To nie może być prawda - Hanna Dikta - ebook + audiobook + książka

To nie może być prawda audiobook

Hanna Dikta

4,1

Opis

Przeszłość, która miała pozostać zamkniętym rozdziałem.

Spotkanie, które zmienia wszystko.

Małgorzata jest kobietą szczęśliwą. Ma pracę, którą lubi, zakochanego w niej męża – utalentowanego lekarza, oraz przyjaciółkę jeszcze z czasów studiów, którą traktuje jak siostrę. Spokój kobiety burzy spotkanie z dawnym kochankiem. Krzysztof, niegdyś najprzystojniejszy wykładowca na uczelni, jest umierający. Tajemnica, jaką powierzy Małgorzacie na łożu śmierci, sprawi, że jej poukładany, bezpieczny świat w jednej chwili rozsypie się na kawałki…

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 25 min

Lektor: Joanna Domańska
Oceny
4,1 (59 ocen)
26
15
16
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Mike781

Całkiem niezła

Mimo wszystko warto przeczytać.
00

Popularność




Hanna Dikta To nie może być prawda ISBN Copyright © by Hanna Dikta, 2018All rights reserved Redakcja Monika Simińska Projekt okładki i stron tytułowych Joanna Wasilewska Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

1

Od początku wiedziała, że ten wyjazd będzie kompletną klapą. Nie, nie chodziło o IIa i IIb, fantastyczne dzieciaki, które wszystkie, bez wyjątku, darzyła dużą sympatią, ale o nauczycielki. A konkretnie o jedną z nich.

Początkowo zamierzali jechać do kopalni soli we troje — Ala, ona i Wojtek.

— Jak tylko młodzi zasną, idziemy w tango — planowali ze śmiechem wypicie trzech piw, które historyk miał zwieźć na dół w swoim nieodłącznym wojskowym plecaku.

Lubili się i stanowili od paru lat nierozłączną „Świętą Trójcę”. Świętą nie do końca, bo Ala i Wojtek ze sobą sypiali, o czym jednak wiedziała wyłącznie garstka zaprzyjaźnionych osób. Oboje byli wolni, w ich związku nie było niczego niewłaściwego, jednak Ala wolała dmuchać na zimne. Twierdziła, że jeśli dyrektorka znajdzie dowody na ich „winę”, zrobi wszystko, żeby wyrzucić ją z pracy. Ją, nie jego. Baryła nie cierpiała ludzi, z naciskiem na kobiety.

Tak, wyjazd do zabytkowej kopalni soli zapowiadał się fantastycznie. Skończyło się jednak zupełną katastrofą. A zawinił wirus grypy. Jeden drobny wirusik, którym Wojtek zaraził się od swojego siostrzeńca — przedszkolaka. Temperatura trzydzieści dziewięć i dziewięć skutecznie uniemożliwiła historykowi udział w wycieczce, więc dyrektorka musiała znaleźć zastępstwo. I znalazła! Biologicę Iwonę, najbardziej wkurzającą babę w szkole.

Iwona była rówieśniczką Ali i Małgorzaty, dobiegała jak one czterdziestki, jednak jej wygląd i zachowanie zdecydowanie przeczyły temu faktowi. Wiecznie skwaszona, niezadowolona z życia, mentalnością przypominała osiemdziesięciolatkę. Nie to jednak było najgorsze. Biologica była nałogową plotkarą, a przy tym „gumowym uchem”. Małgorzata podejrzewała, że Baryła celowo zastąpiła Wojtka Makiełą. Pewnie liczyła na to, że etatowa donosicielka przybiegnie do niej po wycieczce z kolejną rewelacją na temat swoich nieprawomyślnych koleżanek.

Zepsuła im nastrój już w autokarze. Kiedy Małgorzata z Alą rozmawiały z kierowcą i liczyły uczniów, zadowolona Makieła rozwaliła się na podwójnym siedzeniu w pierwszym rzędzie.

— Która siada ze mną? — spytała ze słodkim uśmiechem, wyjmując z papierowej torebki bułkę z jajkiem.

W efekcie zaprzyjaźnione nauczycielki musiały podróżować osobno — Ala na niskim siedzeniu obok kierowcy, Małgorzata obok znienawidzonej biologicy.

Iwonie, jak to Iwonie, usta się nie zamykały. Przechodziła płynnie od opowiadania fabuły powieści Sparksa do krytyki pracy swoich szkolnych koleżanek. Kobieta żywiła głębokie, acz nieuzasadnione przekonanie, że w liceum pracują tylko dwie osoby — ona i dyrektorka. Reszta — począwszy od księdza, a skończywszy na woźnym — to krętacze i obiboki.

Tematów wystarczyło Makiele akurat do końca trasy. Wychodząc z autokaru przed kopalnią soli, Małgorzata aż musiała się otrząsnąć. Miała wrażenie, że pokrywa ją gruba warstwa psiej kupy.

Inaczej wyobrażała sobie to miejsce. Po pierwsze, na zewnątrz panował upał, a tam, na dole ziąb przenikał aż do kości. Po drugie, nie było mowy o żadnej prywatności. Wszyscy mieli spać na jednej wielkiej sali, wypełnionej po brzegi wąskimi łóżkami pamiętającymi czasy głębokiego komunizmu. Małgorzata aż się wzdrygnęła na widok zszarzałej pościeli nie pierwszej świeżości. Całe szczęście, że dzieciaki wykazały mniejszą wrażliwość i ochoczo rozłożyły się na swoich legowiskach.

— Aluś, czy ty to widzisz? — szepnęła do koleżanki.

— Nie miałam pojęcia, że tu jest taki syf. — Matematyczka uśmiechnęła się przepraszająco. — Teraz niewiele da się z tym zrobić, ale jak wrócimy do Piekar, trzeba będzie napisać skargę.

— Nie pozostaje nam nic innego jak imprezować całą noc. Ja się do tego łóżka nie położę — oświadczyła Małgorzata pół żartem, pół serio.

— Imprezować? Przy Iwonce? Zrobi fotki i zanim wrócimy, Baryła już je zdąży zanieść do prokuratury — zaśmiała się Alicja.

— O czym tam, dziewczynki, plotkujecie? — zagadnęła Iwona, rozkładając się, wzorem uczniów, w swoim barłogu.

— O zbawiennym wpływie soli na układ odpornościowy — odpowiedziała Alicja z miną niewiniątka.

