­parł:

– Ow­szem, tego wła­śnie bym chciał. Ca­łym ser­cem.

Wzbu­rzona Amy gwał­tow­nie zdmuch­nęła świecę, opa­dła na wznak i okryła się na­rzutą. Parę chwil póź­niej ob­ró­ciła się na bok, ple­cami do męża. Przez długi czas oboje le­żeli w ciem­no­ściach, wpa­tru­jąc się w nie­prze­nik­niony mrok ich sy­pialni i przy­szło­ści i nie mó­wiąc ani słowa.

– To się ni­gdy nie sta­nie – wy­rzu­ciła z sie­bie na­gle Amy. – Ona ni­gdy nie za­sią­dzie na tro­nie An­glii! Kró­lowa może już ju­tro no­sić w ło­nie dzie­dzica tronu, syna Fi­lipa Hisz­pań­skiego, chłopca, który bę­dzie kró­lem An­glii i Hisz­pa­nii! A ona po­zo­sta­nie do końca swo­ich dni księż­niczką, któ­rej los ni­kogo nie ob­cho­dzi, którą wyda się za pierw­szego lep­szego za­mor­skiego księ­cia, byle prę­dzej móc o niej za­po­mnieć.

– Bę­dzie tak, jak mó­wisz – ode­zwał się ci­chym gło­sem Ro­bert – albo cał­kiem ina­czej. Ma­ria może umrzeć bez­po­tom­nie, a na tron po niej wstąpi moja księż­niczka, która z pew­no­ścią bę­dzie pa­mię­tać, kto po­zo­stał jej wierny w chwili próby.

Na­za­jutrz rano nie od­zy­wała się do niego. W mil­cze­niu zje­dli śnia­da­nie, zszedł­szy do ogól­nej sali go­ścińca, po czym Ro­bert zo­stał na dole, ona zaś udała się z po­wro­tem na górę, aby spa­ko­wać ich rze­czy. Kiedy upy­chała do po­dróż­nej sa­kwy ostat­nie dro­bia­zgi, za­wo­łał do niej, sto­jąc u pod­stawy scho­dów, że spo­tkają się na przy­stani. Po­tem po­śpiesz­nie wy­szedł w gwar i za­duch ulicy.

Mia­steczko Do­ver po­grą­żone było w cha­osie z po­wodu przy­go­to­wań do wy­prawy króla Fi­lipa na kon­ty­nent. Wszel­kiej ma­ści rze­mieśl­nicy i kupcy han­dlu­jący czym po­pad­nie wy­krzy­ki­wali na­zwy i ceny ofe­ro­wa­nych dóbr, przy­czy­nia­jąc się do jesz­cze więk­szego zgiełku. Za­kli­naczki pod­ty­kały mi­ja­ją­cym je żoł­nie­rzom swoje amu­lety i de­kokty, ma­jąc na­dzieję na ła­twy zysk. Stra­ga­nia­rze za­chwa­lali bły­skotki, za­pew­nia­jąc, że w sam raz na­dają się na po­że­gnalny po­da­ru­nek, bal­wie­rze pra­co­wali w po­cie czoła pod mu­rami do­mów, uwal­nia­jąc uda­ją­cych się na wo­jaczkę od nad­miaru wło­sów, w któ­rych za­lę­głyby się wszy, i zę­bów, które nie miały szans po­wró­cić wraz z wła­ści­cie­lem na zie­mię oj­czy­stą. Po­śród ciżby zna­la­zło się na­wet paru księży prze­myśl­nych na tyle, by wprost na ulicy usta­wić prze­no­śne kon­fe­sjo­nały i spo­wia­dać drżą­cych o los wła­snej du­szy wier­nych pod­da­nych jej wy­so­ko­ści Ma­rii i kró­lew­skiego mał­żonka Fi­lipa, oba­wia­ją­cych się wy­ru­szyć na wojnę bez od­pusz­cze­nia win. Naj­bar­dziej jed­nak wy­róż­niały się wsze­tecz­nice za­cho­wu­jące się wy­zy­wa­jąco, śmie­jące się chra­pli­wie i obie­cu­jące męż­czy­znom wszel­kiego ro­dzaju ucie­chy cie­le­sne, póki jesz­cze wciąż są żywi.

Na na­brzeżu tło­czyły się także za­cne nie­wia­sty że­gna­jące swo­ich mę­żów i uko­cha­nych, spy­chane na bok przez kwa­ter­mi­strzów do­pil­no­wu­ją­cych, żeby na stat­kach zna­la­zły się wozy i ar­maty. Obok ze swymi końmi wal­czyli sta­jenni, usi­łu­jący prze­ko­nać prze­stra­szone zwie­rzęta, które ner­wowo tań­czyły na tra­pach i rżały prze­raź­li­wie, że wejść na łu­pinkę ko­ły­szącą się na fa­lach to naj­zwy­klej­sza rzecz pod słoń­cem dla woj­sko­wego ru­maka. Ko­nie były wi­dać od­mien­nego zda­nia, gdyż każ­dego mu­siało prze­ko­ny­wać co naj­mniej dwóch do­rod­nych ko­niu­szych – je­den opie­rał się całą swoją mocą o zad zwie­rzę­cia i pchał ile wle­zie, drugi na­to­miast cią­gnął za uzdę, po­sa­pu­jąc z wy­siłku.

Le­d­wie Ro­bert zna­lazł się na ze­wnątrz, zła­pał go za ra­mię jego młod­szy brat.

– Hen­ryku! Na­resz­cie! – za­krzyk­nął Ro­bert, za­my­ka­jąc w niedź­wie­dzim uści­sku dzie­więt­na­sto­let­niego mło­dziana. – Już stra­ci­łem na­dzieję, że od­naj­dziemy się przed wy­prawą. Spo­dzie­wa­łem się cie­bie ze­szłego wie­czora...

– Nie z wła­snej winy się spóź­ni­łem, bra­cie. Am­broży nie po­zwo­lił mi opu­ścić domu, za­nim mój koń nie zo­stał na nowo pod­kuty. Wiesz, jaki on jest. Jak so­bie coś po­sta­nowi, nie ma na niego moc­nego. Na­gle ode­zwały się w nim bra­ter­skie, by nie rzec: oj­cow­skie uczu­cia. Wy­obraź so­bie, że mu­sia­łem mu skła­dać obiet­nice, iż będę na sie­bie uwa­żał, a i to­bie nie dam zgi­nąć na polu walki!

Ro­bert ro­ze­śmiał się ru­basz­nie.

– Cóż, mam na­dzieję, że po­dej­dziesz po­waż­nie do swego za­da­nia...

– Przy­by­łem z sa­mego rana i cały czas cię szu­ka­łem – rzekł Hen­ryk, po­stę­pu­jąc krok do tyłu i przy­glą­da­jąc się uważ­nie bratu.

Ro­bert był odeń za­le­d­wie o cztery lata star­szy, jed­nakże wy­da­wał się doj­rza­łym męż­czy­zną ze swą nie­zwy­kle przy­stojną twa­rzą i mu­sku­lar­nym cia­łem. Je­śli kie­dy­kol­wiek ota­czała go aura ze­psu­tego dzie­dzica for­tuny i dziecka szczę­ścia, ule­ciała wraz z cier­pie­niami, które stały się jego udzia­łem. W ostat­nich la­tach zmęż­niał, utra­cił nie­wie­ściość dwo­raka, coś w jego oczach i po­sta­wie ka­zało wszyst­kim się z nim li­czyć. Kiedy wszakże uśmie­chał się do Hen­ryka, jego srogi wi­ze­ru­nek zni­kał.

– Jakże się cie­szę, bra­ciszku, że w końcu się po­ja­wi­łeś! Po­myśl tylko, co za przy­goda nas czeka!...

– Dwór także już jest na miej­scu – po­in­for­mo­wał go nie mniej pod­eks­cy­to­wany Hen­ryk. – Mi­ło­ściwy pan spraw­dza, czy jego sta­tek zo­stał wy­po­sa­żony jak na­leży, jej wy­so­kość kró­lowa Ma­ria szy­kuje się nas po­że­gnać, jest tu na­wet księż­niczka...

– Elż­bieta? – wpadł mu w słowo Ro­bert. – Na­prawdę jest tu­taj? Mia­łeś oka­zję z nią po­roz­ma­wiać?

– Wszy­scy są na no­wym statku, „Fi­li­pie i Ma­rii” – za­pew­nił brata Hen­ryk. – Jed­na­ko­woż naj­ja­śniej­sza pani nie try­ska hu­mo­rem.

Ro­bert ro­ze­śmiał się.

– Za­tem księż­niczka Elż­bieta jest we­soła jak szczy­gie­łek.

– Za­iste – po­twier­dził Hen­ryk i na­gle się za­fra­so­wał. – Księż­niczkę za­wsze cie­szą tro­ski mi­ło­ści­wej pani. Czy to prawda, że Fi­lip wziął ją so­bie na swoją na­łoż­nicę?... – za­py­tał, ści­sza­jąc głos i roz­glą­da­jąc się ner­wowo na boki.

– Ją? Skądże znowu! – za­prze­czył z wielką pew­no­ścią sie­bie Ro­bert Du­dley, który księż­niczkę Elż­bietę znał od naj­młod­szych lat i wie­dział o niej pra­wie wszystko. – Acz­kol­wiek cho­dzi u niej na pa­sku, w czym nie ma nic dziw­nego. Tylko w ten spo­sób Elż­bieta może so­bie za­pew­nić bez­pie­czeń­stwo na dwo­rze przy­rod­niej sio­stry. Po­łowa pa­nów rady pod­pi­sa­łaby się z ra­do­ścią pod wy­ro­kiem skró­ce­nia jej o głowę, gdyby nie to, że Fi­lip za nią prze­pada. Ale Elż­bieta na pewno nie jest w nim za­ko­chana. Ob­róci tę sy­tu­ację na swoją ko­rzyść, lecz ni­gdy nie po­zwoli mu się po­siąść. To za­cna i mą­dra nie­wia­sta. Jakże chciał­bym ją zo­ba­czyć, nim wy­ru­szymy za mo­rze...

– Ona pew­nie czuje to samo. Za­wsze jest dla cie­bie miła... – wy­szcze­rzył się Hen­ryk. – Cie­kawe, czy zdo­łasz przy­ćmić mi­ło­ści­wie nam pa­nu­ją­cego króla Fi­lipa.

– Być może, lecz nie wcze­śniej, nim będę miał jej coś do za­ofe­ro­wa­nia – od­parł Ro­bert z po­nu­rym gry­ma­sem na twa­rzy. – To prze­bie­gła sztuka, niech Bóg ją pro­wa­dzi. – Ro­zej­rzał się wo­kół, do­strze­ga­jąc jesz­cze więk­sze niż do­tąd po­ru­sze­nie. – No, bra­cie, go­to­wyś wsiąść na po­kład?

– Cze­kam tylko na cie­bie, bra­cie – od­po­wie­dział z prze­kor­nym bły­skiem w oku Hen­ryk. – Mój koń już zo­stał za­okrę­to­wany, przy­sze­dłem po two­jego, a po­tem już pora na nas...

– Za­tem chodźmy!

Dwaj mło­dzi męż­czyźni prze­szli pod łu­kową bramą, uda­jąc się na tyły go­ścińca, gdzie stała drew­niana staj­nia dla koni po­dróż­nych.

– Kiedy ostat­nio ją wi­dzia­łeś? Mam na my­śli księż­niczkę – uści­ślił Hen­ryk.

– Kiedy oboje by­li­śmy nie­mal u szczytu chwały – od­parł w za­my­śle­niu Ro­bert. – Były święta Bo­żego Na­ro­dze­nia... Mi­ło­ściwy król Edward pod­upa­dał na zdro­wiu i całe dnie spę­dzał w za­ciem­nio­nej kom­na­cie sy­pial­nej, pod­czas gdy nasz oj­ciec spra­wo­wał fak­tyczną wła­dzę w An­glii, choć bra­ko­wało mu ty­tułu króla. Elż­bieta była uko­chaną sio­strą naj­ja­śniej­szego pana, w chwale prak­ty­ku­jącą pro­te­stantką. Oboje try­ska­li­śmy en­tu­zja­zmem i opty­mi­zmem, a Ma­rii nie było ni­g­dzie wi­dać... – wes­tchnął do wła­snych wspo­mnień. – Tak było, bra­cie, pa­mię­tasz?

– Le­dwo, le­dwo – wzru­szył ra­mio­nami Hen­ryk. – By­łem wtedy bar­dzo młody, a poza tym ja­koś nie mam głowy do dwor­skich gie­rek...

– Za­pew­niam cię, Hen­ryku – oznaj­mił nad­spo­dzie­wa­nie po­waż­nym gło­sem Ro­bert – że gdyby nie na­gła od­miana losu, wszyst­kiego byś się na­uczył. Mu­siał­byś się na­uczyć, je­śliby na­sza ro­dzina po­zo­stała u wła­dzy.

– Pa­mię­tam za to – mó­wił Hen­ryk, nie słu­cha­jąc słów brata – że księż­niczkę Elż­bietę uwię­ziono w To­wer za zdradę w tym sa­mym cza­sie, kiedy my­śmy tam prze­by­wali. – Przez jego twarz prze­mknął mroczny cień.

– Ale za­raz ją uwol­niono – przy­po­mniał Ro­bert.

– Jak za­wsze po­szczę­ściło jej się... Cza­sem my­ślę, że za­warła pakt z dia­błem...

Jego ostat­nie słowa za­głu­szyło rże­nie wiel­kiego czar­nego ogiera. Ro­bert pod­szedł doń szyb­kim kro­kiem i po­gła­dził zwie­rzę po chra­pach.

– Już do­brze, mój śliczny – prze­mó­wił ła­god­nym to­nem – już do­brze, Ra­tunku.

– Jak go na­zwa­łeś? – zdzi­wił się Hen­ryk, za­chwy­ca­jąc się wspa­nia­łym ko­niem.

– Ra­tu­nek – od­po­wie­dział Ro­bert. – Bo wiesz, jak nas wy­pusz­czono z To­wer i wró­ci­łem z Amy do domu, to zna­czy do domu jej ma­co­chy, a ona się do­wie­działa, że stra­ci­łem wszystko, co po­sia­da­łem, usły­sza­łem od niej, że nie wolno mi na­wet ku­pić czy choćby po­ży­czyć ko­nia, na któ­rym mógł­bym jeź­dzić...

Hen­ryk gwizd­nął ci­cho.

– My­śla­łem, że w Stan­fiel­dzie żyje się cał­kiem nie­źle.

– Nie zię­ciowi, który wła­śnie wy­szedł z lo­chu. – Ro­bert po­krę­cił głową. – Za­tem nie mia­łem in­nego wy­boru, jak udać się pie­szo na naj­bliż­szy koń­ski jar­mark, gdzie go zwy­czaj­nie wy­gra­łem. Na­zwa­łem go Ra­tu­nek, po­nie­waż ura­to­wał mnie od po­pad­nię­cia w czarną roz­pacz. Był pierw­szym kro­kiem na dłu­giej dro­dze od­zy­ski­wa­nia na­leż­nej mi po­zy­cji – za­koń­czył wy­ja­śnie­nia.

– A ta wy­prawa bę­dzie dru­gim. Dla nas obu – za­uwa­żył przy­tom­nie Hen­ryk.

Ro­bert po­tak­nął.

– Je­śli uda nam się wkraść w ła­ski króla Fi­lipa, bę­dziemy mo­gli wró­cić na dwór. Wszel­kie prze­winy pójdą w nie­pa­mięć, o ile po­mo­żemy mu utrzy­mać Ni­der­landy dla Ko­rony hisz­pań­skiej, a może na­wet za­jąć więk­szy ka­wa­łek Fran­cji.

– Du-dley! Du-dley! – za­krzyk­nął Hen­ryk, na­śla­du­jąc za­pa­mię­tany z dzie­ciń­stwa ro­dzinny okrzyk bo­jowy. Po­tem otwo­rzył drzwi stajni i wy­pro­wa­dził ogiera brata na dzie­dzi­niec.

Idąc ra­mię w ra­mię, po­wie­dli zde­ner­wo­wane zwie­rzę ulicz­kami Do­ver wprost ku przy­stani, gdzie usta­wili się w ko­lejce męż­czyzn i koni cze­ka­ją­cych na za­okrę­to­wa­nie. Fale roz­bi­jały się z plu­skiem o de­ski po­mo­stu, a Ra­tu­nek wy­dy­mał chrapy, pró­bu­jąc uchwy­cić nie­znany mu za­pach mor­skiej wody. Kiedy przy­szła ich ko­lej, czarny ru­mak po­sta­wił pew­nie przed­nią nogę na tra­pie, po czym za­marł bez ru­chu.

Woj­skowy sta­jenny pod­biegł od tyłu z unie­sio­nym bi­czem.

– Nie!! – za­bro­nił do­no­śnym gło­sem Ro­bert, prze­krzy­ku­jąc ogólną wrzawę.

– Aleć, pa­nie... On ni­jak nie wli­zie na sta­tek, jak go nie sma­gnem.

Ro­bert po­krę­cił sta­now­czo głową. Po­tem wy­mi­nął ko­nia i ru­szył przed sie­bie. Ra­tu­nek strzygł uszami i rzu­cał głową na boki, pa­trząc za swoim pa­nem. Prze­stę­po­wał przy tym z nogi na nogę, wsze­lako nie zro­bił ani kroku da­lej. Kiedy Ro­bert znik­nął w przy­bu­dówce na statku, za­gwiz­dał gło­śno. Ra­tu­nek roz­luź­nił się i do­stoj­nie prze­szedł przez trap, ufa­jąc, że jego pan nie wy­sta­wiłby go na nie­bez­pie­czeń­stwo. Zo­stał wy­na­gro­dzony za od­wagę piesz­czo­tami, po czym Ro­bert wła­sno­ręcz­nie przy­wią­zał lejce, ogra­ni­cza­jąc ru­chy zwie­rzę­cia w i tak cia­snym po­miesz­cze­niu.

Na przy­stani po­ja­wiła się Amy nio­sąca jego sa­kwo­jaż. Zbiegł do niej po tra­pie, wo­ła­jąc:

– Je­ste­śmy już pra­wie go­towi do drogi! – Ujął jej małą chłodną dłoń i przy­ło­żył do swo­ich warg. – Wy­bacz mi – po­pro­sił. – Zły sen uczy­nił mnie ner­wo­wym, nie po­wi­nie­nem był tak na cie­bie na­ska­ki­wać. Nie walczmy już wię­cej, roz­stańmy się jak przy­ja­ciele.

W jej oczach wez­brały łzy.

– Och, Ro­ber­cie, pro­szę, nie jedź – szep­nęła.

– Amy – wy­pu­ścił jej rękę – do­sko­nale wiesz, że mu­szę. Ale będę przy­sy­łał ci cały swój żołd, że­byś mo­gła mą­drze za­in­we­sto­wać te pie­nią­dze w imię na­szej wspól­nej przy­szło­ści. Je­śli nie wrócę szybko, sama ro­zej­rzyj się za ja­kimś go­spo­dar­stwem do ku­pie­nia. Im prę­dzej sta­niemy na nogi, tym le­piej. Li­czę na cie­bie, Amy...

Uśmiech­nęła się przez łzy.

– Ro­ber­cie, wiesz prze­cież, że ni­gdy cię nie za­wiodę. Ale...

– Barka kró­lew­ska! – krzyk­nął Hen­ryk i w tej sa­mej chwili każda nie­wia­sta i każdy męż­czy­zna sto­jący na przy­stani wy­ko­nali głę­boki ukłon.

– Po­zwól, Amy...

Ro­bert i Hen­ryk wbie­gli na sta­tek, chcąc le­piej wi­dzieć prze­pły­wa­jącą w po­bliżu barkę. Wład­czyni sie­działa na ru­fie pod bal­da­chi­mem w bar­wach kró­lew­skich, księż­niczka Elż­bieta zaś, w ra­do­snych ko­lo­rach Tu­do­rów bę­dą­cych wszel­kimi od­cie­niami zie­leni i bieli, stała na dzio­bie, wy­glą­da­jąc jak nie­by­wa­łej urody ga­lion, który przy­cią­gał wzrok wszyst­kich i spra­wiał, że serca męż­czyzn za­mie­rały, a oczy ko­biet po­tniały. Nie­odrodna córa Tu­do­rów uśmie­chała się i ma­chała ręką do zgro­ma­dzo­nego na na­brzeżu tłumu.

Wio­śla­rze bar­dzo się sta­rali, żeby barka pły­nęła sta­tecz­nie; kiedy zrów­nała się ze stat­kiem, na któ­rym stali Du­dley­owie, Ro­bert i Hen­ryk mo­gli po­pa­trzeć na nią z góry, jako że była o wiele niż­sza od okrętu wo­jen­nego.

Jakby czu­jąc na so­bie ich spoj­rze­nia, Elż­bieta za­darła głowę i za­wo­łała:

– Du­dley! – Jej głos od­bił się dźwięcz­nym echem od wody, a uśmiech stał się jesz­cze szer­szy, kiedy spo­glą­dała na Ro­berta.

– Wa­sza ksią­żęca wy­so­kość – skło­nił głowę, po czym szybko zwró­cił ją ku kró­lo­wej, która igno­ro­wała jego obec­ność. – Wa­sza kró­lew­ska mość...

Do­piero te­raz Ma­ria unio­sła dłoń w chłod­nym ge­ście po­wi­ta­nia. Na szyi miała kilka sznu­rów pe­reł, w jej uszach po­bły­ski­wały ogromne bry­lanty, a kor­net był przy­stro­jony im­po­nu­ją­cej wiel­ko­ści szma­rag­dami, jed­nakże z przy­mru­żo­nych oczu i za­cię­tych ust wy­zie­rał ból. Kró­lowa wy­glą­dała tak, jakby nie pa­mię­tała, jak to jest uśmie­chać się.

Nie zwa­ża­jąc na po­wagę naj­ja­śniej­szej pani, Elż­bieta pod­bie­gła do burty i wciąż za­dzie­ra­jąc głowę, za­wo­łała:

– Ro­ber­cie, wy­bie­rasz się na wojnę? Masz za­miar zo­stać bo­ha­te­rem?

– Tak! – od­krzyk­nął. – Będę słu­żył mi­ło­ści­wej pani, wal­cząc pod roz­ka­zami jej kró­lew­skiego mał­żonka w za­mor­skich do­mi­niach, ma­jąc na­dzieję, że oboje spoj­rzą na mnie z więk­szą ła­ską.

Ogniki w oczach Elż­biety za­tań­czyły.

– Och, je­stem pewna, że nie ma w kró­le­stwie bar­dziej lo­jal­nego pod­da­nego! – Za­śmia­łaby się gło­śno, gdyby nie su­rowe spoj­rze­nie sio­stry.

– Ani bar­dziej uro­kli­wej pod­da­nej! – zre­wan­żo­wał się jej kom­ple­men­tem Ro­bert. Elż­bieta za­krztu­siła się ze śmie­chu i z naj­więk­szym tru­dem za­pa­no­wała nad sobą. – Czy wa­sza ksią­żęca wy­so­kość cie­szy się do­brym zdro­wiem?... – za­py­tał z tro­ską.

Wie­działa, co ma na my­śli.

Po pierw­sze: czy nic jej nie do­lega. Dla­tego, że gdy się bała, roz­wi­jała się u niej pu­chlina ata­ku­jąca szcze­gól­nie palce u rąk i kostki u nóg, tak że nie­raz by­wała zmu­szona uciec przed wścib­skimi oczyma do wła­snej kom­naty, gdzie czuła się jak wię­zień.

Po dru­gie: czy jest bez­pieczna. Dla­tego, że po­zo­sta­jąc w cie­niu kró­lo­wej, rów­nie bli­sko miała do tronu jak do ka­tow­skiego pieńka, zwłasz­cza kiedy jej je­dyny so­jusz­nik na dwo­rze, król Fi­lip, wy­ru­szał na wy­prawę wo­jenną poza gra­nice An­glii.

Po trze­cie wresz­cie – i naj­waż­niej­sze: czy tak jak on cze­kała na lep­sze czasy, mo­dląc się, by na­de­szły jak naj­prę­dzej.

– Ależ tak! – od­po­wie­działa. – Nie na­rze­kam, jak ni­gdy zresztą. Pewne rze­czy ni­gdy się nie zmie­niają. A co u cie­bie, Ro­ber­cie?

Wy­szcze­rzył się do niej w szel­mow­skim uśmie­chu.

– Święte słowa, wa­sza ksią­żęca wy­so­kość. Pewne rze­czy ni­gdy się nie zmie­niają. Po­dob­nie jak ja.

Nie mu­sieli so­bie nic wię­cej mó­wić.

– Niech Bóg cię bło­go­sławi, Ro­ber­cie, i za­chowa w do­brym zdro­wiu!

– Cie­bie rów­nież, księż­niczko! – od­krzyk­nął, w du­chu do­da­jąc: i niech nam obojgu przy­nie­sie to, na co za­słu­gu­jemy.

Psotny błysk w jej oku po­wie­dział mu, że do­sko­nale wie, o czym on my­śli.

Jak za­wsze zresztą.

Al­bo­wiem pewne rze­czy ni­gdy się nie zmie­niają.

Zima 1557 roku

Za­le­d­wie pół roku póź­niej Amy Du­dley stała na przy­stani w Gra­ve­send w to­wa­rzy­stwie swo­jej przy­ja­ciółki i po­wier­niczki, Liz­zie Od­ding­sell. Obie nie­wia­sty spo­glą­dały w kie­runku otwar­tego mo­rza, gdzie z gę­stej mgły wy­ła­niały się ko­lejne statki przy­bi­ja­jące nie­zgrab­nie do brzegu i wy­pusz­cza­jące ze swych trzewi tych, któ­rzy prze­żyli wy­prawę. Żywi wy­no­sili ran­nych, umie­ra­ją­cych i mar­twych i kła­dli ich wprost na de­ski po­mo­stu, a za ich ple­cami wiatr tar­gał roz­chwie­ru­ta­nymi masz­tami, szar­pał po­dziu­ra­wio­nymi ża­glami, ko­ły­sał nad­we­rę­żo­nymi kon­struk­cjami stat­ków. Wszy­scy mieli nosy spusz­czone na kwintę i wzrok wbity w zie­mię – tak wielki czuli wstyd z po­wodu od­nie­sio­nej po­rażki.

Okręt, na któ­rym pły­nął Ro­bert Du­dley, przy­bił do brzegu ostatni. Amy i Liz­zie stały na mro­zie bite trzy go­dziny, z każdą mi­nutą tra­cąc na­dzieję, że kie­dy­kol­wiek jesz­cze uj­rzą męża i przy­ja­ciela. Wszakże w końcu i jego sta­tek wy­nu­rzył się z mgły i nie­chęt­nie dał się za­cu­mo­wać, jak gdyby wo­lał po­zo­stać na otwar­tym mo­rzu, nie zaś sta­nąć u brzegu zhań­biony prze­graną.

Amy wy­tę­żała wzrok i prze­pa­try­wała po­kład, tak jak to so­bie wy­obra­żała w ciągu ostat­nich sze­ściu mie­sięcy. Wsze­lako nie łkała ani nie rwała wło­sów z głowy, tylko spo­koj­nie prze­śli­zgi­wała się wzro­kiem po licz­nych twa­rzach, wie­dząc, że je­śli nie od­naj­dzie tej, którą tak do­brze zna i ko­cha, bę­dzie to zna­czyło, iż jej mał­żo­nek po­legł lub do­stał się do nie­woli.

Znie­nacka jej wy­si­łek zo­stał wy­na­gro­dzony. Ro­bert Du­dley stał oparty o maszt w sa­mym środku okrętu, jakby wcale mu się nie śpie­szyło, by uj­rzeć zie­mię oj­czy­stą, by zbiec po tra­pie na ląd i po­rwać w ra­miona wier­nie cze­ka­jącą nań żonę. Obok niego stało kil­koro cy­wili, w tym ja­kaś ko­bieta z nie­mow­lę­ciem opar­tym o bio­dro, jed­nakże jego brata Hen­ryka ni­g­dzie nie było wi­dać.

Gdy tylko sta­tek do­bił burtą do po­mo­stu, Amy wy­rwała do przodu, chcąc jak naj­szyb­ciej zna­leźć się na jego po­kła­dzie i wziąć mał­żonka w ob­ję­cia. Liz­zie, star­sza i bar­dziej do­świad­czona, po­wstrzy­mała ją w ostat­niej chwili, mó­wiąc:

– Stąd od razu się prze­ko­nasz, w ja­kim sta­nie wró­cił.

Amy ode­pchnęła jej rękę, lecz zo­stała po­słusz­nie w tym sa­mym miej­scu. Wstrzy­mu­jąc od­dech, ob­ser­wo­wała, jak Ro­bert scho­dzi po­woli z trapu. Jest ranny, po­my­ślała.

– Ro­ber­cie...

– Amy.

– Bogu niech będą dzięki, że ży­jesz! – łzami dała upust prze­peł­nia­ją­cym ją uczu­ciom. – Sły­sze­li­śmy, że było ob­lę­że­nie i że Ca­lais prze­pa­dło, ale to prze­cież nie­moż­liwe...

– To prawda, Amy.

– Utra­ci­li­śmy Ca­lais?! – Coś ta­kiego po pro­stu nie mie­ściło się jej w gło­wie.

Ca­lais było za­mor­ską pe­rełką kró­le­stwa. Na uli­cach mia­sta roz­brzmie­wała an­giel­ska mowa, po­datki pły­nęły sze­ro­kim stru­mie­niem do skarbca w Lon­dy­nie, han­del kwitł w naj­lep­sze, roz­prze­strze­nia­jąc po kon­ty­nen­cie do­sko­na­łej ja­ko­ści wełnę i spro­wa­dza­jąc na Wy­spy przed­niej ja­ko­ści ma­te­rie na odzie­nie. To z po­wodu Ca­lais za­sia­da­jący w West­min­ste­rze władca okre­ślał się mia­nem „z Bo­żej ła­ski króla An­glii, Fran­cji i Ir­lan­dii...”. To ono było do­wo­dem na nie­słab­nącą po­tęgę An­glii. Port na fran­cu­skiej ziemi rów­nie an­giel­ski jak Bri­stol. Jego utrata rów­nała się...

– Ow­szem – po­twier­dził z po­nurą miną Ro­bert.

– A Hen­ryk? – spy­tała trwoż­li­wie Amy. – Ro­ber­cie, gdzie jest twój młod­szy brat?

– Nie żyje – oznaj­mił krótko. – Zo­stał ra­niony pod Sa­int Qu­en­tin, zmarł w mo­ich ra­mio­nach. – Za­śmiał się gorzko. – Ja zaś zo­sta­łem w tej sa­mej bi­twie za­uwa­żony przez króla Fi­lipa! Wspo­mniał na­wet o mnie w swym li­ście do mi­ło­ści­wej pani kró­lo­wej Ma­rii. Po­czy­ni­łem drugi krok na dłu­giej dro­dze do od­zy­ska­nia na­leż­nej mi po­zy­cji, lecz kosz­to­wało to ży­cie mo­jego brata. Ni­gdy nie są­dzi­łem, że koszt bę­dzie aż tak wy­soki... A te­raz wra­cam na czele ar­mii, która po­nio­sła po­rażkę, i szcze­rze wąt­pię, aby kró­lowa jesz­cze pa­mię­tała o mo­ich za­słu­gach na polu bi­twy pod Sa­int Qu­en­tin, skoro po­zwo­li­łem, by Ca­lais wy­mknęło nam się z rąk.

– Co za róż­nica? – sap­nęła Amy. – Naj­waż­niej­sze, że ży­jesz! Że znów je­ste­śmy ra­zem... Jedźmy do domu, Ro­ber­cie. Za­po­mnijmy o kró­lach, bi­twach, na­wet o utra­co­nym Ca­lais. Po co nam ono, skoro te­raz mo­żemy wy­ku­pić Sy­der­stone? Za­bierz mnie do domu i prze­ko­naj się, jaki mo­żesz być ze mną szczę­śliwy.

Po­trzą­snął w od­po­wie­dzi głową.

– Mam za­wieźć wia­do­mość do mi­ło­ści­wej pani – oznaj­mił.

– Głu­piec z cie­bie! – tup­nęła nogą roz­ża­lona Amy. – Niech kto inny prze­każe jej złe wie­ści!

Jego ciemne oczy roz­ja­rzyły się na mo­ment.

– Przy­kro mi, że uwa­żasz mnie za głupca – skon­tro­wał obe­lgę rzu­coną mu w twarz pu­blicz­nie, i to przez wła­sną żonę, po czym cią­gnął z jesz­cze więk­szym upo­rem: – Jego wy­so­kość król Fi­lip oso­bi­ście zle­cił mi po­in­for­mo­wa­nie o wszyst­kim mi­ło­ści­wej pani i mam za­miar wy­wią­zać się z za­da­nia. Je­śli chcesz, jedź sama do Chi­che­steru, do Phi­lip­sów. Tam cię od­najdę. Wraz z tą nie­szczę­sną nie­wia­stą, którą na­ka­zuję ci za­brać ze sobą, i dzie­cię­ciem, nad któ­rym po­win­naś roz­to­czyć opiekę. Oboje stra­cili swój dom w Ca­lais, a ja pod­ją­łem się dać im schro­nie­nie w An­glii.

– Nie zro­bię tego! – za­pro­te­sto­wała żywo Amy. – Kimże ona dla mnie jest? Kim jest dla cie­bie?...

– Zwie się Hanna Green. Nie­gdyś była bła­znem kró­lo­wej i moją lo­jalną i po­słuszną sługą, a także przy­ja­cie­lem w cza­sach, gdy mało kto miał od­wagę przy­znać się do zna­jo­mo­ści ze mną. Okaż serce, Amy. Za­bierz ją i jej dziecko do Chi­che­steru. Ja w tym cza­sie za­re­kwi­ruję ja­kie­goś ko­nia i udam się do Lon­dynu.

– Och, czyż­byś stra­cił też ko­nia? – na­igra­wała się z niego Amy. – Zja­wiasz się bez brata, bez ko­nia, bez pie­nię­dzy, w grun­cie rze­czy jesz­cze bied­niej­szy niż wtedy, gdy wy­ru­sza­łeś na wy­prawę. Prze­wi­działa to moja ma­co­cha, lady Rob­sart...

Du­dley prze­rwał jej bru­tal­nie.

– Zga­dza się, stra­ci­łem Ca­lais, brata i na­wet ko­nia. Mój śliczny czarny ogier zo­stał za­bity pod­czas bi­twy. Tra­fiła go kula ar­mat­nia, prze­wró­cił się na bok i jego ciało ochro­niło mnie przed na­wałą po­ci­sków wroga. Zmarł chwa­lebną śmier­cią, ale ja mam wy­rzuty su­mie­nia, po­nie­waż obie­ca­łem mu, że będę dlań do­brym pa­nem, a tym­cza­sem po­wio­dłem go wprost w ra­miona śmierci. Na­zwa­łem go Ra­tun­kiem i rze­czy­wi­ście oka­zał się nim dla mnie, choć ja nie zdo­ła­łem go oca­lić. Nie mam zła­ma­nego pensa przy du­szy ani krzty na­dziei na przy­szłość. To ko­niec nas, Du­dleyów. Po­win­naś być za­do­wo­lona, Amy, bo wy­gląda na to, że speł­nią się twoje ma­rze­nia o go­spo­da­rze­niu na paru nędz­nych akrach ziemi.

Ro­bert i Amy roz­stali się i każde po­je­chało w swoją stronę – on na dwór kró­lew­ski, gdzie spo­tkał się z nad wy­raz chłod­nym przy­ję­ciem jako po­sła­niec przy­no­szący złe wie­ści, ona zaś do ich przy­ja­ciół w Chi­che­ste­rze z nie­za­mie­rze­nie długą wi­zytą. Póź­niej jed­nak oboje udali się do domu ro­dzin­nego Amy, w któ­rym twardą ręką wła­dała jej ma­co­cha. Stan­field Hall było je­dy­nym miej­scem, gdzie mo­gli się schro­nić w cięż­kiej go­dzi­nie.

– W go­spo­dar­stwie bra­kuje pa­rob­ków – oznaj­miła lady Rob­sart su­cho, kiedy spo­ży­wali pierw­szą wspólną wie­cze­rzę.

Ro­bert z nie­do­wie­rza­niem uniósł głowę znad pu­stej mi­ski.

– Słu­cham?

– Trzeba za­orać łączkę – kon­ty­nu­owała nie­zra­żona nie­wia­sta. – Te­raz, daje tyle siana co kot na­pła­kał, a można z niej wy­ci­snąć znacz­nie wię­cej. Ostat­nio zwol­ni­łam kilku pa­rob­ków, więc na gwałt szu­kamy każ­dej wol­nej pary rąk do pracy. Dla­tego po­mo­żesz ju­tro w polu.

W dal­szym ciągu spo­glą­dał na nią, jakby mó­wiła doń po grecku, a nie w jego ro­dzi­mym ję­zyku.

– Ja mam pra­co­wać w polu?...

W tym mo­men­cie do roz­mowy włą­czyła się Amy.

– Pani matka miała na my­śli to – ła­go­dziła kon­flikt – że świet­nie na­da­jesz się na nad­zorcę. Nie­praw­daż?

– Cie­kawe, jak wy­obra­żasz so­bie Ro­berta w roli nad­zorcy ora­czy – prych­nęła lady Rob­sart. – Prze­cież on nie ma po­ję­cia o orce! Wi­dzia­łam go ra­czej w roli po­wo­żą­cego wo­łami. Skoro ma rękę do koni, po­wi­nien też so­bie po­ra­dzić ze zwie­rzę­tami po­cią­go­wymi.

Amy od­wró­ciła się do Ro­berta.

– Brzmi nie­źle, nie są­dzisz?

Nie od razu uzy­skała od­po­wiedź. Ro­bert był tak obu­rzony, że po pro­stu stra­cił głos. Do­piero po pew­nej chwili wy­du­sił z sie­bie:

– Chce­cie, że­bym pra­co­wał w polu? Jak chłop?

– A co in­nego chcesz ro­bić, żeby za­słu­żyć so­bie na wikt i opie­ru­nek pod moim da­chem? – za­py­tała rze­czowo ma­co­cha Amy. – Na ra­zie je­steś jak ten chwast, z któ­rego nie ma żad­nego po­żytku!

Krew od­pły­nęła z twa­rzy Ro­berta, czy­niąc jego lica bla­dymi jak kreda.

– Nie mogę pra­co­wać w polu – oświad­czył głu­cho.

– A to dla­czego? – zdzi­wiła się star­sza nie­wia­sta. – Zresztą ja nie za­mie­rzam trak­to­wać cię jak wiel­kiego pana. Twój ty­tuł, twój ma­ją­tek, twoje szczę­ście... wszystko to dawno cię opu­ściło i nie po­wróci.

Wy­pro­wa­dzony z rów­no­wagi Ro­bert za­czął się ją­kać.

– D-d-dla­tego, że na­wet je­śli utra­ci­łem swoją po­zy­cję i ni­gdy mam jej nie od­zy­skać, nie po­zwolę, by trak-k-to­wano mnie jak po­py­cha­dło i umniej­szano memu na­zwi­sku!

– Ale ty je­steś po­py­cha­dłem, Ro­ber­cie, upa­dłeś tak ni­sko, jak ni­sko może upaść męż­czy­zna. – Lady Rob­sart nie prze­sta­wała się z niego na­trzą­sać. – Po­myśl tylko: twój rze­komy sprzy­mie­rze­niec król Fi­lip zo­stał za gra­nicą, kró­lowa Ma­ria, niech Bóg ją za­chowa w zdro­wiu, ma cię w nie­ła­sce, twoje imię jest zhań­bione, ma­ją­tek roz­dany. Zo­stała ci tylko mi­łość Amy i mój gar­nu­szek.

– Twój gar­nu­szek!... – wy­krzyk­nął zbul­wer­so­wany Du­dley.

– A tak – po­twier­dziła. – Zna­la­złeś się na moim utrzy­ma­niu. Skoro więc mam cię ży­wić, po­my­śla­łam so­bie, że mógł­byś za­ro­bić na swoje je­dze­nie. Każdy tu­taj pra­cuje. Amy zaj­muje się ku­rami i na­pra­wia odzie­nie, a także po­maga w pra­cach do­mo­wych. Ja za­rzą­dzam ma­jąt­kiem, moi sy­no­wie pasą by­dło i sieją w polu...

– Nad­zo­rują pa­stu­chów i ora­czy – spro­sto­wał Ro­bert.

– Tylko dla­tego, że znają się na rze­czy. Ty nie masz po­ję­cia o pracy na roli, więc bę­dziesz wy­peł­niał ich po­le­ce­nia.

– Lady Rob­sart – za­czął wolno, pod­no­sząc się ze swo­jego miej­sca – ostrze­gam cię, byś nie po­su­nęła się za da­leko. To, że obec­nie je­stem na prze­gra­nej po­zy­cji, nie ozna­cza jesz­cze, iż na­leży mnie upo­ka­rzać.

– Do­prawdy? A cze­muż to? – Zda­wała się co­raz le­piej ba­wić tą sy­tu­acją. – Ja­koś nie po­tra­fię so­bie wy­obra­zić, że­byś kie­dy­kol­wiek mógł mi od­pła­cić pięk­nym za na­dobne.

– Nie po­win­naś tego ro­bić choćby dla­tego, że ta­kie za­cho­wa­nie nie przy­stoi da­mie – od­parł z god­no­ścią. – To prawda, że upa­dłem bar­dzo ni­sko. Po­nio­słem klę­skę na woj­nie, wła­śnie stra­ci­łem uko­cha­nego brata, a wcze­śniej jesz­cze dwóch. Męż­czyź­nie nie­ła­two jest się z czymś ta­kim po­go­dzić. Mo­gła­byś więc, pani, oka­zać mi nieco li­to­ści, je­śli już nie stać cię na współ­czu­cie po­grą­żo­nemu w ża­ło­bie czło­wie­kowi. Przy­po­mnij so­bie, że gdy by­łem lor­dem Ro­ber­tem, ani ty, ani oj­ciec Amy nie po­zwa­la­li­ście so­bie wy­stę­po­wać prze­ciwko mnie.

Lady Rob­sart zbyła jego prze­mowę wzgar­dli­wym mil­cze­niem.

– Chodźmy stąd, Amy – po­wie­działa, wsta­jąc.

– Za chwi­leczkę – rzu­ciła spło­szona Amy. Jej ma­co­cha ukryła uśmiech zwy­cię­stwa.

– Amy, idziemy – rzekł Ro­bert, wy­cią­ga­jąc do niej rękę.

– Mu­szę naj­pierw po­sprzą­tać ze stołu i za­mieść ja­dal­nię – po­dała pierw­szą lep­szą wy­mówkę, czu­jąc, że zna­la­zła się mię­dzy mło­tem a ko­wa­dłem. Jak­kol­wiek by po­stą­piła, mo­gła na tym bo­le­śnie ucier­pieć.

Ro­bert nie za­mie­rzał jej dwa razy pro­sić. Od­su­nął krze­sło od stołu, wstał i okrę­ciw­szy się na pię­cie, ru­szył w stronę drzwi.

– Ju­tro z sa­mego rana masz być na dzie­dzińcu go­towy do pracy – krzyk­nęła za nim lady Rob­sart.

Ostat­nie słowa zlały się w jedno z gło­śnym trza­skiem drzwi.

Amy od­cze­kała, aż kroki w holu ucichną, po czym zwró­ciła się do ma­co­chy:

– Jak mo­głaś!

– A niby co mia­łam zro­bić?

– Co­kol­wiek, byle nie od­stra­szać go od tego miej­sca! – wy­buch­nęła Amy.

– Ja go tu wcale nie chcę.

– Ale ja ow­szem! Je­śli Ro­bert opu­ści Stan­field, pójdę za nim.

– Och, Amy – wes­tchnęła lady Rob­sart. – Przej­rzyj wresz­cie na oczy. Ro­bert stra­cił swoją szansę, o ile kie­dy­kol­wiek ją miał. Daj so­bie z nim spo­kój. Wróci do swego króla albo uda się na inną wojnę i prę­dzej czy póź­niej zgi­nie pod­czas ja­kiejś bi­twy, zwal­nia­jąc cię z przy­sięgi mał­żeń­skiej. To, że­ście się po­brali, było błę­dem, wierz mi. Masz oka­zję za­cząć ży­cie na nowo, nie prze­ocz jej.

– Co ty opo­wia­dasz! – syk­nęła Amy, tra­cąc pa­no­wa­nie nad sobą i za­po­mi­na­jąc o do­brych ma­nie­rach. – Je­steś sza­lona, je­żeli my­ślisz, że mo­gła­bym zdra­dzić Ro­berta, moją mi­łość do niego. Je­śli ka­żesz mu orać w polu, ja też będę orała. Je­śli uczy­nisz z niego swego wroga, bę­dziesz miała wroga i we mnie. Po­ślu­bi­łam go, na­leżę do niego, a on do mnie. Ko­chamy się i nic ani nikt tego nie zmieni!

Lady Rob­sart w zdu­mie­niu pa­trzyła na pa­sier­bicę.

– Amy, nie po­znaję cię...

– My­lisz się. Taka wła­śnie za­wsze by­łam, tylko ty tego nie wi­dzia­łaś! Nie po­zwolę, byś przy mnie ob­ra­żała mego mał­żonka. Chcesz nas po­róż­nić, bo my­ślisz, że bar­dziej niż jego ko­cham swój dom ro­dzinny. Ale to nie­prawda! Za­pa­mię­taj to so­bie: je­żeli Ro­bert stąd wy­je­dzie, ja rów­nież opusz­czę Stan­field Hall i na­wet się nie obej­rzę. Nie ma na świe­cie waż­niej­szego dla mnie czło­wieka niż on. Lord Ro­bert jest dla mnie wszyst­kim! – za­bra­kło jej na chwilę tchu. Za­czerp­nęła głę­boko po­wie­trza i do­koń­czyła: – Więc je­śli na­wet nie masz dla niego sza­cunku, po­win­naś mieć sza­cu­nek dla mnie.

– Wiel­kie me­cyje – po­krę­ciła głową lady Rob­sart, w głębi du­cha pełna po­dziwu dla ogni­sto­ści swo­jej pa­sier­bicy. – Wiele ha­łasu o nic...

– Nie o nic! – za­prze­czyła za­pe­rzona Amy.

– Za­raz zo­ba­czymy... – Ma­co­cha wy­cią­gnęła dłoń do zgody. – Oca­li­łaś go przed pracą w polu, więc sama mu­sisz wy­brać dla niego za­ję­cie. Nie może nic nie ro­bić ca­łymi dniami.

– Spra­wię mu ko­nia – oznaj­miła Amy w przy­pły­wie elo­kwen­cji. – Ta­niego mło­dego ko­nia, któ­rego Ro­bert bę­dzie mógł oswoić i ujeź­dzić, a po­tem sprze­dać za wyż­szą cenę. Po­tem już sam kupi na­stęp­nego... Mój mał­żo­nek zna się na ko­niach jak nikt inny, nie­mal po­trafi z nimi roz­ma­wiać. – Co­raz bar­dziej za­pa­lała się do swo­jego po­my­słu.

– A czym za­pła­cisz za pierw­sze zwie­rzę? – ostu­dziła jej za­pał lady Rob­sart. – Ja nie dam ci zła­ma­nego pensa!

– W ta­kim ra­zie sprze­dam me­da­lion po ojcu – po­wie­działa bez wa­ha­nia.

– Prze­cież to twoja je­dyna po nim pa­miątka!

– Dla Ro­berta zro­bi­ła­bym wszystko – rze­kła Amy z po­czu­ciem try­umfu.

Star­sza nie­wia­sta za­wa­hała się wy­raź­nie.

– Nie sprze­da­waj me­da­lionu – rze­kła w końcu. – Po­ży­czę ci te pie­nią­dze.

– Dzię­kuję – od­parła Amy, uśmie­cha­jąc się zwy­cię­sko.

*

Dała Ro­ber­towi go­dzinę na ochło­nię­cie, po czym po­szła na górę do ich cia­snej kom­natki, gdzie miała na­dzieję za­stać go w wą­skim mał­żeń­skim łóżku i po­wie­dzieć mu, że wy­grała swoją bi­twę na słowa z ma­co­chą, uzy­sku­jąc dlań wy­ba­wie­nie od pracy w polu i obiet­nicę za­kupu ko­nia, by mógł go uło­żyć i sprze­dać z zy­skiem, być może roz­po­czy­na­jąc w ten spo­sób ho­dowlę, z któ­rej w przy­szło­ści bę­dzie dumny.

Kiedy zna­la­zła się w sy­pial­nej kom­na­cie, zwy­kła lniana po­ściel na ich łóżku była ide­al­nie gładka, wy­glą­dała tak samo jak ran­kiem, kiedy ją wstrzą­snęła i uło­żyła pła­sko na sien­niku, i nie no­siła na­wet śladu mó­wią­cego o tym, że ktoś na niej za dnia le­żał. Amy ro­zej­rzała się wo­kół. Kom­nata była pu­sta, bra­ko­wało przed­mio­tów na­le­żą­cych do jej męża i sa­kwo­jażu.

Wszystko wska­zy­wało na to, że Ro­bert wy­je­chał.

Lato 1558 roku

Ro­berta Du­dleya, kiedy po­ja­wił się w Lon­dy­nie, prze­peł­niała de­ter­mi­na­cja. Po­znał, co zna­czy po­garda naj­bliż­szych, i są­dził, że to naj­gor­sze, co go może spo­tkać. Tym­cza­sem w Rich­mon­dzie, naj­now­szym z kró­lew­skich pa­ła­ców, w któ­rym czuł się tak do­brze jak we wła­snym domu, prze­ko­nał się, jak to jest być upo­ka­rza­nym co­dzien­nie, i to przez po­sta­wio­nych wy­żej. Do­łą­czył do licz­nego grona pe­ten­tów za­wsze krę­cą­cych się przy władcy, być może na­wet tych sa­mych, któ­rych nie­gdyś mi­jał, le­d­wie ich za­uwa­ża­jąc i my­śląc so­bie, czemu lu­dzie po­ni­żają się, nie­mal otwar­cie że­brząc o choćby cień za­in­te­re­so­wa­nia. Te­raz był jed­nym z nich. Tak jak oni po­kor­nie cze­kał, aż wzrok ko­goś znacz­nego pad­nie nań, obie­cu­jąc więk­sze lub mniej­sze wy­wyż­sze­nie. W osta­tecz­no­ści jed­nak wszel­kie ła­ski za­wsze po­cho­dziły od Ko­rony, roz­dzie­la­ją­cej ty­tuły, ma­jątki i kosz­tow­no­ści i przy­dzie­la­ją­cej po­zy­cję w or­szaku dwo­rzan. Wła­dza, po­tęga i bo­gac­two – sce­do­wane przez kró­lową na mę­żów wy­wo­dzą­cych się z naj­zna­mie­nit­szych ro­dów – pły­nęły wą­ską strużką ku łak­ną­cym jej ni­czym wody i po­wie­trza co­raz niż­szym szar­żom. Źle za­rzą­dzany skar­biec pu­sto­szał, wy­py­cha­jąc kabzy co spryt­niej­szych, i trzeba było zna­leźć się w kręgu za­in­te­re­so­wa­nia jed­nego z nich, aby i sa­memu coś uszczk­nąć z nie­wy­obra­żal­nej for­tuny.

Ro­bert, który nie­dawno był kimś znacz­nym na dwo­rze, ustę­pu­jąc w po­tę­dze tylko swemu ojcu, do­ra­dza­ją­cemu mło­demu kró­lowi i prak­tycz­nie wła­da­ją­cemu kró­le­stwem, jak mało kto orien­to­wał się w sub­tel­no­ściach dwor­skiej gry. Tyle że znał ją od dru­giej – wyż­szej strony. Te­raz mu­siał się na­uczyć, jak so­bie ra­dzić, bę­dąc na sa­mym dole.

Za­miesz­kał w skrzy­dle przy­dzie­lo­nym ro­dzi­nie przy­ja­ciela jego szwa­gra, ko­rzy­sta­jąc z go­ścin­no­ści nie­ja­kiego Hen­ryka Sid­neya, i całe dnie spę­dzał, snu­jąc się po ogól­nie do­stęp­nych kom­na­tach w ocze­ki­wa­niu na łut szczę­ścia: na­głe wy­róż­nie­nie w po­staci nada­nia, przy­ję­cia na służbę czy cho­ciażby przy­chyl­nego spoj­rze­nia jed­nego z wiel­kich pa­nów. Nic ta­kiego wszakże nie na­stę­po­wało. Nikt nie chciał mieć z nim do czy­nie­nia. Nie­któ­rzy na­wet uni­kali roz­mów z nim. Po­mniej­sze oso­bi­sto­ści nie wy­obra­żały so­bie, aby wziąć na służbę zna­ją­cego trzy ję­zyki mło­dzieńca po to tylko, by pro­wa­dził in­wen­tarz i spi­sy­wał li­stę po­trzeb­nych przed­mio­tów, które na­leży ścią­gnąć z ma­jątku ro­dzin­nego do kwa­ter w pa­łacu. Inni, głów­nie ci, któ­rzy po­mimo prze­ciw­no­ści po­zo­stali wierni Ko­ścio­łowi ka­to­lic­kiemu, gar­dzili nim za to, że wraz ze swoim oj­cem stał na czele pro­te­stanc­kiej re­wolty prze­pro­wa­dza­nej pod bo­kiem sła­bu­ją­cego króla Edwarda. Nie nada­wał się na­wet na pod­cza­szego czy ko­niu­szego, gdyż był zbyt wy­nio­sły i wy­bitny do tak pro­za­icz­nych za­jęć, a za­ra­zem zbyt­nio sku­pia­jący uwagę wszyst­kich, by jego pan mógł od­nieść ja­ką­kol­wiek ko­rzyść z jego obec­no­ści. Mało kto chciałby za­ry­zy­ko­wać, że przy­ćmi go nowy sługa. Żadna dama nie na­ci­skała mał­żonka, by dał Ro­ber­towi po­sadę, ża­den mąż i oj­ciec nie do­pusz­czał my­śli o tym, że młody Du­dley mógłby zna­leźć się w po­bliżu jego żony i có­rek. Ten, który po­zo­stał wierny Elż­bie­cie i szu­kał swego miej­sca na dwo­rze Ma­rii, roz­ta­czał na­zbyt duży, czy­sto fi­zyczny charme, by kto­kol­wiek po­czciwy mógł mu za­ufać. Skoń­czyło się więc na tym, że nie­by­wale przy­stojny ciem­no­włosy by­stry Ro­bert nie zy­skał ani jed­nego so­jusz­nika. Każdy chro­nił przed nim swoją pry­wat­ność, a rów­no­cze­śnie na wszelki wy­pa­dek, dmu­cha­jąc na zimne, nie spusz­czał zeń oka.

Prze­mie­rzał dwor­skie kom­naty i ko­ry­ta­rze, czu­jąc się jak trę­do­waty. Przy­zwy­czaił się, że na każ­dym kroku spo­tyka go od­mowa, któ­rej roz­ma­ite tony i wy­dźwięki po­znał, ni­gdy wcze­śniej nie po­dej­rze­wa­jąc, że może ich być aż tyle. Bo­le­śnie uświa­do­mił so­bie, że ci, któ­rzy mie­nili się jego przy­ja­ciółmi w cza­sach, gdy był jesz­cze lor­dem Ro­ber­tem, te­raz naj­chęt­niej uda­wa­liby, że ni­gdy go w ogóle nie znali. Ludzka pa­mięć jest krótka i wy­biór­cza, my­ślał z gro­bową miną, a ja sta­łem się wy­rzut­kiem we wła­snym kraju.

To, że jesz­cze nie­dawno cie­szył się fa­wo­rami jego wy­so­ko­ści Fi­lipa, prze­stało mieć ja­kie­kol­wiek zna­cze­nie, wy­glą­dało bo­wiem na to, że kró­lew­ski mał­żo­nek opu­ścił za­równo An­glię, jak i po­ślu­bioną mu Ma­rię. Po­noć pła­wił się w luk­su­sach na swoim ni­der­landz­kim dwo­rze, a czas uprzy­jem­niała mu młoda i chętna me­tresa. Co­raz gło­śniej po­szep­ty­wano, że mi­ło­ściwy pan już ni­gdy nie wróci do kraju. Po­rzu­cona Ma­ria mu­siała w końcu przy­znać, że i tym ra­zem się po­my­liła – oznaki, że nosi w ło­nie na­stępcę tronu, oka­zały się mylne, a jej na­dzieje, że zdoła dać An­glii króla, płonne. Gdy do­tarło do niej, że jest bez­płodna, za­mknęła się w so­bie i za­częła skry­wać w pry­wat­nych kom­na­tach ni­czym kró­lowa wdowa, a nie wła­da­jąca mo­nar­chini.

Du­dley, po­zba­wiony prawa do na­by­wa­nia dóbr i ma­jąt­ków, za­cią­ga­nia dłu­gów, a na­wet zwy­kłego przy­stą­pie­nia do spółki ku­piec­kiej, póki nie spad­nie z niego odium zdrady na­ło­żone edyk­tem kró­lew­skim, do­brze wie­dział, że jak mało który pod­dany po­zo­staje w ca­ło­ści za­leżny od jej wy­so­ko­ści Ma­rii Re­giny. Zde­spe­ro­wany po­ży­czył pew­nego dnia od swego szwa­gra nowy ka­pe­lusz i pe­le­rynę, po czym udał się do kom­naty au­dien­cyj­nej kró­lo­wej. Był zimny wil­gotny ra­nek i wielu ta­kich jak on, drżąc z chłodu i ner­wów, stało w ko­ry­ta­rzu, któ­rym mi­ło­ściwa pani mu­siała prze­cho­dzić, uda­jąc się na jutrz­nię. Na­resz­cie otwarły się drzwi strze­żone przez gwar­dzi­stów i ich oczom uka­zała się odziana na czarno kró­lowa Ma­ria w oto­cze­niu kilku naj­wier­niej­szych dam dworu. Głowę miała spusz­czoną, to­też Ro­bert oba­wiał się, że mi­nie go, na­wet nie doj­rzaw­szy, jed­na­ko­woż jakby wy­czuła go szó­stym zmy­słem, po­pa­trzyła nań i przy­sta­nąw­szy, spy­tała:

– Ro­bert Du­dley tu­taj?

– Tak, wa­sza mi­łość – skło­nił się dwor­nie.

– Czyż­byś chciał mnie o coś pro­sić? – Wy­da­wała się znu­żona, mimo że dzień le­d­wie się roz­po­czął.

Czu­jąc, że to jego je­dyna szansa, po­sta­no­wił wy­ło­żyć kawę na ławę.

– Wa­sza mi­łość, kor­nie upra­szam się o twą ła­skę i od­da­le­nie ode mnie za­rzutu zdrady – rzekł, spo­glą­da­jąc jej pro­sto w oczy. – Wier­nie słu­ży­łem twemu kró­lew­skiemu mał­żon­kowi pod Sa­int Qu­en­tin i Ca­lais, co kosz­to­wało mnie utratę tych resz­tek ma­jątku, które jesz­cze mi po­zo­stały, oraz naj­młod­szego brata. Jako zdrajcy ani mi nie przy­stoi cho­dzić z wy­soko unie­sioną głową, ani mi nie wolno za­ra­biać na utrzy­ma­nie swoje i swo­jej ro­dziny. Moja żona przeze mnie utra­ciła swój mały ma­ją­tek w Nor­folku, ja zaś zo­sta­łem po­zba­wiony dzie­dzic­twa mego świę­tej pa­mięci ojca. Jako szlach­cic nie mogę znieść my­śli, że nie­wia­sta, która mnie po­ślu­biła, musi żyć w bie­dzie, cier­piąc za nie swoje grze­chy...

– Taki już los nie­wia­sty, że za­wsze dzieli los męża – od­parła po­ucza­ją­cym to­nem kró­lowa. – W zdro­wiu i w cho­ro­bie, w do­statku i w bie­dzie – za­cy­to­wała frag­ment przy­sięgi mał­żeń­skiej. – Ale to prawda, co mó­wisz... Zły mąż to istne prze­kleń­stwo dla za­cnej nie­wia­sty.

– Mi­ło­ściwa pani – pod­jął Ro­bert. – Moja żona nie zdą­żyła na­wet za­znać do­statku, który jej obie­cy­wa­łem, klę­cząc na ślub­nym ko­biercu. Zresztą na­wet jej na tym nie za­le­żało. Od sa­mego po­czątku pra­gnęła tylko za­miesz­kać na wsi i od­dać się go­spo­da­rze­niu na wła­snym ka­wałku ziemi. My­ślę, że oboje by­li­by­śmy szczę­śliwsi, gdy­bym jej wtedy po­słu­chał... A te­raz do­szło do tego, że na­wet nie miesz­kamy ra­zem. Mnie nie wy­pada ob­cią­żać swoją osobą jej ro­dziny, na­to­miast na to, by za­pew­nić jej dom z praw­dzi­wego zda­rze­nia, zwy­czaj­nie mnie nie stać. Czuję, że nie sta­ną­łem na wy­so­ko­ści za­da­nia jako mąż, i to bo­le­śnie rani moje su­mie­nie, wa­sza wy­so­kość.

– By­łeś w Ca­lais, gdy upa­dło – przy­po­mniała so­bie.

Ro­bert od­wza­jem­nił jej pu­ste spoj­rze­nie, mó­wiąc:

– Ni­gdy tego nie za­po­mnę. Cała kam­pa­nia zo­stała źle po­pro­wa­dzona. Ka­nały po­winny były ulec za­la­niu, two­rząc coś w ro­dzaju fosy, nie­stety nikt nie po­my­ślał o tym, by otwo­rzyć śluzy. Fort nie był wy­po­sa­żony w sprzęt i lu­dzi, tak jak nam obie­cy­wano. Wszy­scy ro­bili co mo­gli, ja rów­nież wy­cho­dzi­łem z sie­bie, by tymi si­łami, które mia­łem do dys­po­zy­cji, za­pew­nić An­glii zwy­cię­stwo, ale Fran­cuzi prze­wyż­szali nas pod każ­dym wzglę­dem. Nie za­wio­dłem cię, kró­lowo, z braku chęci czy umie­jęt­no­ści – za­koń­czył pom­pa­tycz­nie. – Naj­lep­szym do­wo­dem, że nie brak mi jed­nych i dru­gich, jest po­chwała pod moim ad­re­sem z ust sa­mego króla Fi­lipa, który na wła­sne oczy wi­dział, jak ra­dzę so­bie w bi­twie pod Sa­int Qu­en­tin.

– Wy, Du­dley­owie, umie­cie cza­ro­wać – stwier­dziła w od­po­wie­dzi i uśmiech­nęła się słabo. – Z pew­no­ścią zdo­ła­cie prze­ko­nać sa­mego świę­tego Pio­tra, żeby was wpu­ścił do Raju.

– Mam taką na­dzieję, mi­ło­ściwa pani – skło­nił głowę – zwłasz­cza że mój oj­ciec, trzej bra­cia i trzy sio­stry już są po tam­tej stro­nie... A było nas w su­mie dwa­na­ścioro, kiedy by­łem dzie­cię­ciem. Na do­da­tek ci z nas, któ­rzy po­zo­stali na tym pa­dole łez, do­prawdy ni­sko upa­dli...

– Ja też nie mam lekko, Ro­ber­cie – wtrą­ciła kró­lowa Ma­ria. – Kiedy po­ko­na­łam twego ojca i za­sia­dłam na tro­nie, my­śla­łam, że to już ko­niec mo­ich kło­po­tów. Tym­cza­sem ko­niec oka­zał się po­cząt­kiem.

– Ża­łuję, mi­ło­ściwa pani, że wła­dza dała ci tak mało ra­do­ści. Ale cóż, ko­rona to cięż­kie brze­mię, zwłasz­cza dla nie­wia­sty...

Ku jego prze­ra­że­niu w oczach kró­lo­wej po­ja­wiły się łzy, które za­częły ka­pać na jej po­marsz­czone po­liczki.

– Zwłasz­cza dla sa­mot­nej nie­wia­sty, Ro­ber­cie – do­dała ci­chym gło­sem. – Je­śli taka bę­dzie wola Boga, moja sio­stra Elż­bieta rów­nież się o tym prze­kona i przy­zna ra­cję moim sło­wom, mimo że te­raz jest bar­dzo za­do­wo­loną z sie­bie panną. Wła­dać kra­jem sa­mo­dziel­nie jest nie­mal nie­moż­liwe, lecz jak można po­dzie­lić się z kimś wła­dzą? Jaki męż­czy­zna jest go­dzien za­ufa­nia na tyle, by zro­bić mu miej­sce obok sie­bie na tro­nie? Czyż każdy z nich nie ma­rzy tylko o tym, by po­siąść nie­wia­stę i wła­dzę? Nie znam ta­kiego, który po­zwo­liłby rzą­dzić mał­żonce, sam bę­dąc ko­ro­no­wany.

Ro­bert opadł na jedno ko­lano, ujął drobną dłoń kró­lo­wej i wy­ci­snął na niej po­ca­łu­nek.

– Klnę się na Boga – za­pew­nił ją – że ża­łość mnie ogar­nia, gdy pa­trzę na twój smu­tek, mi­ło­ściwa pani. Ni­gdy bym sie­bie o to nie po­dej­rze­wał.

Stała przez chwilę bez ru­chu, pod­nie­siona na du­chu przez jego do­tyk i słowa. Wresz­cie ode­zwała się:

– Dzię­kuję, Ro­ber­cie. – Za­darł głowę i na­dal klę­cząc, ob­da­rzył ją prze­cią­głym spoj­rze­niem, a ona na­gle zdała so­bie sprawę, jaki wciąż jest młody i przy­stojny, ciem­no­włosy ni­czym ro­do­wity Hisz­pan, ale z ro­dzącą się po­mię­dzy brwiami głę­boką zmarszczką od­ci­śniętą przez cięż­kie do­świad­cze­nia, ja­kich nie szczę­dziła mu Opatrz­ność i ona sama. – Wszystko przed tobą, chłop­cze – do­dała. – Je­steś młody, przy­stojny i zdrowy, mo­żesz żyć na­dzieją, że po mnie tron obej­mie Elż­bieta, która przy­wróci cię do łask i wy­na­gro­dzi z na­wiązką wszel­kie upo­ko­rze­nia. Ale na ra­zie mu­sisz ko­chać swoją żonę. Żadna nie­wia­sta nie za­słu­guje na to, by mał­żo­nek ją za­nie­dby­wał.

Po­wstał jed­nym zgrab­nym ru­chem.

– Bę­dzie, jak mó­wisz, naj­ja­śniej­sza pani – obie­cał bez wa­ha­nia.

Kiw­nęła głową.

– I na­wet nie pró­buj spi­sko­wać prze­ciwko mnie – po­gro­ziła mu pal­cem.

To przy­rze­cze­nie wy­ma­gało już za­sta­no­wie­nia.

– Dni, kiedy by­łem prze­ciwko to­bie, mi­ło­ściwa pani, już dawno mi­nęły. Te­raz je­steś pra­wo­witą mo­nar­chi­nią, kró­lową wszyst­kich An­gli­ków i moją. Chylę przed tobą czoło, Ma­rio Re­gino, i szcze­rze ża­łuję swej py­chy.

– Za­tem – prze­mó­wiła wolno – co­fam oskar­że­nie o zdradę. Przy­wra­cam ci zie­mie two­jej żony i twój ty­tuł. Mar­sza­łek dworu przy­dzieli ci kom­naty w Rich­mon­dzie. Masz moje bło­go­sła­wień­stwo – wy­ko­nała nad jego po­chy­loną głową znak krzyża.

Le­d­wie zdo­łał się opa­no­wać i nie pod­sko­czyć z ra­do­ści.

– Dzię­kuję – po­wie­dział, z tru­dem ha­mu­jąc eks­cy­ta­cję. – Będę się za cie­bie mo­dlił, naj­ja­śniej­sza pani.

– Po co zwle­kać? Za­pra­szam cię do mo­jej ka­plicy.

I Ro­bert Du­dley, syn czło­wieka, który wspie­rał re­for­ma­cję i wzmoc­nił Ko­ściół an­gli­kań­ski, udał się za kró­lową do jej pry­wat­nej ka­plicy, gdzie uklęk­nął przed oł­ta­rzem upstrzo­nym wi­ze­run­kami Boga. Wy­star­czyłby mo­ment wa­ha­nia, jedno rzu­cone w bok spoj­rze­nie, a w mgnie­niu oka zo­stałby oskar­żony o he­re­zję. Dla­tego Ro­bert ani nie spoj­rzał w bok, ani się nie za­wa­hał. Wie­dząc, że zdra­dza wpo­jone mu przez ro­dzi­ciela prze­ko­na­nia oraz wiarę, którą uznał za swoją, prze­że­gnał się za­ma­szy­ście i za­siadł w ła­wie za kró­lową, która już za­to­piła się w mo­dli­twie, ocze­ku­jąc na roz­po­czę­cie ka­to­lic­kiej mszy.

Splot wy­pad­ków do­pro­wa­dził Ro­berta do tego miej­sca, rzu­cił go na ko­lana, otwo­rzył mu oczy na wiele spraw.

Je­sień 1558 roku