Transfer. Pradawny dzwon - Alex Sand, Tomasz Niedzielski - ebook

Transfer. Pradawny dzwon ebook

Alex Sand, Tomasz Niedzielski

4,5

Opis

Wejdź w świat, w którym czas nie stanowi przeszkody, magia ściera się z technologią, a życie próbuje wygrać ze śmiercią.

 

W Pangei, pradawnej krainie ukrytej przed oczyma współczesnych, trwa rywalizacja o władzę i zasady. Potężny król wężowców prowadzi walkę z dzikimi wojskami maga Baltazara, zbliżając się w rejony, w które według mitycznych legend nie powinien się zapuszczać. To tam czekają na niego pozornie pokojowi, odziani w białe szaty wojownicy Śpiącego Miasta.

Tymczasem w zupełnie innej rzeczywistości inwalida wojenny i zarazem ochroniarz Instytutu Obrony Narodowej USA, Ozzy Mayers, nudzi się przy pracy w obiekcie, w którym trwają kolejne testy sonicznej maszyny czasu. Jest rok dwa tysiące czterdziesty dziewiąty, a ludzkość domyśla się, że skoki w czasie nie są już wyłącznie wymysłem fantastów. Grupa wolnościowców protestujących wobec obaw o zmienianie przyszłości, podejmuje szturm na budynek instytutu. Wśród nich jest Lily Johnson, do niedawna pracowniczka wielkiej korporacji, zwolniona z niej za coś, czym w przyszłości rzekomo miała zaszkodzić firmie. Wskutek nieprzewidzianego splotu wydarzeń Lily i Ozzy lądują w samym centrum sonicznej maszyny.

 

Powieść łączy w sobie dwa światy: ten z lat 2049-2070, USA, Polska oraz pogranicze polsko-ukraińskie – borykający się z problemami nowoczesności, zmianami klimatu, głodem i migracjami – oraz pradawny świat magiczny – ukryty przed oczyma „cywilizowanych” gdzieś za Antarktydą. Za sprawą amerykańskiego wynalazku światy, które miały zostać na zawsze rozdzielone, zaczynają się ze sobą ścierać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 580

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
milbookove

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna historia. Fani fantastyki się nie zawiodą, a do tego jest też brutalnie, momentami gorąco i też zabawnie. Polecam !
00

Popularność




Tej autorki w Wydawnictwie WasPos

CYKL PAN STRACH

Pan Strach #1

Człowiek w bandażach #2

POZOSTAŁE POZYCJE

Nie zapomnisz o tym, co Ci zrobiłem

Nie denerwuj jej

Po urlopie się żegnamy

Transfer. Pradawny dzwon #1 (duet z Tomasz Niedzielski)

Wszystkie pozycje dostępne również w formie e-booka

Copyright © by Aleksandra Niedzielska, Tomasz Niedzielski, 2023Copyright © Wydawnictwo WasPos, 2024All rights reserved

Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.

Redakcja: Kinga Szelest

Korekta: Aneta Krajewska

Projekt okładki: Magdalena Czmochowska

Zdjęcie na okładce : © by Adobe Firefly

Zdjęcie na okładce (mapa):© by katrin | Depositphotos

Wektor przy nagłówkach: © by pngtree

Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]

Wydanie I – elektroniczne

ISBN 978-83-8290-491-8

Wydawnictwo WasPosWydawca: Agnieszka Przył[email protected]

Spis treści

Oblężenie śpiącego miasta

1

2

3

4

Firewall

1

2

3

4

Płomień w ciemności

1

2

3

Nie jesteś sam

1

2

Infiltracja

1

2

3

Pyton

1

2

3

4

5

6

Legenda Baltazara

1

2

3

Tunel do domu

1

2

3

4

5

W potrzasku

1

2

Powrót króla

1

2

Wielkie zwycięstwo

1

2

Epilog

Oblężenie śpiącego miasta

1

Decyzja

Jeździec galopował najkrótszą znaną mu drogą. Umiejętnie omijał drzewa, krzaki i inne przeszkody stojące na jego drodze do celu. Słońce nie odbijało się od czarnej skóry szczelnie pokrywającej jego głowę i twarz. Tworzyło raczej iluzję, jakby to ciemność pochłaniała całe otaczające go światło. Gładką głowę jeźdźca, bez śladu włosów i zarostu na twarzy, charakteryzował też brak uszu, które umiejętnie zastępowały niewielkie wgłębienia. Od szyi w dół był odziany w kombinezon z czarnych, blado połyskujących łusek. Z bliska można było pokusić się o stwierdzenie, że zarówno kombinezon, jak i buty wykonano ze skóry węża, co dodawało jego sylwetce gibkości i dostojeństwa.

Tętent pędzącego konia brzmiał jak ciężkie uderzenia o stal i roznosił się echem. Siodło zwierzęcia, na którym mroczna postać mknęła tak szybko, jak mogła, także zrobiono z tej skóry, a tuż przy nim, na każdym z brzegów, wisiały długie, czerwone sztylety. Krwiste wzory widniały też na piersi jeźdźca i układały się na niej w symbol przedstawiający węża zjadającego własny ogon. Zarówno ten pieczołowicie wykonany znak, jak i jego czerwony, jaskrawy kolor oznaczały, że ten, który go nosił, pochodzi z wysoko postawionego rodu, a może i nawet z rodziny królewskiej. Rozdęte nozdrza galopującego zwierzęcia nie pozostawiały wątpliwości. Jeździec bardzo się spieszył.

Nie miał czasu do stracenia.

Wreszcie dostrzegł w oddali długo wyczekiwane, wyłaniające się na skraju jego pola widzenia kształty. Były to rozstawione na dużej powierzchni namioty. Widok robił wrażenie, a jego mroczność potęgowały unoszący się nad namiotami pył oraz widoczne z daleka stada ptaków krążących powyżej. Jakby tylko czekały na łatwy posiłek i nieuwagę istot tam obozujących. Jeździec, widząc swój cel, szarpnął mocno za uzdy i przeszedł w cwał, kierując się wprost do obozu. Wzniecając za sobą tumany kurzu, wjechał do środka przez nikogo niezatrzymywany.

Minął straż i ruszył w stronę centralnego namiotu, wyraźnie górującego nad pozostałymi. Po drodze mijał setki istot wyglądających tak jak on. Czarnoskórych, bezuchych, dobrze zbudowanych i czujnych. Jedynym, co ich od siebie odróżniało, były kolory kombinezonów. Przeważały czarne i ciemnozielone. Z rzadka można było też dostrzec jaskrawe barwy: seledynową, żółtą, białą oraz prążkowane i zygzakowate hybrydy tych odcieni. Wprawne oko wiedziało, że to właśnie oślepiające kolory świadczyły tu o wyższym stopniu w hierarchii.

Kiedy jeździec zbliżał się do głównego namiotu, w środku trwała akurat ważna rozmowa.

Wokół skupionego człowieka w wyraziście czerwonym kostiumie zgromadziło się dziś ledwie kilka osób. Najbliżsi doradcy, którzy zawsze byli gotowi na wezwanie swojego króla, chociaż ostateczne decyzje zawsze podejmował on sam. Jego głos był tutaj absolutnie niepodważalny.

– Królu, zapasy kurczą się z każdym dniem. Powinniśmy ruszać dalej – powiedział jeden z dowódców, ubrany w biały kombinezon z dwoma czerwonymi zygzakami na ramieniu.

Król, nie odpowiadając nic, myślą odegnał znużenie, które męczyło go przez ostatnie godziny. Przeszedł obok stojaka z okiem cyklopa służącym do obserwowania nieba, i wreszcie zbliżył się do stołu, na którym leżała mapa pobliskich ziem. Król jako jedyny miał na sobie wężowy kombinezon w czerwonym kolorze. Czerwień mogli tu nosić tylko członkowie rodziny królewskiej lub ludzie odznaczeni za szczególne zasługi.

Władca spojrzał na ramię swojego doradcy i jego zygzaki.

– Helionie, już dwa razy wykazałeś się swoją intuicją i ustrzegłeś mój ród od nieszczęścia – zaczął. – Ufam twojej ocenie sytuacji i zawsze słucham twoich rad. Od setek lat jednak nasza rasa nie zapuszczała się tak daleko i nie wiemy, co uległo zmianie, a co pozostało takie jak w wiekowych pergaminach – ciągnął. – Jak tylko powrócą zwiadowcy, podejmiemy tę decyzję razem.

– Zwiadowcy? – zdziwił się Helion. – Myślałem, że już powrócili.

– Wróciło dwóch z czterech. Południe i wschód są bezpieczne na odległość dziecięciu dni marszu, tyle od nich wiemy. Czekamy jeszcze na pozostałych.

Wejście do namiotu uchyliło się i stanęło w nim dwóch strażników.

– Panie! – Wskazali na zdyszaną postać za sobą.

– Wpuścić. – Król skinął głową. – Wchodź, Tajpanie, czekaliśmy na ciebie!

Jeździec wszedł, a król przyjacielsko klepnął go w ramię i skierował wzrok w stronę mapy. Dał mu ledwie chwilę na złapanie oddechu. Nie mieli wiele czasu.

– Opowiadaj, co widziałeś.

Tajpan jeszcze dyszał, ale natychmiast pochylił się nad stołem.

– Jesteśmy tutaj – powiedział i ustawił jeden z drewnianych bloków prosto na mapie. – Jechałem na zachód przez siedem dni i nic się nie działo.

Przesunął mniejszym klockiem, wskazując tym ruchem swoją trasę.

– Mniej więcej tutaj dostrzegłem niewielkie miasto. To będzie dziesięć dni drogi od nas – mówił, stawiając w tym miejscu kolejny, tym razem większy blok. – Miasto jest ogrodzone murem wysokim na trzy metry, a nad nim roztacza się niezwykła, szklana, całkiem okrągła kopuła. Całe to miejsce ma kształt koła. Może mieścić między… – zastanawiał się chwilę – stu pięćdziesięciu, trzystu ludzi, co jednak dziwne, wyglądało mi na opuszczone. Nie zbliżałem się, żeby nie zostać zauważonym, ale przyjrzałem się dobrze. Na murach nikogo nie było, bramy również pozbawione są straży. Nie widziałem też dymu ani nie słyszałem żadnych dźwięków.

– To by się zgadzało z tymi zapiskami – rzekł król i rozwinął leżący obok papier.

Zaczął czytać.

– „Ziemię tę zamieszkują ludy neutralne i pokojowo nastawione. Mieszkają we wnętrzu kopuły zwanej Śpiącym Miastem. Nie należy ich niepokoić…”

Przerwał czytanie, nie chcąc zagłębiać się w dalsze zabobony.

– Wydarzyło się coś jeszcze, mój panie – wtrącił Tajpan, a król skinieniem nakazał mu mówić dalej. – Kiedy zbierałem się do drogi powrotnej, zobaczyłem dymy na horyzoncie, od strony północnego zachodu.

Postawił kolejny duży blok na mapie. Klocek, który wybrał, bez wątpienia przedstawiał obraz dwóch armii wyraźnie ku sobie zmierzających. Pośrodku nich znajdowało się Śpiące Miasto.

Królewscy doradcy aż podskoczyli, widząc, co pojawiło się teraz przed ich oczyma.

– Nie ma czasu!

– Trzeba ruszać natychmiast.

Potakiwali zgodnie.

– Dobrze się spisałeś, Tajpanie – powiedział król. – Zostań z nami podczas narady, chcę z tobą później porozmawiać.

Młodzieniec skłonił się i odsunął tak, żeby nie przeszkadzać doświadczonym dowódcom. Wiedział, kim jest, ale znał swoje miejsce w szeregu.

Widząc rosnące wzburzenie doradców, król bez zwłoki zaczął przemowę.

– Oczywiście, wszyscy myślimy o tym samym. Dwie wrogie armie i warowne miasto pośrodku. Gdybyśmy spotkali się z wojskiem Baltazara na otwartej przestrzeni, to wszystko mogłoby się zdarzyć.

Zmarszczył czoło, ale nikt nie śmiał mu przerwać.

– Lecz… – kontynuował po chwili – gdybyśmy mieli obwarowany, murowany gród z bramą i stanowiskami strzelniczymi, to zwycięstwo byłoby gwarantowane. To ogromna przewaga w walce, a bronić tak można się w kilkudziesięciu przeciwko setkom i wygrać. Wiemy to my, ale musi też wiedzieć o tym Baltazar – dodał zamyślony. – Wyścig się zaczął i ten, kto pokona Śpiące Miasto, zwycięży.

– To prawda, mój panie – odezwał się jeden z doradców. – Jeśli Tajpan ma rację i miasto jest opuszczone, to wygramy bez strat, a nawet jeśli jest tam trzystu wojowników, to nasza przewaga i tak jest miażdżąca. Mamy dziesięć tysięcy konnicy, trzydzieści piechoty i dziesięć obsługi, rzemieślników, kucharzy i kowali – wyliczał. – Zalejemy ich samą masą.

– Helion ma rację, panie – potwierdził stojący przy jego boku doradca w jaskrawozielonym kombinezonie. – Proponowałbym jednak, dla sprawniejszego ataku i zminimalizowania strat, żeby po dotarciu do bram tego miasta wykorzystać rzemieślników do budowy dwumetrowych drabin i taranów. – Wskazał palcem miejsce na mapie. – Konnicę trzymałbym na uboczu, dopóki bramy nie zostaną otwarte przez piechotę.

Król skinął głową z uznaniem.

– Mądra rada… – odezwał się mężczyzna stojący tuż obok, ale w jego głosie dało się wyczuć wahanie. – Nie jestem jednak całkiem przekonany do tego planu. – Zauważcie, że Śpiące Miasto jest w tym samym miejscu od setek, a może i tysięcy lat i nikt go nie podbił. Nikt się nim nie zainteresował. Dlaczego? – zapytał. – Poza tym, kto wie, może mamy w nim sojuszników? Wiele miast jest oburzonych praktykami Baltazara.

– Cenię cię, Lachesisie, za twój odmienny punkt widzenia. – Król zastanawiał się przez chwilę. – Nie mamy jednak wyjścia. Jeśli miasto nie jest po naszej stronie, to… będziemy mieli wroga za plecami, a tego nie chcę. Już prędzej spalę ich na pył, żeby oczyścić przedpole. Ich mury i zabudowania przysłużą się nam bardziej niż niepewne sojusze.

Lachesis nie dyskutował więcej, choć wciąż wątpił. Niemniej nie miał prawa podważać woli swojego władcy.

Wszystko wydawało się jasne i zrozumiałe. Przedłużająca się cisza była oznaką, że nikt nie ma nic do dodania i pora wydać ostateczny rozkaz.

– Dobrze więc – rzekł król. – Decyzja zapadła. Zwijamy obóz i ruszamy natychmiast.

Dowódcy pokłonili się i opuścili namiot, żeby zrealizować wolę swojego przywódcy i dopiąć wszelkich przygotowań.

Król obrócił się i spojrzał troskliwie na przybyłego wcześniej zwiadowcę, który nadal stał na uboczu. Podszedł i objął go ramieniem.

– Gdzieś ty był tak długo, synu? Zamartwiałem się – przyznał. – Zadanie zwiadowcy jest dla ciebie zbyt niebezpieczne. Jeden już nie powrócił, a z tego, co mówiłeś o ogniach, musiał zostać złapany.

– Byłem ostrożny ojcze, nie ryzykowałem – odparł Tajpan. – Jeśli jednak zechcesz mi zmienić funkcję, to przyłącz mnie, proszę, do wojsk, chcę walczyć. Nieważne, czy w konnicy, piechocie, czy jako łucznik, chcę być w centrum wydarzeń, a nie ciągle na uboczu, jak mysz. Jestem wężem, a nie myszą.

– Gorąca głowa. – Król uśmiechnął się do niego jak do dziecka. – Węże są szybkie, są też jadowite i śmiertelnie niebezpieczne, ale pamiętaj, Tajpanie, że to, co charakteryzuje nasz ród, to spryt i mądrość. Nie dopuszczamy do brawurowych, bezsensownych akcji, nie ryzykujemy więcej, niż trzeba, i wtedy, kiedy nie jest to opłacalne – perorował. – I… zawsze mamy zabezpieczone tyły. Dlatego właśnie chciałem z tobą rozmawiać.

Tajpan nie dyskutował więcej, znał swoje położenie i obowiązki wobec rodu. Odpuścił więc i pokłonił się nisko.

– Jak mogę ci się przysłużyć, królu?

Władca westchnął i przejechał czarną dłonią po czerwonych łuskach swojego kombinezonu. Zawsze dziwnie się czuł, kiedy członkowie rodziny zwracali się do niego, używając oficjalnego tytułu.

– Zadanie, które mam dla ciebie, wyznaczam jako król i jako ojciec. Gdyby coś się stało, muszę wiedzieć, że miasto i rodzina są bezpieczne i w dobrych rękach. – Wziął głębszy oddech. – Nie mogę spełnić twojej prośby i nie wyruszysz z nami. Wracasz do domu, na Skalniak.

Tajpan westchnął ciężko, bo to oznaczało, że przygoda dla niego właśnie się kończy. Po jego twarzy było widać rozczarowanie, ale wiedział, że powinności są ważniejsze niż jego osobiste aspiracje.

Patrzył, jak jego ojciec siada przy stole i szybko, ale z uwagą zapisuje coś na długim pergaminie. Jego ruchy były pewne, wyważone, jakby doskonale wiedział, co pisze, i jakby nie wymagało to żadnych poprawek. Król nie odesłał Tajpana, więc młodzieniec stał i cierpliwie czekał. Wreszcie piszący postawił na dokumencie ostatnią kropkę i złożył na dole swój podpis.

– Weźmiesz ze sobą ten pergamin – odezwał się do syna. – Są tu wytyczne dla Kacpra i Melchiora. Dopilnujesz, żeby je otrzymali i zrozumieli, a tobie ich treść przedstawię teraz.

Rozwinął dokument i przeczytał.

– Wyruszamy do starcia z wojskami Baltazara. Planujemy podbić Śpiące Miasto i zza jego bezpiecznych murów dalej toczyć walkę. Jeśli sytuacja rozwinie się niepomyślnie dla nas i stracę życie, wtedy należy sprowadzić z wygnania mojego najstarszego syna, Curtusa. To jemu prawem starszeństwa należą się władza i tron. Tajpan zaś w dniu powrotu starszego brata zostanie skazany na wygnanie, tak żeby bracia więcej się nie spotkali i nie próbowali pozbawić się życia. Dopiero po śmierci Curtusa młodszy brat będzie mógł powrócić, by zająć miejsce starszego. – Przerwał i spojrzał na wpatrującego się w niego mężczyznę – Wybacz mi. Jesteś synem, o jakim każdy ojciec marzy. Jako król muszę jednak postępować zgodnie z prawem i to jedyne, co mogę zrobić, żeby uchronić cię przed bratem.

– Możesz zrobić coś o wiele lepszego, tato – odpowiedział mu Tajpan bez cienia wahania czy urazy. – Wróć cały i zdrowy i żyj długie lata. Ten wasz plan wydaje się dobry, obawiasz się czegoś?

– Zawsze należy się obawiać, Taj. Dobry władca martwi się bez przerwy, ale masz rację i plan jest wystarczający, choć mało precyzyjny. Zawsze korygujemy wszystko w trakcie bitwy, ale zwycięstwo zależy od tego, jak szybko przejmiemy miasto.

Rozmowę przerwali im rzemieślnicy, którzy bez ceregieli weszli do środka, po czym zaczęli wybijać kotwy i wyciągać trzpienie z konstrukcji namiotu. Wszyscy uwijali się i robili, co trzeba.

Król wsunął papier w tubę i podał ją synowi. Pożegnali się silnym uściskiem i rozeszli.

Chwilę później jeździec w czarnym kombinezonie z czerwonym symbolem węża na piersi obracał się już w siodle. Miejsce, które przed chwilą było tętniącym życiem obozem, teraz przypominało ogromny plac budowy z wydeptaną ziemią i bez śladu zieleni.

Wraz z tumanem kurzu unoszącym się za wojskiem odchodziła także jego szansa na piękną walkę i bohaterskie czyny. Spuścił głowę i wolnym tempem ruszył ku przeznaczeniu wypisanemu na karcie pergaminu.

*

Pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy zwalniało tempa, widząc, że słońce opada już ku zachodowi. Wybrano dogodne miejsce na nocleg. Noc była pogodna, więc poza namiotami dowództwa nie rozkładano osłon przed deszczem czy wilgocią. Wojownicy mieli świadomość, że ruszają do boju, a ich mobilność jest kluczowa do osiągnięcia zwycięstwa. Po wyznaczeniu straży nocnej każdy kładł się już w wolnym miejscu i mimo ekscytacji oraz buzujących przed nadchodzącą bitwą emocji, kto mógł, zmuszał się do zamknięcia oczu i zregenerowania organizmu chociaż na kilka godzin. Noce o tej porze roku bywały wyjątkowo krótkie i trzeba je było dobrze wykorzystać.

W obozie zapadła cisza, ale dowódcy do późna ustalali najdrobniejsze szczegóły jutrzejszej podróży. Ostatecznie, po kilku godzinach rozmów rozeszli się na odpoczynek do oddalonych od siebie miejsc.

Król został sam w namiocie, położył się i rozmyślał o tym, co właśnie ustalili. Rozmyślał też o synu, którego odesłał, chociaż chętnie widziałby go przy swoim boku. Tajpan był dobrym zwiadowcą i dobrym wojownikiem, ale ciążyła na nim krew królewskiego rodu i wiążąca się z nią odpowiedzialność. Władca czuł zmęczenie i powoli opadały mu powieki. Sen nadchodził szybko, a obrazy, o których myślał, coraz bardziej się rozmazywały. Na granicy widzialności zamajaczyły przed nim jakieś kształty. Przybrały one dziwne, chociaż wciąż ludzkie formy i wszystko nagle się wyostrzyło, zyskując głębię, teksturę i barwę.

Wtedy król zobaczył na wprost siebie czterech ludzi w długich, białych szatach. W tym odzieniu wszyscy czterej wyglądali niemal jak Kacper, jego zaprzyjaźniony magik. Mieli białe skóry, zarośnięte twarze oraz odstające uszy o kształcie jakichś morskich żyjątek. Obok niego stali też jego dowódcy i przyjaciele, a przecież dopiero co się z nimi pożegnał. Zerkali to na króla, to na ludzi w białych szatach i sprawiali wrażenie tak samo zaskoczonych jak on. Patrzyli po sobie, nie rozumiejąc, co się dzieje. Król zauważył też, że nawet jego najbliżsi nie wyglądają tak, jak powinni byli. Zamiast zwyczajowych dla wężowców szat mieli na sobie takie same, białe przyodziewki jak ci obcy ludzie naprzeciw.

– Witajcie, przyjaciele – odezwał się do nich jeden z tych dziwaków. – Widzę wasze zaskoczenie, więc pozwolę sobie wszystko wytłumaczyć.

Wężowcy spojrzeli na siebie, niczego nie rozumiejąc, a on kontynuował:

– Ściągnęliśmy was tutaj, żeby porozmawiać o waszych planach i zamiarach. Jesteście na obrzeżach naszej ziemi, o kilka dni drogi od naszego miasta. Macie liczną armię, a my nie znamy waszego celu.

Jeden z doradców króla z niepokojem sięgnął ku nodze, przy której zwykle trzymał broń, i nagle zareagował.

– Jak to nas ściągnęliście? Gdzie moja broń? – spytał.

– Spokojnie, tutaj nikt nie potrzebuje broni – wyjaśniła postać. – Stworzyliśmy przyjazne środowisko, które znacie, jesteście w gronie ludzi, z którymi podejmujecie decyzje, i w takiej samej liczbie jak my. Stroje również mamy takie same: w neutralnym kolorze, tak żeby nikt nie czuł się gorzej lub lepiej niż pozostali.

– Jesteście więc magami? – zapytał inny z królewskich doradców.

– Nie – odparł mężczyzna w białych szatach. – Wszyscy teraz śpimy, a we śnie wszystko, podkreślam wszystko jest możliwe. Nasz lud potrafi manipulować snem według własnych potrzeb. Znaleźliśmy się tutaj, dostosowaliśmy otoczenie i odnaleźliśmy was. Od tysięcy lat żyjemy w zgodzie ze wszystkimi gatunkami i jesteśmy miastem neutralnym. – Zawiesił na chwilę głos, podkreślając wagę tych słów, a potem kontynuował: – Opowiedziałem już sporo o nas, ale nadal nie wiem, co was sprowadza do nas w gościnę.

Wężowcy spojrzeli po sobie uważnie, zastanawiając się, co należy uczynić, co można powiedzieć, a czego nie. Każdy z nich był ubrany tak samo i istniała spora szansa, że żaden z przybyszów nie wie, kto z nich podejmuje decyzje, kto jest królem, a kto doradcą. Mieli gotową procedurę na taką ewentualność. Zdrowie i bezpieczeństwo króla zawsze były punktem numer jeden. Helion odebrał dyskretny, wzrokowy sygnał od władcy i przejął inicjatywę, zachowując się jak ktoś, kto jest liderem i przywódcą. Nie trzeba mu było niczego tłumaczyć, dobrze wiedział, jaka jest jego rola. Wysunął się do przodu i z wypiętą piersią przemówił.

– Przyjaciele. Obawiam się, że nie mam dla was dobrych informacji. Nasi zwiadowcy wykryli armię zbliżającą się do waszego miasta od północnego zachodu. Kilka dni drogi stąd – wyjaśnił. – Czekaliśmy na te wrogie nam wojska, prowadzone przez wywrotowca i szarlatana zwanego Baltazarem. Zmienił on jednak swój dotychczasowy kurs i wszystko wskazuje na to, że planuje podbić wasze ziemie i wykorzystać przejęte fortyfikacje do starcia z nami. Jako wasi sojusznicy pragniemy wam pomóc. – Helion mówił wyraźnie, a jego głos wyrażał całkowitą pewność siebie. – Wpuśćcie nas za bramy miasta, a odeprzemy atak, pokonamy szaleńca i ruszymy w swoją stronę.

– To bardzo szlachetne. My was wpuścimy, a wy po wszystkim opuścicie nasze miasto? – Siwowłosy z odstającymi uszami w kształcie morskich żyjątek zamyślił się i uśmiechnął troskliwie. – Wczorajszej nocy mieliśmy tę samą rozmowę z tym, jak go nazwaliście… Baltazarem? Zadeklarował, że obierze inny kierunek, omijając nasze tereny i nie niepokojąc nikogo. Dziś rano, zgodnie z daną nam obietnicą, wyruszył w tamtą stronę. Jak więc widzicie, ryzyko ataku nie istnieje. Wy również możecie opuścić nasze ziemie.

Wężowcy znowu spojrzeli po sobie, zaskoczeni nowinami.

Czyżby Baltazar przestraszył się tej garstki dziwaków? To niemożliwe, to musi być blef, oni pewnie współpracują – myśleli zgodnie i wcale nie musieli o tym ze sobą rozmawiać.

Zarówno na polu walki, jak i podczas planowania rozumieli się bez słów.

– To bardzo dobre wieści, przyjaciele – powiedział Helion – W takim razie skorzystamy z prawa gościny i zabawimy kilka dni w waszym mieście, uzupełnimy zapasy, odpoczniemy i upewnimy się, że jesteście bezpieczni.

– Odmawiamy – zaprotestował natychmiast Siwowłosy. – Prawo gościny nie dotyczy uzbrojonych wojsk, nie dotyczy też Śpiącego Miasta. Nasze mury mogą przekroczyć tylko zaproszeni, pojedynczy wybrańcy. Wy nie jesteście zaproszeni.

Helion zmarszczył brwi i nagle okazał gniew.

– Jak śmiesz mówić do nas w ten sposób? Czy nie widzisz pięćdziesięciotysięcznej armii u progu tego chlewu, jaki nazywasz miastem? Zrobimy, co uznamy za stosowne, i nie potrzebujemy zaprosin jakiegoś hochsztaplera z sennych wizji.

Siwowłosy minimalnie zmarszczył czoło.

– Jak sobie życzysz, mój panie – rzekł, patrząc na swoich ludzi. – Zatem nie będę już więcej was niepokoił. Muszę jednak poinformować, że jeśli zrobicie jeszcze choć jeden krok w stronę Śpiącego Miasta, będziemy musieli użyć siły, żeby się bronić. Cena, jaką zapłacicie za upór, nie będzie tego warta.

– Jak śmiesz ty… – Helion zjeżył się i nagle przerwał w pół słowa.

Jego ciało natychmiast znieruchomiało, a usta jakąś dziwną siłą się zrosły i w żaden sposób nie mógł ich otworzyć, by dokończyć zdanie. Oczy z wysiłku podbiegły mu krwią, ale usta pozostały zamknięte.

Czterej przybysze ze Śpiącego Miasta po kolei podeszli do prawdziwego króla, dając znać, że od początku wiedzieli, kim jest. Pokłonili mu się nisko, a każdy z nich zwrócił się do niego tymi samymi słowami.

– Okaż swą mądrość, królu.

– Okaż swą mądrość, królu.

– Okaż swą mądrość, królu.

– Okaż swą mądrość, królu.

Potem skierowali się w stronę wyjścia, a ich sylwetki pobladły i zafalowały.

Po chwili wszystko rozmazało się i nabrało pastelowych ciepłych kolorów. Jasne owieczki przeskakiwały z chmurki na chmurkę po błękitnym niebie, a tłuściutki cherubinek wygrywał na swej harfie leniwą melodię.

Targany niepokojem król obudził się i dłuższą chwilę trwało, zanim zdołał oddzielić rzeczywistość od nocnych majaków.

Wstał i powoli rozejrzał się po namiocie.

Światło dzienne przebijało się przez materiał, rozjaśniając jego wnętrze.

– Więc jest już rano? – zapytał siebie, nie będąc tego pewnym.

W namiocie był sam, a wszystko wokół niego wydawało się takim jak wcześniej.

Każda rzecz leżała na swoim miejscu.

– Czy to na pewno był tylko sen?

Zadumał się, kiedy zasłona namiotu gwałtownie się rozwarła.

– Królu?!

Helion wszedł do środka z zaniepokojoną miną. Obserwował władcę i zdecydowanie coś go trapiło, ale nie wiedział, jak o tym powiedzieć swojemu panu.

– O co chodzi, przyjacielu?

Do namiotu weszło pozostałych dwóch doradców z równie kwaśnymi minami. Żaden z nich się nie odezwał.

– Więc… – zaczął król – jak rozumiem, wszystkich nas w nocy spotkało to samo? – spytał.

Doradcy pokiwali głowami.

– Czy to w ogóle możliwe, żeby czterech dorosłych mężczyzn śniło ten sam sen? – Helion patrzył na niego, jakby szukał w królewskiej mądrości jakiejś odpowiedzi. – I to razem? Ja raczej nigdy nie mam snów, a na pewno nie pamiętam ich tak dobrze.

– Potwierdźmy więc… Wam też śnili się delegaci ze Śpiącego Miasta, którzy grozili nam i nie pozwolili iść dalej?

– Tak. – Helion odetchnął, jakby ciesząc się, że nie miał urojeń. – Mówili też, że Baltazar poszedł inną drogą.

– Bez wątpienia blefują. Chcą zyskać na czasie, żebyśmy nie ubiegli tego łachudry – dodał król.

– Muszę przyznać, że zaimponowali mi taką umiejętnością. Weszli w nasze sny i przejęli je. Niejeden by się przestraszył… – Helion drapał się po czole. – Sam dalej nie mogę w to uwierzyć. Ten sam sen, tak realny.

– Źle trafili z pogróżkami. Jesteśmy Wężami, a nie płochliwymi myszami!

– Pięćdziesiąt tysięcy uzbrojonych i wyszkolonych żołnierzy przestraszyło się trzystu śpiących iluzjonistów – wtrącił nagle inny doradca. – Wyobrażacie sobie? Cała Pangea by o nas mówiła.

Król rozmyślał, przysłuchując się. W końcu nabrał powietrza w płuca i powiedział;

– Nie obchodzi mnie to miasto i nie zamierzam rozpamiętywać pogróżek. Nawet się im nie dziwię. Ja też nie pozwoliłbym obcej armii wejść za swoje mury – przyznał. – Naszym celem tutaj jest Baltazar. To on wypowiedział nam bitwę i musimy ją podjąć. Takie są odwieczne prawa. Wyruszyliśmy mu naprzeciw, żeby nie bić się pomiędzy własnymi domami i nie słuchać płaczu kobiet i dzieci. Nawet jeśli ci senni wysłannicy mają rację i on zawrócił, by obrać inną drogę, to i tak będzie nas szukał.

Król wbił spojrzenie po kolei w każdego ze swoich ludzi.

– To miasto daje zbyt dużą przewagę, żeby móc je zignorować – powiedział stanowczo i już było jasne, że podjął decyzję. – Ruszamy do ataku, a po wygranej właśnie tam zmierzymy się z Baltazarem. Zostało nam osiem dni drogi. Zgnieciemy ich nawet za cenę kilku dni koszmarów. Zwijać obóz. Ruszamy!

2

Uru

Przemieszczali się umiarkowanym tempem. Przeprawa wielkich oddziałów nigdy nie była łatwa logistycznie, a najwięcej pracy kosztowała rzemieślników. Kiedy wojska ruszały do ataku, to ci wszyscy cieśle, kucharze, rusznikarze, kowale i cyrulicy pozostawali z tyłu. Dla nich wojna trwała teraz. Biegali z narzędziami, ścinali drzewa, budowali mosty i kładki, podkuwali konie, rozdawali żywność, udzielali pierwszej pomocy i rwali zęby wojownikom, którym od różnego tu żywienia wykrzywiało szczęki. To właśnie dzięki ich poświęceniu i wylanym potom o bohaterskich czynach innych można było czytać później sagi i powieści.

– Jeszcze tam, Uru! – Ktoś wskazał palcem na niebezpiecznie wyginającą się belkę podporową.

Górą, po prowizorycznym moście przechodziły dziesiątki ludzi i koni, a jeszcze zanim jedni z niego zeszli, już następni wchodzili, zwiększając obciążenie.

Młodzieniec pozbawiony wężowego kombinezonu, mający na sobie luźne, jasne ubrania, szybko zbiegł po stromym spadzie, dopadł do wyginającej się belki i swoim młotkiem dobił klin. Usłyszał, jak pod siłą jego uderzenia coś w drzewie boleśnie jęknęło. Rozejrzał się i zobaczył, że na ubitej trawie, tuż pod belką, leży kawałek wybitego sęka. Machnął ręką, uznając, że się przesłyszał, a potem szybko i sprawnie przybił kilka kolejnych desek dla wzmocnienia konstrukcji.

Dołożył też między nimi dodatkową podporę dla rozłożenia nacisku.

– Dzięki! – krzyknął z góry mężczyzna, widząc, że belka jest już na swoim miejscu.

Uru był zły. Kolejny raz musiał poprawiać po kimś robotę, a tego nie lubił.

– Czy oni naprawdę nie potrafią poprawnie obliczyć podpór i rozkładu ciężaru?! – pytał siebie w złości. – A zresztą… – uśmiechnął się nagle i podniósł swój młotek, patrząc na jego piękne zdobienia – więcej pracy dla nas, mój przyjacielu – rzucił, a następnie pocałował obuch.

Nie marnując czasu, ruszył biegiem dalej, bo roboty było w bród, i to do późnych godzin. Chłopak miał wrodzony talent. To, czego inni uczyli się latami, on łapał w lot. Nie interesowały go zarobek, chwała w boju ani sława. Tym, co go nakręcało, było samo budowanie i naprawianie. Czuł się naprawdę szczęśliwy, kiedy budował. Dawno temu to dziadek zaszczepił w nim tę miłość.

Gdy kilka lat temu wiekowy mężczyzna nie miał już sił do pracy i podarował mu własny, niezwykły młotek, powiedział coś, co Uru zapamiętał na zawsze.

– To prawdziwy skarb, chłopcze, jest w naszej rodzinie od wielu pokoleń – mówił z namaszczeniem. – Ja dostałem go od swojego dziadka, a on od swojego i tak dalej. Teraz ja daję go tobie, a ty oddasz swojemu wnukowi, kiedy nadejdzie czas.

– Wnukowi? – zdziwił się wtedy Uru – A czemu nie synowi?

– Synowie zawsze chcą być inni niż ich ojcowie. Kiedyś to zrozumiesz, zresztą… – Machnął ręką. – Nieważne. Spójrz na ten obuch. Mimo wielu lat nadal jest idealnie zachowany, błyszczący i mocny. Z jednej strony płaski, a z drugiej zaostrzony. No i ten piękny grawerunek na trzonku.

– Co oznacza ten napis, dziadku?

– To stary język. Nie znam nikogo, kto mógłby to potwierdzić, ale mój dziadek mówił, że to znaczy: zbuduj świat cały.

Uru często wspominał tę historię i za każdym razem wydawała mu się coraz bardziej mistyczna. Uśmiechnął się do swoich myśli i wbił ostatniego śledzia napinającego jeden z namiotów. Zapadała już noc, więc pora, żeby i on udał się spać. Nie szukał swojej grupy, nie dołączał do innych rzemieślników. Lubił niezależność i nie był typem osoby wiążącej się z innymi. Obchodziło go tylko budowanie. Położył się wygodnie pod najbliższym drzewem i westchnął. Jedną rękę wsadził pod głowę, a drugą sięgnął po swój młotek. Opuszkami gładził napis, aż sen sam go ogarnął.

Ciemność i cisza zaczęły nabierać pastelowych barw i energicznych, skocznych rytmów. Uru poczuł się jak za dziecka. Pełen energii, entuzjazmu i ufności. Niebo było różowe, a ziemia jakaś oliwkowa i nijaka, bez trawy, zagłębień, bez niczego. W pobliżu zaczęły się pojawiać dzieci, takie jak on, ciemnoskóre, trochę glistowate, radosne. Zrobiło się gwarno. Jedni śpiewali, inni tańczyli, kolejni znów bawili się w coś, czego nie rozpoznawał z daleka. Wokół niego słychać było kupę śmiechu i pisków.

– Bawisz się? Baw się – powiedziała do niego jakaś dziewczynka. Zwykła sympatyczna dziewczynka. – Chodź, będziemy się bawić! – zachęcała.

Uru rozejrzał się i stwierdził, że bardzo mało tutaj dziewczynek. Nie wiedział, skąd w ogóle się wzięły. Nie wiedział, co ma robić, więc niezbyt chętnie poszedł za nią i słyszał, jak dalej nawołuje inne dzieci do wspólnej zabawy.

Dziewczynka podskoczyła, raz na prawej, raz na lewej nodze.

– Skaczcie! – wołała. – Skaczcie!

Dzieci z dużą frajdą powtórzyły ten skok, przekomarzając się o to, kto zrobił to lepiej.

Uru wzruszył ramionami i usunął się w bok. Nie bawiły go takie rozrywki. W końcu on już od małego chciał tylko budować, a to wyglądało tak dziecinnie. Nie na miejscu. Nie podobały mu się takie pomysły, ani to, jak dziewczynka wszystkimi dyryguje.

– Wyżej! – Wybiła się z dwóch nóg i skoczyła wysoko.

Uru miał wrażenie, że poznaje kilkoro z mijanych dzieci. Wydawało mu się, że mają rysy jego znajomych, zarówno rzemieślników, jak i wężowców, ale szybko odepchnął od siebie tę myśl, to przecież było niemożliwe. Dostrzegł, że w innych miejscach dziewczynki skupiają wokół siebie dużą uwagę. To było dziwne i nie potrafił tego wytłumaczyć. Dzieci skakały i bawiąc się, szły cały czas na przód, w jakieś nieokreślone miejsce.

– Hej! Popatrzcie tam! Sam król przyszedł zobaczyć, jak się fajnie bawimy!

Nieopodal rzeczywiście siedział król wraz ze swoimi doradcami. Mężczyźni opierali się łokciami o stół pokryty długim materiałem i uśmiechali się bez ruchu. Mieli dziwnie szerokie uśmiechy i zarazem niepasujące do nich, smutne, jakby rozbiegane oczy. Dzieci, przechodząc obok stołu, machały do nich, lecz żaden z członków królewskiej świty nawet się nie poruszył. Uśmiechali się tylko i patrzyli.

Ktoś krzyknął radośnie.

– Wow! Patrzcie! Patrzcie! Chmurka!

Grupa dzieci doszła właśnie do końca oliwkowej ziemi. Przed nimi rozpościerały się przepaść i mnóstwo krążących wokół niej puszystych, białych chmurek. Dziewczynka żwawo wskoczyła na jeden z obłoczków, a potem przeskoczyła na drugi i wróciła na swoje miejsce.

– Ha, ha! Bawcie się! Czemu się nie bawicie? – wołała rozbawiona.

Wskoczyła ponownie na chmurkę, pokazując im, jak to się robi. Coraz większa grupa maluchów przekonywała się do tego, że to jest fajne, i zaczęła ochoczo wskakiwać na białe obłoczki. Wszyscy śmiali się, piszczeli i z zapałem bawili w ganianego.

Uru podszedł do krawędzi i wsadził palec w przepaść, a cała sytuacja wydawała mu się niedorzeczna. Zupełnie nielogiczna. Dotknął przelatującej obok niego chmury i ostatecznie się cofnął. To wszystko nie było normalne.

– Czemu się nie bawisz? Baw się! – Dziewczyna poświęciła mu teraz całą uwagę.

– To głupia zabawa. Nie podoba mi się.

– Jest fajna! Zobacz, wszyscy się bawią i wszyscy mówią, że jest fajnie.

– Ja lubię inne zabawy.

– Ty się boisz! Jesteś małą myszką i się boisz!

Zaczęła się śmiać, a inne dzieci jej zawtórowały.

– Głupia jesteś! – Uru odwrócił się obrażony i ruszył z powrotem.

Nagle tuż przed nim wyrosła ta sama dziewczynka, która dopiero co była na chmurce.

– Sam jesteś głupi i nie umiesz się bawić! – powiedziała, a w jej dłoni pojawił się nóż.

Uru spojrzał na nią zaniepokojony, a potem cofnął się kilka kroków. Dziewczynka wciąż się do niego zbliżała i kiedy zobaczył, jak mała bierze zamach znad głowy i szykuje się do zadania mu ciosu, cofnął się jeszcze szybciej, potknął o coś i upadł.

Uśmiech dziewczynki gwałtownie się zmienił. Mała zacisnęła zęby i wykrzywiła usta, a Uru nie wiedział, co robić. Przez moment wydawało mu się, że nie może się ruszyć, jakby coś go blokowało. Chciał krzyknąć, ale nie mógł wydobyć z siebie nawet jednego słowa.

Wreszcie, widząc zbliżające się ku głowie ostrze, uniósł rękę w zupełnie bezsensownym odruchu i zamknął oczy.

*

Niepozorny sęk, który wypadł z belki naprawianej przez Uru, długo leżał w trawie bez ruchu. Udawał, że go nie ma, i nikt nie zwracał na niego uwagi. Wokół biegali budowniczowie, przejeżdżali wężowcy, a nawet raz przeszedł po nim zielony żuk. Sęk obserwował wszystko swoimi małymi oczkami, ale bał się choćby drgnąć. Mogli po nim deptać – nie ruszało go to, był twardy. Mogli na niego nasikać – to tylko sprawiało, że czuł się odżywiony.

Wreszcie, kiedy zapadła nocna cisza, uchylił oko i wypuścił z siebie dwie długie, patykowate nogi. Jęknął cicho, bo zadek jeszcze go uciskał od potężnego uderzenia młotkiem.

Gdy w końcu poczuł się bezpiecznie, powoli zaczął się uśmiechać. Ten młody człowiek go uwolnił! Nareszcie! Tyle lat siedział uwięziony w drzewach, a teraz, podróżując ich sokami, z gałęzi na gałąź, trafił właśnie na tę belkę i na młot tego młodzieńca! Co za szczęście! Był wolny! Gdyby tylko mógł podziękować temu chłopcu. Och, zrobiłby dla niego wszystko.

Spojrzał na swoje drobne, ale nad wyraz wytrzymałe ciałko, na długie nogi, które jeszcze trochę się trzęsły, a potem wypuścił z brzegów wiotkie ramiona. Oparł niewykształcone dłonie na trawie i poczuł, jak z jej soków płynie do niego moc. Jedzenie. Bardzo go teraz potrzebował. Chłonął zapachy każdego źdźbła trawy i soczystej ziemi, a one chłonęły jego. Były naturą i on był naturą. Twarde jak skorupa ciało zaczęło lekko mięknąć, a pod wpływem odżywczych płynów czerpanych z trawy czubek jego głowy porosły zielone liściowłosy. Najadł się do syta i wstał, żeby rozprostować swoje zdrewniałe słoje. Wiedział, że to potrwa.

Z daleka dostrzegł niewielką kałużę i sunąc blisko ziemi, żeby nie zdradziły go długie nogi, dotarł do niej i przejrzał się w lustrze brudnej wody.

– Wróciłem – powiedział zadowolony.

*

Król zasnął i niemal natychmiast się ocknął – w pełni świadomy, wciąż jednak pozostając w swoim śnie.

– Rozczarowałeś nas, królu. – Usłyszał wibrujący głos, który przelatywał raz z boku raz z tyłu, zupełnie jakby osoba wypowiadająca te słowa, krążyła gdzieś wokół.

Władca chciał zapytać, kim jest ten człowiek, lecz nie mógł wypowiedzieć ani jednego słowa. Jego usta były ściśnięte i chociaż napinał je z całej siły, nie był w stanie ich otworzyć.

– Daliśmy ci szansę, żeby się wycofać, odpuścić.

Głos przychodził znikąd i zewsząd.

Król domyślił się już, że ma do czynienia z tymi samymi osobnikami co zeszłej nocy. Był w pełni świadom sytuacji, lecz nie wiedział, co ci ludzie mogą mu zrobić podczas snu. Może tylko porządnie wystraszyć?

– Zignorowałeś, zlekceważyłeś.

– Zignorowałeś, zlekceważyłeś.

– Zignorowałeś, zlekceważyłeś.

– Zignorowałeś, zlekceważyłeś.

Słowa pulsowały w uszach władcy.

Niebo wydawało się różowe, a ziemia była w kolorze brudnej zieleni. Na wprost siebie król zauważył długą ławę pokrytą białym obrusem i cztery krzesła. Przez cały czas nie miał żadnej władzy ani kontroli nad swoimi członkami. Czuł, że nie może się poruszyć ani wypowiedzieć słowa. Jedyne, nad czym miał władzę, to oczy. Mrugnął kilka razy i już znalazł się przy stole, na jednym ze stojących obok niego krzeseł.

– Lekcję dostaniesz.

– Nauczysz się pokory.

– Wrócisz, skąd przybyłeś.

– Popamiętasz.

W tym samym miejscu co on na wolnych dotąd krzesłach nagle pojawili się jego doradcy. Oni również w żaden sposób nie mogli się poruszyć, komunikować między sobą ani bronić. Wszyscy byli jak związane gryfy w klatce, a smutek i ból mogli wyrazić jedynie spojrzeniem.

– Idą. Już idą jak owieczki na rzeź.

Przed obliczem króla zaczęły przechodzić dzieci. Miej więcej sześcioletnie wężowe szkraby o dziwnie znajomych rysach. Beztrosko bawiły się, to podskakując, to śpiewając. Po chwili bardziej wnikliwej analizy król dostrzegł, że to dziewczynki organizują zabawy i prowadzą resztę za sobą.

– Ci chłopcy, królu, to twoi ludzie. – Usłyszał. – Śpią teraz beztrosko w swoich namiotach i myślą, że nie poniosą konsekwencji swoich czynów i twoich decyzji.

Dziewczynki, przechodząc obok stołu, wskazywały dzieciom na króla, a beztroskie maluchy machały do niego radośnie. W tej chwili władcę zapiekły policzki od nienaturalnego uśmiechu, który został mu przyklejony do ust. Jakby ktoś naciągnął jego skórę do granic wytrzymałości. Spojrzał na swoich doradców i zobaczył, że ich twarze również wykrzywiają się w diabelskim grymasie.

– Będziesz patrzył, jak wszyscy giną.

– Nic nie zrobisz.

– Przez ciebie. Zła decyzja.

– Zawróć i uratuj resztę.

Dziewczynka wskoczyła na chmurkę i zachęciła do tego samego innych. Skakali z krawędzi i lecieli prosto w dół. Co dziwne, kolejni jakby wcale tego nie widzieli. Coraz bardziej zachęceni rzucali się na chmurki i spadali w przepaść z urwiska.

– Tak, królu, dobrze się domyślasz, to iluzja. – Widziadło wydawało się dumne z siebie i wrażenia, jakie wywierało. – Iluzja, ale tylko wy wyjdziecie stąd żywi – dodał, wskazując na siedzącą przy stole czwórkę. – Ci, którzy skoczyli we śnie, już się nie obudzą.

– Nie obudzą.

– Świadectwo, obcowanie.

– Nauczka i kara.

– Zawróćcie swe wojska z naszej ziemi.

Uwagę króla przykuła scena rozgrywająca się na wprost niego. Jeden z chłopców pochylił się nagle nad urwiskiem i zbadał je palcem. Widać nie był tak ufny, jak pozostali. Mały stał chwilę, a później się odsunął i wdał w sprzeczkę z dziewczynką. Król zrozumiał, że ten łobuz stawia opór, i kibicował mu z całego serca.

– Sam jesteś głupi i nie umiesz się bawić! – krzyknęła dziewczynka i wyciągnęła nóż.

Chłopiec cofnął się, zachwiał i potknął. Mała wzięła zamach znad głowy i zaatakowała. Jedyne, co mógł zrobić w takiej sytuacji ten młodzik, to próbować się bronić. Wystawił rękę, osłaniając się nią od noża i zamknął oczy.

To, co się stało później, zaskoczyło nie tylko króla i jego doradców. Zdziwione były również zjawy, a przede wszystkim ta zadziorna dziewczynka, która prowadziła wężowe dzieci ku zgubie.

W dłoni chłopca wystawionej dla osłony przed ciosem zmaterializował się nagle świetlisty przedmiot. Było słychać zgrzyt uderzenia metalu o metal, a blask bijący od tej rzeczy był tak duży, że dziewczynka wycofała się o kilka kroków, robiąc wielkie oczy. Dzieciak wstał z ziemi zdumiony nie mniej niż inni i wtedy rozpoznał przedmiot tkwiący w jego ręce. Światło pobladło i teraz również król zauważył, co to było. W dłoni chłopca tkwił młotek o pięknych grawerunkach na trzonku. Młody pocałował obuch i w tej samej chwili zaczął rosnąć. Zmieniał się w dorosłego, aż przybrał swoją prawdziwą postać.

Król nie poznał mężczyzny, chociaż być może nawet widział go już gdzieś wcześniej, ale ten młodzieniec musiał pewnie zajmować się rzemiosłem. Nie był wojownikiem, a władca niestety nie przywiązywał zbyt wielkiej wagi do grupy społecznej, jaką byli w obozie rzemieślnicy. Nic więc dziwnego, że go po prostu nie pamiętał.

– Królu? – odezwał się Helion.

Dopiero teraz władca zrozumiał, że może się już poruszać i znowu ma kontrolę nad swoim ciałem. Prawdopodobnie zajście z tym młodzieńcem było tak niespodziewane i nieoczekiwane dla gospodarzy sennej pułapki, że się zdekoncentrowali.

Cisza, jaka od dłuższej chwili tu panowała, została przełamana nerwowymi podmuchami i szmerami. Widziadła powróciły, tym razem jednak mówiły szybko i już nie tak pulsująco.

– Zaniechaj, królu.

– Wracajcie do siebie.

– To ostatnie ostrzeżenie, krok dalej, a i was czeka śmierć.

– Okaż swą mądrość.

Po tych słowach obraz zaczął się rozmywać, a władca zrozumiał, że sen się kończy. Spojrzał jeszcze raz na zaniepokojonego mężczyznę stojącego samotnie z młotkiem w ręku i usłyszał krzyki z oddali.

– Wstawaj, królu! Wstawaj!

Ze snu wyrwały go głośne, nerwowe wołania i hałasy. Otworzył oczy i powoli przetarł twarz, próbując się z tego wszystkiego otrząsnąć. Przed sobą miał dwóch strażników – własnych strażników, którzy odpowiadali za jego bezpieczeństwo i spokojny sen. Nie miał spokojnego snu.

– Co się dzieje? – zapytał, mrużąc oczy od dziennego światła.

Jeden z żołnierzy westchnął z ulgą, a drugi powiedział:

– Niech będą dzięki, że nic ci nie jest, panie!

– Co niby miałoby mi być? Mówcie jaśniej.

– Panie, w obozie panika! Wielu nie wstało na poranną zbiórkę. Krzyki i kopanie nie postawiły ich na nogi jak zazwyczaj. Wezwano medyków. – Wartownik zrobił pauzę na przełknięcie śliny. – Panie, wężowcy umierają we śnie. Po prostu się nie budzą i są martwi – mówił coraz bardziej zdenerwowany. – To spotkało zarówno żołnierzy, jak i robotników. Wielu nie żyje, jest podejrzenie, że to jakaś choroba. Słyszałem szepty, że to „senny pomór”. Musieliśmy cię zbudzić, królu, bo również ciebie mogło to spotkać.

Władca wstał i w mgnieniu oka był w pełni rozbudzony. Zobaczył, że do namiotu wchodzą jego doradcy, a ich miny świadczyły o tym, że kolejny raz miał z nimi wspólny sen. Nawet nie musieli tego potwierdzać, król po prostu o tym wiedział. Westchnął zdenerwowany, ale nie chciał dać tego po sobie poznać. Wskazał im stół, przy którym jeszcze przed chwilą siedzieli w sennych majakach. Czekała ich ważna narada.

– Dobrze zrobiliście, budząc mnie od razu – powiedział do strażników. – Dziękuję wam, a teraz wracajcie do swoich zadań.

Ci pokłonili się nisko i wyszli, zostawiając czwórkę mężczyzn w środku.

– Słyszeliście, co się stało?

– Owszem. – Helion kiwnął głową. – Po drodze kazałem dowódcom oddziałów dowiedzieć się, ilu konkretnie straciliśmy.

– Jak się okazuje, miałem sporo racji, mówiąc, że całe to Śpiące Miasto stoi na swoim miejscu nienaruszone od setek lat nie bez powodu – zauważył Lachesis.

– Nie można im odmówić umiejętności i sprytu. Żeby tak zabijać we śnie! – Helion był wyraźnie pobudzony. – Widzieliśmy to wszyscy. Ci ludzie sprawili, że nasi chłopcy sami skakali w otchłań!

W trakcie rozmowy do namiotu wszedł ktoś nowy. Pokłonił się królowi, potem dowódcom i od razu zwrócił się do Heliona.

– Mamy szczegółowe dane. Nie żyje dwustu siedemdziesięciu czterech żołnierzy i dwustu trzydziestu sześciu z załóg pomocniczych.

Na moment przy stole zapadła cisza. Nie było słychać nawet muchy, która usiadła na ramieniu przybysza i machała skrzydełkami, jakby chciała wziąć udział w tej rozmowie. Powietrze zgęstniało.

– Dziękuję ci – powiedział król, wyprzedzając reakcję Heliona. – Zostaw nas teraz, żołnierzu.

Mężczyzna wyszedł, a narada trwała.

– Pięciuset ludzi jednej nocy… bez żadnej walki i strat po tamtej stronie. Są naprawdę dobrzy. – Władca mimowolnie przyznał, że nie docenił przeciwnika, z którym przyszło im się zmierzyć.

– Z tego, co ja tu widzę, to zagrażają nam tylko, kiedy śpimy, tak? W dzień są bezbronni. Gdybyśmy dotarli do ich miasta, wyrżnęlibyśmy ich we śnie! Naszą przewagą jest długość dnia w stosunku do krótkiej nocy.

– Jak tak myślę o tym naszym śnie… – Lachesis zmarszczył czoło. – Zobaczcie: dziewczynki to byli oni, i było ich tak mało, my mamy ogromną przewagę liczebną i nawet tych pięciuset poległych to kropla w morzu w porównaniu do całych pięćdziesięciu tysięcy. Zostało nam jakieś pięć lub sześć nocy, zanim tam dotrzemy. Jeśli każdej nocy odniesiemy podobne straty, to na miejscu staniemy w liczbie czterdziestu siedmiu tysięcy – dodał. – To nadal ogromna przewaga.

– Rzeczywiście, Lachesisie. Jest jednak kilka spraw, które trzeba przemyśleć – odezwał się Helion. – Po pierwsze myślę, że trzeba wszystkich trochę uspokoić i podnieść morale. Królu, dobrze byłoby, gdybyś się pokazał i podniósł ludzi na duchu.

Spojrzał na władcę, który ze zrozumieniem pokiwał głową.

– Następnie musimy przemyśleć, czy nie byłoby warto się rozdzielić – ciągnął. – Konnica mogłaby tam dotrzeć w dwa lub trzy dni i zaatakować ich od razu. Gdyby byli oblegani, to całą energię musieliby poświęcić na obronę i przestaliby nękać nas w snach, dzięki czemu reszta dotarłaby do miasta bez strat.

Król przypatrywał się Helionowi z uwagą i skinieniem głowy przyzwolił mu na kontynuowanie myśli.

– Kolejna sprawa to ochrona króla. Myślę, że od dziś do dnia zwycięstwa nie można dopuścić, żeby król zasnął. Wszyscy słyszeliśmy tę groźbę rzuconą we śnie i nie możemy ryzykować utraty dowódcy – dokończył doradca.

Pozostali wężowcy przenieśli wzrok na władcę, a ten przez dłuższą chwilę patrzył w punkt za ich plecami. Było widać, że myśli nad tym, co od nich wszystkich usłyszał, i rozważa możliwości. Wreszcie zabrał głos.

– Helionie, nie mogę się zgodzić na tak desperacki atak, jakim byłoby rozdzielenie się naszej armii – stwierdził stanowczo. – To wszystko mogło być uknute z Baltazarem właśnie po to, żeby nas rozdzielić. Na trasie mogą być przecież ukryte jego wojska czekające na nas z zasadzką. Pomysł dobry… lecz ryzyko zbyt duże.

Możliwości było wiele, ale wszyscy zebrani w namiocie czuli, że naprawdę dobrego rozwiązania tu nie ma. Każdy z planów miał wady i nie znaleźli nawet jednego wyjścia, które wydawałoby się ich pozbawione.

Wreszcie wspólnie uznali, że wężowcy zasługują na prawdę o tym, co się dzieje, a prawda o niebezpiecznym wrogu, który atakuje podczas snu i na którego miasto właśnie ruszali, wydawała się o wiele lepsza niż lęk przed „sennym pomorem”.

Król razem z doradcami wyszedł z namiotu i wygłosił przemówienie do żołnierzy. Nie musiał ich nawet wzywać, bo zmartwieni tym, co się stało, sami zebrali się już przed jego wojenną siedzibą. Władca spokojnie, ale i z dużą pewnością zwycięstwa w głosie, wytłumaczył im, dlaczego i z czyjej ręki tej nocy zmarli bracia oraz ojcowie wielu z nich. Z charyzmą też zmotywował wojowników do szybkiego marszu i małej ilości snu. Przede wszystkim jednak dorzucił kilka drewien podsycających ogień zemsty w sercach swoich wężowych braci. To było coś, czego naprawdę teraz potrzebowali.

Na koniec nakazał natychmiastowe zwinięcie obozowiska i wymarsz. Nie mogli zwlekać.

Niedługo później armia była gotowa do drogi, a po namiotach zostały tylko ślady wgniecionej na polanie trawy. Wężowcy nie należeli do ludzi, którzy opóźniają dotarcie do swego celu, wręcz przeciwnie. Tym razem dodatkowo napędzały ich wściekłość i chęć odpłacenia tym ze Śpiącego Miasta za krzywdy, jakie im uczynili.

Władca wsiadł na koń i w towarzystwie straży przybocznej ruszył do przodu.

Nie minął jednak nawet kilkudziesięciu metrów, kiedy coś błyszczącego pod pobliskim drzewem przykuło jego uwagę. Poranne słońce odbijało się od czegoś połyskującego i świeciło mu prosto w oczy.

– Stać! – krzyknął i nie czekając na resztę, ruszył w kierunku przedmiotu.

Pod drzewem, w wysokiej trawie, leżał młodzieniec. Najwyraźniej spał.

W jego dłoni błyszczał niezwykły młotek.

Do króla od razu dopadła straż przyboczna.

– Co się stało, panie? – pytali.

– Poznaję go. – Wskazał palcem postać leżącą pod drzewem.

– Nie rozumiem, panie.

Król ani słowem nie zająknął się o śnie, ale widząc młotek w dłoni nieprzytomnego mężczyzny, poczuł, że ten musi być kimś bardzo istotnym.

– Wezwać medyka! – krzyknął.

– Oni wszyscy nie żyją, królu; kto nie wstał, ten już martwy – odpowiedział mu jeden z wojowników przybocznej straży.

– Ten tutaj, będzie żył – rzekł. – Wezwać medyków i przygotować powóz dla niego!

Władca był pewien, że cokolwiek zrobił ten chłopak we śnie, jest to dla nich wiedzą kluczową. W swej mądrości czuł, że być może nawet on sam w tej walce będzie wart więcej niż połowa jego wojska.

– Chcę go mieć blisko siebie – dodał głośno.

Po dłuższej chwili na miejsce przybył zdyszany medyk. Pochylił się nad młodzieńcem i dotknął jego szyi. Król się nie pomylił. Medyk odwrócił się do niego i potwierdził, że chłopak żyje, lecz w żaden sposób nie był w stanie go obudzić. To nie zmartwiło władcy. Rozkazał medykowi czuwać nad tym wężowcem, próbować go karmić, podawać wodę i trzymać się w pobliżu.

Wraz z przyboczną strażą szybko dogonił resztę armii i od tej pory podróż szła im już bardzo sprawnie. Mijały godziny, a ich cel przybliżał się z każdym kolejnym krokiem.

Kilka godzin później na prośbę Heliona do władcy zgłosił się główny medyk z nietypowym pakunkiem.

– Mój królu, to bardzo rzadkie liście – powiedział mężczyzna, wyciągając do niego niewielki woreczek. – Pozwalają one pokonać zmęczenie i sen – wyjaśnił. – Żucie ich zbyt długo prowadzi jednak do osłabienia i wyniszczenia organizmu. W tym jednak przypadku kilka dni bezsenności… sam król rozumie.

Władcy nie trzeba było tego tłumaczyć.

– Wystarczy to żuć i to wszystko? – spytał.

– Tak – potwierdził medyk. – Tylko kiedy zaczyna się odczuwać zmęczenie lub senność. Jeden liść do buzi, rozgryźć i ssać lub żuć. Niestety to cały zapas, jaki mam, zaledwie dziesięć sztuk. Liście koki nie występują w naszych obszarach. Za ten worek przepłaciłem na targach zielarskich i trzymałem go na specjalną okazję.

– Rozumiem. Twoja hojność nie zostanie ci zapomniana. – Król kiwnął głową na trzymającego się zawsze w pobliżu skarbnika i kazał wypłacić pięciokrotną wartość woreczka. – Szkoda, że nie mamy tego więcej, gdyby tak każdy otrzymał porcję na pięć dni, to nie byłoby problemu.

Medyk rozłożył bezradnie ręce. Ukłonił się nisko i odszedł z zapłatą.

Dzień mijał intensywnie, ale mijał, i było to coraz bardziej widoczne, zarówno po słońcu, które już wytyczyło większość ze swojej dziennej wędrówki, jak i po twarzach wężowców i coraz głębiej rysującym się w ich oczach zaniepokojeniu.

Ściemniło się, a armia zatrzymała się na postój. Wędrówka nocą po nieznanym terenie była zbyt niebezpieczna. Konie mogłyby połamać nogi, wężowcy powpadać w otwory w ziemi, sadzawki, jaskinie. Zbyt wiele zagrożeń, więc nikt nawet nie myślał o spróbowaniu. Należało teraz przeczekać, aż znów zacznie się rozjaśniać.

Cisza, jaka zapanowała w obozie, była złowieszcza. Nie działo się nic, ale każdy z wojowników miał świadomość tego, co może się wydarzyć, i ze wszystkich sił starał się nie zasnąć. Lekko po północy król wsadził do ust pierwszy liść z paczuszki i zaczął go powoli rozgryzać.

*

Pod drzewem, w wysokiej trawie, w której król wypatrzył młodzieńca z młotkiem, był ktoś jeszcze. Niepozorna, wciśnięta między konary postać przybrała wygląd tak łudząco podobny do drzewa, że nie sposób było ją zauważyć. Jej zielone liściowłosy miały teraz kolor pnia, podobnie jak sękowaty brzuch, z którego powoli zaczynała się kształtować sylwetka. Wielkimi, kasztanowymi oczyma, które wyglądały jak dziury w drzewie, patrzyła na króla i jego żołnierzy próbujących ocucić jej wybawiciela.

Uru spał jak zaklęty i ani myślał się obudzić, a postać, choć bardzo mu kibicowała, czuła, że jest uwięziony we śnie tak jak wcześniej ona – w sokach milionów drzew, w których ją kiedyś zaklęto. Czuła, że jest mu coś winna. Musiała podziękować, dlatego odnalazła go i obserwowała. Najpierw schowana w trawie, potem za drzewami, które były jej najlepszymi przyjaciółmi, a potem przyciśnięta do łodyżki polnego kwiatu, gdzie nikt nie mógł jej dostrzec. Zależało jej na tym, żeby przybrać wreszcie dawny wygląd i dopiero wtedy z nim porozmawiać. Podświadomie czuła, że nie byłby zachwycony, gdyby jakiś drzewny sęk dziękował mu za życie.

Kiedy medycy zabrali Uru do powozu, goniła ich przez wiele kilometrów. Wspinała się na drzewa, biegła, skakała między gałęziami, plątała się między liśćmi zahaczającymi o jej długie nogi. Wciąż była taka mała, taka niepozorna. Nawet nie spostrzegła, kiedy z twardego kawałka sęka przybrała miniaturową postać rozrastającą się niemal z każdym kolejnym krokiem. Nie mogła się na tym skupiać, bo ścigała Uru. On ją uratował, była więc jego dłużniczką.

Przyroda sprzyjała jej, jak mogła, wiedząc, że młody rzemieślnik nie znajdzie w tej krainie większego poplecznika. Rośliny czuły. Ona była naturą, natura była nią. Postać mknęła co sił, a jej wybawiciel wciąż spał.

Kiedy zatrzymali się na postój i medycy ułożyli Uru pod drzewem, natychmiast się do niego przedarła. Pochyliła się nad jego twarzą i dostrzegła w nim dobro. Pracowitość. Odpowiedzialność. Wtedy domyśliła się, że wyswobodził ją ktoś o niezwykłym charakterze. Wiotką ręką napełnioną roślinnymi sokami, dotknęła jego czoła.

– Dziękuję, Uru – szepnęła. – Jakem Tchnienie, będę cię strzec i nie opuszczę, dopóki sam o to nie poprosisz.

3

Senni

Lachesis przechadzał się między oddziałami swoich łuczników. Martwił się. Król zawsze cenił go jako tego ze swoich doradców, który często ma odmienny punkt widzenia. Wojownik miał go zresztą i teraz. Uważał, że wszyscy powinni wracać do domu, na Skalniak. Ta cała zadyma z Baltazarem nie miała sensu.

Od setek lat, a może już nawet od tysięcy, miasta żyły bez konfliktów i wojen, bo każdy trzymał się osobno ze swoimi. Po co to zmieniać? Że niby co, wężowcy mieliby się parzyć z gryfami, centaurami, lub innymi takimi, jak zwierzęta? Ten pomysł wydawał mu się niedorzeczny. Lachesis zdawał sobie sprawę z tego, że Baltazar to podstępny starzec i prowokuje wszystkich do walki przeciw sobie nawzajem, gdyby jednak pozostali na Skalniaku i obwarowali się w swoim mieście, to nikt nie byłby w stanie im zagrozić.

Oddalił się na stronę, cały czas mając jednak na oku ostatniego wartownika.

Zamyślił się, zerwał źdźbło trawy i wsadził je w usta. Usiadł pod drzewem i oparł się wygodnie. Wiedział, że zarówno król, jak i pozostali doradcy nie chcieliby słuchać o żadnym powrocie. Wężowcy się przecież nie cofają. Mężczyzna zmrużył oczy, próbując skupić myśli. Jakiego argumentu mógłby użyć, żeby ich przekonać? To chyba nie było możliwe, ale może coś pominął? Lachesis był już zmęczony, a jego wiek też przypominał o sobie, więc intensywnie myśląc, mrużył oczy jeszcze bardziej.

Nagle gwałtownie wstał, dostrzegając coś na horyzoncie, tuż pod lasem. Musiał wytężyć wzrok, żeby uwierzyć w to, co tam się działo. Serce podskoczyło mu do gardła. Od ciemnej strony lasu do ich obozu biegli żołnierze w jasnych, płytowych zbrojach. Zanim się obejrzał, zaczęli wpadać wprost na obozujących w tym miejscu łuczników. Jego łuczników! Rozszerzył oczy, nie wierząc w to, co się dzieje. Skąd oni się tu wzięli? Jakim sposobem? Gdzie zwiadowcy? Jak wróg mógł się tutaj przedrzeć niezauważony?!

Wężowe kombinezony łuczników nie stanowiły żadnej ochrony przed stalą tych wojowników, a przerażony Lachesis widział, że jego ludzie padają jak muchy, jeden po drugim! Jak oparzony zerwał się do biegu i wyszarpnął zza pasa swoje dwa sztylety.

– Alarm! Alarm! Wszyscy do broni! – krzyczał, biegnąc na pomoc swoim.

Dopadł do pierwszego z żelaznych rycerzy i bez ostrzeżenia zaczął go siec. Iskry strzelały przy każdym ciosie w płytową zbroję, lecz nie wyrządzały mu żadnej krzywdy. Obcy mieli dobrze zakute nogi, ręce, torsy, głowy. Pierwszy raz widział coś takiego! Siekąc bez litości, mimowolnie pomyślał, że to musi być bardzo ciężkie i niewygodne. Czuł, że może to jakoś wykorzystać, więc popchnął całym swoim ciężarem jednego z nich i nie pomylił się. Tamten runął jak długi, a przyłbica rozsunęła się nieco, otwierając wnętrze. Ciach! Lachesis jednym płynnym ruchem wbił ostrze w gardło, pozbawiając życia tę bestię. W ogniu walki widział, jak jego wężowi bracia nadal padają jeden za drugim i mimo liczebnej przewagi nie potrafią sobie poradzić.

– Tnijcie ich w oczy! – krzyczał. – Mają tam dziury i otwory!

Sam dobijał już czwartego. Wpadł w rytm i z każdym kolejnym wrogiem, który padł trupem, czuł się lepiej. Był prawdziwym wężem! Atakował z szybkością i precyzją kobry królewskiej. Jego wieloletnie szkolenia teraz dawały swe owoce. Bystrość umysłu i ręka wprawnie władająca sztyletem. I następny. I następny!

Nagle odwrócił głowę i zrozumiał, że wielu spośród jego załogi nie walczyło tak efektownie jak on. Kolejni padali pod naporem najeźdźców w płytowych zbrojach. Jako dowódca musiał podnieść morale i przełamać ten impas! Dopadł do kolejnego blaszaka, kopnął go z całych sił i przewracając na ziemię, zerwał mu jeszcze hełm. Potem swoim sztyletem zaczął piłować mu szyję, a jego ruchy były szybkie i pewne. Wreszcie odciął czerep i szarpnął go do góry. Stanął na ciele zabitego i uniósł jego wielki łeb za włosy tak, żeby wszyscy widzieli.

– To tylko zwierzęta! – krzyczał, machając odciętą głową. – Jesteście wężami, a nie myszami! Wyrżnąć ich do nogi! – Kopnął łeb w tłum i warknął ze złością. – Co do jednego!

Ucieszył się, widząc poprawę. Na polu bitwy leżało coraz więcej metalowych powłok. Kilkudziesięciu wężowców będących bliżej niego uformowało nawet szyk. Przyłączył się do tej inicjatywy. Organizacja wydawała się o wiele lepsza niż bohaterskie, ryzykowne wybryki. Poczynali sobie całkiem nieźle, kiedy nagle coś się zmieniło.

Płytowi ludzie również utworzyli formację. Początkowo był to klin. Wbili się w tłum nieopodal i zaczęli formować ścianę. Ściana ta niebezpiecznie przesuwała się w stronę Lachesisa i jego ludzi, oddzielając ich od reszty.

Co oni chcą tym osiągnąć? – myślał. – Przecież zaraz nasi wysieką ich od tyłu. Głupcy!

Blaszani posuwali się naprzód, lecz nie atakowali. Teraz już oddzielili ich od reszty o kilkadziesiąt kroków. Czyżby w wirze walki nikt tego nie zauważył? Tylko on?

– Nie możemy się dać odciągnąć! – wołał. – Na nich! Do ataku!

Ruszyli z impetem, tnąc bez litości. Ofiary padały po obu stronach. Lachesis otarł pot z czoła i dobił kolejnego. Stracił już rachubę. Przy nim zostało tylko kilku wężowców, ale nadal byli oddzieleni od reszty.

– Musimy się przebić! Formować klin!

Sprawnie wykonano jego rozkaz. Wojowników w płytowych zbrojach było jednak tak wielu, że podczas tego manewru niemal każdy z jego drużyny oberwał. Jedni płytko i powierzchownie, inni ostatecznie.

Lachesis upadł na kolana. Udało się przebić tylko jemu oraz dwóm innym, i to zaledwie o kilka metrów. Podniósł głowę, dostrzegł tysiące swoich łuczników stojących w linii i patrzących na niego bez słowa. Nikt nie walczył i nikt nie ruszał z odsieczą. Po prostu obserwowali.

– Zdrajcy! – krzyknął.

Nagle usłyszał za sobą jakieś charknięcie, a potem następne. Obrócił się w momencie, w którym mógł jeszcze zobaczyć miecz opadający na własną szyję.

*

Król poczuł się przyjemnie pobudzony i pełen ochoty do działania. Pomyślał, że te liście koki powinno się jeść codziennie. Doskonale stawiały do pionu i rzeczywiście wcale nie chciało się po nich spać. Zerknął w stronę podwiewanych wiatrem osłon swojego namiotu. Mimo że było już grubo po północy, to noc nie wydawała się już taka ciemna. Tylko patrzeć, jak wreszcie zacznie świtać.

Nagle dziwny hałas przerwał jego rozmyślania. Król zerwał się na równe nogi i zaczął szukać jego źródła, gdy gdzieś z daleka usłyszał donośny krzyk.

– Alarm! Alarm! Wszyscy do broni!

W wołaniu natychmiast rozpoznał głos swojego bliskiego doradcy. Dobry król czuwał nad tym, co i jak mówią jego poddani, i potrafił ich rozpoznać. Czasem nawet słyszał więcej niż oni. W ułamku sekundy zerwał się, wybiegł z namiotu i wskoczył na koń. Wraz z nim zrobiła to piątka jego przybocznych. Straż wyborowa była zawsze czujna i bez wahania reagowała na to, co robił władca.

W miejsce zamieszania zbiegali się także inni dowódcy i żołnierze. Jedni w pełnym uzbrojeniu i gotowości, a inni jeszcze podciągali na biodra wężowe spodnie i choć również już biegli, to szarpali się sami ze sobą, wyciągając broń.

Król zatrzymał się w bezpiecznej odległości od pola bitwy. Stanął i obserwował walkę, próbując nadążyć za rozgrywającą się akcją. Chciał mieć pewność, która strona ma przewagę, w jaką część dosłać posiłki, gdzie skierować konnicę. Zamieszanie było jednak tak duże, że z tej odległości nie był w stanie ocenić, kto jest wrogiem. Żołnierze zlewali mu się w jedną całość i choć wytężał wzrok, nie mógł dostrzec przeciwnika. Kimkolwiek byli najeźdźcy, postąpili sprytnie, atakując łuczników z zaskoczenia. Taki manewr wykluczał możliwość wykorzystania w walce tej formacji. Łuki z bliska nie były tak efektywne, znacznie lepiej było po prostu wyciągnąć sztylet i siec. Jeszcze raz wytężył wzrok, próbując zrozumieć, kto ich atakuje. Wydawało mu się, że widzi same wężowe kostiumy. Nagle usłyszał Lachesisa i spojrzał w tamtą stronę.

– Tnijcie ich w oczy! Mają tam dziury i otwory!

Po tych słowach osobisty, zaufany doradca króla wbił sztylet prosto w twarz jednego ze swoich wężowych podwładnych.

Król osłupiał.

– Co…? Co tu się dzieje? – jęknął zszokowany.

Zmrużył oczy i przyjrzał się uważniej. Zamieszanie trwało jednocześnie w kilku różnych miejscach ich obozowiska. Przy Lachesisie było około trzydziestu wężowców, którzy tak jak on siekali i zabijali swoich towarzyszy. Tamci, zdezorientowani i niewiedzący, co robić, bronili się niemrawo, bardziej próbując się wycofać lub osłaniać, niż zabijać swoich, i to jeszcze pod wodzą głównego dowódcy. Trzydziestka oszalałych z nienawiści wyrządzała potężne straty, ubijając jednego po drugim. Podobne sceny rozgrywały się też w kilku innych miejscach.

– To tylko zwierzęta! Jesteście wężami, a nie myszami! Wyrżnąć ich do nogi! – krzyczał Lachesis, trzymając odciętą głowę wężowca, a następnie kopnął ją przed siebie.

Ta scena zmroziła wszystkich. Król zwrócił uwagę na to, że oczy jego najbliższego doradcy są cały czas zamknięte. Dopiero wtedy przeniósł wzrok na oszalałych kompanów Lachesisa i zauważył, że ich powieki również zasłaniają gałki oczne.

Zaklął w duchu na przeklęte Śpiące Miasto.

– Oni śpią – powiedział do straży przybocznej. – Oni śpią! – powtórzył zdecydowanie głośniej. Tak, król był przekonany o słuszności swojego spostrzeżenia. – Lunatykują!

Władca już wiedział, że muszą być omamieni tak samo, jak zeszłej nocy. Widzą co innego, nie panują nad różnicą między ułudą a rzeczywistością i… zabijają swoich. Więc tak robią to ludzie ze Śpiącego Miasta. Stawiają im opór, posługując się lunatykującymi i wykorzystując ich do zabijania podczas chorego snu. Tyle że trupy ścielą się na jawie, czego właśnie wszyscy byli świadkami. Król nigdy by na to nie wpadł, ale wiedział, że to najgorsza możliwa broń.

– Konnica! – krzyknął z całych sił. – Za mną! Tworzyć klin! Musimy ich oddzielić od reszty i odciągnąć.

Szybko się przebili i tworząc ścianę, odciągali śpiących napastników coraz dalej. Za przykładem władcy ruszyły inne oddziały, przesuwając lunatykujących w różne części obozu i uniemożliwiając im wspólne działanie.

Król miał nadzieję, że tamci ockną się ze snu i obejdzie się bez kolejnych ofiar, Lachesis jednak do reszty oszalał i dalej próbował się przebijać, nie pozostawiając mu wyboru. Był dobrym wojownikiem, ale w tej sytuacji… Król zeskoczył z konia i osobiście dobił dwóch ostatnich wężowców, których miał na drodze do swojego doradcy. Nie miał wyjścia i nie mógł zwlekać. Na oczach całej, milczącej armii zaszedł go od tyłu i wbijając mu miecz w szyję, pozbawił go życia.

Przez moment się nie poruszał i jak w letargu stał nad martwym ciałem przyjaciela. Musiał. Nie miał wyjścia.

W obozie zapadła złowieszcza cisza.

Rozpalono ognie i wszystkich poległych zebrano na jeden gigantyczny stos. Było tam ponad tysiąc ciał. Jedna noc i tysiąc ciał. Jak to się mogło stać? Wężowcy patrzyli na sylwetki swoich wczorajszych przyjaciół i czuli smród powoli palonego mięsa. Tyle zostało z tych dzielnych wojowników opętanych nocnymi marami. Żołnierze nawet na siebie nie zerkali, wszyscy jak jeden mąż skupili wzrok na stosie, który zajmował się coraz większym płomieniem. Czy ich również to czeka? Ta myśl błąkała się po głowie każdemu, chociaż byli przecież wężami, a nie myszami.

Król wygłosił przemówienie o bohaterstwie, dzielności i waleczności poległych. Nie obwiniał nikogo poza ludźmi ze Śpiącego Miasta. Wytłumaczył poddanym, co zaszło i jak diabły potrafią manipulować tym, co widzą wężowcy.

Na koniec kazał im się strzec snu. Nie mogli zasnąć. Pod żadnym pozorem.

Po przemowie władca sam podjął decyzję co do dalszego działania i nie miał ochoty z nikim się naradzać. Zawołał dwóch pozostałych dowódców i oznajmił im swoją wolę.