To tylko zabawa - Anna Kusiak - ebook + książka

To tylko zabawa ebook

Kusiak Anna

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kiedy wszystkie tajemnice w końcu wychodzą na jaw…

Paula wraca pamięcią do pewnego deszczowego lata, które zmieniło jej życie na zawsze. Wtedy to, mając czternaście lat, zabiła Sarę, swoją najlepszą przyjaciółkę z dzieciństwa. Teraz po dłuższym czasie po raz kolejny odtwarza wszystkie zdarzenia.

To właśnie tamtego lata zbliżyła się do Grześka, miejscowego rozrabiaki, który razem z Sarą i jej bratem przesiadywał w osiedlowej kanciapie. Pogoda była wyjątkowo niewakacyjna, a nastolatkowie znudzeni, gra w wyzwania i używki to za mało, by zapewnić dobrą zabawę… Co się wtedy wydarzyło? Dlaczego pokłóciły się z Sarą kilka miesięcy wcześniej i już nie rozmawiały? Każda kolejna odpowiedź rodzi następne pytanie, a białych plam przybywa.

Mroczny klimat małej, zamkniętej społeczności, gdzie wszyscy się znają, potęguje poczucie wyobcowania, a górujące nad okolicą cmentarzysko zdaje się śledzić każdy krok bohaterów.

To tylko zabawa to nowa powieść Anny Kusiak, autorki dobrze przyjętej przez czytelników książki Cień judasza.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 270

Oceny
4,1 (9 ocen)
4
3
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
lsmedowski

Dobrze spędzony czas

.
00
coolturka

Nie oderwiesz się od lektury

Ta dramatyczna historia spowodowała u mnie natłok myśli i emocji, skłoniła do wielu przemyśleń, zmusiła do zatrzymania i zastanowienia się nad kondycją współczesnego świata i drugiego człowieka. Stop hejt.
00
Ringil

Nie oderwiesz się od lektury

Wydawnictwo Zysk i s-ka wychodzi do czytelnika z kolejną niesamowitą propozycją „To tylko zabawa” Anny Kusiak. Książka wciąga od pierwszego zdania. Jest wstrząsającym thrillerem/dramatem, który zapiera dech w piersiach. Jestem głęboko poruszona historią, która może i jest fikcyjna ale każdemu w rzeczywistości mogłaby się przytrafić. Jak dla mnie, jest to książka roku! Książka przeplata teraźniejszość z przeszłością. Trochę mi to przeszkadzało w czytaniu, bo skupiając się na treści błądziłam pomiędzy czasami. Jednak nie popsuło to całokształtu. Już na starcie dowiadujemy się, że jedna z bohaterek- Paula zabija swoją przyjaciółkę z dzieciństwa. Problem w tym, że dziewczyna nie pamięta sytuacji, w jaki sposób, gdzie i dlaczego zabiła Sarę. Poprzez powrót do przeszłości stara sobie uświadomić jak do tego doszło. Paula z Sarą przyjaźniły się od najmłodszych lat. Pierwsza z nich jest zalęknioną szarą myszką, naiwna i niepotrafiąca się obronić, Sara zaś jest przeciwieństwem Pauliny- rezolu...
01

Popularność




Anna Kusiak To tylko zabawa ISBN Copyright © by Anna Kusiak, 2024All rights reserved Redakcja Anna Szymczak Projekt okładki i stron tytułowych Szymon Wójciak / FecitStudio Opracowanie graficzne i techniczne Barbara i Przemysław Kida Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Wszystkim osiedlowym dzieciakom

I. ŚMIERĆ

1. Sara

Dwudziestego drugiego lipca dwa tysiące pierwszego roku, w przeddzień moich czternastych urodzin, zabiłam Sarę Seib.

Było to tej nocy, gdy wylała Stróżowianka, a jej bure wody, kotłując się w wąskim korycie, zerwały kładkę i rozlały się na Wszołkowych Łąkach, tuż u podnóża osiedla. Niewielka rzeka, która zmieniła się wówczas w rwący potok, była moim sprzymierzeńcem — wymyła wszystkie ślady, tak że gdy u jej brzegów zjawili się ludzie, nie zostało już nic, co mogłoby zaświadczyć, że to ja byłam wszystkiemu winna.

Wiele razy wyobrażałam sobie tę scenę. Sąsiadów, którzy znali nas od berbeci, jak idą zobaczyć, co zabrała powodziowa woda, a zamiast tego wyciągają z wody zwłoki jednej z mieszkających wśród nich dziewcząt. Czy byli zaskoczeni? Zszokowani? Przerażeni? Może w pierwszym odruchu twierdzili, że wyobraźnia płata im figle, a może przecierali oczy ze zdumienia?

Czy zobaczyli ją od razu, czy początkowo myśleli, że to jakieś śmieci przyniesione wraz z rwącym nurtem? Dostrzegli najpierw tułów czy głowę? A może bluzę leżącą na brzegu, którą ściągnęła chwilę przed śmiercią?

Nie wiem.

Gdybym jednak miała obstawiać, założyłabym się, że najpierw zobaczyli jej włosy. Tak, jej włosy z pewnością musiały zwrócić ich uwagę. Długie, jasne, kręcone — falowały w rzecznym nurcie, upodabniając ją do Ofelii z obrazu, który wydrukowali w podręczniku do polskiego. A może to nie jej włosy, tylko wyraz twarzy? W każdym razie było to podobieństwo złudne, bo Sara nie miała w sobie nic z Ofelii, bliżej jej było do jej ojca, szpiega Poloniusza. To jednak ostatnie wrażenie, które zarejestrowałam, nim w popłochu uciekłam z miejsca zbrodni, i które wryło się w moją pamięć już na zawsze, wypalając wnętrze powiek.

2. Powroty

Siedzę przed oknem w swoim starym mieszkaniu i wlepiam wzrok w czające się za szybą wspomnienia. Sam widok się nie zmienił. Z osiedla położonego na wzgórzu widzę przyczajone w dole miasto, na prawo niewielkie śródmieście, bo też o jakim śródmieściu można mówić w niespełna trzydziestotysięcznym mieście powiatowym, na lewo fabryczne kominy dzielnicy przemysłowej, na wprost porośnięta gęstym lasem Góra Parkowa, z wyłomem na trzy domy i wykoszone wokół łąki. Sielski widok mojego dzieciństwa. Pamiętam wszystkie te ciemne zimowe poranki, gdy szykując się do przedszkola, wpatrywałam się w spowity w mroku horyzont, czekając, aż ognisty okrąg słońca wyłoni się zza wzgórza. Zwycięstwo światła nad ciemnością, symboliczna walka dobra ze złem, żeby nastał nowy dzień. Wtedy jeszcze wydawało mi się, że istnieje jakaś nadzieja.

Patrzę na kanciasty budynek starej podstawówki stojącej naprzeciwko mnie i muszę przyznać, że mimo upływu tylu lat wygląda teraz o niebo lepiej niż w moich wspomnieniach. patrzę na prostopadłościany dachów miasta, na wieżę bazyliki w rynku, kulfoniastą podróbkę smukłych gotyckich wież, i zaczyna brakować mi tchu.

Czuję, że jeszcze chwila i ściany mnie zmiażdżą, zetrą na pył i wdepczą w upstrzony słonecznymi przebarwieniami gumolit. Zawsze się tak czuję, gdy tu wracam. Zawsze wiem, że nie powinno mnie tu być. Jakby moje pojawienie się tutaj było błędem systemu.

Powroty są zdecydowanie przereklamowane.

Oddycham spazmatycznie, starając się uspokoić. Czuję, jak powietrze powoli rozchodzi się w płucach. Wdech, wydech, wdech. Wydychasz złe powietrze, wpuszczasz do siebie dobre. Powoli rozchodzi się ono po twoim ciele i sprawia, że opuszcza cię stres i strach, a na jego miejscu pojawia się spokój. Stara sztuczka, jeszcze z dzieciństwa, zresztą przeczytałam o niej w którymś z miesięczników dla nastolatek, „Twiście” czy „Dziewczynie”.

Jednak mimo że stara, działa niezawodnie i już po chwili czuję, jak moje mięśnie się rozluźniają. Atak paniki powoli odchodzi. Jeszcze raz wypuszczam powoli powietrze, po czym idę do kuchni.

Już mam sięgnąć po szklankę, by nalać do niej wody z kranu, gdy nagle rozlega się ten dźwięk. Niepozorny, zwykły odgłos, który codziennie słychać w milionach mieszkań w polskich blokach. Odgłos, który zawsze oznacza, że nie jesteśmy sami. Kroki. Kroki tuż nad moją głową. Dokładnie w mieszkaniu, które zajmowała rodzina Sary.

3. Na zawsze. 1999

— Przyjaciółki na zawsze — szepcze mi do ucha Sara. Jest początek lata, dopiero co skończył się rok szkolny. Siedzimy na łańcuchach przed szkołą. Łańcuchy to nic innego jak forma ogrodzenia, oddzielająca chodnik nie tylko od ulicy, ale także od trawnika: dwa metalowe słupki, pomiędzy którymi rozpięte są dwa łańcuchy z grubymi ogniwami. Niezmiennie kojarzy mi się z łańcuchem, na którym pasały się krowy mojej babci na wsi, podobne ogrodzenia widuje się czasem wzdłuż chodników na ruchliwych miejskich ulicach, z tym że łańcuchy koło naszej szkoły mają kolor brązowy, a nie czerwono-biały. To idealne miejsce spotkań, raczej po szkole, bo przed lekcjami nigdy nie ma na to czasu. Zresztą mieszkając tak blisko i widząc szkołę cały czas przez okno, człowiek zawsze jest spóźniony, zawsze przybiega na lekcje na ostatni moment przed dzwonkiem, bo przecież to tak blisko, bo przecież zawsze jest czas. Za to po południu, po zakończeniu zajęć łańcuchy są jednym z najbardziej obleganych miejsc na towarzyskie pogaduszki: można tu spokojnie usiąść, porozmawiać, jednocześnie mając na oku wszystkich opuszczających budynek, więc można wymieniać się plotkami na bieżąco, a jak człowiek się uprze, to nawet się na nich od biedy pohuśta. Teraz też nie jesteśmy tu same. Naprzeciwko siedzą dwie dziewczyny, chyba z klasy Sary, nie jestem pewna, ale z pewnością nie mieszkają na osiedlu — nasza szkoła to zbieranina uczniów z różnych części miasta, przeważają jednak ci „tutejsi”. Dziewczyny mówią coś do siebie ściszonymi głosami i chichoczą raz za razem, ale nie patrzą na nas. Ich wzrok ucieka w stronę dolnych drzwi wejściowych do szkoły, które są na parterze, tam gdzie i szatnie. Wyglądają, jakby na kogoś czekały.

Łańcuchy prowadzą dalej, aż do schodów w dół, tam się kończą, by płynnie przejść w barierki prowadzące do znajdującej się w obniżeniu szkoły. Mieści się w niej i podstawówka, i nowo utworzone gimnazjum, to właśnie tutaj wrócimy po wakacjach: ja do szóstej klasy, Sara do pierwszej gimnazjum. Króliki doświadczalne nowej reformy edukacji.

Odpycham się mocno nogą od chodnika, by rozkołysać łańcuch i zrobić z niego prowizoryczną huśtawkę. W tym samym momencie otwierają się drzwi prowadzące na parter szkoły i ukazuje się w nich jakiś chłopak z płaczącą dziewczynką. Wygląda, jakby chodziła do pierwszej, góra drugiej klasy.

— Buu… ja nie chcę, ja… — chlipie rozpaczliwie. — Kiedy znowu zobaczę Kasię?

Tak, to musi być pierwsza klasa. Już dawno nie widziałam kogoś, kto płakałby z powodu rozpoczęcia wakacji.

— Po wakacjach — mruczy niechętnie chłopak.

Po przeciwnej stronie łańcuchów widać poruszenie. Patrzę ze zdziwieniem na chichoczące koleżanki Sary. To na tę dwójkę cały czas czekały?

Przenoszę wzrok na chłopaka z wciąż szlochającą dziewczynką uwieszoną u jego dłoni.

— Cicho, nie rycz już. Idziemy — burczy do niej ponownie.

Gdy podnosi głowę, orientuję się, że to Grzesiek ze swoją młodszą siostrą Anią. Grzesiek kończy właśnie ósmą klasę, mieszka w dwudziestcedwójce, bloku tuż u podnóża Góry Cmentarnej, i jest dla nas trochę jak przybysz z obcej planety. Przesiaduje z kolegami w kanciapie, gdzie palą fajki, piją piwo i słuchają polskiego hip-hopu.

Początkowe zdziwienie przechodzi w niedowierzanie. To one przez cały ten czas czekały na Grześka?

Niemożliwe.

Widzę, jak przewraca oczami i nie zważając na rozpaczającą siostrę, ciągnie ją po schodach w górę.

Łańcuch naprzeciwko wstrzymuje oddech.

Sara podnosi głowę i patrzy z chłodnym zainteresowaniem na swoje koleżanki, po czym wybucha donośnym śmiechem.

Grzesiek jest już koło nas. Ania milknie w jednej chwili, wpatrując się z rozdziawioną buzią w Sarę, która nie przestaje się śmiać.

Dziewczyny z naprzeciwka gwałtownie czerwienieją.

Sara wciąż się śmieje, zerkając znacząco to na Grześka, to na koleżanki.

— A tobie, młoda, co jest? — pyta ten, łypiąc na nią podejrzliwie. Przystaje, Ania także.

— Śmiesznie jest, to się śmieję — odpowiada Sara, z trudem łapiąc oddech.

Grzesiek unosi brwi i uśmiecha się z przekąsem, jakby zdał sobie sprawę, że rozmawia z osobą niespełna rozumu.

— Żebyś czasem nie pękła — kwituje. — Łysol w domu?

Łysol to starszy brat Sary, kolejny przykład kanciapowego ufoludka, choć akurat mnie jest nieco bliższy, bo czasem widuję go, przychodząc do nich do domu. Wtedy jednak jest jakby bardziej ugładzony, nie przeklina, nie spluwa na ulicę, nie rechocze ze sprośnych żartów.

— W domu. Ma szlaban za świadectwo — odpowiada Sara, powoli się uspokajając.

Grzesiek krzywi się z niesmakiem.

— Powiedz mu, że wpadnę po południu — rzuca jeszcze, po czym ciągnie siostrę w stronę przejścia dla pieszych.

Odprowadzamy ich wzrokiem: ja, Sara, spąsowiały łańcuch z naprzeciwka. Patrzymy na nich w bezruchu do momentu, aż całkiem znikną z pola widzenia, chowając się za rogiem bloku. Dopiero wtedy przenoszę wzrok z powrotem na przyjaciółkę.

Sara uśmiecha się do mnie zdawkowo i zerka wyzywająco w stronę drugiego łańcucha. Wydaje się, jakby w powietrzu zawisła naelektryzowana chmura, z której lada moment strzeli piorun.

Jedna z dziewczyn zeskakuje z łańcucha i podchodzi do nas. Trwa to ledwie kilka sekund, a w mojej głowie rozciąga się przynajmniej kilkakrotnie, jak na filmie w zwolnionym tempie.

— Ani słowa, rozumiesz? — cedzi przez zęby. Ma dużego pieprza koło nosa, właściwie to nie jestem pewna, czy to nie brodawka. Widzę jej chropowatą powierzchnię, która napina się, gdy dziewczyna marszczy ze złości nos.

— Bo? — Sara wydaje się śmiać z niej w żywe oczy.

— Bo wszyscy się o TYM dowiedzą — rzuca gniewnie Brodawka.

Widzę, jak Sara gwałtownie wciąga powietrze.

Dziewczyny mierzą się wzrokiem, po czym Brodawka obraca się na pięcie i odchodzi. Kiwa głową koleżance, zabierają swoje plecaki i po chwili już ich nie ma. Zostajemy same. Czymkolwiek jest TO, mojej przyjaciółce musi zależeć, by nie wyszło na jaw.

Jestem zdziwiona, że moja rezolutna, zawsze wiedząca, co odpowiedzieć, Sara tak po prostu odpuściła Brodawce. Zrzucam to na karb dopiero co rozpoczętych wakacji. W końcu nie ma co sobie psuć humoru głupimi siksami.

Sara milczy jeszcze chwilę, jakby przetrawiała tę porażkę, i w ciszy obserwuje kolejnych młodziaków opuszczających naszą kochaną budę. To najmłodsze roczniki, takie jak Ania. Oni kończyli rok szkolny najpóźniej ze wszystkich klas, by nie robić tłoku na auli.

Mija nas kilka osób, gdy Sara znów nachyla się w moją stronę.

— Przyjaciółki na zawsze — powtarza szeptem, lecz teraz bardziej wydaje mi się to przypominać złośliwy syk niż wyznanie przyjaźni.

Kiwam powoli głową.

— Na zawsze — odpowiadam cicho.

Na zawsze okazało się trwać cały rok.

4. Koniec i początek. 2001

Jak inaczej wygląda ten koniec roku szkolnego w porównaniu z tym sprzed dwóch lat. Idę szerokim szkolnym korytarzem goniona przez wesołe okrzyki i śmiechy. Przyspieszam kroku. Doskonale wiem, że lada moment upojony perspektywą dwóch miesięcy wolnego tłum wyleje się na korytarz, by świętować dalej, na rynku, na boiskach, w parku. Jeszcze kilka minut temu moi koledzy i koleżanki zbili się w ciasne grupki, żartując i przechwalając się planami na wakacje. Dolatywały mnie pojedyncze słowa o morzu, obozach żeglarskich na Mazurach i zagranicznych wyjazdach do szkół językowych. Wyminęłam ich szybko i uciekłam zaraz po odebraniu świadectwa. Nie zaprzyjaźniłam się z nikim w mojej klasie, może trochę też dlatego, że większość tych osób to elita miasta: dzieci lekarzy, dentystów i właścicieli sklepów. Nawet jeżeli jawnie się nie wywyższają, samym swoim istnieniem zdają się utwierdzać mnie w przekonaniu, że jestem gorsza. Mniej inteligentna, gorzej ubrana, z mniejszą liczbą zajęć dodatkowych. Trzymam się na uboczu, do nikogo nie zagaduję, z nikim nie nawiązuję bliższego kontaktu. Najpierw nie chcę, a później nawet gdybym chciała, zostaję tą inną, odrzutkiem. Dlatego cieszę się, że zawsze dbałam, by wszyscy byli mi równie obojętni.

Choć pewnie dlatego nikt nigdy nie stanął w mojej obronie.

Wychodzę z budynku głównym wyjściem, z którego w ciągu roku szkolnego korzystają nauczyciele, i szybko zbiegam ze schodów, by zaraz znów wejść na kolejne. Jestem już w ich połowie, gdy widzę, że na łańcuchach siedzi grupka dziewczyn. Wśród nich jest i Sara. Mam wielką ochotę obrócić się na pięcie i uciec, ale jest już za późno. Jeżeli to zrobię, będą mieć kolejny powód, by śmiać się ze mnie przez całe wakacje.

Zaciskam mocno pięści i zęby i idę. Wlepiam wzrok w swoje buty, żeby nie patrzeć na wianuszek dziewcząt. Jeżeli to zrobię, będzie po mnie. Może nie zamienię się w słup soli jak biblijna żona Lota, ale będzie blisko. W chwilach paniki i zmieszania zawsze kamienieję i zapominam języka w gębie, to silniejsze ode mnie. Właśnie dlatego nigdy nie udała mi się jeszcze żadna riposta i nigdy nie odcięłam się nikomu tak, by poszło mu w pięty: nie dlatego, że nie chcę, po prostu nie umiem. Mam refleks żółwia i nijak nie mogę tego zmienić, choć bardzo bym chciała.

Dlatego o wiele łatwiej jest udawać mi teraz, że prócz mnie nie ma tu nikogo. Ja i moje sznurówki, nie ma nic więcej, reszta nie istnieje. Obok siebie słyszę głośne prychnięcie. Rozpoznałabym je na końcu świata.

Nie podnoszę głowy, nie zatrzymuję się, idę cały czas przed siebie, wstrzymując oddech. Słyszę rozweselone głosy, pojedyncze słowa docierają do mnie, lecz rozmazuję je w głowie, byleby nie wiedzieć, że to o mnie. Ciota. Lebiega. Idiotka. To tylko słowa. Abstrakcyjne, wyrwane z kontekstu. Zresztą czy nie ma w nich cienia prawdy?

Wchodzę na przejście, nawet nie rozglądając się, czy czasem coś nie jedzie. Szczęśliwie ulica jest pusta. Dopiero gdy jestem po drugiej stronie jezdni, wypuszczam powietrze z płuc. Jednak nie zwalniam: wiem, że cały czas mnie obserwują. Idę dalej i dopiero gdy chowam się za rogiem bloku, mogę odetchnąć z ulgą. Powłócząc nogami, zastanawiam się, jak to możliwe, że tak wszystko się ułożyło.

To nie powinno się zdarzyć. Nigdy. Ani teraz, ani później.

Idę dalej, mijam osiedlowy sklep i skupiona na własnych myślach nie zauważam, że na kogoś wpadam. Odbijam się od miękkiego ciała i ląduję na twardym chodniku.

— Nic ci nie jest? — słyszę. Podnoszę wzrok.

To Paweł nazywany przez wszystkich Kudłatym przez swoje półdługie, jasne włosy, które falami opadają mu na uszy i policzki. Kudłaty jest synem miejscowego biznesmena — jego ojciec ma dwie hurtownie, jednocześnie zasiada w radzie miasta — oraz księgowej, która robi w ich biznesach. Mieszkają w domkach jednorodzinnych zaraz obok szkoły. Kudłaty to miły gość, ale teraz nie jest sam, tylko z dziewczyną. To Aśka, nowa najlepsza przyjaciółka Sary. Można powiedzieć, że od pewnego czasu zajmuje moje miejsce.

— Nie, w porządku — odpowiadam zmieszana. — Sorry, zamyśliłam się.

— Nie szkodzi. Po prostu uważaj, Paula. — szczerzy zęby w uśmiechu. — Trzeba patrzeć przed siebie, a nie myśleć o niebieskich migdałach.

Odpowiadam lekkim uśmiechem, który zaraz gaśnie na mojej twarzy, gdy widzę zaciśnięte usta Aśki.

— No chodź już. Idziemy — syczy, ciągnąc go za rękę.

Momentalnie robi mi się przykro. Oczywiście, jak mogłam pomyśleć inaczej, przecież ze mną lepiej się nie zadawać, bo nie daj Boże można się zarazić. Również odrzuceniem.

Kudłaty posłusznie idzie za dziewczyną.

— To na razie, Paula. Trzymaj się — rzuca jeszcze, nim Aśka odciągnie go zupełnie.

Podnoszę się powoli z chodnika, kolejny raz myśląc o tym, jak sytuacja potrafi w ciągu jednej chwili odwrócić się o sto osiemdziesiąt stopni. Jeszcze nie tak dawno z Sarą i Aśką przesiadywałyśmy razem na osiedlu, a teraz obydwie najchętniej udawałaby, że mnie nie znają.

Otrzepuję spodnie z ulicznego pyłu. Przez moment, nim pójdę dalej, patrzę, jak odchodzą, trzymając się za ręce. Mimo że są już dobrych kilkadziesiąt metrów przede mną, i tak widzę, jak Aśka szepcze coś do Kudłatego gniewnie, wyraźnie niezadowolona. Z pewnością robi mu wyrzuty, jak w ogóle mógł się do mnie odezwać, jeszcze ktoś by zobaczył, jeszcze ktoś by pomyślał, że się kumplujemy, po co ryzykować, po co samemu wystawiać się na docinki.

Ma rację, jestem jak trędowata. Izolacja to jedyne rozsądne wyjście.

Powłócząc nogami, idę w stronę mojej klatki schodowej, by rozpłynąć się w jej ciemnych czeluściach. Dla wszystkich najlepiej by było, gdybym zniknęła na zawsze.

5. Teraz

Kroki nade mną brzmią jak wystrzały armatnie, wydaje mi się, że lada moment przebiją sufit, który wraz z całym byłym mieszkaniem Sary zwali mi się na głowę i pogrzebie żywcem. Doskonale wiem, że to nie ona, doskonale wiem, że nie żyje, że mieszka tam teraz zupełnie obca rodzina. Rodzina Seibów wyprowadziła się niedługo po śmierci Sary, nigdy już nie spotkałam ani jej rodziców, ani Łysola. Mimo to i tak czuję, jakby ściany mnie ściskały, sufit drży niepokojąco. Wiem, już jest za późno, żadne oddechy ani czary-mary nie pomogą. Muszę uciekać.

Wypadam z mieszkania, trzaskając drzwiami, i zbiegam w dół. Echo moich kroków dudni po szarej klatce schodowej, odbijając się od ścian. Pokonuję po kilka stopni, byle jak najszybciej znaleźć się na zewnątrz. Popycham ciężkie drzwi, które niezmiennie od lat się zacinają. Podmuch letniego powietrza prawie mnie przewraca, jestem jak odurzona. Intensywny zapach wielobarwnych kosmosów, które zawsze rosły w ogródku przy naszej klatce, miesza się z zapachem spalin, z duszącym zapachem żywopłotu, wszystko kręci w nozdrzach i przypomina mi o tym, co kiedyś się tu wydarzyło. To właśnie ten zapach, zapach miejskich wakacji, przychodził do mnie w najmniej spodziewanych momentach, przypominając o zdarzeniach deszczowego lata, które nigdy nie powinny nastąpić.

Pociągam mocno nosem i ruszam powoli chodnikiem wzdłuż bloku. Nogi niosą mnie same przed siebie, skręcam w górę, wspinam się po schodach. Mijam stary plac zabaw, na którym Sara złamała ząb po tym, jak uderzyła twarzą o ślizg zjeżdżalni. Myślę o tych wszystkich chwilach, które spędziłyśmy razem — tu, na innych osiedlowych placach zabaw. Nikt nas nie pilnował, nie sterczał nam nad głowami, choć wcale nie były to bezpieczne miejsca. Zjeżdżalnie były wysokie i metalowe, z dużo bardziej stromym zjazdem niż obecnie, peerelowskie huśtawki skrzypiały złowieszczo, wywołując słuszną obawę, że urwą się w momencie, gdy dzieci będą szybować aż do nieba, lecz zamiast sięgnąć chmur, zderzą się brutalnie z ziemią. Tak zresztą się stało na drugim z osiedlowych placów zabaw. Gdy zawiasy nie wytrzymały i siedmioletnia dziewczynka spadła na ubitą ziemię, zdemontowano wszystkie huśtawki. Od tej pory na tamtym placu straszyły puste rury, przypominające, jak radosna zabawa może zamienić się w jednej chwili w koszmar. Mnie nikt nie musiał o tym przypominać.

Mijam drugi osiedlowy sklep, koło którego starsze chłopaki zawsze sępiły papierosa, mijam dwudziestkędwójkę, w której mieszkał Grzesiek, oraz rząd garaży postawionych przez zarządców osiedla. Jeden z nich należał do Seibów, jednak ojciec Sary nie trzymał w nim samochodu, bo nigdy nie chciało mu się przejść tych kilkuset metrów do swojego bloku. Wykupiony wraz z mieszkaniem garaż stał się z czasem miejscem składowania ich rodzinnych przydasiów, w tym sterty książek o ezoteryce i czarnej magii, bo stary Seib był człowiekiem wiecznie poszukującym swojego miejsca na ziemi. To właśnie tutaj przez pewien czas znajdowała się kanciapa Grześka i Łysola, gdy w bloku trwał generalny remont i nie mogli zwyczajowo korzystać z piwnicy, a później garaż stał się jednym z miejsc, w których przesiadywali.

Idę nad garaże po żółtej, wysuszonej upałem trawie i zaczynam wspinać się na wzgórze. W jednej chwili przyroda atakuje mnie i osacza. Krzaki, drzewa otaczają mnie, zdając się wyciągać gałęzie w moją stronę, jakbym była w dzikim, odludnym lesie, a nie w centrum powiatowego miasta. Dzicz zagradza drogę i utrudnia przejście, co nie przeszkadza jej w szczelinach pokazywać fragmenty siatki starych ogródków działkowych. Paradoks skondensowanego miasta, gdzie jego środek jest równocześnie jego obrzeżami.

Wdycham zapach natury, rozgrzanej słońcem zieleni. Jakieś ptaki szamoczą się w gęstwinie, nie zważając na warkot stojącego na parkingu niżej samochodu. Ostrożnie stawiam kolejne kroki, robi się coraz bardziej stromo, coraz ciszej, coraz ciemniej. Przez te kilka lat zbocza Góry Cmentarnej zmieniły się w prawdziwą puszczę. Zawsze była zarośnięta, ale mniej, tak jakby drzewa i krzewy rosły razem z nami, nie chcąc pozostać w tyle.

W końcu ciemność się rozstępuje i wychodzę na słoneczną łąkę. Czuję wiatr na plecach, rozwiewa mi włosy, wpychając pojedyncze kosmyki do oczu. Przed sobą, kilka metrów wyżej widzę omszałe mury cmentarza, schowane w cieniu rosłych drzew, obok stoi wysoki maszt wieży radiowej. Na moment przymykam oczy, chcąc zapomnieć o wszystkim, co się tu wydarzyło, chcąc zapomnieć o mieście, które rozciąga się za moimi plecami w dole, i o osiedlu znajdującym się między cmentarzem a miastem.

Ściśnięte, zawieszone pomiędzy śmiercią a życiem. Pomiędzy tym, co było, a tym, co jest teraz.

Otwieram oczy i ruszam w stronę cmentarnego muru. Próbuję wdrapać się na niego, ale z tej strony to niemożliwe, jest za wysoki, osuwam się więc tylko, szorując plecami o szorstki kamień. Patrzę na widoczne w oddali bloki, patrzę na kościół, na ratusz, miasto i beskidzkie wzgórza. Wiatr wieje, zagłuszając moje myśli. Gdzieś z boku słyszę szelest liści i mam nieodparte wrażenie, że za chwilę wyłoni się spomiędzy nich Grzesiek.

Dokładnie tak jak wtedy.

6. Pax, pax, pax vobiscum. 2001

Nad miastem zapada zmierzch. Beskidzkie wzgórza widocznie odcinają się w różowej poświacie wieczoru od horyzontu, ale wiem, że nie minie chwila, a ciemność wszystko otoczy i wchłonie. Powinnam wracać, droga w dół jest pełna pułapek, a ja nie mam latarki. Jest mi jednak tak cholernie szkoda opuszczać to miejsce, jego cisza i spokój działają kojąco na duszę, choć przecież to cisza śmierci i przemijania. Jednak zawsze lubiłam tu przychodzić, już jako dziecko. Ojciec sadzał mnie na tym kamiennym murze i patrzyłam w dół na miasto, na bloki, gdzie mieszkaliśmy, na rozległą przestrzeń Pogórza Karpackiego. Tak jak teraz.

Róż nieba przechodzi w fiolet, gdy w końcu decyduję się zeskoczyć. Jest późno, minęła już dziewiąta, i choć są wakacje i nie mam nic do roboty, w domu niedługo zaczną się niepokoić, mimo że są przyzwyczajeni do moich zniknięć. Nie noszę ze sobą telefonu, bo nie lubię, gdy ktoś mnie przesadnie kontroluje, a to też za cenna rzecz, by brać ją na włóczęgi.

Oddycham jeszcze raz głęboko, wciągam świeże powietrze w płuca, tak odmienne od miejskich zapachów. Robię krok do przodu i słyszę, jak od strony wieży radiowej dobiega jakiś szelest. Trzask łamanych gałęzi sprawia, że już wiem — to nie żaden ptak ani obudzony nietoperz.

Powinnam rzucić się w dół i uciekać, lecz zamiast tego przyklejam się plecami do muru cmentarzyska. Usilnie staram się wtopić w ogrodzenie, zespolić z kamieniem, choć doskonale wiem, że to niemożliwe. Trzeba było jednak uciekać, nie ma szans, by ten ktoś lub coś mnie nie dostrzegli, łomotanie mojego serca słychać chyba nawet na rynku.

Wstrzymuję oddech i w tej samej chwili zza węgła wyłania się ciemny kształt. Nie wytrzymuję, zaczynam krzyczeć wniebogłosy, to coś również wrzeszczy, więc to chyba jednak człowiek, a nie żadne dzikie zwierzę.

Ciemny kształt zbliża się do mnie. Powinnam już z pięć razy uciec, wszyscy mają rację, jestem ciotą, lebiegą i idiotką. Teraz jest już jednak za późno, ten ktoś jest już przy mnie, pochyla się, widzę w ciemności krótkie włosy i szramę nad lewą brwią.

Grzesiek.

— Ja cię sunę, dziewczyno, aleś mnie wystraszyła. — Łapie się teatralnie za serce, nawet w takiej chwili się zgrywa, jak to on. — Co ty tu w ogóle robisz po nocy?

Milczę, nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć. Sama tak do końca nie wiem, co tutaj robię, prócz tego, że uciekam przed rzeczywistością.

— Siedzę — mówię wreszcie, co może jest głupie, ale przynajmniej najbliższe prawdy.

— To widzę. — Łypie na mnie podejrzliwie. — Coś ty w ogóle za jedna? Czekaj, czekaj… koleżanka młodej Seibówny, tak?

Koleżanka młodej Seibówny. Dużo powiedziane lub mocno przeterminowane.

— Powiedzmy. — Krzywię się z przekąsem, lecz jest już tak ciemno, że on pewnie nawet tego nie widzi.

— Fakt. Ona ostatnio aspiruje do starszego towarzystwa.

Coś w jego słowach wyraźnie wskazuje, że nie bardzo jest mu ta aspiracja na rękę.

— W końcu sama jest starsza — mówię i od razu mam ochotę odgryźć sobie język, takie to było durne.

Śmieje się cicho, pewnie ze mnie, bo jakby inaczej?

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki