Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
19 osób interesuje się tą książką
Tego lata dotrzymają obietnicy. Tego lata nie ulegną pokusie. To lato będzie inne.
Lucy spędza wakacje w domku na plaży na Wyspie Księcia Edwarda. Felix jest miejscowym, w którego towarzystwie Lucy bardzo dobrze się bawi. Problem w tym, że Lucy nie wie, że Felix to młodszy brat Bridget, jej najlepszej przyjaciółki. Ale powodów, przez które powinni trzymać się od siebie z daleka, jest więcej… Dlatego przyrzekają sobie, że już nigdy więcej nie powtórzą pewnej gorącej nocy.
Łatwiej powiedzieć niż zrobić.
Co rok Lucy ucieka na wyspę z Bridget, by odetchnąć nadmorskim powietrzem oraz zakosztować świeżych ostryg i rześkiego vinho verde. Zawsze zaczyna się od długiego spaceru po skąpanej w złocistym słońcu plaży u stóp wysokich czerwonych klifów. I za każdym razem Lucy obiecuje sobie, że nie skończy w łóżku Felixa.
Do tej pory – niezależnie jak bardzo zauroczona Felixem – Lucy nie angażowała się w tę relację emocjonalnie.
Kiedy jednak Bridget ucieka z Toronto na tydzień przed ślubem, Lucy rzuca wszystko, by podążyć za nią na wyspę. Ma misję: pomóc Bridget przejść przez kryzys i… oprzeć się w końcu jedynemu mężczyźnie, któremu nigdy nie potrafiła powiedzieć nie. Ale tym razem blask w oczach Felixa i jego zalotne żarty zostają zastąpione czymś nowym, czymś, przez co Lucy zaczyna się zastanawiać, na ile jej serce jest naprawdę bezpieczne.
***
„Ta książka zapiera dech w piersiach” – Annabel Monaghan, autorka bestsellera „Latem, o tej samej porze”
„Marzycielska, seksowna letnia powieść” – Kiley Reid, autorka powieści „Ten dziwny wiek”
„Głęboka i olśniewająca” – Jennifer Niven, autorka powieści „Wszystkie jasne miejsca”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 345
Tytuł oryginału This Summer Will Be Different
Copyright © 2024 by Carley Fortune
First published in 2024 by BERKLEY ROMANCEPublished by BerkleyAn imprint of Penguin Random House LLCpenguinrandomhouse.com
PrzekładXenia Wiśniewska
RedakcjaKatarzyna Zegadło-Gałecka
KorektaMarek Stankiewicz, Pracownia 12A
Skład Tomasz Brzozowski
Konwersja do wersji elektronicznej Aleksandra Pieńkosz
Copyright © for this editionInsignis Media, Kraków 2024Wszelkie prawa zastrzeżone
Fragmenty z powieści Lucy Maud Montgomery w przekładzie Rozalii Bernsztajnowej; fragmenty powieści Charlesa Dickensa w przekładzie Karoliny Beylin. Motta kolejnych rozdziałów w przekładzie Rozalii Bernsztajnowej, Xeni Wiśniewskiej, Andrzeja Magórskiego.
Niniejsza książka to fikcja literacka. Nazwy, postaci, miejsca i zdarzenia są wytworem wyobraźni autorki lub zostały użyte w fikcyjnym kontekście, a wszelkie podobieństwo elementów świata przedstawionego do rzeczywistych osób, żywych lub zmarłych, firm, wydarzeń lub miejsc jest całkowicie przypadkowe.
ISBN pełnej wersji 978-83-68053-55-5
Insignis Media ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków tel. +48 (12) 636 01 [email protected], insignis.pl
facebook.com/Wydawnictwo.Insignis
x.com/insignis_media (@insignis_media)
instagram.com/insignis_media (@insignis_media)
tiktok.com/insignis_media
Dla Meredith, oczywiście.Cholernie cię kocham.
„Czyż to nie cudownie (…), że jutro następuje nowy dzień, w którym jeszcze nie uczyniłam żadnego głupstwa?”
L.M. Montgomery, Ania z Zielonego Wzgórza
Lato, pięć lat temu
Przyłożyłam dłonie do czoła, żeby chłonąć widok. Zalana słońcem zatoka. Woda mieniąca się niczym szafir pod klifami w kolorze rdzy. Wodorosty tworzące splątane gniazda na pasku piaszczystego wybrzeża. Restauracja o ścianach z drewna. Sterty pułapek na homary. Mężczyzna w woderach.
Sól morska wypełniła mi nozdrza, stukot łodzi wypełnił uszy. Poruszana słoną bryzą spódnica załopotała wokół moich łydek i uśmiechnęłam się. Dokładnie tak wyobrażałam sobie swoje pierwsze wakacje na Wyspie Księcia Edwarda, poza jednym, zasadniczym szczegółem. Bridget nie zdążyła na samolot, ale ja tak. I byłam głodna.
Kiedy weszłam do Chaty Malpeque, moje oczy potrzebowały chwili, żeby się przyzwyczaić. Natychmiast zwróciłam uwagę na dziewczynkę ze sztucznymi czerwonymi warkoczykami, w słomkowym kapeluszu. Siedziała przy stoliku pod oknem i kiedy jej starszy brat zapatrzył się na hodowców małży na wodzie, podebrała mu z talerza grubą frytkę. Wrzucając ją do ust, zauważyła, że na nią patrzę, więc pokazałam jej uniesiony kciuk.
„Na wyspie twoje problemy wydadzą się mniejsze”, obiecała wczoraj Bridget. Zwisałam z kuchennego blatu w naszym mieszkaniu, z czołem na granicie. Pogłaskała mnie po plecach. „Nie słuchaj swoich rodziców. Dasz radę, Bee”.
Bridget nigdy nie używała mojego prawdziwego imienia. Dla niemal wszystkich w swoim życiu byłam Lucy Ashby, poza moją najlepszą przyjaciółką. Dla Bridget byłam Bee.
Stanęłam przy wejściu obok tablicy z odręcznym napisem „OSTRYGNIJ SIĘ!”, od zapachu octu słodowego ślina napłynęła mi do ust. Drewniane stoły, każdy inny, były zajęte i nikt nie wyglądał, jakby miał zaraz płacić rachunek. Taki to był dzień.
Gdy już miałam wyjść, zawołała do mnie kelnerka o szpakowatych włosach, balansująca trzema talerzami z kanapkami z homarem.
– Usiądź przy barze, skarbie.
Wykręciłam szyję i ujrzałam za sobą rząd pustych stołków.
I jego.
Stał po drugiej stronie baru i z pochyloną głową otwierał ostrygi. Koszulka napinała się na jego ramionach i barkach, gdy pracował. Włosy miał o ton ciemniejsze od moich – głęboki, czekoladowy brąz, gęste i falujące – na tyle krótkie, by nie wpadały mu do oczu, ale na tyle długie, by w nieładzie opadały na czoło. Poczułam gwałtowną potrzebę zanurzenia w nich palców.
Patrzyłam, jak naprężają mu się mięśnie ramion, kiedy zatopił w ostrydze mały nóż z drewnianą rączką, obserwowałam ruchy jego nadgarstka, gdy ją rozchylił. Wytarł ostrze o złożoną ścierkę, po czym przesunął nim przez środek muszli. Górę odrzucił na bok. Kolejny ruch nożem i położył ostrygę na warstwie pokruszonego lodu.
Podeszłam bliżej, a on znów oczyścił nóż. Zamiast wbić go w kolejną ostrygę, przerwał i podniósł wzrok na mnie.
O mało się nie potknęłam. Jego oczy miały niebywale oszałamiający odcień lodowego błękitu, sprawiały niesamowite wrażenie na tle głębokiej opalenizny. Miał dołek w podbródku. Od co najmniej dwóch dni jego twarz nie widziała żyletki i stanowiła studium kontrastów. Mocna szczęka. Miękkie, różowe wargi, dolna pełniejsza od górnej. Jasne oczy otoczone czarnymi rzęsami.
Przytrzymał mój wzrok na mniej niż sekundę. Ja zobaczyłam jego, a on zobaczył mnie i w tym mgnieniu oka coś przemknęło między nami.
Rozpoznanie. Pragnienie. Żądza.
Elektryczność.
Puls mi galopował, głośny i natarczywy w moich uszach, a ciężar wszystkich zmartwień, lęków i wstydu, jaki nosiłam, odkąd powiedziałam rodzicom, że odeszłam z pracy, zsunął się z moich ramion niczym jedwab.
On wrócił do swojego zajęcia, nie zwracając na mnie uwagi, a ja wysunęłam stołek. Wpatrywałam się w jego dłonie, kiedy w niewiarygodnym tempie otwierał jedną ostrygę po drugiej. Rozbroił cały tuzin i postawił półmisek na końcu baru.
Wtedy spojrzał wprost na mnie i przez chwilę wpatrywaliśmy się w siebie. Miał w spojrzeniu coś czujnego, jakaś nieufność kryła się w tych jasnych jeziorach. Przez sekundę widziałam cień smutku, ale zniknął, gdy tylko zaczęłam się zastanawiać, skąd się wziął. Z bliska dostrzegłam, że na prawej tęczówce, tuż pod źrenicą, ma malutką plamkę brązu. Maleńka, idealna skaza. Nagle nie wydawało mi się tragedią, że Bridget spóźniła się na samolot. Chyba zadziałało przeznaczenie. To był bez wątpienia najseksowniejszy facet, jakiego kiedykolwiek widziałam.
– Głodna? – zapytał.
– Wyposzczona – odpowiedziałam i wydawało mi się, że jego usta drgnęły.
– Skąd przyjechałaś? – Jego głos był głęboki i szorstki niczym brzozowa kora. Akcent miał mocniejszy niż Bridget, jego „skąd” brzmiało bardziej jak „szkad”.
– A skąd wiesz, że w ogóle skądś przyjechałam? Mogę być stąd.
Spojrzał mi w oczy. Znów ta iskra. Prąd przeskakujący po przewodzie pod napięciem. Skupił uwagę na moich włosach – miedzianobrązowych, splecionych w koronę wokół głowy – a potem na stroju. Uniósł brew. Kiedy wybierałam wakacyjną garderobę, uznałam tę sukienkę za odpowiednio sielską – z odkrytymi ramionami, w wielką czerwono-białą kratę. Ania Shirley z nowoczesnym sznytem. Jednak może bufiaste rękawy były drobną przesadą.
Wzruszył jednym ramieniem, ten gest wydał mi się znajomy.
– Większość wyspiarzy nie ubiera się w obrusy – stwierdził z kamienną twarzą, a kelnerka przechodząca szybko za jego plecami klepnęła go w ramię i cmoknęła z dezaprobatą.
Wygładziłam materiał, marszcząc brwi, i poprawiłam dekolt.
Wziął kolejną ostrygę i otwierając ją, dodał:
– To ładny obrus.
– Mam nadzieję. Przez ten obrus moja karta kredytowa prawie wyzionęła ducha.
– Nie zwracaj na niego uwagi, skarbie – poradziła kelnerka, biorąc z okienka kuchennego dwa talerze z łupaczem w cieście. – On jest niereformowalny. Wydaje mu się, że te jego oczy wystarczą. Kobiety doceniają dobre maniery, ciągle mu to powtarzam.
Roześmiałam się. Na ten dźwięk on spojrzał wprost na mnie i znowu to poczułam. Błyskawica przemknęła mi po kręgosłupie.
– Czy to właśnie doceniają kobiety? Dobre maniery? – Głos miał niski, muskał nim moje obojczyki, ramiona.
Znałam ten ton. Flirt. Subtelniejszy niż to, do czego byłam przyzwyczajona – pozbawiony bezczelnego bajeru i zawadiackiej postawy „nie możesz mi się oprzeć” – ale niewątpliwy. Zaproszenie do zabawy. Pierwsza kwestia partnera scenicznego w improwizacji. Potrafiłam flirtować.W tym byłam dobra. Poczułam mrowienie na ustach, w kąciku jego warg błąkał się uśmiech.
– Nie wiem jak inne kobiety, ale ta doceniłaby menu. – Nachyliłam się ku niemu. – Poproszę.
– Niech ci będzie.
Jednak nie spełnił mojej prośby. Zamiast tego starł wielki korzeń chrzanu, którego zapach łaskotał mnie w nos, i umieścił razem z dwiema ćwiartkami cytryny w środku kręgu z ostryg. Postawił przede mną talerz i butelkę pikantnego sosu. Sześć lśniących ostryg Malpeque.
– Ja stawiam.
– Naprawdę?
Przeszedł wzdłuż baru. Miał na sobie dżinsy, granatowe, zwężane ku dołowi, i vansy w czarno-białą kratkę. Obserwowałam jego biceps, kiedy nalewał piwo. Postawił przede mną oszronioną szklankę.
– Bardzo proszę… – Zamilkł.
– Lucy.
– Bardzo proszę, Lucy.
– Dziękuję… – Wskazałam na niego.
Wytarł ręce w ścierkę, wpatrując się w moje oczy, jakby musiał podjąć jakąś decyzję, zanim odpowie.
– Felix – powiedział po chwili.
– Felixie, zwykle nie pijam piwa.
– To jagodowe ale, ważone na wyspie. Spróbuj.
Wypiłam łyk. Było lodowato zimne i miało lekko cierpki smak.
– Dzięki. – Odstawiłam szklankę. – Miałeś wcześniej rację, nie jestem stąd. Mieszkam w Toronto – powiedziałam, biorąc ostrygę.
– Toronto – powtórzył, chociaż zabrzmiało to raczej jak „Tehanto”. – Przykro mi.
Posłałam mu krzywy uśmiech.
– Niepotrzebnie. Podoba mi się tam. Na ogół. Byłeś?
– Raz – odparł. – Spędziłem tam tylko jedną noc, ale była wystarczająco długa.
Mruknęłam. Toronto trzeba oswoić i chociaż mieszkałam tam od siedmiu lat, nie byłam pewna, czy w pełni mi się to udało. Położyłam na ostrydze odrobinę chrzanu, skropiłam cytryną i uniosłam w toaście do Felixa, po czym z zamkniętymi oczami wlałam do ust. W mój język uderzyła świeża morska sól, która przywołała wspomnienie.
Bridget i ja w naszym mieszkaniu zeszłej jesieni. Dopiero co się wprowadziłyśmy i spędzałyśmy weekend na rozpakowywaniu i wyczuwaniu się nawzajem. Jak nasze rzeczy do siebie pasowały? Jakmy pasowałyśmy do siebie? Do niedzieli wieczór ustaliłyśmy, że mamy dwa otwieracze do puszek, żadnego stolika kawowego, materac z upiornie niewygodnym stelażem i zapas świeczek z Ikei, który powinien nam starczyć na całe życie.
Pokryte kurzem od stóp do głów leżałyśmy na plecach na podłodze, kiedy Bridget zerwała się na równe nogi i ślizgając się w skarpetkach, pobiegła do kuchni. Wyciągnęła z lodówki pudełko ostryg Malpeque. Była jedną z nielicznych dwudziestokilkulatek, które posiadają własny nóż do ostryg, ale ja nigdy nie jadłam tych małży. W chaosie gazet, plastikowych opakowań i kartonów nie mogła znaleźć tego noża, więc z twarzą zaróżowioną z wysiłku otworzyła muszle śrubokrętem, który wyciągnęła z pudełka z narzędziami.
– Przysięgnij, że jeżeli kiedykolwiek poznasz moją rodzinę – powiedziała, kiedy wyłowiłam odłamek skorupy – nigdy im nie powiesz, jaką gównianą robotę odwaliłam z tymi małżami.
Przyjaźniłyśmy się od roku i oprócz ciotki była dla mnie najdroższą osobą na świecie, ale tamtego wieczoru pokochałam Bridget jeszcze bardziej.
Ona powinna przy tym być. Moja pierwsza ostryga na Wyspie Księcia Edwarda. Widziałam się z nią dzisiaj rano, ale nagle zatęskniłam za nią tak bardzo, że aż poczułam pieczenie w gardle.
Kiedy otworzyłam oczy, Felix się we mnie wpatrywał. Mogłabym przysiąc, że widziałam cień bólu, melancholię unoszącą się pod błękitną powierzchnią. Jednak zaraz zniknął, a kącik jego ust znów się uniósł.
– Smaczne? – zapytał.
– Bardzo.
Poprawiłam się na siedzeniu, zakładając nogę na nogę. Czułam, że zaczynam się rumienić. Moje najsilniejsze emocje objawiały się na klatce piersiowej w jaskrawej czerwieni. Zaczynały się między piersiami i wspinały na szyję. Wzrok Felixa zsunął się w dół i wylądował na trzech pieprzykach poniżej mojego obojczyka.
– A zatem, co cię sprowadza na wyspę?
– Dziewczyński wypad.
To był pomysł Bridget. Miałam w końcu powiedzieć rodzicom, że rzuciłam pracę w PR, a potem miałyśmy spędzić wakacje w jej domu rodzinnym na wyspie. Dwa tygodnie ostryg, piasku i morza. Dwa tygodnie relaksu bez żadnych zmartwień. Wyglądało na to, że osiągnęłyśmy w naszej znajomości nowy etap. Mieszkałyśmy razem od roku, a przyjaźniłyśmy się od dwóch, ale tak naprawdę nie znasz nikogo, dopóki nie poznasz jego rodziny. A ja nie mogłam się doczekać, żeby poznać rodzinę Bridget. Była najbardziej pewną siebie, najbardziej kompetentną i wielkoduszną osobą, jaką znałam, i chciałam się dowiedzieć, skąd pochodzi.
Felix obrzucił puste miejsce obok mnie teatralnym spojrzeniem.
– Zgubiłaś koleżanki po drodze?
Rodzice Bridget byli do przyszłego tygodnia u przyjaciół w Nowej Szkocji, a jej młodszy brat nie odpisał na SMS-y dotyczące mojego samotnego przyjazdu, więc miałam pojechać do jej domu i się rozgościć.
„Przejdź wokół domu na taras”, poinstruowała mnie Bridget. „Pod ceramiczną ropuchą leży zapasowy klucz”.
Nie cierpiałam być sama tak bardzo jak siedzieć bez ruchu i nie chciałam spędzić reszty popołudnia, wałęsając się po domu Clarków. Z dezaprobatą moich rodziców odbijającą się echem w pustych wnętrzach. Prosto z lotniska w Charlottetown przyjechałam wynajętym samochodem do Chaty Malpeque.
– Moja przyjaciółka przyjeżdża jutro – odparłam, przytrzymując wzrok Felixa.
On przetrawił tę informację, z głową przechyloną na bok i zmrużonymi oczami, po czym wziął nóż. Patrzyłam, jak w kilka minut otworzył trzy tuziny ostryg, jego dłonie poruszały się w imponującym tempie. Zaczynałam myśleć, że źle go oceniłam, kiedy się odezwał, a jego spojrzenie spod rzęs odszukało moje.
– Masz jakieś plany, zanim przyjedzie twoja przyjaciółka?
Może to przez piwo albo ekscytację z powodu zupełnie nowego miejsca, ale zwykle nie byłam aż tak bezpośrednia, aż tak pewna, czego chcę.
– Nie – odpowiedziałam. – Jestem w pełni dostępna.
Jego oczy się rozszerzyły i zaklął. Po ręku popłynęła mu strużka krwi. Złapałam z podajnika garść papierowych serwetek i obiegłam bar.
– Nic ci nie jest?
Odsunął dłoń, którą uciskał ranę na lewym nadgarstku, a ja przyłożyłam do niej serwetki.
– Wydaje mi się, że potrzebujesz szwów.
– To tylko draśnięcie.
Podeszłam jeszcze bliżej, żeby ucisnąć miejsce skaleczenia.
– Na miłość boską! – zawołała kelnerka. – Posprzątaj to, a potem się stąd wynoś.
Nadal ściskając jego rękę, poszłam za Felixem do maleńkiego biura, gdzie z szuflady biurka wyjął zestaw pierwszej pomocy.
– Czy to się często zdarza? – zapytałam, owijając mu gazą nadgarstek. Czułam na skórze ciepło jego oddechu.
– Nie, Lucy. Piękne kobiety zwykle nie mówią mi, że są w pełni dostępne, kiedy trzymam w dłoni ostry przedmiot.
Uśmiechnęłam się.
– A tępy?
– Obawiam się, że też nie.
– Jaka szkoda – powiedziałam, nie do końca mu wierząc.
Jego twarz była jednocześnie oszałamiająca i męska. Plus włosy i bicepsy. Obejrzałam też dosyć uważnie jego tyłek, był doskonały. Założę się, że Felix usłyszał niejeden tekst na temat rozchylania ostryg. Odkąd weszłam do restauracji, mnie samej przyszło do głowy co najmniej pięć.
Zawiązałam mu bandaż, ale nie mogłam się od niego odkleić.
– Chcesz, żeby ktoś to obejrzał? – zapytałam. – Może zawieźć cię do szpitala?
– Moja ręka jest w porządku. – Felix pochylił się, żeby spojrzeć mi w oczy.
Iskra. Trzask. Syk.
– Może zamiast tego zabierzesz mnie do domu, Lucy?
Po drodze prawie nie rozmawialiśmy, ale powietrze w samochodzie buzowało oczekiwaniem. Czułam wzrok Felixa wędrujący od mojego policzka do ramion. Niżej. Jestem pewna, że widział puls na mojej szyi.
Denerwowałam się, mój żołądek pikował i nurkował niczym mewy na otwartym niebie. W wieku dwudziestu czterech lat miałam doświadczenie w znajomościach bez zobowiązań. Romanse, flirty, noc rozrywki, kilka tygodni zabawy – „niezobowiązujące” to moja specjalność. Ale to wydawało się inne. Bardziej ryzykowne. Nie zjedliśmy wspólnie posiłku ani nie wypiliśmy drinka. Nie wyguglowałam go. Nie znałam jego nazwiska ani nie wiedziałam, ile ma lat. Tuż po dwudziestce? Jedyne, co wiedziałam o Felixie, to że był seksowny, otwierał ostrygi, jakby to była gra wstępna, i chciał uprawiać ze mną seks.
Skręciłam w podjazd, brudnoczerwoną wstęgę wijącą się między polami o barwie selera naciowego. Rowy obrastały kępy różu i fioletu. Pokonałam jeden zakręt, potem drugi i w polu widzenia pojawił się dom. Stał dumnie w oddali, z szarawym cedrowym gontem i dachem, który szybował dramatycznie w górę na obu krańcach. Wykończenia miał śnieżnobiałe, a frontowe drzwi słonecznie żółte. Za nim rozciągał się ocean, migocząca połać błękitu.
– Tutaj mieszkasz? – zapytałam, parkując. Kwietniki były fantastyczne. W Toronto sezon na peonie dobiegł końca, ale tutaj stały w pełnym rozkwicie. Musiał być ich co najmniej tuzin. Mnóstwo róż. Karmazynowy powojnik piął się po treliażach. Lwie paszcze. Czarnookie rudbekie. Odwróciłam się do Felixa. – To twój ogród?
Ale on już wysiadał z samochodu.
Obszedł auto, otworzył drzwi po mojej stronie i wyciągnął do mnie dłoń. Atlantyckie powietrze wypełniło mi płuca, a silny wiatr targał spódnicą wokół nóg. Roześmiałam się, próbując przytrzymać ją na miejscu, ale Felix przyciągnął mnie do siebie. Zapomniałam o peoniach. Był kilka centymetrów wyższy ode mnie i staliśmy idealnie nos w nos, pierś w pierś, biodro w biodro.
– Nie spodziewałam się, że ten dzień przybierze podobny obrót – wyznałam.
Kiedy się uśmiechnął, dostrzegłam dołeczek na jego lewym policzku i ani śladu smutku, który wyczułam w restauracji.
– Nie?
Jego usta musnęły moje, po czym zsunęły się na szyję. Odchyliłam głowę, obserwując czaplę, która szybowała w górze.
– Nie-e.
Jego zarost łaskotał moją skórę, kiedy znalazł drogę do trzech pieprzyków. Pocałował je, po czym posmakował językiem. Zadrżałam.
– Nie sprawdziłaś dokładnie – stwierdził, sunąc wargami do mojego ucha. – Zawsze tak witamy piękne kobiety z daleka, to tradycyjne wyspiarskie powitanie.
Z mojego gardła wydobył się śmiech.
– Gdybym o tym wiedziała, przyjechałabym wcześniej.
Otoczył dłonią tył mojej głowy.
– Myślę, że masz doskonałe wyczucie czasu.
Między nami pojawił się skrawek przestrzeni i przez jedną naelektryzowaną sekundę wpatrywaliśmy się w siebie, zanim przylgnęliśmy do siebie gwałtownie. Chciałam się śpieszyć, ale on działał powoli i łagodnie, nieśmiało, dopóki jego język nie wsunął się do moich ust. Wtuliłam się w niego, moje palce powędrowały w jego włosy. Zassał moją dolną wargę, a ja jęknęłam. Nagle poczułam na wardze jego zęby. Ugryzienie nie było mocne, ale zaskoczyło mnie na tyle, że otworzyłam oczy.
On odsunął się lekko, patrzył na mnie poważniej niż kilka chwil temu.
– Za dużo?
Dotknęłam ust, kręcąc głową.
– Jeszcze.
Felix poprowadził mnie do domu i zanim zdążyłam zachwycić się widokiem, znów się całowaliśmy. Słysząc metaliczny szczęk swojego suwaka, sięgnęłam po brzeg jego koszuli i już się rozbieraliśmy, potykając się o ubrania, idąc po schodach do jego sypialni, rozgorączkowany splot kończyn i śmiechu.
Nadzy opadliśmy razem na łóżko. Całe ciało Felixa składało się z ostrych linii i zacienionych krawędzi, jakby zostało stworzone do aerodynamiki. Miał szerokie ramiona, pierś masywną i przyprószoną ciemnymi włosami. Przesunęłam palcami po jego brązowej skórze, podziwiając twarde sploty mięśni pokrywające jego brzuch.
Nie zauważyłam prawie nic w jego pokoju poza podniszczonym egzemplarzem Szerokiego Morza Sargassowego na nocnym stoliku, który wpadł mi w oko, kiedy on sunął wargami w dół mojego ciała. Przez głowę przemknęła mi myśl, że to niecodzienna lektura dla faceta tuż po dwudziestce, ale wtedy on otarł się szczęką o wnętrze mojego uda i przestałam zwracać uwagę na wystrój.
Zachodziło słońce, wstęgi królewskiego błękitu i pomarańczu falowały na niebie, kiedy uznaliśmy, że musimy uzupełnić zapasy paliwa. Felix przygotował kolację. Grube kromki chrupiącego chleba posmarowane masłem. Talerz pełen soczystych plastrów pomidora, posolonych i lśniących od oliwy. Drugi z kurczakiem z rożna. Cheddar. Kolby kukurydzy. Zrobiliśmy kanapki z pomidorami i serem i spałaszowaliśmy całego kurczaka na tarasie z widokiem na zatokę, on w bokserkach, a oboje w białych koszulkach, które wyjął z szuflady, gdzie było ich pełno.
Za drugim razem nie dotarliśmy na górę. Nie dotarliśmy nawet do środka. Felix smakował jak dojrzałe, letnie pomidory, które jedliśmy na kolację – świeża eksplozja słońca i soli.
„Jeszcze”, powtarzałam.„Jeszcze”.
Rano obudziłam się z ramieniem Felixa na talii, jego ciałem wtulonym w moje. Musieliśmy tak zasnąć, chociaż tego nie pamiętałam. Leżałam nieruchomo, nie chcąc go obudzić, nie chcąc zmierzyć się z nieuniknionym skrępowaniem poranka. Poprzedniego wieczoru oszaleliśmy. Byliśmy obcymi ludźmi, którzy zachowywali się jak kochankowie po długiej rozłące. Myślę, że Felix potrzebował rozluźnienia tak bardzo jak ja. Na pewno w świetle dnia będziemy zakłopotani. Jednak wtedy poczułam na ramieniu jego szorstką szczękę i muśnięcie warg na szyi. I nie było niezręcznie. Było powoli, leniwie i słodko, jak sos karmelowy spływający po kulce lodów.
Kiedy w końcu się od siebie oderwaliśmy, kiedy powiedziałam, że powinnam już iść, Felix zapewnił mnie, że nie muszę się spieszyć.
– Weź prysznic, jeśli chcesz – zachęcił. – Pijesz kawę czy herbatę?
I zostałam. Wzięłam prysznic. Felix pił herbatę, a ja kawę.
– O której musisz wyjechać, żeby odebrać przyjaciółkę z lotniska? – zapytał. Siedzieliśmy na tarasie, on w fotelu, a ja w rogu kanapy, na której pochłanialiśmy się nawzajem poprzedniej nocy.
– Już niedługo. Ląduje o dwunastej.
Felix dmuchnął w herbatę i z kubka uniosła się smużka pary.
– Świetnie się wczoraj bawiłem – powiedział, spoglądając mi w oczy. – Wiem, że przyjechałaś tu na dwa tygodnie, ale…
Przerwałam mu gwałtownie:
– Felix, wczorajsza noc była… – Jak eksplozja. Gorąca niczym piekło. Prawdopodobnie zgubna. Absolutnie najlepszy seks, jaki uprawiałam w życiu. – To było… cóż, byłeś pod ręką. Wiesz, o co chodziło.
Jego wzrok zsunął się na rumieniec, który rozkwitał na mojej piersi, zatrzymując się przy trzech pieprzykach.
–Byłem pod ręką.
Chciałam, żeby wiedział, że chodziło nam o to samo. Nie musieliśmy odbywaćtakiej rozmowy.
– Próbuję powiedzieć, że się zgadzam, było fantastycznie. Pięć gwiazdek. Ale wiem, że to była jednorazowa przygoda.
– Raczej czterorazowa. – Jego pojedynczy dołeczek błysnął.
– Racja – zgodziłam się, patrząc mu w oczy.
Iskra.Syk.Trzask.
On odchrząknął.
– Gdzie się zatrzymasz? Jeśli chcesz, mogę dać ci kilka sugestii, które miejsca warto zobaczyć. Mam listę na wypadek, gdyby ktoś pytał w restauracji. Dwa wieczory temu zostawiłem telefon w pikapie kumpla, ale wyślę ci SMS-a, jak go dzisiaj podrzuci.
– Byłoby wspaniale. – Sięgnęłam po telefon i otworzyłam wiadomości, które wymieniałam z Bridget. – Moja przyjaciółka wychowywała się tutaj, ale już od kilku lat mieszka w Toronto. – Odczytałam adres Letniego Wiatru, który mi podała, po czym zerknęłam na Felixa.
On wpatrywał się we mnie bez mrugnięcia okiem, nagle zbladł.
– Co?
Minęło kila sekund, zanim się odezwał.
– Jesteś pewna?
– Tak myślę. – Jeszcze raz odczytałam adres. – Dlaczego? Znasz go?
Jego oczy błądziły po mojej twarzy.
– Jesteś przyjaciółką Bridget – powiedział Felix. – Myślałem, że przyjeżdżacie w przyszłym tygodniu.
Otworzyłam usta, żeby odpowiedzieć, ale wtedy dostrzegłam obok rozsuwanych drzwi zieloną ceramiczną ropuchę. Mój żołądek zapikował niczym kowadło z krawędzi skały.
– O mój Boże.
Bridget ustaliła przed wyjazdem tylko trzy zasady.
Numer 1. „Zjedz tyle ostryg, ile sama ważysz”.
– Ty jesteś Bee – stwierdził Felix.
Kręciłam głową, chociaż miał rację. Byłam Bee.
Numer 2. „Zapomnij o mieście”.
Oderwałam wzrok od ropuchy, pod którą, jak wiedziałam, leżał zapasowy klucz.
– A ty jesteś Wilk – wyszeptałam. – Ty i Bridget… – Ogarnęły mnie tak silne mdłości, że nie mogłam dokończyć zdania. Zakryłam usta drżącą ręką.
I numer 3. „Nie zakochaj się w moim bracie”.
– Tak – odezwał się Felix. – Bridget jest moją siostrą.
Teraz
Dziewięć dni przed ślubem Bridget
Ze zmarszczonymi brwiami wpatruję się w leżący przede mną rysunek. Jest bardziej szczegółowy niż moje zwykłe szkice. Czasami, tak żeby się popisać, machnę prosty rysunek na oczach klienta. Ale pracuję z kwiatami od ponad pięciu lat i już nie muszę szczegółowo rysować modeli łuków ani baldachimów. Jednak tym razem starannie odtworzyłam każdy liść i płatek, kolorując je odcieniami zieleni, błękitu i bieli. Lecz to nadal nie to. Łuki kwiatowe to moja specjalność, a ten musi być spektakularny. Idealny. Ponieważ to łuk, pod którym będzie stała Bridget, kiedy na oczach przyjaciół i rodziny ona i Miles przysięgną sobie miłość i przywiązanie na zawsze. To tam pocałują się po raz pierwszy jako mąż i żona. Tata Bridget zaprowadzi ją do ołtarza, ale ja mam wrażenie, że też ją oddaję. Moja najlepsza przyjaciółka wkrótce wychodzi za mąż.
– Wydaje mi się, że czegoś tu brakuje. Za mało w nim dramatyzmu – mówię do Farah.
To moja zastępczyni w Kwitnącej, pracuje tutaj niemal tak samo długo jak ja. Jest poetką z nieomylnym okiem i kreatywną duszą, która była dla mojej ciotki jak kocimiętka. Farah mówi, że układanie kwiatów pomaga jej sztuce. Lubi rozmazany czarny eyeliner i jaskrawe ubrania. Dzisiaj to neonowopomarańczowe krótkie spodenki rowerowe.
Obracam swój stołek, żeby na nią spojrzeć.
– A ty jak myślisz?
Ona mruczy i przekłada kartki tak, żeby wszystkie moje szkice kwiatów Bridget – dekoracje na stół, bukiety, kwiatki do butonierek, girlandy i inne aranżacje – leżały w jednej linii.
– Masz tu tyle roślin, że może nie starczyć miejsca dla gości.
Sposób bycia Farah oscyluje między obojętnością a lekceważeniem. Potrzebowałam miesięcy wspólnej pracy, żeby zobaczyć jej pełny uśmiech, uroczą przerwę między przednimi zębami, i jeszcze kilku następnych, żeby się przekonać, że jej zachowanie jest głównie na pokaz. Farah przychodzi do pracy ze swoją czarną labradorką Sylvią i jest oddaną psią mamą. Sylvia śpi teraz pod stołem, z nosem na mojej stopie.
– Myślisz, że przesadziłam? – pytam.
Ona zerka na mnie oczami w kolorze espresso.
– Zwykle nie zastanawiasz się tak długo nad projektami.
To prawda. Moja ciotka Stacy pokazała mi, jak dbać o kwiaty, zarówno te w ogrodzie, jak i w wazonie, i z radością dzieliła się swoimi tajemnicami. Jednak wyczucie równowagi, koloru i kształtu mam wrodzone. A gdy już się rozpędzę, moje dłonie przejmują władzę nad umysłem i to jest magia. Odgłos cięcia łodygi sekatorem to mój ulubiony dźwięk.
„Masz oko, moja droga”, mawiała ciotka. „Dar, którego nie można się nauczyć”. Stacy, zanim została florystką, była aktorką. Jej przepustką do sławy stała się rola wścibskiej kuzynki z Włoch w kanadyjskim serialu dla młodzieży Ready or Not oraz trzy sezony na festiwalu w Stratford. Uwielbiała wygłaszać pełne egzaltacji tyrady.
– Wiem – odpowiadam Farah. – Ale… – urywam.
– …chodzi o Bridget – kończy ona.
– Tak. Chodzi o Bridget.
Moja najlepsza przyjaciółka klnie jak szewc, ma serce matki lwicy i przerażające zamiłowanie do list, etykiet i arkuszy kalkulacyjnych. I w swoim niepodrabialnym stylu nadzoruje planowanie ślubu z chirurgiczną precyzją. Do niezliczonych spotkań przygotowała oznakowany kolorami segregator i wspólny kalendarz w Google, do których mamy dostęp zarówno ja, jak i jej narzeczony Miles, tak jak do jej folderów z dostawcami i umowami dotyczącymi gości panny młodej, planu dnia oraz wyboru muzyki na ceremonię.
Kwiaty to jedyny element, nad którym zrzekła się kontroli. Dała Farah i mnie wolną rękę i spędziłyśmy godziny, planując, jak zamienić Muzeum Gardiner w najwspanialszą oranżerię. Peonie i róże, lilie i jaskry, pnący bluszcz, paprocie i liście magnolii.
Bridget będzie zachwycona wszystkim, co zrobię. Jest moją największą zwolenniczką, najgłośniejszą cheerleaderką. Moją jedyną cheerleaderką teraz, kiedy ciotka umarła. Jest jedyną osobą w moim życiu, która kocha mnie i wspiera bezgranicznie i bezwarunkowo. Wierzy we mnie bardziej, niż sama wierzę w siebie. Kwiaty na dzień jej ślubu to okazja, by jej podziękować, odwzajemnić się za wszystko, co dla mnie zrobiła. Będą przewyższały moje wszystkie dotychczasowe dokonania. To mój prezent dla niej. I chcę, żeby wycisnął z jej oczu łzy.
Walę czołem w stół, co straszy Sylvię. Drapię ją za uchem i pies znów się kładzie.
Rozbrzmiewa dzwonek nad drzwiami, więc szybko się prostuję i uśmiecham do młodego człowieka, który właśnie wszedł. Jest elegancko ubrany i wygląda na zdenerwowanego. Pierwsza randka, zgaduję. Może to ważna randka. Oświadczyny? Mam nosa do takich spraw i razem z Farah uczestniczymy w niemym konkursie, która z nas zgadnie prawidłowo. Może on zamierza poprosić swoją drugą połowę, żeby z nim zamieszkała?
– Witamy – mówię. – Czy możemy w czymś pomóc?
– Tak. Chciałbym kupić jakieś kwiaty.
Czuję, jak Farah powstrzymuje się przed przewróceniem oczami.
– W takim razie jest pan w odpowiednim miejscu. Czy to jakaś wyjątkowa okazja? Dla kogo je pan kupuje?
– Dla mamy mojego chłopaka. Nie wiem, co ona lubi.
– Pierwsze spotkanie z rodzicami? – pyta Farah.
– Tak.
Ona spogląda na mnie z satysfakcją. Byłam blisko.
– Mamy rezerwację na osiemnastą w restauracji na tej ulicy – opowiada on. – Zobaczyłem wasz szyld i zdałem sobie sprawę, że pewnie powinienem coś dla niej mieć.
Zerkam na zegar. Jest siedemnasta czterdzieści pięć. To dziwne. Bridget już powinna tu być. Powinna spotkać się ze mną za pięć minut, ale zwykle przychodzi wcześniej. Dziś wieczorem ma ostatnią przymiarkę sukni w butiku przecznicę na zachód. Pójdziemy tam razem, odbierzemy suknię, a potem skoczymy na kolację.
– Pozwoli pan, że pomogę – proponuje Farah, wstając.
Rozmawia z klientami tonem, który wydaje się jednocześnie pobłażliwy i rozsądny. Mnie nigdy nie udaje się osiągnąć takiego efektu. Ja jestem energiczna, uśmiecham się tak szeroko, że pokazuję wszystkie zęby.
Prowadzi go do gotowych bukietów. Zostały tylko trzy, ale i tak ma szczęście, że jest z czego wybierać. Często pod koniec dnia nie ma ani jednego.
Kiedy pomaga mu wybrać, ja wracam do rysunku. Mrużę jedno oko, wyobrażając sobie Bridget w kości słoniowej, Milesa w jego garniturze. Jej suknia jest elegancka i prosta. To jeden z powodów, dla których uznałam, że łuk powinien być bardziej okazały. Gdyby miała ekstrawagancką suknię, zadbałabym, by kwiaty jej nie przyćmiły. Suknia jest oszałamiająca, ale nie ma żadnych ozdób. Nawet nie ma trenu.
Tren.
Biorę ołówek i zaczynam szkicować pobieżnie łuk, który spływa kaskadą na ziemię, rozlewa się. To będzie rzeka roślin. Tren z kwiatów.
Nie zauważam, że Farah stoi nad moim ramieniem, dopóki nie słyszę, jak mówi:
– Wyrafinowany.
– Idealny.
– Idealny – zgadza się.
Następny krok to zamówienie wszystkiego, co mi potrzebne, ale mam czas. Giełda kwiatowa, na której co tydzień robię większość zakupów, odbywa się we wtorek rano, więc mam pięć dni na podjęcie decyzji. A teraz, kiedy trafiłam w sedno z łukiem, mogę skupić uwagę na jutrze. Zagryzam wargę.
Farah pyta, jak gdyby czytała w moich myślach:
– Chcesz jeszcze coś przegadać przed spotkaniem?
Umówiłam się na śniadanie z Lillian, menadżerką z Ceny, sieci najbardziej ekskluzywnych restauracji w Toronto. Przeczytała o kwiaciarni w gazecie i zapytała Kwitnącą, czy możemy zająć się wystrojem ich lokali. Jest ich osiem, a jeden znajduje się w szpanerskim hotelu, w którym się spotykamy. Mój piątkowy poranek rozpocznie się od omletu za trzydzieści dolarów i kontraktu, który może zmienić moje życie.
– Chyba jestem gotowa – odpowiadam Farah.
Jestem pewna, że jutro podpiszę ten świstek papieru, ale nie mogę zaprzeczyć, że się denerwuję. Nie wiem, czy mam wątpliwości dlatego, że korporacyjne zamówienia nie dają mi satysfakcji – tuziny jednakowych wazonów, nudnych i bezosobowych – czy raczej martwię się, że nie poradzę sobie z taką skalą. W tej chwili mam Farah i dwie osoby na pół etatu, ale jeśli rozpocznę współpracę z Ceną, będę potrzebowała dwóch lub trzech pracowników w pełnym wymiarze godzin. I chociaż uwielbiam układać kwiaty, nie cierpię zarządzać. Trudne rozmowy zawsze są dla mnie trudne. Ale jeśli powstrzymuje mnie lęk i zwątpienie w siebie, jest to kolejny powód, by skoczyć na głęboką wodę. Poza tym podpisanie kontraktu oznacza, że będę mogła dać Farah olbrzymią podwyżkę, na jaką zasługuje.
– Jestem podekscytowana – mówię Farah. – Ale też zmęczona. Od tygodni dobrze nie spałam. Za dużo myślałam, zamiast spać.
– Może gdybyś wzięła dzień wolnego…
– Wiesz, że nie mogę tego zrobić. – Już i tak brakuje nam rąk do pracy.
Ona warczy:
– W takim razie nie siedź dzisiaj długo. Kiedy się nie wysypiasz, jesteś do niczego.
Idzie do drzwi i zamyka je na zasuwkę. Zerkam na zegarek i zaskoczona widzę, że już osiemnasta. Bridget spóźnia się dziesięć minut. Bridget nigdy się nie spóźnia. Jest najbardziej niezawodną osobą, jaką znam.
Jesteśmy najlepszymi przyjaciółkami od siedmiu lat i w tym czasie spóźniła się dokładnie raz. Na tę pierwszą podróż. Ten jeden raz, który się liczył.
– To dziwne – zauważam, starając się powstrzymać strach pobrzmiewający w moim głosie. Z Bridget wszystko w porządku. Musi tak być.
– Może utknęła w korku – mówi Farah. Ale słyszę niepewność w jej tonie.
– Może.
Bridget jest wicedyrektorką działu promocji w szpitalu Sunnybrook i zamierzała wyjść dokładnie o piątej, żeby mieć mnóstwo czasu, nawet jeśli będą potworne korki, a zwykle są.
Wysyłam jej wiadomość, ale nie odpowiada.
Po osiemnastej zaczynam wpadać w panikę. Otwieram drzwi frontowe i wychodzę w parny sierpniowy wieczór. Spoglądam w obie strony Queen Street East, wypatrując głowy pokrytej białozłotymi sprężynkami. Zakochałam się we włosach Bridget, wbijając wzrok w tył jej głowy na zebraniu personelu, jeszcze zanim zamieniłyśmy choć słowo. Na ślub ufarbowała je na platynowo, ale ja wolę jej naturalny, delikatniejszy odcień. Przywodzi mi na myśl stogi siana późnym latem.
Tak jak reszta Toronto, Leslieville pokazuje swój urok w gorące wieczory. Widzę trzy czerwone tramwaje jadące w rządku na zachód, starszego basseta w wózku spacerowym i dziecko trzymające roztopione lody w rożku, buzię i dłonie ma usmarowane zieloną miętą. Ale nie widzę Bridget.
Kiedy wracam do środka, Farah liczy bukiety na jutrzejszą dostawę, więc biorę z zaplecza szczotkę i zaczynam zmiatać liście, kwiaty i kawałki wstążek.
Farah wyciąga w moim kierunku długi palec, na końcu ostrego paznokcia widnieje jaskrawożółty pasek.
– Zostaw to. Nie potrzebuję twojej pomocy.
– Wiem, że nie, ale skoro już tu jestem… – I potrzebuję czegoś, co odwróci moją uwagę.
– Usiądź. Odpocznij przez całych trzydzieści sekund. Twój stres mnie stresuje.
Znów patrzę na zegar. Osiemnasta osiemnaście. Serce mi wali. Bridget nie przegapiłaby czegoś tak ważnego jak ostatnia przymiarka sukni.
– Miałyśmy być w sklepie o szóstej.
Dzwonię do butiku. Może się nie dogadałyśmy i tam miałam się spotkać z Bridget? Jednak nie, niezadowolona sprzedawczyni, która odbiera telefon, informuje mnie, że Bridget tam nie ma. W sumie to jest spóźniona dwadzieścia minut, oni zamykają o dziewiętnastej, a o tej porze roku mamy bardzo duży ruch, wie pani? Przepraszam, zapewniając, że wkrótce u nich będziemy.
Kończę zamiatać i wysuwam stołek. Wysyłam kolejną wiadomość do Bridget, moje palce zaczynają się trząść, a potem sprawdzam kanał informacyjny w poszukiwaniu informacji o wypadkach na jej trasie.
– Lucy – beszta mnie Farah.
Nie podoba mi się jej łagodny ton.
Już straciłam ciotkę.
Nie mogę jeszcze stracić Bridget.
Coś jest bardzo nie tak.
Znowu wstaję. Zaczynam chodzić tam i z powrotem. Sylvia obserwuje mnie przez chwilę, po czym opuszcza swoje miejsce pod stołem, żeby spacerować razem ze mną.
Mija pięć najdłuższych minut w moim życiu, a potem telefon wibruje mi w dłoni. Dźwięk, jaki wyrywa się z mojego gardła, kiedy widzę na wyświetlaczu imię Bridget, jest gardłowy, coś pomiędzy szlochem a zduszonym okrzykiem ulgi.
– Bridget, gdzie ty jesteś?! – wołam. – Nic ci nie jest?
Jej głos zanika, ledwie słyszalny przez wiatr wiejący w mikrofon.
– Nie słyszę cię. Czy ty mnie słyszysz?
– Bee?
Trzaski na linii. Słyszę świst rozsuwanych drzwi, a potem wiatr ustaje.
– Bee? – Głos mojej przyjaciółki jest teraz wyraźny, ale nie brzmi tak, jak powinien. Brzmi rozpaczliwie. Niepewnie.
– Co się dzieje? Gdzie ty jesteś? Pół godziny temu miałyśmy być na przymiarce.
– Jestem w domu – odpowiada. – Jestem w Letnim Wietrze.
Potrzebuję kilku sekund, żeby zrozumieć jej słowa.
– Jesteś… co? – Puls łomocze mi w uszach niczym młot pneumatyczny. – Czy twojej rodzinie nic się nie stało? Twoi rodzice? Czy… – Powstrzymuję się przed użyciem niewłaściwego imienia. – Czy Wilkowi nic nie jest?
Słyszę, jak pociąga nosem, i wstrzymuję oddech.
– Nie. Nic im nie jest. Ale myślałam, że tu będą. Nie powiedzieli mi.
– Nie nadążam, Bridge. Czego ci nie powiedzieli?
– Pojechali do Toronto na ślub. Zrobili sobie z tego wakacje – mówi coraz wyższym głosem. – Wiesz, jacy oni są.
Rzeczywiście wiem, jacy oni są. Rodzice Bridget są spontaniczni, przeciwieństwo córki. Co doprowadza ją do szału. I dlatego to nie tylko wyjątkowo niespotykane, że Bridget ni z tego, ni z owego pojechała na wyspę. To też głęboko niepokojące.
– No dobrze. Ale, Bridget, dlaczegoty jesteś na wyspie? Za niecałe dwa tygodnie bierzesz ślub.
Dzisiaj są przymiarki. Jutro zamierzałam pojechać do jej mieszkania. Miles ma przygotować elegancką kolację, podczas gdy ja mam pomagać Bridget przy ostatecznym schemacie usadzenia gości i spisie ujęć dla fotografa. W najbliższy weekend urządzam wieczór panieński.
– Wiem. Wiem. Wiem. Ale musiałam wyjechać, Bee. Musiałam wrócić do domu. – Mówi seriami staccato, tak szybko, że prawie nie słyszę jej następnych słów. – I potrzebuję cię tutaj ze mną.
– Potrzebujesz mnietam? Na Wyspie Księcia Edwarda?
Brwi Farah sięgają linii włosów.
– Bardzo, bardzo cię potrzebuję. Proszę, przyjedź – prosi. Kolejne pociągnięcie nosem. – Jutro jest lot, na który wciąż są miejsca. Właśnie patrzę na stronę.
– Chcesz, żebym przyleciała na wyspęjutro? – Gapię się na Farah z otwartymi ustami. Sylvia siedzi obok niej z przekrzywionym łbem.
– Proszę, Bee. Proszę, przyjedź. Potrzebuję cię.
Moja lista wymówek jest długa. Jutro mam spotkanie z Ceną. We wtorek jest giełda kwiatowa. Nie wiem, czy nasi pracownicy na pół etatu będą mogli wziąć dodatkowe zmiany. Poza tym muszę przygotowywać się na ślub Bridget.
Ale Bridget nigdy nie prosi o pomoc. Nigdy nie musiała. Kocha mnie jak stąd do Neptuna i z powrotem, ale nie potrzebuje mnie tak, jak ja potrzebuję jej. Aż do tej chwili. Pojechałabym wszędzie, gdyby poprosiła mnie o pomoc. Nie ma możliwości, żebym powiedziała „nie”.
Spoglądam na Farah.
– Jedź – szepcze.
– Dobrze – mówię do Bridget, kręcąc głową. Nie mogę uwierzyć, że to robię.
– Przyjedziesz na wyspę?
Przełykam ślinę.
– Tak – potwierdzam. – Przyjadę.
Pomimo że istnieje jeden bardzo ważny powód, dla którego moja stopa już nigdy nie powinna stanąć na Wyspie Księcia Edwarda.