— A ja mam ostatnio takie problemy ze stawami. No, mówię wam, coś okropnego. — Iwona skrzywiła się teatralnie i podeszła do nich z rękami splecionymi na piersi. Małgorzata rzuciła Alicji wymowne spojrzenie. No to godzinę, która dzieliła ich od obiadu, mają z głowy!

O dziewiątej wieczorem przewodnik zabrał klasę na wycieczkę po kopalni. Ciemne wnętrza, rozświetlone tylko delikatnymi bocznymi lampkami, nawet na sceptycznej Małgorzacie zrobiły wrażenie. Było strasznie, ale klimatycznie.

W drodze powrotnej do Małgorzaty dołączył Dominik, klasowa maskotka. Kiedy IIa chciała przekonać do czegoś nauczycielkę, zawsze wysyłała delegację z Nowakiem na czele.

— Proszę pani, czy możemy zorganizować dyskotekę? — zapytał.

— Dyskotekę? — Małgorzata się zawahała. Poza nimi na sali nie było żadnych innych turystów, muzyka mogłaby być puszczona cicho, właściwie dlaczego młodzi nie mieliby się trochę pobawić? Trudno oczekiwać od szesnastolatków, że położą się o dziesiątej.

— Telefony nie działają… Nudno będzie. — Dominik zrobił słodką minkę. Z okrągłą twarzą i jasnymi kręconymi włosami przypominał cherubinka.

— Nic z tego! — włączyła się Makieła Gumowe Ucho z końca pochodu.

— Ależ oczywiście! — Małgorzata zwróciła się do ucznia, ignorując sprzeciw koleżanki. — Możecie sobie potańczyć. Byle nie było za głośno.

— Ci smarkacze to ci kiedyś wejdą na głowę! Ty się zupełnie nie znasz na młodzieży! — skomentowała Makieła, kiedy dotarli już do sali, z trudem kryjąc wzburzenie. Potem obróciła się do Małgorzaty tyłkiem i obrażona zabrała się za lekturę jakiejś książki.

Młodzież doceniła gest polonistki i zachowywała się w porządku. Muzyka z telefonu była cicha, zresztą puszczali głównie pościelówy. Małgorzata z Alicją usiadły na łóżkach i przyglądały się z uśmiechem bawiącym się uczniom.

— Tragedia. Nie powinnyśmy pozwalać dzieciakom na takie przytulanie! — Makieła niby to patrzyła do książki, a tak naprawdę cały czas łypała na młodzież.

— A co? Myślisz, że jeszcze nie wiedzą, skąd się biorą dzieci? — zakpiła z niej Alicja.

— No wiesz! — biologica aż usiadła. — O czym ty w ogóle mówisz? Moja Beatka zupełnie się takimi sprawami nie interesuje!

— A jeśli nawet, raczej nie spowiada się z tego mamusi — skwitowała Małgorzata. — Ja pierwszy film pornograficzny oglądałam, kiedy byłam w ich wieku. — Puściła oczko do Alicji.

— Oj, ja znacznie wcześniej — zaśmiała się przyjaciółka. — A Emmanuelle czytałam chyba w piątej klasie.

— A taką gazetkę „K & M” pamiętasz?

— Jasne, mój ulubiony brukowiec. Całe szczęście, że mama mnie nie sprawdzała.

Makieła poczerwieniała.

— Muszę iść do toalety! — Zerwała się z łóżka.

Kiedy zniknęła z pola widzenia, kobiety wybuchnęły śmiechem.

— A wiesz, też bym potańczyła — westchnęła Alicja, zerkając znów na bawiących się przy jakimś skocznym kawałku licealistów.

— To na co czekasz? Idziemy! — zarządziła Małgorzata i ze śmiechem pociągnęła przyjaciółkę na „parkiet”.

Kiedy młodzież położyła się do łóżek, Alicja i Małgorzata usiadły przy stoliku w ciemnym kącie i otworzyły piwo. Potem rozlały napój do dwóch plastikowych kubeczków. Dyskretnie, żeby nie zauważyła ich Makieła, która szykowała się już do snu, zmówiwszy uprzednio dziesiątkę różańca. Biologica była bardzo religijna. Należała do jakichś przykościelnych organizacji, co roku chodziła na pielgrzymki. Małgorzata nie mogła zrozumieć, jak ktoś wyznający z takim entuzjazmem wiarę katolicką może być równocześnie tak bardzo nieprzychylny ludziom. Ona sama od dawna nie chodziła do kościoła. Nie, nie była, jak Alicja, ateistką, ale nie identyfikowała się z żadną religią. Uważała, że Bóg, owszem, istnieje, lecz w postaci, której człowiek nigdy nie pojmie i nie zdoła opisać.

Nie rozmawiały długo. Obie były zmęczone, poza tym obecność drzemiącej Makieły nie nastrajała do szczerych rozmów. Zawsze istniało ryzyko, że kobieta się obudzi albo tylko udaje, że śpi. Zresztą na takie rozmowy miały czas, kiedy Małgorzata odwiedzała Alicję w jej małym mieszkanku na Sowińskiego. Albo gdy Ala przyjeżdżała do Małgorzaty, co jednak zdarzało się rzadziej. Przyjaciółka nie miała samochodu.

Zaprzyjaźniły się siedem lat temu, kiedy Alicja przeniosła się z podstawówki do liceum. Choć na pierwszy rzut oka łączyło je niewiele, szybko zapałały do siebie sympatią. Małgorzata była polonistką, Ala matematyczką, Małgorzata bezdzietną mężatką, Alicja rozwódką, matką prawie dorosłego chłopaka. Dziecię poczęło się z wpadki. Ala była wtedy na pierwszym roku studiów, jej chłopak w piątej klasie technikum. Pobrali się pod presją rodziny, jednak zawarte w ten sposób małżeństwo nie przetrwało nawet do dyplomu. Alicja przez długi czas była sama. Dopiero dwa lata temu związała się z Wojtkiem, facetem młodszym od niej o całe pięć lat. Różnica wieku nie rzucała się jednak w oczy. Wojtek nosił wielką czarną brodę i całkiem spory brzuszek, co dodawało mu lat, matematyczka zaś była drobna i bardzo szczupła. Z obciętymi na pazia, ciemnymi włosami, od tyłu przypominała licealistkę. Z przodu zresztą też nie wyglądała na swoje czterdzieści lat. Na jej ładnej twarzy trudno byłoby dostrzec zmarszczki inne niż mimiczne. Alicja twierdziła, że młodą skórę zawdzięcza wegańskiej diecie, Małgorzata skłaniałaby się raczej ku genetyce. Kilka lat temu poznała matkę przyjaciółki. Mimo sześćdziesiątki na karku kobieta prezentowała się lepiej niż niejedna hollywoodzka gwiazda!

Zanim położyły się spać, Małgorzata przeczytała przyjaciółce swoje nowe wiersze. Alicja była jedyną osobą z bliskiego otoczenia Małgorzaty, którą naprawdę interesowała jej pasja. Mąż Małgosi, stąpający mocno po ziemi chirurg ortopeda, postrzegał poezję jako sympatyczne, ale nieszczególnie ekscytujące hobby, Ankę zaś, drugą bliską Małgorzacie kobietę, bardziej niż wiersze interesowały plotki z poetyckiego podwórka.

Małgosia miała też znajomych poetów — kilku szaleńców, paru przekonanych o własnej wyjątkowości egotyków i szczyptę tych, których ceniła najbardziej. Ludzi pokornych i niepewnych swojego talentu, których wiersze często brały się z cierpienia. Taka była znajoma z poetyckich zlotów Maria, od dziesięciu lat zmagająca się ze stwardnieniem rozsianym, czy Zofia — rozwódka z Chorzowa, samotnie wychowująca syna z porażeniem mózgowym. Czy można się było dziwić, że Zosia na każdych warsztatach spała z innym facetem? Rozpaczliwie szukała zapomnienia. Zapomnienia, bo na stały związek chyba nie liczyła.

— Który facet wziąłby sobie na głowę kobietę z niepełnosprawnym umysłowo dzieckiem? — rzuciła gorzką uwagę, kiedy siedziały z Małgorzatą przy ognisku w Darłowie i piły grzańca pani Helenki, organizatorki corocznych poetyckich zlotów.

Małgorzata zaczęła ją wtedy pocieszać, ale w głębi duszy przyznała jej rację. Faceci często odchodzą od własnych dzieci, niespełniających ich oczekiwań; wiara w istnienie mężczyzny, który będzie w stanie wziąć sobie na głowę chore potomstwo innego samca, to kompletne science fiction.

— Powinnaś wydać tomik — spuentowała Ala lekturę Małgosinych tekstów. — Ile ty już masz tych wierszy? Pięćdziesiąt?

— Pięćdziesiąt? — Małgorzata się roześmiała. Pisała z przerwami od piątego roku studiów. Liczbę rzuconą przez przyjaciółkę musiałaby pomnożyć co najmniej przez dziesięć. Oczywiście, nie wszystkie wiersze nadawały się do tego, żeby pokazać je światu, nie mówiąc już o publikacji, ale na dwie porządne książki materiał na pewno już miała.

— No widzisz. Złóż tom wierszy, wyślij tu i ówdzie…

— Aluś, w dzisiejszych czasach ludzie czytają wyłącznie kryminały, w dodatku poczytnych autorek. Kto, na Boga, zainteresowałby się wierszami? Ludzie nie potrafią i nie lubią czytać poezji.

— Być może. Ale przecież ci twoi koledzy wydają książki, organizują spotkania…

— Jasne. Na które przychodzą niemal wyłącznie osoby, które też piszą. Wiesz, to takie bardziej rozbudowane spotkanie kumpli przy piwie.

— Ojejku, to zrób to po prostu dla siebie.

— Dla siebie? — zdziwiła się Małgorzata. — Ale przecież ja nie chcę wydawać żadnej książki!

Alicja się roześmiała. Kilka łyków piwa zarumieniło jej policzki. W słabym świetle lampki zawieszonej nad stolikiem matematyczka wyglądała na młodszą od swoich uczennic, skulonych na brudnej pościeli parę metrów dalej.

— No dobra — w jej głosie zabrzmiała rezygnacja. — Więc zrób to dla mnie!

Małgorzata powitała świt z prawdziwą ulgą. Po nocy, którą przedrzemała na kurtce rozłożonej na nieświeżej pościeli, była przemarznięta, zmęczona i zła. W dodatku bolał ją kręgosłup. W takie dni jak ten czuła, że nie jest już nastolatką. Sama jednak była sobie winna. Przez parę lat, zanim wpadli z Marcinem na pomysł kupna biurka, całymi godzinami pracowała przy laptopie ustawionym na niskiej ławie, w pozycji niemającej nic wspólnego z prawidłową.

— Nie wiedziałam, że słońce jest takie piękne — powiedziała, kiedy wsiadali do autokaru.

Dopiero wychodząc na świeże powietrze, uświadomiła sobie, że przez cały czas był w niej lęk, iż zdarzy się coś złego. Jakiś wielki odłam soli zasypie im wyjście albo urwie się winda, na zawsze odcinając ich od świata. I ten permanentny brak sygnału w telefonie. Nie sądziła, że aż tak źle zniesie niemożność zamienienia z Marcinem choćby jednego słowa.

Rzadko rozstawała się z mężem na dłużej. Kiedyś, gdy jeszcze wyjeżdżała na finały konkursów poetyckich, zdarzało im się spędzić bez siebie nawet pół tygodnia, od dobrych sześciu lat jednak byli niczym papużki nierozłączki. Małgorzata nie lubiła zasypiać bez męża. Bez dotyku jego ciepłej dłoni i spokojnego oddechu wsączającego się do ucha czuła się niekompletna. Nie rozumiała, jak Anka — zatwardziała singielka, daje sobie radę bez faceta w domu. Dla niej obecność drugiej osoby była jak tlen, konieczna do życia. Często spierały się z przyjaciółką na ten temat. Anka nazywała Małgorzatę filisterką, Małgorzata Ankę rozwydrzoną feministką, ale w końcu zawsze udawało im się wypracować jakiś kompromis, którego wystarczało zresztą tylko do następnego spotkania. Z Alicją było inaczej. Mieszkała z synem, a Wojtka zapraszała do siebie na noc jedynie wtedy, kiedy Kuba przebywał poza domem.

— Żaden facet nie będzie się panoszył w mieszkaniu, kiedy jest w nim moje dziecko — oświadczyła, gdy Małgorzata zapytała ją, kiedy wreszcie zamieszkają z Wojtkiem pod jednym dachem.

Cała Alicja! Oddana synowi do bólu. Małgorzata miała wrażenie, że przyjaciółka wciąż próbuje wynagrodzić pełnoletniemu już dziecku konieczność wychowywania się w rozbitej rodzinie. Zresztą sama nie raz i nie dwa wspomniała, że w związku z tą sytuacją ma poczucie winy. Małgorzata przekonywała ją wtedy, że nie zna lepszej matki niż ona, a przeprowadzony kulturalnie rozwód, bez szarpaniny i wciągania dzieciaka w wir chorej walki, bywa lepszym rozwiązaniem niż życie w pełnej rodzinie, w której panuje chłód czy nienawiść. Alicja niby przyznawała jej rację, ale i tak myślała swoje.

— I co? Jak wam się podobało w kopalni? — spytała Małgorzata uczniów, kiedy jechali już w kierunku Krakowa. Zamierzali spędzić jeszcze parę godzin na Starym Mieście, zwiedzić Zamek, Sukiennice, połazić trochę po Rynku.

— Super — padło kilka mrukliwych odpowiedzi znad komórek.

Po dobie spędzonej z dala od cywilizacji dzieciaki były na ewidentnym głodzie telefonicznym. Zresztą ona także. Wystarczyło, że kierowca zapuścił silnik, a już zaczęła wystukiwać do Marcina esemesy pełne tęsknych wyznań. Potem zajrzała jeszcze na fejsbuka, sprawdziła pocztę, aby w końcu zatonąć w recenzjach nowych książek na najpoczytniejszym blogu dla moli książkowych.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

2

— Kawki? — Marcin podniósł się z łóżka i stanął przed szafą. Chwilę wcześniej kotłowali się w pościeli. Od paru lat to świt stanowił ich ulubioną porę na seks.

— Poproszę — odparła, podkładając sobie pod plecy wałek.

Z uśmiechem zadowolenia obserwowała męża, jak nagi krząta się po sypialni. Szerokie ramiona, owłosiony tors, zgrabne pośladki. Po trzydziestce wreszcie zaczęła rozumieć facetów, którzy podniecają się na widok gołej laski. Ona też stała się erotycznym wzrokowcem. I — niestety — także zazdrośnicą.

Dzielnie znosiła je wszystkie — śliczną barmankę kokietującą Marcina z okienka nadmorskiej knajpki, w której sprzedawali najpyszniejsze w Łebie hot dogi, robiącą słodkie oczy do jej męża sąsiadkę rozwódkę, nawet doktor Grażynę, sympatyczną anestezjolog wydzwaniającą do Marcina w środku nocy, żeby poskarżyć się na męża brutala. Pani Joanny — najseksowniejszej pielęgniarki na chirurgii — znieść jednak nie potrafiła! Choć nie miała powodów, żeby wątpić w wierność męża, przystawiająca się do niego seksbomba mocno działała jej na nerwy. Może siostra Joanna była po prostu za ładna? Małgorzata wiele razy zastanawiała się, co na oddziale piekarskiego szpitala robi osoba o urodzie Lindy Evangelisty. I dlaczego ktoś taki za cel swoich zakusów wybrał właśnie jej męża. Marcin żartował sobie z zazdrości żony, przekonując ją, że Joanna próbuje uwieść wszystkich lekarzy bez wyjątku, Małgorzata pozostała jednak niewzruszona w swoich poglądach.

Mąż wyszedł do kuchni, a ona powoli zwlekła się z łóżka. Kręgosłup wciąż jej dokuczał. Poczuła chłód od okna, więc szybko okryła ramiona szlafrokiem. Dni wciąż jeszcze mamiły wczesnojesiennym ciepłem, ale noce stawały się coraz zimniejsze.

Stanęła przed lustrem i przeciągnęła się. Nie spodobało jej się to, co zobaczyła w szklanej tafli. Wyraźne cienie pod oczami, mocniej niż w ciągu dnia zarysowana pionowa zmarszczka przy nosie, zaczerwienione spojówki. Odkąd skończyła trzydzieści pięć lat, nie zdarzyło jej się dobrze wyglądać o świcie.

— Jesteś prześliczna — głos Marcina wytrącił ją z zamyślenia. Odstawił na szafkę kubki z kawą i łagodnym gestem przygarnął żonę.

— Jasne — odparła sceptycznie, kolejny raz obrzucając krytycznym spojrzeniem swoje odbicie. Wygląd jej buzi skontrastowanej z twarzą Marcina jeszcze bardziej ją zdołował. Bez makijażu wyglądała na starszą od męża, choć prawda była zupełnie inna. To on był starszy od niej — o niemal trzy lata. Marcin miał wyraziste ciemne oczy; jej zielone, okolone jasnymi rzęsami, wydawały się rozmyte i niewyraźne. Żeby poczuć się dobrze, Małgorzata nakładała na powieki błyszczący oliwkowy cień i rysowała na nich ciemne kreski. Nigdy nie wychodziła z domu bez makijażu.

Dobrali się z Marcinem na zasadzie kontrastu. Ona była krótkowłosą blondynką raczej niskiego wzrostu, on wysokim brunetem z włosami tak długimi, że mógł zakładać je za uszy. Różnili się także nosami. Małgorzaty był zadarty, Marcina klasyczny, z niewielkim garbem pośrodku. Z powodu rzymskiego nosa od liceum nosił ksywkę Szopen, do której koledzy z pracy dodali nową — Cezar. Z tym Cezarem nie chodziło zresztą tylko o fizyczne podobieństwo do rzymskiego wodza. Marcin — chirurg, do którego przyjeżdżali pacjenci z drugiego końca Polski — cieszył się w swoim środowisku dużym szacunkiem. Jak dużym, Małgorzata przekonała się, kiedy wzięła udział w bankiecie zorganizowanym przez szpital dla uczczenia jakiegoś ważnego kontraktu. Miny, z jakimi lekarze słuchali doktora Lubeckiego, nie pozostawiały w tym względzie żadnych wątpliwości. Małgorzata pękała z dumy, o czym po powrocie do domu nie omieszkała donieść mężowi.

— Wydawało ci się — zareagował jak zwykle.

Taki już był. Nie dopuszczał do siebie pochwał, sam też nigdy nie opowiadał o swoich sukcesach. Za tę skromność, wynikającą z dobrze pojętego poczucia własnej wartości, Małgorzata ceniła go chyba najbardziej.

— Pijmy tę kawkę, bo się spóźnię. — Podał Małgorzacie kubek z parującym napojem.

Usiedli na łóżku, stykając się ramionami. Małgorzata położyła dłoń na nagim udzie męża.

— Ej, mała, uważaj, bo za chwilę znowu cię przelecę. — Marcin uśmiechnął się łobuzersko, a jego męskość poruszyła się delikatnie.

— O niczym innym nie marzę — odparła, unosząc brwi wysoko do góry.

— Praca. — Marcin skrzywił się teatralnie.

— No tak — przytaknęła, przełykając kawę. Napój miał idealną barwę i smak. Marcin wiedział, jak go przygotować, żeby jej smakował. Z jednej dużej łyżeczki — w trzech czwartych zalanej wrzątkiem, w jednej czwartej mlekiem. Jakimś siódmym zmysłem umieszczonym na języku wyczuwała najdrobniejsze odstępstwa od pożądanych proporcji. — Jak mi się nie chce iść do szkoły! — jęknęła.

Wakacje skończyły się zaledwie trzy tygodnie temu, jeszcze nie zdążyła się przestawić. Wycieczka do kopalni, z której wrócili wczoraj późnym wieczorem, też ją trochę rozleniwiła. Była w domu dopiero po dwudziestej. Zwiedzanie Krakowa mocno się przeciągnęło. Małgorzata kochała krakowską Starówkę i starała się przynajmniej dwa razy w roku spędzić w mieście królów cały dzień, tym razem jednak spacer po Starym Mieście nie dał jej nawet połowy zwykłej przyjemności. Powód? Trajkotanie biologicy. Fakt, że wciąż była nieco obrażona za wczorajszą dyskotekę, nie przeszkodził Makiele w zamęczaniu koleżanek nudnymi wywodami. Iwona była uzależniona od mówienia. Podobnie jak od plotkowania.

— Wiesz, ja nie potrafię trzymać języka za zębami. Jak tylko usłyszę coś ciekawego, od razu muszę podać to dalej — wyznała Małgorzacie w przypływie nagłej szczerości. Małgorzata zastanawiała się, czy koleżanka naprawdę nie rozumie, że mówiąc takie rzeczy, staje się niewiarygodna. A może ta cecha umniejszała ją tylko w oczach Małgorzaty? Przecież inni, zupełnie nie przejmując się jej deklaracją nielojalności, wciąż chętnie zwierzali się biologicy ze swoich kłopotów.

Końcówka września zapowiadała się niezbyt zachęcająco. Dyrektorka zaplanowała już dwa szkolenia, zebranie z rodzicami i konferencję. Małgorzatę bawiły opinie społeczeństwa o nauczycielach, że to darmozjady pracujący zaledwie osiemnaście godzin tygodniowo. A sprawdzanie testów, sprawdzianów, wypracowań? A przygotowywanie lekcji, akademii, apeli, pokazów? A wyjazdy z uczniami do kina, teatru czy na wycieczki? Nikt nie wliczał w nauczycielski etat zarwanych nocy czy weekendów spędzonych z wychowankami gdzieś na zapadłej beskidzkiej wsi. Poza tym czy można godzinę wchodzenia w interakcję z uczniami, często bardzo trudnymi, porównać z godziną spędzoną w towarzystwie komputera i kawy?

Pomimo wszystkich tych niedogodności Małgorzata nie zamieniłaby swojej pracy na żadną inną. W szkole, w odróżnieniu od banku czy urzędu, każdego dnia działo się coś nowego. Kontakt z młodymi ludźmi, pełnymi inwencji i pomysłów, a przy tym często bardzo zabawnymi, był czymś, co nadawało sens nauczycielskiej pracy. Na drugim biegunie znajdowała się idiotyczna papierologia i wyścig szczurów. Zwłaszcza to ostatnie działało na Małgorzatę jak płachta na byka. Miała wrażenie, że kiedy kilkanaście lat wcześniej zatrudniała się w szkole, nie było w niej takich problemów. W którym momencie nauczyciele weszli na drogę rywalizacji? Kiedy do szkół średnich dotarł niż demograficzny i zaczęła się walka o godziny? Chyba tak. Zresztą współzawodnictwo nie kończyło się na pokoju nauczycielskim. Dzieciaki także wiecznie się ze sobą ścigały. Nie liczyli się rówieśnicy, przyjaźnie, tylko sukces. Oczywiście indywidualny. Małgorzatę, genetycznie niezdolną do rywalizacji, wszystko to bardzo męczyło. Jeśli chodziło o pracowników szkoły, to pomijając dyrektorkę i jej świtę w rodzaju biologicy, towarzystwo wydawało się całkiem sympatyczne. Małgorzacie najbliżej było do Alicji i jej historyka, ale z wuefistkami też świetnie się dogadywała, nie wspominając o paniach sprzątaczkach. Było w tych życzliwych, uśmiechniętych kobietach coś dobrego i oswojonego. Może po prostu przypominały Małgorzacie mamę, za którą — mimo czterdziestki na karku — wciąż bardzo tęskniła?

— Trzeba się zbierać. — Marcin odłożył kawę i rzucił okiem na smartfon. — Mam przed sobą ciężki dzień, mogę wrócić trochę później.

— Dobrze, daj znać, jak będziesz wyjeżdżał, wstawię kolację do piekarnika. Pamiętasz, że umówiłam się na wieczór z Anką?

— Z Anką…? — Mąż wyglądał na zbitego z tropu. — Na ósmą zdążę. — Uśmiechnął się niepewnie, po czym podejrzanie szybko opuścił pokój.

Cały Marcin. W pracy zorganizowany do bólu, uważny i skupiony, w domu wrzucał na luz. Małgorzata też bywała roztrzepana, jak na humanistkę przystało, ale mąż bił ją na głowę. Czasem się o to wściekała, wyrzucała mu, że jej nie słucha, że się wyłącza, częściej jednak machała na jego zachowanie ręką. W końcu geniusze — a za kogoś takiego miała Marcina — żyją według swoich własnych praw.

Teraz też tylko uśmiechnęła się pod nosem. Przeciągnęła się ostatni raz i wyszła do kuchni.

Od pokoju gościnnego, pełniącego także funkcję sypialni, kuchnię dzieliły tylko szerokie szklane drzwi. Przedpokój, prowadzący do łazienki i drugiego, mniejszego pokoju, znajdował się dopiero za nią. Całe życie Małgorzaty i Marcina toczyło się tak naprawdę tylko w dwóch pomieszczeniach — w kuchni i salonie. Przytulony do drzwi wejściowych mały pokój pełnił na razie funkcję graciarni. Zawalony stosami książek i płyt oraz całym mnóstwem innych niezbędnych do życia szpargałów czekał cierpliwie na rolę swego życia — na czas, kiedy w oknach zawisną kolorowe zasłonki, a na drewnianej podłodze stanie wymarzone łóżeczko z pozytywką.

Starania o ciążę rozpoczęli kilkanaście lat temu. Oboje marzyli o założeniu rodziny, więc nie czekali na dobry moment i szybko przestali się zabezpieczać. Martwić zaczęli się po roku bezowocnych starań. Szybko trafili do znanej na Śląsku kliniki leczenia niepłodności. Zrobili dziesiątki badań. Pozwalali się nakłuwać, rozcinać, Małgorzata zdecydowała się nawet na bardzo bolesny zabieg badania drożności jajowodów. Diagnoza, jaką otrzymali po roku takich męczarni, tylko na pozór brzmiała pozytywnie. Oboje byli idealnie zdrowi. Zdrowi, co wcale nie znaczy płodni. Spory odsetek osób niepłodnych to ludzie, których zdrowiu nie można niczego zarzucić. Tylko dziecko jakoś nie chce się pojawić…

Od kilku miesięcy ginekolog coraz mocniej naciskał na in vitro, Małgorzata nie była jednak przekonana do tej metody. Nie, nie miała bynajmniej dylematów moralnych. Wiedziała, że in vitro nie musi wiązać się z marnowaniem zarodków. Wystarczy poprosić o zapłodnienie wyłącznie trzech komórek i umieszczenie w macicy ich wszystkich. Co stanie się z nimi później, to już kwestia szczęścia. A może biologii? Po prostu nie chciała faszerować się hormonami. Za rok miała skończyć czterdziestkę, nie była już młódką. Bała się raka. Dziadkowie z obu stron zmarli na nowotwory, ojciec także. Była w klasie maturalnej, kiedy w jego głowie znaleziono glejaka. Odszedł kilka miesięcy później.

Z nich dwojga to Małgorzacie bardziej zależało na dziecku. I to ona przeżywała mocniej każdą porażkę. Marcin był obok. Jeździł z żoną do lekarza, poddawał się bez marudzenia wszystkim koniecznym badaniom, nawet jeśli wymagały onanizowania się w publicznej toalecie z urwanym haczykiem w drzwiach, godzinami rozmawiał z nią o dziecku. Sam jednak nie robił z bezdzietności wielkiej sprawy. Decyzję o in vitro także pozostawił żonie, uważając, że skoro to ona będzie narażać swoje zdrowie, ona powinna postawić w tej kwestii kropkę nad i. Kiedyś powiedział, że owszem, jak każdy facet, chciałby posłać w świat swoje geny i nazwisko, ale jeśli tak się nie stanie, nie zamierza rozpaczać. Małgorzata nie była pewna, czy naprawdę tak myśli, czy tylko próbuje ją pocieszyć. W końcu tuż po ślubie, kiedy wydawało się, że wszystkie drzwi stoją przed nimi otworem, lubił opowiadać o tym, jak szczęśliwi będą jako rodzice dwójki — co najmniej dwójki — dzieci. Jak czuł się teraz, kiedy to marzenie nie miało szans się spełnić nawet w pięćdziesięciu procentach? Czy to możliwe, że tak łatwo dostosował się do rzeczywistości? Małgorzatę nie raz dręczyło poczucie winy w związku z tą sytuacją. W końcu z nim wszystko było w porządku. Z nią niby także, ale… No właśnie, w przypadku kobiet zawsze jest jakieś „ale”. Może miała fizyczną wadę, której współczesna medycyna nie potrafiła wykryć? A może chodziło o psychikę? Przeczytała gdzieś, że kobieta, która wcześnie straciła matkę, może się zablokować, podświadomie próbując uchronić potencjalne potomstwo przed przeżyciem podobnej straty. Może to właśnie był jej przypadek?

Najgorsze były początki. Życie od okresu do okresu. Każdą miesiączkę Małgorzata opłakiwała, jakby straciła ukochane dziecko. Całe wieczory spędzała przyklejona do monitora, przeglądając blogi i fora na temat niepłodności. Parę razy zdarzyło jej się nawet spotkać z podobnymi do niej nieszczęśnikami w realu.

Mało kto wie, że depresja spowodowana brakiem dziecka jest porównywalna do tej, jaką przeżywają chorzy na raka. Małgorzata nigdy nie zatraciła się do tego stopnia w swoim cierpieniu, ale znała wiele takich kobiet. Zdeterminowanych tak bardzo, że miała wrażenie, iż byłyby zdolne oddać życie, byle przez chwilę cieszyć się macierzyństwem.

Najbardziej utkwiło jej w pamięci spotkanie z Marzeną — czterdziestolatką przygotowującą się do szóstego in vitro. Piąte wreszcie się udało. Miała urodzić trojaczki — trzech chłopców. W szóstym miesiącu znienacka zaczął się poród. Dzieci nie udało się uratować. Marzena przez rok leczyła się u psychiatry, żeby w końcu podjąć kolejną próbę. To właśnie przygotowując się do pierwszego po śmierci chłopców zabiegu, dzieliła z Małgorzatą szpitalną salę.

— Jak długo zamierzasz się starać? — zapytała ją Małgorzata.

— Jak długo się da — odpowiedziała Marzena bez chwili wahania.

— A twoje zdrowie?

— Nie ma dla mnie żadnego znaczenia — usłyszała zdecydowaną odpowiedź. — Życie bez dzieci i tak nie ma sensu.

Małgorzata rozumiała zachowanie Marzeny, ale sama, starając się o ciążę, nigdy nie przekroczyła granicy zdrowego rozsądku. Chyba z racji wszystkich nieszczęść, które spadły na jej rodzinę. Miała na to zbyt mocno rozwinięty instynkt samozachowawczy. Kochała życie. Nawet takie — niepełne i kalekie.

Już od dawna nie poddawała się żadnym zabiegom, nie spotykała się z ludźmi z niepłodnościowych stronek, a fora i blogi omijała szerokim łukiem. Niektórych znajomości bardzo jej brakowało, ale wiedziała, że nie da rady dłużej uczestniczyć w tym szaleńczym pędzie do ciąży. Owszem, wciąż zdarzało jej się użalać nad sobą, nadal zazdrościła „ciężarówkom” wielkich brzuchów, a matkom z gondolami różowych niemowlaków, ale zdanie „chcę mieć dziecko” nie było już pierwszą myślą, jaka pojawiała się w jej głowie po przebudzeniu, ani ostatnią tuż przed snem.

Nieduża kuchnia ze spadzistym sufitem i ciemnymi szafkami była miejscem, w którym Małgorzata czuła się najlepiej. Duży, okrągły stół i lampę z kolorowych szkiełek odziedziczyła po rodzicach. Podobnie zresztą jak piękną haftowaną serwetę. Jeśli chodzi o wystrój wnętrza, niewiele zmieniła po śmierci taty. Zastanawiali się nawet z Marcinem, czy nie zachować kaflowego pieca stojącego w rogu salonu, ale ostatecznie zdecydowali się na rozbiórkę. W pokoju zostało za to kilka innych pamiątek. Stary obraz przedstawiający pejzaż Alp i stojący zegar z kukułką. Małgorzata wciąż miała w pamięci ojca nakręcającego z namaszczeniem starą maszynerię. Zegar odziedziczył po swoim ukochanym dziadku, powstańcu śląskim, a później więźniu Auschwitz. W mieszkaniu Małgorzaty znajdowała się jeszcze jedna pamiątka po pradziadku. Jego portret narysowany przez współwięźnia, młodego Węgra, który zmarł na tyfus tuż po wyzwoleniu.

Małgorzata włożyła brudny kubek do zlewu i otworzyła lodówkę, żeby przygotować Marcinowi kanapki do szpitala. Rzadko jadał śniadania w domu, obiady zresztą także. Korzystał ze szpitalnej stołówki, a z żoną dzielił wyłącznie przyjemność spożywania ciepłej kolacji. Małgorzata także jadała obiady w pracy. Niektóre, takie jak spaghetti w kolorze psiej kupy, wydawały jej się kompletnie niezjadliwe, lubiła jednak zupy i gołąbki. Sama była niezłą kucharką. Tak przynajmniej twierdziła teściowa, a komplementy z jej ust Małgorzata słyszała tak rzadko, że musiały być prawdziwe. Niestety, zupełnie nie radziła sobie z pieczeniem. Poza pasztecikami nadziewanymi pieczarkami i serem oraz świątecznymi pierniczkami nic jej nie wychodziło. Mężowi na szczęście ta przypadłość zupełnie nie przeszkadzała i puszczał mimo uszu uwagi swojej matki, że prawdziwą kobietą jest tylko ta, która potrafi wyczarować każde domowe ciasto, począwszy od sernika, a skończywszy na torcie.

Dzisiaj lekcje zaczynała dopiero o jedenastej. Nabór do pierwszych klas z roku na rok był coraz bardziej mizerny, więc z ubiegłorocznych dwudziestu ośmiu godzin tygodniowo przeszła na skromny nauczycielski etat. Przy zarobkach Marcina, łączącego pracę w szpitalu z prywatną praktyką, pensja Małgorzaty stanowiła zaledwie kieszonkowe, mimo to nie potrafiła sobie wyobrazić, że mogłaby nie pracować. Lubiła ten moment, kiedy dwa tysiące z haczykiem lądowały na jej koncie i mogła bezkarnie pobuszować w księgarni albo kupić sobie jakiś nowy ciuch. To Marcin ich utrzymywał, opłacał rachunki, kupował jedzenie i paliwo. Jej nauczycielską pensję przeznaczali na przyjemności. Mogli sobie na to pozwolić. Poza pracą w szpitalu — na etacie i na kontrakcie — mąż Małgorzaty raz w tygodniu przyjmował pacjentów w prywatnym gabinecie. Było ich tak wielu, że często wracał do domu grubo po północy.

Pakując kanapki, Małgorzata wyjrzała przez okno. Mieszkanie znajdowało się na poddaszu ponadstuletniej kamienicy stojącej naprzeciwko bazyliki, jednego z najbardziej znanych na Śląsku kościołów.

Na ulicy działo się niewiele. Jakaś kobieta odprowadzała upośledzonego syna do szkoły, kilkoro roześmianych nastolatków z papierosami w ustach przebiegało ulicę na czerwonym świetle, w oddali zaś Małgorzata dostrzegła zaprzyjaźnioną bibliotekarkę, która jak co rano z zapałem uprawiała nordic walking. Małgorzata szczerze podziwiała jej konsekwencję i upór. Ona spacerowała z kijkami zrywami. Przez tydzień codziennie, a potem parę miesięcy przerwy. Nie była typem sportsmenki. Parę kroków na świeżym powietrzu poprawiało jej nastrój, tylko z tego powodu od czasu do czasu podnosiła tyłek z fotela i wychodziła do lasu. Mąż — zapalony rowerzysta — miał skrajnie odmienne podejście do tej kwestii. Uważał, że regularne uprawianie sportu to nie moda, lecz konieczność.

— Wychodzę, Gosiaczku. — Marcin stanął w drzwiach ubrany i wypachniony.

Miał na sobie niebieską koszulę z krótkim rękawem i dżinsy. Wyglądał świetnie. Gdyby nie to, że za kwadrans musiał być w pracy, od razu zaciągnęłaby go do łóżka. Zamiast tego podała mu pojemnik ze śniadaniem.

— Dzięki! — Cmoknął ją w policzek. — Miłego dnia, kochanie! — usłyszała już z przedpokoju.

— Miłego dnia. — Stanęła w progu kuchni, zaplatając ręce na piersiach.

Kiedy mąż wyszedł, zamknęła drzwi na klucz i znów podeszła do okna. Parkowali samochody na niedużym placyku po drugiej stronie ulicy. Marcin jeździł czarnym fordem mondeo, ona miętową toyotą yaris. Nie minęła nawet minuta, kiedy zobaczyła męża przebiegającego po pasach. Wsiadając do swojego auta, zadarł głowę i posłał jej buziaka. W odpowiedzi entuzjastycznie mu pomachała.

Jechała do pracy w świetnym nastroju. Był piękny wrześniowy dzień, w dodatku piątek. Cieszyła się na zaplanowaną chwilę relaksu w bytomskiej galerii, gdzie zamierzała pomyszkować trochę w księgarniach, a nade wszystko na spotkanie z Anką. Przyjaciółka sporo ostatnio podróżowała. Nie widziały się ponad miesiąc.

Kobiety często otaczają się gęstym wianuszkiem psiapsiółek. Małgorzata przyjaźniła się tylko z dwiema dziewczynami — Alicją i Anką. Znajomość z tą drugą była mocniej ugruntowana, znały się z Anią od pierwszego roku studiów.

— Nie rozumiem tej waszej przyjaźni. Jesteście jak ogień i woda — zastanawiał się nad fenomenem ich bliskości Marcin. Zdarzało mu się nawet żartować, że ma w Ance rywala. Dla Małgorzaty były to jednak dwa różne związki, dwa różne rodzaje bliskości, dwa nieprzecinające się zbiory. Nieprzecinające dosłownie, bo mąż Małgorzaty nie przepadał za jej przyjaciółką, ona także nie darzyła go zbyt dużą sympatią, pomijając więc przypadkowe spotkania i urodziny Małgorzaty, właściwie nigdy nie widywali się we troje. Kobieta nie robiła z tego problemu. Najważniejsze, że nie próbowali zniechęcić jej do drugiej strony, a kiedy już musieli spędzić ze sobą trochę czasu, oboje bardzo się starali, żeby było miło.

To nie była przyjaźń od pierwszego wejrzenia. Początkowo Anka uważała, że Małgorzata jest wyniosła, błędnie interpretując jej dystans wynikający z nieśmiałości. Małgorzata postrzegała zaś przyjaciółkę jako pustą, rozchichotaną panienkę z dobrego domu. O tym, że się zaprzyjaźniły, zadecydował przypadek. Na nudnym wykładzie z literatury staropolskiej usiadły obok siebie i po dziesięciu minutach udawania, że słuchają monotonnych wynurzeń przemądrzałego profesora, wyjęły książki. Takie same! Obie czytały pod ławką Sto lat samotności! Zauważywszy to, wybuchnęły śmiechem, zwracając na siebie uwagę tyczkowatego wykładowcy, który trzęsącym się ze złości głosem nakazał im opuszczenie sali. Postanowiły napić się razem kawy, a chwila relaksu w studenckim barze na piątym piętrze z planowanej godziny przeciągnęła się do dwóch, co sprawiło, że na kolejnym wykładzie również się nie pojawiły. Od tamtych wagarów stały się nierozłączne.

Koniec studiów nie zmienił niczego w ich relacji — ani wyjazd Anki do Stanów, gdzie pracowała przez rok na zmywaku w wietnamskiej knajpie, ani ślub Małgorzaty. Wciąż były dla siebie najbliższymi przyjaciółkami i jedna za drugą dałaby się pokroić.

— Już do domu? — Małgorzata zagadnęła biologicę, z którą minęła się na chodniku przed szkołą. Nie musiała pytać. Wszyscy wiedzieli, że Iwonka, prawa ręka dyry, ma plan doskonały. W poniedziałki przychodziła na dziesiątą, w piątki kończyła po trzeciej lekcji. W pozostałe dni tygodnia nigdy nie wyszła z pracy po trzynastej. Małgorzata była poza układami, więc jej plan aż roił się od okienek. Dzisiaj musiała siedzieć w szkole do wpół do trzeciej, choć miała zaledwie trzy lekcje.

Makieła przystanęła naprzeciwko i zrobiła smutną minę.

— Tak. Do domu — westchnęła.

— Coś się stało?

— To się w głowie nie mieści! — Pokręciła głową, układając usta w pełen dezaprobaty dzióbek.

— Co konkretnie? — Małgorzata zaczynała tracić cierpliwość. Pewnie znowu jakaś koleżanka nastąpiła Iwonce na odcisk, a ona swoim zwyczajem robi z tego wielką sprawę. Niektórzy ludzie lubią być ofiarami.

Makieła machnęła tylko ręką.

— Dowiesz się w swoim czasie.

Małgorzata weszła do szkoły i od razu miała ochotę z niej wyjść. Mimo długiego stażu pracy wciąż kiepsko znosiła hałas. Przemknęło jej przez myśl, żeby się wycofać, zrobić jeszcze jedną rundkę wokół budynku, ale nie miała już na to czasu. Do dzwonka brakowało zaledwie pięciu minut. Akurat tyle, żeby podpisać listę obecności i wziąć dziennik.

— Co tam? — rzuciła do Alicji, która zalewała kawę w minikuchence — wąskim aneksie wyłączonym z pokoju nauczycielskiego za pomocą ogromnej szafy. Poza czajnikiem i filiżankami znajdowały się w nim także stłoczone na podłodze rolki papieru i kilka par damskich butów. Stały tam już tak długo, że Małgorzata zaczynała wątpić, by wszystkie ich właścicielki wciąż żyły.

— Daj spokój! — żachnęła się matematyczka. — Ciągle mylą sinusa z cosinusem.

— Dramat — zakpiła Małgorzata. — I jak oni będą z tym żyć?

— Pewnie równie dobrze jak bez znajomości Lalki — odgryzła się błyskawicznie Alicja, przywołując tytuł ulubionej powieści Małgorzaty. Wiedziała, że przyjaciółka nie znosi Sienkiewicza i Orzeszkowej, ale za Prusa i Reymonta dałaby się pokroić.

Stały konflikt — humanisty ze ścisłowcem. Konflikt na niby. Tak naprawdę świetnie się uzupełniały. Małgorzata robiła Alicji korektę sprawozdań, Alicja pomagała Małgorzacie w liczeniu frekwencji i w drukowaniu świadectw.

— Nie wiesz, co się stało Makiele? Była jakaś skwaszona — zagadnęła Małgorzata.

— Skwaszona? A ona kiedykolwiek bywa inna? — Alicja roześmiała się, wlewając do kawy mleko sojowe.

— Skwaszona i tajemnicza.

— To co innego. Tajemnicza Iwonka to faktycznie rzadkość. — Alicja przeszła do drugiej części pokoju. Właśnie zadzwonił dzwonek. — Ale nie mam pojęcia, co się stało. Nie gadałam z nią dzisiaj.

— Hm, pewnie wkrótce się dowiemy — odpowiedziała Małgorzata i sięgnęła po dziennik.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki