Trylogia Saska. Z siedmioletniej wojny - Józef Ignacy Kraszewski - ebook

Trylogia Saska. Z siedmioletniej wojny ebook

Józef Ignacy Kraszewski

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Do pruskiego Berlina przybywa osierocony młody Szwajcar – Maks Henryk de Simonis. Pragnie za wszelką cenę zrobić karierę. Przypadek styka go z samym monarchą, Fryderykiem Wielkim...

Wobec dojrzewającego konfliktu z Saksonią zostaje wyprawiony do Drezna. Ma pełnić rolę informatora Prusaków. Tam przeżywa liczne, związane ze swą misją, przygody. Zawiera ciekawe i pożyteczne znajomości, m.in. z sekretarzem ministra Brühla – młodym polskim szlachcicem Masłowskim. Nim jednak w pełni rozwinie działalność, zagrożony zdemaskowaniem zmuszony jest uciekać i ukrywać się.

Uczucie do pięknej baronówny Pepity von Nostitz oraz dalszy gwałtowny rozwój wypadków – wkroczenie Prusaków do Drezna – wplątują go w ryzykowną grę, z której nie potrafi się wywikłać...

Przygodowy wątek postaci fikcyjnych rozwija się równolegle z wątkiem historycznym – ukazującym autentyczne stosunki na obu dworach (pruskim i saskim) oraz skryte dworskie gry polityczno-dyplomatyczne w trakcie przygotowań do nagłego najazdu Fryderyka II na Saksonię i toczonych później działań wojennych.

Powieść „ Z siedmioletniej wojny „ wraz z „Brühlem” i „Hrabiną Cosel” tworzy tzw. Trylogię Saską Kraszewskiego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 439

Oceny
4,0 (4 oceny)
2
0
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Józef Ignacy Kraszewski
Z siedmioletniej wojny
Opowiadanie historyczne
Warszawa 2015
Tom pierwszy
Rozdział I
Około połowy XVIII wieku Niemcy były krainą marzeń dla Włochów i Szwajcarów, którym się w domu siedzieć nie chciało, a woleli wzorem wielu szczęśliwych, po dworach książęcych i królewskich szukać tego, co u nas zwano „krescytywą”. W istocie przykładów było dosyć takich uzdolnionych, do wszelkich posług gotowych, ciało i duszę zaprzedających chętnie dorobkowiczów, którzy z małym tłumoczkiem napchanym nadziejami wyszedłszy z domu, wracali w splendorach gwiazd i tytułów, albo raczej nie powracali już nigdy, tylko ściągali ku sobie ubogich krewniaków; aby i oni też przy ich ogniu pieczeń swoją upiekli.

Na dworach berlińskim i saskim pełno było cudzoziemców i ze względów polityki wewnętrznej, panujący woleli się daleko otaczać nimi, niż butną szlachtą domorosłą, która pewne sobie rościła prawa. Właśnie chcąc jej przytrzeć rogów, król August Mocny otoczył się Włochami i przybyszami z różnych krajów, a na dworze berlińskim metoda ta znalazła uznanie i naśladownictwo.

Z cudzoziemcami nie robiono sobie ceremonii, w kraju nie mieli się na kim opierać; przychodzili, zdając się od razu na łaskę i niełaskę: słudzy z nich byli wygodni. W najgorszym razie wysyłano ich, jeżeli się próba nie udała, do Königsteinu lub Spandau i nikt się za nich nie śmiał ujmować. Rzadziej się to jednak im trafiało niż domorosłym sługom pańskim; większa część szła szybko do góry i całe kolonie tych emigrantów dobrowolnych zapełniały rezydencje niemieckie.

Tak też w roku 1755 przywędrował do Berlina powabny młodzieniec, który już od roku prawie kręcił się po stolicy nadsprejskiej, dotąd sobie nic jakoś wyszukać nie mogąc. Ani miła bardzo i zalecająca się powierzchowność, ani dworskie i piękne maniery, ani do wysokiego stopnia podniesiony kunszt tańca, ani muzykalne talenta, ani uśmiech i grzeczność nadskakująca, którymi witał każdego, nie patrząc na położenie jego i stosunki towarzyskie, jakoś nic dotąd nie pomagały.

Maks Henryk de Simonis przybył tu z Bernu, opierając się na pokrewieństwie z Ammonami, a jeden z Ammonów w służbie pruskiej i dyplomacji ważne dosyć zajmował stanowisko. Kuzyn ten, mający mu służyć za protektora, przyjął po więcej niż zimno, ręce pochowawszy w kieszenie a głowę zadarłszy do góry. Pokrewieństwa nie zaprzeczał, ale głosił zasadę, iż młodzież o własnych środkach szukać sobie drogi powinna, bo tylko zostawiona własnemu przemysłowi, siły do życia wyrobić jest w stanie. Osobliwy to był człowiek ten Ammon stary, bo młodzieńca tak przy pierwszym widzeniu się z nim zbił z tropu i sfukał, iż się już przed nim więcej pokazać nie śmiał.

Pan Maks gotów do największych ustępstw względem obcych, bo na to się wybierając w drogę przygotował, względem kuzyna uczuł w sobie jakąś dumę i urazę; ubodło go wyzwanie, przechodząc próg jego niegościnny, powiedział sobie, iż gdyby miał z głodu umierać, więcej się do niego nie zgłosi. Stary Ammon, który może tylko chciał młodzieńca wypróbować, czy jest dostatecznie giętki i sprężysty, stał jeszcze, jakby spodziewając się powrotu jego, gdy Maks już kapelusik nałożywszy na zgrabną peruczkę (bo był elegant nie lada), cały zarumieniony zbiegał, ze schodów, klnąc się, iż ich więcej nie przebiegnie i do domu tego nie wróci.

Stary też powoływać go nazad nie myślał i tak kawaler de Simonis znalazł się na berlińskim bruku (o ile go tam naówczas było), sam jeden na bożej opatrzności. Ale miał lat dwadzieścia i pięć, które są potęgą wielką; miał jeszcze z domu wziętych, jako stawka ostatnia, półtorasta dukatów; miał zęby białe, twarz jaśniejącą młodością; niebieskie, magnetyczną siłą tryskające oczy, zdrowie żelazne i mocne postanowienie wdrapać się na górę, choćby z pomocą nóg, rąk i wszelkiego narzędzia, jakim go Bóg obdarzyć raczył.

Rodzice kawalera de Simonis, których był już postradał (jedna tylko siostra pozostała mu z rodziny), byli niegdyś ludzie majętni; mieli pochodzić z jakiejś szlachty, pono włoskiej; lecz nieszczęśliwe okoliczności zrujnowały ich do szczętu i zaledwie resztki mienia poświęciwszy wychowaniu syna, niewiele, tak jak nic prawie zostawić mu nie mogli. Odłużony dom w Bernie, w którym Maks siostrę, ze staruszką ciotką zostawił, paręset dukatów ostatnich składały całe mienie młodego awanturnika. Ale któż w dwudziestu kilku leciech wątpi, że się pięcia zdrowymi palcami dorobi, czego zapragnie? Maks pragnął w ogólności wszystkiego, co przyjemnym być może: sławy, wziętości, bogactw, tytułów, stosunków, wielu miłosnych przygód dla przechowania ich w pamięci i w końcu, świetnego ożenienia, choćby z księżniczką. Patrząc w zwierciadło, pewien był, że najpiękniejsza księżniczka zakochać się w nim może: był nadzwyczaj ładny, świeży i miły.

Oprócz tego, dzięki rodzicom, na innych mu zdobywczych nie zbywało przymiotach. Mówił płynnie, a co daleko na owe czasy rzadszym było, pisał ortograficznie kilku językami, francuskim władał tak, jak tylko Szwajcar nauczyć się może, po niemiecku pisał kaligraficznie, czytał biegle, rozmawiał wprawnie, umiał nieźle po łacinie, wcale dobrze po włosku; a w razie potrzeby, miał dosyć determinacji, aby się nauczyć chociażby po indyjsku, gdyby mu się to na co przydać miało. Na wypadek kariery wojskowej, do której nie miał jednak powołania, bo to peruki nie dawało w należytym utrzymać porządku, liznął był nieco matematyki, fechtował się i strzelał elegancko i wprawnie, tańcował jak Vestris, śpiewał tenorem wcale, nieszpetnie, grał na klawicymbale nawet to, co wówczas krzyżowymi sztukami nazywano; skrzypce mu nie były obce – czegóż więcej po takim kandydacie wymagać było można?

Należy i to dodać na jego pochwałę, że oceniając niezmierny wpływ kobiet na przebieg spraw ludzkich, gotowym był zawsze z najwdzięczniejszym uśmiechem, młodym czy starym, pięknym zarówno i szpetnym zalecać się jak najgoręcej. Pięćdziesięcioletnie matrony nie zraziły go bynajmniej, siadał przy nich i jeżeli tytuł, a pozycja usprawiedliwiały ofiary, gotów był całe wieczory im poświęcać.

Z niezmierną bystrością, albo raczej z instynktem od natury mu danym, odgadywał dziwnie charaktery, a zastosowywał się do nich z nieporównaną zręcznością. Z kraju swojego rodzinnego wyniósłszy najzupełniejszą obojętność religijną, kwestią wyznania zachowywał do rozstrzygnienia na później. Był przygotowanym, jeśliby mu przy dworze berlińskim zostać wypadało, wyznawać luteranizm lub ateizm, a trzymać się katolicyzmu, gdyby w ostateczności szczęścia szukać przyszło na dworze saskim lub w Wiedniu. Nie było to bezprzykładnym, boć i on sławny baron Pöllnitz dla ożenienia nawrócił się był na katolicyzm, a dla powrotu do szambelaństwa przy królu pruskim ofiarował się przejść nazad do kościoła reformowanego, na co mu Fryderyk odpowiedzieć kazał, jak wiadomo, że go nie weźmie inaczej, chyba muzułmańską przyjmie wiarę. Maks de Simonis chadzał tymczasowo i do kościoła, i do kirchy, ale że w Berlinie naówczas mało na to zważano i nie opłacała się gorliwość, najczęściej nie bywał nigdzie.

W innych też przekonaniach swych nie był wcale pedantem, tolerował wszelkie opinie, a do poślubienia jednej z nich, czekał, ażby się z posagiem wylegitymowała. Główną dlań rzeczą było dobić się kariery. Hoc erat in votis. Tymczasem rok oto upływał już, jak się strojno, czujnie, zabiegłiwie uwijał po stolicy – i nic nie mógł dokazać. Przygotowawcze jednak i przedwstępne kroki były bardzo umiejętnie porobione; cóż, gdy na jego lep nic się jakoś brać nie chciało. Maks nie tracił ani ochoty, ani nadziei, ale coraz mu się stawało smutniej i rozmyślał wielce, czyby nie należało zmienić stanowisko. W takim jednak razie przepadłoby to, co tu osnuł, i na nowo rozpoczynać by musiał.

Miał już pewne stosunki, na znajomościach mu nie zbywało, byli ludzie, co się na nim znali i lubili go, lecz ile razy tylko przebąknął o zajęciu, o służbie, o karierze, potrząsano głowami, zbywano go milczeniem. Do wojska mu się nie chciało, bambus Fryderyka II, który wprawdzie i pleców ministerialnych nie szczędził, nader często stykał się z oficerskimi, a kawaler de Simonis łaskotliwym był nad miarę. Zdawało mu się zawsze, iż ma wszelkie kwalifikacje do dyplomatycznej kariery: wielką języka powściągliwość, znakomitą trafność oka, szerokość sumienia, jakiej tylko zapragnąć po nim mogli, wreszcie wyzucie się z wszelkich przesądów. Zwierciadło mu mówiło, iż zewnętrzną postacią na dworaka i reprezentanta był jakby umyślnie stworzony. Znajomości też jego najwięcej się w kołach bliskich sfer dyplomatycznych obracały. Być może, iż kariera świetna kuzyna Ammona także go na tę myśl naprowadzała.

Do króla Fryderyka II przystęp w ogóle łatwym nie był, a zyskawszy go, dłuższe utrzymanie się w łaskawych względach. Niekiedy zgrabny wierszyk francuski, ostro przysolony, nieco cyniczny, wyborną bywał rekomendacją. Maks de Simonis próbował epigramatów, kilka z nich nawet poszły po rękach, przez pana Maupertuis i Algarottego, ale odbiły się bez echa o ściany pałacyku w Sans – Souci.

Wielką nadzieję pokładał młodzieniec w hrabinej de Camas. Była to jedna z tych niewielu niewiast, które Fryderyk II szacował, gdy o wszystkich w ogóle zwykł się był odzywać, że to są: Gänschen mit dem leeren Gehirn („gąski z pustymi główkami”). O dwadzieścia kilka lat starsza od króla już – niemłoda wcale, hrabina de Camas, owdowiała od roku 1741, zajmowała na zamku w Berlinie mały apartamencik na czwartym piętrze, który Fryderyk nazywał „Raikiem” i gdzie starą przyjaciółkę czasem odwiedzał.

Życie na dworze, nawyknienie do nieustannej czynności, sam temperament żywy, którego lata poskromić nie mogły, siedemdziesiątletniej pani nadawały pozór młodszy daleko. Zajmowała ona przy królowej jakieś wysokie stanowisko wielkiej ochmistrzyni jej dworu, ale obowiązki te spełniała tylko przy wielkich i rzadkich uroczystościach. Żyła w tym swoim raiku na czwartym piętrze w gronie starych przyjaciół, odwiedzana przez mnóstwo osób, które się o jej łaski starały, wygodnie, spokojnie i wesoło. Szacunek króla, niezachwiany dotąd, zyskiwał jej poszanowanie wszystkich.

Siedemdziesiątletnia babina lubiła towarzystwo. Potrzebowała go, bo była bezdzietną, a wesołą młodzież przypuszczała do siebie chętnie, aby się widokiem jej odświeżyć. Kawaler de Simonis długo niezmiernie starał się o znajomość wielkiej ochmistrzyni, na ostatek skorzystał z jakiejś nadzwyczajnej zręczności, na którą długo czatował, i sam się staruszce narzucił. Odprowadził ją, podając jej rękę na owo czwarte piętro, został na chwilkę wpuszczony, wyspowiadał się sumaryjnie przed nią z całego życia i dostał pozwolenie przychodzenia czasem wieczorami.

Tak zręcznemu jak Maks młodzieńcowi więcej nie było potrzeba, ażeby najśmielsze powziąć nadzieje. Układnie, powoli starał się w łaski starej hrabiny wcisnąć, nie objawiając dalszych zamiarów. Pani de Camas zdawała się obserwować pilnie i utrzymać go, jakby na próbie. Hrabina była osobą nadzwyczaj wykształconą, przenikliwą i rozumną. Nawykła do życia w wyższych sferach, do ocierania się o sprawy dyplomacji, o wszystkie dworów intrygi, zobojętniała była na stronę sentymentalną i etyczną tych robót, których nieuchronność uznawała. Pewna szlachetność charakteru niewieścia niektóre postępki czyniła dla niej mniej sympatycznymi, ale godziła się w ogóle ze wszystkimi, co wymagania wyższej polityki nakazy – wały.

Fryderyk II, który jeszcze przed wstąpieniem na tron napisał i wydał Antimachiavella, w istocie inny zupełnie charakter nadał swej polityce. Machiavelli zaleca obłudę i zręczność, Fryderyk II otwartym zawsze działał cynizmem i uczynków swych żadną maską i zewnętrznym blaskiem nie starał się pokrywać. Całe jego życie było szyderstwem z tego, co się w czymkolwiek bądź przyzwoitością zowie. Nie dbał o nią ani w prywatnym, ani w publicznym życiu. Na chwilę zmuszony pozorem jakimś ukryć swe uczucia, wybuchał potem sarkazmem, kijem i łajaniem. Maks de Simonis znał już dosyć ducha – dworu i pana, aby wiedzieć, że z karmelkową swą, słodziuchną powierzchownością, łatwo może u Fryderyka II – gdyby mu się nastręczył w złą godzinę, zasłużyć, na zwykły epitet canaillenbagage.

Może by był, uwzględniając trudności położenia, powędrował już dawno na inne dwory, do Drezna lub Monachium, gdyby nieobjawiona mu życzliwość hrabinej de Camas. Ona mu, choć niewyraźnie, pewne nieokreślone czyniła nadzieje, a gdy tylko zręczność się podawała, staruszka badała pilnie tego kandydata do wszelakiej służby. Zdaje się, że egzamina te musiały wypaść bardzo szczęśliwie, gdyż ostatnią razą wzdychającemu, młodzieniaszkowi stara ochmistrzyni wyraźnie powiedziała, że się zrażać i zrywać nie powinien.

Kawaler de Simonis od przyjazdu swojego do Berlina, znalazłszy sobie przy szwajcarskiej rodzinie jakiejś, która tu cukiernictwem się trudniła, a była mu z Berna poleconą – izdebkę na drugim piętrze Pod Lipami, zajmował ją aż do tej pory. Wprawdzie pomieszczenie nader skromne dla kawalera tak wielkich nadziei nie było bardzo stosownym, lecz nie wiedząc, jak długo potrwa nowicjat, musiał być ostrożnym wielce. U ziomka swego Ceroni miał przytułek nie wytworny, ale schludny, stół nie wykwintny, lecz obfity i uprzejmą gościnność, za stosunkowo niewielkie pieniądze. Trzymał się więc w swej izdebce, nie myśląc z niej się wynosić, póki by jaśniejsze nie weszło słońce. A słońca, tego nie widać i nie widać było!

W skwarny dzień lipcowy ku wieczorowi, po przechadzce w lasku za miastem, kawaler de Simonis powracał, właśnie w dosyć melancholicznym usposobieniu do swojego mieszkania, zabierając się rozpaczliwy list pisać do siostry, gdy wchodzącemu na drugie piętro, zabiegła na wschodach dwunastoletnia Carlotta, córka cukiernika, która nad wiek swój była dojrzałą i jawnie a oczywiście kochała się już, dla nabrania wprawy, w pięknym Maksie.

– A chodźże pan! A prędzej! – zawołała z góry, tupiąc nóżkami i biorąc się w boki, a mrużąc oczki i sznurując buzię – mam coś dla pana.

Maks uśmiechnął się smutnie. Zaloty te dwunastoletniego dziewczęcia były wyraźną ironią losu. Nie takich, jadąc tu, spodziewał się sukcesów.

– Cóż tam tak pilnego, czarnooka panno Carlotto?

– Bardzo pilnego! Bardzo ważnego – zaczęła szczebiotać, kręcąc się mała – a tak! A tak! I jeśli, jak żółw się wlokąc, spóźnisz się pan, a będzie po czasie, jam temu nie winna.

I ręce rozpostarła teatralnym ruchem. Maks stanął, podszedłszy kilka kroków. Dziewczę tupało i biło ręką o poręcz wschodów.

– Hrabina de Camas przysyła tu, abyś pan dziś był u niej! – pospieszyła Carlotta, dłużej nie mogąc utrzymać tajemnicy, i spojrzała tryumfująco. W istocie mogła przybrać ten wyraz twarzy, gdyż Maks, jak piorunem rażony, skoczył ku niej, po drodze chwycił ją wpół, pocałował w czoło. Dziewczę się oblało rumieńcem udając, że się wyrywa, ale de Simonis w tejże chwili popędził do swej izdebki i znikł jej z oczów.

Zdyszana Carlotta pobiegła na palcach pod drzwi jego pokoju, nastawiła ucha i domyśliła się, że żywo musiał się zacząć ubierać, gdyż słychać było rzucanie, stukanie, szczęk i brzęk sprzętów, które Maks z pośpiechem chwytał, otwierał i przestawiał: W istocie nigdy może piękny chłopak tak się nie spieszył ogniście. Godzina była bliska, na którą stawić mu się kazano, a choć od zamku niewielka go przestrzeń dzieliła – musiał się przecie wystroić. Szczęściem świeżą peruczkę, jak z drewnianej lalki fryzjerskiej świeżo zdjętą, miał gotowiuteńką. Trzeba się tylko było umyć i przebrać. Jak na złość wszystko mu z rąk wylatywało, a na frak nie mógł się zdecydować, bo miał dwa bratersko piękne. I w obu mu było bardzo do twarzy. Namyślać się nie miał czasu, los musiał stanowić. Jedna para pończoch jedwabnych w pośpiechu tym padła ofiarą. W kwadrans jednak kawaler de Simonis był gotów, kładł już przed zwierciadłem perukę, miał kapelusz w ręku i przejrzawszy się uśmiechnął, kłaniając sobie z zadowoleniem.

Gdy wybiegł z pokoju, zastał znowu Cariottę w korytarzu się zwijającą (bo go przez dziurkę od klucza podpatrywała), ale ją tylko z daleka pozdrowił, aby peruki i stroju nie kompromitować. Po wschodach zbiegł jak baletnik, nucąc piosenkę i znalazłszy się w ulicy, puścił strzałą ku zamkowi. Coś mu mówiło, że to była chwila w życiu stanowcza. Serce mu biło mocno. Nigdy jeszcze podobnego poselstwa nie odebrał od hrabiny, był więc jej na coś potrzebny. Zamyślony, rozmarzony, kilku przechodniów potrąciwszy, a raz o mało nie utraciwszy kapelusza od uderzenia w ramię, stanął przed zamkiem i tu zwolnił kroku. Był u celu: zamek wyglądał jak zazwyczaj w czasie lata. Przez ten czas król Fryderyk II siedział w Sans – Souci, a królowa w Schönhausen. Aż do czwartego piętra na wschodach nie spotkał żywej duszy, oprócz kilku sług znudzonych, zostawionych tu do dozoru.

W przedpokoju hrabiny nie było też nikogo, prócz starego jej kamerdynera, a z sąsiedniego saloniku nie słychać było głosów, które by gości oznajmywały. Kawaler de Simonis wszedł nieoznajmiony ostrożnie do salonu i tu także nie znalazł nikogo. Dopiero skrzypiące nieco trzewiki jego wywołały szelest jedwabnej sukni, a potem wnijście starej hrabiny, która ze zwykłą starannością wystrojoną była, chociaż od śmierci męża nosiła się zawsze czarno. Głową skinęła mu przyjaźnie staruszka.

– Dobrze, żeś przyszedł kawalerze de Simonis – odezwała się po francusku, bo za Fryderyka II dwór, wojsko, co żyło bliżej zamku, mówiło tym tylko językiem. – Ale – dodała, palec kładąc na ustach – nie wydaj się z tym później w rozmowie, że ja cię tu ściągnęłam sama. Rozumiesz?

Pojętny nader młodzieniec skłonił się z poszanowaniem, rękę na znak posłuszeństwa przykładając do piersi. Staruszka usiadła na kanapie i spojrzała ku zegarowi na kominie. Było blisko ósmej. Maks usiadł opodal nieco. Prawie w tej samej chwili w przedpokoju dał się głos słyszeć nieco stłumiony, drzwi się otworzyły i wszedł znany kawalerowi de Simonis z widzenia Fredersdorf. Maks zerwał się z siedzenia i ujrzawszy go, pohamować nie mógł radości swojej, tak iż twarz cała rumieńcem została oblaną. Szczęściem, mrok wieczorny pokoju nie dozwolił widzieć tej zmiany, która by zbytnią wrażliwość zdradziła, nie będącą przymiotem w człowieku, co się na dworze stara pomieścić.

Fredersdorf (ten sam, którego Voltaire zowie Fryderyka factotum), był niezmiernie znaczącą figurą, chociaż na pozór był człowiekiem bardzo skromnym, a miejsce, jakie zajmował, na dworze nie stawiało go wysoko. Ludzie, którzy wiedzieli wszystko, szeptali, że pochodził kędyś z Frankonii i był synem, kupczyka ubogiego, któremu się nigdy nie śniło ani o stanie wojskowym, ani o życiu na dworze. Lecz są przeznaczenia – Fredersdorf w czternastym roku życia wyrósł tak okrutnie, że ojciec mu sukna na odzienie nastarczyć nie mógł. Rósł potem nieco wolniej do lat osiemnastu, a nawet do dwudziestu, a gdy się to wyciąganie skończyło, doszedł do wzrostu grenadierów pierwszego szeregu. W owych czasach było to prawdziwe nieszczęście dla młodzieńca, nie mówiąc już o ekspensie na sukno. Król Fryderyk pruski miał monomanią wielkoludów, i marzył nawet o stworzeniu rasy militarnej nadzwyczajnego wzrostu. Werbownicy jego jeździli po całej Europie, namawiając i kupując do służby ogromnych ludzi, po całych Niemczech i poza granicami Niemiec, odznaczających się pięknymi kształty i olbrzymim wzrostem. Gdy się nie dawali werbować, zakneblowanych uwożono jak panny i zmuszano, postrzygłszy, zaszywszy w mundur, do służby w szeregach. Wyszukiwano im potem małżonek równie dorodnych i z tak dobranych małżeństw, niestety, wskutek atawizmu, o którego prawach król pruski nie wiedział, rodzili się ludzie mali. Ta namiętność dla wielkoludów wiele kosztowała króla jegomości pruskiego. Król August II, za kilkudziesięciu Sasów wyrosłych potężnie, dostał naówczas te piękne, japońskie, porcelanowe naczynia, nad które większych nie ma w Europie: kąpać się w nich można. Grenadierowie sascy spoczywają od dawna przy przodkach swych, a japońska porcelana stoi dotąd w muzeum w Dreźnie.

Fredersdorf zaczynał praktykę kupiecką w małym miasteczku w Frankonii i chodził w skórzanym fartuchu gdy jednego poranku zjawili się werbownicy pruscy. Wpadł w oko kapitanowi. Był to sławny ze swych sztuk Schmels który żadnego dorodnego parobka ujrzawszy z rąk nie puścił; zaklął się, że go mieć będzie. Fredersdorfowi, który był natury spokojnej i milczącej, a wcale nie wojowniczej ani się o karierze militarnej śniło. Zaproszono go na wieczór pod „Złote Jabłko”, spojono nieboraka i gdy się ocknął z dala od miejsc rodzinnych, był już odziany w jakiś łachman mundura, a trzech towarzyszów kapitana Schmelsa gotowi byli zeznać pod przysięgą, że zdrów i przytomny na umyśle do służby się zobowiązał.

Ani młodzieniec, ani rodzice jego, ani żadna siła w świecie nie była w stanie wyrwać go z rąk werbowników. Musiał się poddać przeznaczeniu! Ale gdy go do Berlina przywieziono, a zaczęto uczyć musztry za pomocą kija, gdyż naówczas metoda ta pedagogiczna była w powszechnym używaniu, okazało się, że nawet wszechmogący kij, ducha w nim i zręczności potrzebnej grenadierowi pierwszego szeregu wyrobić nie mógł. Kapitan Schmels, który tylko na rozmiary zważał, odebrał gorzką reprymandę. Raz jednak nabytego Fredersdorfa nie wypuszczono i starając się go zużytkować, kazano mu uczyć się grać na oboju i na flecie, gdyż do muzyki wielką okazywał skłonność.

Pułk szweryński, do którego muzyki wcielono go, stał załogą w twierdzy kistrzyńskiej, gdy syn królewski Fryderyk, schwytany w chwili zamierzonej ucieczki, osadzony w niej został w więzieniu. Po pierwszych okropnych owych scenach, które pobyt jego zakrwawiły, młody następca tronu począł się rozrywać ulubioną grą na flecie i książkami. To doń zbliżyło Fredersdorfa: książę go mocno polubił.

W istocie był to człowiek, którego pokochać było można: natura flegmatyczna, spokojna, powolna, rozważna, niełatwo podlegająca wrażeniom, ale uczuciu raz powziętemu wierna niewzruszenie. Jako muzyk flecista odznaczał się wielkim gry wyrazem. Jako człowiek miał serce wielkie, do rozmiarów piersi zastosowane. Odosobniony i surowo trzymany Fryderyk w Kistrzynie wyprosił był sobie naówczas u komendanta do posługi tego łagodnego, dobrego Fredersdorfa. Z nim razem grywali na flecie, wierny sługa potem, ważąc nie tylko swobodę, ale życie, pisał od królewicza listy do siostry margrabinej Bayreuth, usiłując wyjednać współczucie i pomoc obcych dworów.

W tych dniach niewoli i utrapienia biedny, milczący kupczyk był prawą ręką Fryderyka, a pomocy w takim nieszczęściu, w takiej chwili, gdy pomoc dana świeżo jednemu głowę kosztowała, nie zapomina się nigdy. Gdy te ciężkie przeszły czasy, oswobodzony i z wolna do łask ojca przypuszczony królewicz, wykupiwszy się sam ożenieniem, pierwszym groszem, jaki miał, wykupił z niewoli wojskowej Fredersdorfa.

Flecista, który miał czas w Kistrzynie do pana się przywiązać, rozpoczął przy nim służbę od skromnej funkcji – lokaja. Ale lokaj był zarazem przyjacielem, i Fryderyk, który tak kijem szafować lubił, nie śmiał się nigdy porwać nawet na niego. W istocie, w chwili największego nawet rozjątrzenia trudnym to było, spojrzawszy na wiecznie wypogodzone, spokojne, zrezygnowane oblicze, które nigdy ani niecierpliwością, ani bólem nie drgnęło. Fredersdorf rozbrajał tym chłodem i rezygnacją nawet Fryderyka II, który chwilami we wściekłość wpadał. Przez długi czas był to niemal jeden człowiek, który, pomimo podrzędnego stanowiska, miał naj zupełnie jsze zaufa – nie pana. W jego ręku były papiery, pieniądze, klucze. Wszystko u Fredersdorfa: nigdy niczego nie nadużył. Miał i to do siebie, że o nic nigdy nie prosił, a ze wszystkiego był zadowolony i ten jeszcze przymiot najwyższy, nieoceniony, że całe życie milczał i rozkazy spełniał ani ich przechodząc, ani z nich nic nie obcinając.

Z lokaja, przeszedł wkrótce na kamerdynera i na pierwszego ze sług księcia. Gdy Fryderyk II na tron wstąpił, uczynił go tajnym podkomorzym i wielkim podskarbim swoim. Nie przeszkadzało to królowi zamęczać tak nieszczęśliwego, wiążąc go do swej osoby i posługi, że w końcu ulubieniec o mało nie padł ofiarą. Jakimś trafem poznał był Fredersdorf w Poczdamie, bogatą i piękną córkę bankiera Dauna i umiał się jej podobać. Gwałtowna miłość zawiązała się potajemnie między dwojgiem przeznaczonych dla siebie. Fryderyk dowiedział się o tym. O miłości dla kobiety mówić mu, było to ślepemu prawić o kolorach. Król miał sentyment za komedią, bo nigdy w życiu go nie czuł. Dla niego wszystkie młode kobiety, nawet, jak się sam wyrażał, czosnkiem cuchnące dziewki szląskie jeden urok miały; nielitościwie szydził z serdecznych zapałów. Prozaiczniejszej natury, cyniczniejszego usposobienia trudno wyobrazić sobie. Miłość Fredersdorfa oburzyła go, rozgniewała. Pierwszy raz w życiu napadł z góry na ulubieńca, złajał go i wyszydził okrutnie. Obawiał się, aby przywiązanie do żony nie odebrało mu serca potrzebnego sługi.

Wystrofowawszy najgminniejszymi wyrazy, wyśmiawszy bez litości, król sądził, że go wyleczy, ale postrzegł wkrótce, że to nie pomogło. Rozgniewany, aby stosunki rozerwać, wyprawił faworyta w podróż do Francji i dopiero gdy tam ze smutku, żalu, z tęsknoty zachorował niebezpiecznie Fredersdorf, zniecierpliwiony król pozwolił mu się żenić, choćby z diabłem. Podskarbi wyzdrowiał jakby cudem, ożenił się i do wiernych usług powrócił, bo się bez niego obejść, było niepodobna. Król nadał mu dobra znaczne i wszystko zapomniane zostało.

Fredersdorf był jeszcze podówczas bardzo pięknym, mężczyzną, a wysoki ów wzrost nie odejmował mu zręczności w ruchach i wdzięku. Trudno w nim było teraz poznać dawnego kupczyka i pułkowego muzykanta. Bardzo wytworna tualeta, którą mu Fryderyk, śmiejąc się z niej, przebaczał, sam będąc, z zasady i natury nad wszelkie pojęcie brudnym, odmładzała go bardziej jeszcze. Z uśmiechem na ustach, skromnie, cicho wsunął się do salonu i podszedł ku ochmistrzyni, ale oko zmierzyło szybko, niepostrzeżenie kawalera de Simonis, który poczuł, że po nim przeszło od stóp do głów to wejrzenie.

Ochmistrzyni przedstawiła mu młodzieńca, zowiąc go żartobliwie swoim protegowanym.

– Ale mój podskarbi – dodała zaraz – mnie się wcale w moich protekcjach nie szczęści. Kawaler de Simonis siedzi tu od dawna i nie może sobie znaleźć żadnego zajęcia.

Fredersdorf ramionami tylko poruszył z lekka, zamruczał coś, rozmowa się urwała, a potem przeszła na przedmioty obojętne. Ostatnia huczna zabawa u księcia Henryka dostarczyła wątku.

Szczęściem dla niego Simonis się jej mógł, choć nieco z dala, przypatrywać, wcisnął więc zręczne słówko i popisał się z dowcipem, a jeszcze więcej z talentem postrzegawczym. Podskarbi nie przerywając mu, słuchał go z natężoną uwagą, i on, i ochmistrzyni zdawali się chcieć dać pole do tego popisu kawalerowi i wrzucali tylko po słówku, wyciągając go na, coraz nowe szczegóły. Maks był szczęściem w werwie i opowiadaniem samym ożywiwszy się, wystąpił świetnie. Gdy skończył, ochmistrzyni i Fredefsdorf, jakby porozumiewając się z sobą, oczyma się zmierzyli.

Podskarbi, jak i innych dni, był i teraz bardzo milczący, słuchał więcej, niż się odzywał, wszakże gdy hrabina de Camas znowu coś wtrąciła o tym, iż dla swojego protegowanego, pomimo jego talentów, nic znaleźć nie może, odezwał się cicho i łagodnie:

– Jego Królewska Mość niechętnie nowych bierze ludzi. Miejsca są na dworze zajęte, a w wojsku wątpię, by kawaler de Simonis talenta swe chciał zagrzebać. Wojsko więcej potrzebuje rąk niż głów dobrych, a ja sądzę, że pan de Simonis głowę ma silniejszą niż dłonie.

Rozśmiano się nie przecząc. Podskarbi rzucił jeszcze kilka pytań, zdawał się badać różnie Maksa, a po godzinnym prawie egzaminie, cicho rzekł do niego:

– Życzę panu szczerze jak najświetniejszej przyszłości. I sądzę, wróżę, iż możesz ją pan mieć przed sobą. Ale, jako od starszego, chciej ode mnie przyjąć jedne radę.

Tu się zawahał podskarbi i dalej ciągnął powoli, głos jeszcze zniżając:

– Ktokolwiek ma to szczęście, że się do dworów i wysoko stojących osób zbliża, powinien mieć za prawidło, że milczenie i dyskrecja więcej mogą niż dowcip i rozumy. Wielu rzeczy ani się trzeba nawet domyślać dla siebie, a żadnej obcym mówić nie godzi.

To powiedziawszy wstał szybko z krzesełka, spojrzał na zegarek i choć w tej chwili lokaj wnosił światło i przekąskę wieczorną, owoce, wino i ciasta, wymówił się od podwieczorku i wyszedł z salonu. Ochmistrzyni, szepcząc coś z nimi po cichu, odprowadziła go aż do przedpokoju, gdzie z pół kwadransa zostali jeszcze.

Kawaler de Simonis sam na sam przez ten czas mógł się gryźć tą myślą, że i tym razem mu się nie udało. Rozmyślał tak nad swym położeniem, patrząc na butelkę z winem, gdy hrabina powróciła dosyć żywym krokiem, spojrzała nań, nalała mu kieliszek, kazała się przysunąć do stolika i westchnąwszy poczęła rozmowę. Z początku wyrazy jej nie bardzo nawet zwracały uwagę zmieszanego młodzieńca, ale wprędce zaczął się im przysłuchiwać z coraz większą bacznością.

– Poznałeś już pan dosyć dwór nasz – mówiła z cicha, mierząc go oczyma – byś wiedział, że do niego przystęp nie łatwy. Ale dlaczegóż by nie spróbować szczęścia gdzie indziej?

Tu się zawahała. Kawaler de Simonis uczuł się jakby mieczem przeszyty. Radzono mu więc iść precz! Takie consilium abeundi zyskać zamiast tego, czego się spodziewał! I być wezwanym umyślnie na to tylko, aby tę przyjacielską radę usłyszeć!

Ochmistrzyni postrzegła znać wrażenie i prędko usiłowała je zatrzeć.

– Hm! – rzekła. – Gdybyś pan miał nad swój wiek dyskrecję, dlaczegóż byś przy innym dworze nie miał być nam królowi nawet, użyteczniejszym niż tutaj?

Maks zarumienił się jak wiśnia i o mało nie porwał się z krzesła. Kapelusz spadł mu z kolan, tak pilno mu było oświadczyć, iż gotów był do dyskrecji jak grób i do usług, jakich tylko by po nim wymagano, ale ochmistrzyni mówić nie dała i pospiesznie ciągnęła dalej:

– Słuchaj waćpan – rzekła – chciałabym szczerze coś uczynić dla niego, interesuje mnie położenie jego. Coś dla was, na własną rękę wymyśleć mogę. Tak, na własną rękę... od nikogo nieproszona, przez przyjaźń, jaką mam dla waćpana. Uważaj waćpan tylko, kawalerze de Simonis...

Tu przysunęła się bliżej nieco, białą, chudą, pomarszczoną rączką chwyciła gruszkę z talerza i bawiąc się z nią, mówiła coraz głos zniżając:

– W tej chwili mi to na myśl przychodzi, dlaczegóż byś nie jechał do Drezna? Tam, wiemy to z pewnością, ten niegodziwy Brühl i jego zausznicy, knują przeciw nam zdradę. Król strzela do psów i fajkę pali, jemu pod nosem zrobią, co chcą. Królowa Józefina nas nienawidzi. Waćpan jesteś swobodny, mógłbyś tam pojechać, porobić znajomości, podobać się Brühlowej, która młodych ludzi lubi, choć sama dawno być młodą przestała. Mógłbyś się dowiedzieć wiele, mógłbyś mi o tym donosić, ja bym królowi czasem list jego przeczytała. Któż wie? Tą drogą do wielkich się rzeczy dochodzi.

Wysypawszy prędko wymówione wyrazy te, hrabina de Camas czarne swe oczy przenikliwie skierowała na młodzieńca, chcąc odgadnąć, jakie to na nim uczyni wrażenie. Kawalerowi de Simonis gorzały policzki, usta drżały, oczy się iskrzyły, a gdy nareszcie wolno mu było przyjść do słowa, odezwał się z zapałem, składając ręce jak do modlitwy:

– A! Pani! Proszę, rozkazuj, kieruj, wymagaj, co się podoba. Spełnię bez zastanowienia wszystko!

Zręczne chłopię po tym wykrzykniku żywo poczęło z sentymentalnym wyrazem:

– Jestem sierotą, sam jeden na świecie, nie mam opiekuna, doradcy, nikogo! Oddaję się cały pani hrabinie. Muszę pracować dla mojej przyszłości, bo ją nikomu innemu, tylko sobie winien być mogę. Podaj, pani, rękę miłosierną sierocie.

Pochylił głowę. Ochmistrzyni się uśmiechnęła, a w uśmiechu tym było coś dziwnego, jakby politowanie jakieś i sąd, surowy. Westchnęła, a po krótkim przestanku mówiła dalej:

– Więc cóż, kawalerze de Simonis? Przyjmujesz radę moją? Pojedziesz do Drezna? – Na koniec świata! – odparł z zapałem Maks, lecz zaledwie wymówił te wyrazy, jakaś myśl wewnętrzna musiała go przestraszyć, pobladł nagle i zamilkł znacząco.

Błyskawicą przez głowę przebiegło mu jego położenie finansowe, szczupły zapas, jaki mu pozostał, a razem wielkie zbytki na saskim dworze, na którym bez pewnego kosztownego występu pokazać się ani najmniejszej roli odegrać nie było można.

Hrabina de Camas zdawała się zgadywać myśl jego i podchwyciła nie spuszczając go z oka:

– Ponieważ oddałeś mi się w opiekę, bądźże ze mną szczerym, kawalerze de Simonis. Żyjesz już dosyć długo w Berlinie, wprawdzie, jak słyszałam, skromnie, ale młodość ma swe prawa i potrzeby. Z domu zapewne wielkich nie miałeś zasobów. Dopóki ci się nie polepszy... jeżeli potrzeba, będę ci mogła czymś przyjść w pomoc.

Maks pospieszył ucałować jej rękę, nie chcąc w pierwszej chwili dalej tak drażliwą, posuwać kwestię.

– Co się tyczy dworu saskiego – dodała – jeżeli się zgodzisz na podróż, mój kawalerze, przygotuję cię wiadomościami potrzebnymi, będziesz miał instrukcją ode mnie. Nie masz tam znajomych?

– Niestety! Nikogo!

– Tym lepiej – mówiła hrabina – tym lepiej. Do jednego z dwu: albo do starego Beguélina, który jest ziomkiem waćpana, albo do rezydenta Ammona listy mieć możesz ode mnie.

Spojrzała nań. Usłyszawszy Ammona imię, Simonis drgnął, zarumienił się mocno i pomieszał:

– A! Tylko nie do Ammona! – zawołał żywo. – Nie mogę mieć przed moją opiekunką tajemnic: Ammon jest bliskim krewnym moim. Przybywszy tu udałem się najprzód do niego, nielitościwie odmówił mi swej opieki. Nie jestem dumnym do zbytku, lecz raz odprawiony, znać go więcej nie mogę.

– A! – uśmiechnęła się pani de Camas. – Niekoniecznie się z nim stykać potrzebujesz. – Ruszyła ramionami. – Beguélin Szwajcar, ten was po moim liście przyjmie otwartymi rękami. Nikogo nie zadziwi, że jako Szwajcarowie oba żyć z sobą będziecie. Beguélin ciężki jest, stary, ale zna doskonale kraj i wielką wam być może pomocą.

Rozmowa o Saksonii trwała jeszcze chwilę. Hrabinę żywo zdawał się obchodzić los pupila przybranego, nie szczędziła mu rad i skazówek. Na ostatek, gdy dosyć późno robić się zaczynało, niespodzianie, jakby jej teraz dopiero myśl ta przyszła, zawołała, ręką uderzając po stoliku:

– Poznałeś tu waćpan przypadkiem Fredersdorfa, grzeczność wymaga, abyś go w Sans – Souci odwiedził. Człowiek ten, choć nie głośny, wiele może i przyda się w życiu jego znajomość, wierzcie mi!

– Lecz jakże się ja tam do niego docisnę? – szepnął Simonis.

– O! Najłatwiej, o to się nie masz co troszczyć – dodała pani de Camas. – W pewnych godzinach ogród jest otwarty, przejdziesz się po nim, zobaczysz posągi ładne, a trzeba by nieszczęścia, żebyś lub Fredersdoffa nie spotkał, albo się o jego mieszkaniu nie dowiedział. Jeśli nie będzie przy królu, przyjmie was pewnie. Jutro więc, kawalerze, do Sans – Souci, bo tego odkładać nie wypada, a potem czekam was z raportem i instrukcjami do Drezna.

Hrabina wstała, porwał się z krzesełka młodzieniec, ucałował jej rękę zgiąwszy się wpół i odszedł na palcach rozmarzony.

Nie wierzył szczęściu swojemu! Te odwiedziny tak złowrogo się zrazu obiecujące, skończyły się przecież niespodzianką pełną obietnic. Wyszedł w ulicę.

Parno było, noc zrobiła się czarna, chmury przebiegały po niebie. Kiedy niekiedy błysk blady rozświecał pustą ulicę i duże, ciężkie deszczu krople spadały na ziemię. Przerażony Simonis spostrzegł dopiero, co groziło jego pięknej peruce i najlepszemu frakowi, i pędem puścił się ku domowi. Tylko co na próg jego się dostał, gdy ulewa lunęła jak z wiadra.

Rozdział II
Kawaler de Simonis nie wiedział, zapewne o często przez Fryderyka II powtarzanym aksjomacie: Fallacem iallere, mou est fallacia. Byłby się bowiem domyślił może, iż go nie dla własnej zabawy wyprawiała wielka ochmistrzyni do Drezna.

Nie tłumacząc się nawet żadną fallacją cudzą, wszelkich środków bez wyboru zażywała polityka Fryderykowska, gdy do upragnionego zmierzała celu. Kawaler de Simonis był zresztą zupełnie neutralnym, a w tej chwili gotów zawrzeć przymierze z każdym, co by mu przyszłość pokazał, i iść, choćby na rodzonych braci. Tych szczęściem nie miał. Wczorajszy wieczór tak w nim krew poburzył, iż mimo kilku szklanek wody, które wypił, aby ostudzić rozigraną, całą noc prawie nie zmrużył oka. Dzień w Sans – Souci poczynał się nader wcześnie. Fryderyk w lecie wstawał koło czwartej, za nim służba i dwór iść musiał. Należało więc dla pokłonienia się Fredersdorfowi dostać się rano, bardzo rano do Sans–Souci.

Szczęściem, dla naszego kawalera, po burzy w nocy, która była bardzo gwałtowna, ale krótka, nade dniem się wyjaśniło, uspokoiło, powietrze ochłodło i dzień obiecywał prześliczny.

Choć niewyspany, Maks wstał raźno i zabrał się do ablucji i ubrania. W domu jeszcze było cicho. Spali wszyscy i nienawykli do tego, by kawaler o brzasku się zrywał, musieli, słysząc go, dziwić się bardzo, ale za jego przykładem i oni też powoli zaczęli ściągać się z łóżek. W mieście jeszcze było cicho i spokojnie, rzadki wóz z wiejskimi zapasami zaskrzypiał przeciągając powoli.

Maks otworzył okno i czynnie się zabrał do ubierania. Prawdziwym opatrzności zrządzeniem ocalał mu frak wczoraj. Dziesięć minut później wyszedłszy z zamku, byłby go od ulewy nie uratował, a peruka i kapelusz również piekielnym bogom poszłyby na ofiarę.

Wyraźnie tedy wieść mu się zaczynało, nastąpiło przesilenie fortuny i bogini, która dotąd plecami doń była obróconą, rozpromienioną twarz pochylała ku niemu.

Słońce wschodziło, gdy gotów był do podróży, którą musiał odbywać pieszo. Piękny chłopak, przejrzawszy się w zwierciadle, rad z siebie, zakręcił się szykownie do wyjścia.

Jakimś cudem mała Carlotta z rozpuszczonymi na ramiona włosami kruczymi, jeszcze od snu zarumieniona, świeża i ładną jak wisienka, zaszła mu drogę. Od wczorajszego uścisku, jakby pewnych praw nabyła do Maksa, śmielsza była i w oczy mu spojrzawszy, zapytała:

– Ho ho! A toż dokąd tak rano i tak wystrojony? Cóż to jest?

Kawaler się uśmiechnął dobrotliwie, ale po mentorsku, z góry ją traktując.

– Mam moje interesa, Carlotto! Proszę powiedzieć szanownej mamie, że na obiedzie nie będę pewnie. Tak! Mam interesa!

Carlotta główką pokręciła:

– Jaka mi ważna wielka z waćpana figura – odrzekła – od czasu jak hrabina de Camas zaprosiła go do siebie!

I chcącemu iść zastąpiła drogę niecierpliwie:

– Be, dokądże? Dokąd? Dokąd?

Maks przypomniał sobie wczorajszą przestrogę podskarbiego w samą porę i pomiarkował, że przed dzieckiem się zdradzić nie powinien.

– Jestem zaproszony na ranną przechadzkę – rzekł. – Adieu!

Carlotta była pewną, że choćby dla usunięcia jej z drogi, porwie ją jak wczoraj i ucałuje, ale kawaler de Simonis nadto był zaprzątnięty dzisiaj, ukłonił się tylko z uśmiechem i prześliznął na wschody.

Dziewczę zostało na górze smutne. W chwilę, potem był już w ulicy i wybierając ścieżki suche, bo gdzieniegdzie po wczorajszym deszczu stały jeszcze kałuże, pośpieszył w dalszą drogę.

Dojść do Sans – Souci, przy dobrych młodych nogach daleko było łatwiej, niżeli tam sobie dać radę. Wcześnie więc myślał, jak się wcisnąć do ogrodu, jak zbliżyć do pałacu i jak długo mu przyjdzie odprawiać rekolekcje pod cieniem drzew, po pustych alejach, nim szczęśliwy traf da mu spotkać Fredersdorfa albo się do niego docisnąć.

W ciągu tego roku kawaler de Simonis na próżno prawie starał się u dworu robić znajomości. Nie udawało mu się to wcale. Fryderyk II jak nie cierpiał, ażeby jego urzędnicy i wojskowi wchodzili w stosunki z dyplomatami zagranicznymi, tak zakazywał tym, co go otaczali, wiązać się w ogóle z cudzoziemcami. Każdy z nich był mu podejrzanym, wszystkich o szpiegostwo posądzał. Dwór króla stronił od przybyszów. Co ranka przywożono z Berlina listę kompletną przybyłych obcych do miasta, z wymienieniem powodów przyjazdu i wzmianką o tych, którzy się na dworze przedstawić chcieli. Przyjmowano jednych, odprawiano drugich odmawiając, a niekiedy nie bardzo się cieszył przypuszczony do oblicza pańskiego, bo w złym będąc humorze, Fryderyk bywał niegrzecznym, niekiedy grubiańskim.

Śmiała tylko odpowiedź dowcipna mogła czasem przejednać. Gdy po raz pierwszy przedstawił mu się sławny markiz Lucchesini, którego przedstawiał książę Fontana, król popatrzywszy nań ostro, rzucił pytanie: „wiele też was jest takich markizów włoskich, co włócząc się po świecie, u dworów za szpiegi służycie?” Markiz niezmieszany odparł żywo: „Najjaśniejszy Panie, jest nas tylu, ilu panujących tak głupich, by nam podobne nędzne polecenia dawali”.

Dowcip rozbrajał Fryderyka, bo go się obawiał.

Kawaler de Simonis po drodze starał się właśnie przypomnieć sobie wszystkie pobieżne znajomostki, które mu się na coś przydać mogły i przyszedł mu na myśl paź królewski, Szlązak, Krystian Ernest Malszycki, dobre chłopię, z którym się zapoznał przed kilku tygodniami w Berlinie, gdy za sobą usłyszał turkot wozu i obejrzawszy się, zobaczył niespodzianie wcale na wozie twarz dobrze znajomą.

Był to furier królewski, przyjaciel cukiernika, częsty u niego gość. Szwajcar także, który z jakimś pieczywem i kuchennymi jechał zapasami. Zwał się Jurli. Czerwony, piękny indyczy nos wskazywał jego, dobry humor i przyjaźń ze szklankami. Jurli był już w wyśmienitym usposobieniu, palił fajkę, ująwszy się w boki, coś niby chwilami podśpiewywał, a na skrzyni siedząc bokiem, nogami sobie takt wybijał.

– Eh! Herr Baron! – zawołał rękę do czapki podnosząc. – A dokądże? A dokąd?

Zawstydził się kawaler pieszej podróży, chciał złożyć to na przechadzkę ranną dla świeżego powietrza, lecz strój go zdradzał. Wolał więc przyznać się, że idzie do przyjaciela do Sans – Souci. Usłyszawszy to, Jurli na ramieniu woźnicy położył rękę i kazał mu stanąć.

– Pieszo do Sans – Souci! Ho ho! I w tym stroju! – zawołał kręcąc głową. – Gdybyś się nie wstydził, a na drodze o tej godzinie żywej duszy nie spotkamy, ofiarowałbym baronowi miejsce przy sobie. Zawsze by się coś nóg oszczędziło? Hę?

Ofiara była wielce pokuśliwa, ufny więc w to, że istotnie na drodze nie napotkają nikogo, gdy Jurli oprócz tego przyrzekł, iż dobrze przed bramą go zsadzi, Simonis zajął skromne miejsce na skrzyni, a konie ruszyły dalej. Widocznie mu się szczęściło, bo oprócz tego Jurli objaśnił go, którą bramą wejść może do ogrodu, gdzie się ma przechadzać i w której stronie znajdzie podskarbiego.

– Zawsze – dodał do ucha – życzyłbym uniknąć nieprzyjemnego z Najjaśniejszym Panem spotkania. Bywa w złym humorze, a kij zawsze nosi w ręku. Ale o tej godzinie – dodał pocieszając – nie spodziewać się go w ogrodzie. Psy tylko jego widzieć będziecie mieli szczęście.

Jurli był w gadatliwym usposobieniu.

– E! Naprawdę – mruknął – gdybym nie był Jurlim chciałbym być jednym z tych królewskich chartów! To szczęśliwe bestie! Mają swój dwór, biorą strawnego po dwa talary na dzień, na atłasach się wylegiwają, Alkmena najczęściej na kolanach pańskich i kijem ich nigdy nie potrąci.

Z rana wyprowadzają je paziowie na spacer do ogrodu, może je tam zobaczycie, pokłońcież się z lekka. Nie zawadzi polecić się ich protekcji. Bez żartu! Na kogo Alkmena zawarczy, temu król nigdy wierzyć nie będzie, do kogo się połasi, to dla niego patent najlepszy.

Gawędząc tak, dojechali do Sans – Souci i kawaler de Simonis, zsiadłszy z wozu, podziękował grzecznie poczciwemu Jurli, który go długo jeszcze przeprowadzał oczyma.

W chwilę potem Maks, dopadłszy otwartej bramy, w boczną wsunął się aleję i z dala spoglądając na pałacyk w Sans – Souci, z bijącym sercem oczekiwał. Nie spodziewał się: wcale, aby rychło los jego odwiedzin się rozstrzygnął, usiadł więc na ławce kamiennej a że i w nocy nie spał i śniadania nie jadł, poziewanie i senność go napadła. Byłby może uległ jej i zdrzemnął się, gdy jakby cudem, postrzegł paziowski mundur i z wielką radością poznał idącego Malszyckiego.

Paź zarówno musiał być zdziwiony jak on tym spotkaniem, stanął przed nim i spytał żywo:

– A pan co tu robisz?

Nieprzygotowany do odpowiedzi, kawaler de Simonis nie wiedział dobrze, jak ma postąpić. Na ten raz wszakże kłamać mu nie wypadało, bo Malszycki mógł mu być pomocnym.

– Panie Erneście – rzekł – wybieram się w tych czasach Berlin i Prusy opuścić, niewielu tu miałem znajomych, ale i tych chciałbym pożegnać, a więc pana podskarbiego Fredersdorfa, któregom raz spotkał i którego pamięci chcę się polecić, i was, panie Erneście.

Uśmiechnął się, z wdziękiem dotykając kapelusza.

– Zobowiązalibyście mnie wielce – dodał – gdybyście mnie nauczyć chcieli, gdzie znajdę podskarbiego.

– O tej porze? – spytał Malszycki. – Zdaje misie, że przy Najjaśniejszym Panu być musi, ale później? Rzecz prosta, w jego mieszkaniu w pałacu.

– A wy na służbie dziś jesteście? – spytał Simonis.

– Do południa jestem wolny – odparł Malszycki.

– Przyznam się wam – pochwycił żywo kawaler – że z Berlina wyjechałem bez śniadania. Gdyby było gdzie je znaleźć, poprosiłbym was z sobą.

Malszycki, chwilę pomyślawszy, rękę mu podał, ale się wprzódy obejrzał dokoła i poza drzewami wyprowadził go nazad z ogrodu. Nie opodal od pałacu była gospoda i cukiernia.

– Dadzą nam tu doskonałej czekolady – odezwał się Malszycki – ale będziemy musieli milczeć, jeśli kogo zastaniemy, bo ja tam ust nie otworzę. Znajdziemy stoliczek pod drzewami.

W istocie znalazło się miejsce ustronne i Simonis o czekoladę poprosił. Gospodarz, jak wszyscy niemal naówczas cukiernicy w Europie, był Szwajcar i trochę kawalerowi znajomy z Berlina. Odnowiła się więc ta znajomość i dwaj znajomi zasiedli u stoliczka.

– Król zapewne nie wstał jeszcze? – szepnął Simonis.

Ernest spojrzał nań oczyma wielkimi.

– Znać, żeście tu chyba pierwszy raz i że nie wiecie nic – odpowiedział. – Najjaśniejszy Pan o pół do czwartej już był na nogach i nawet mu mokrej chustki na twarz nie trzeba było przykładać jak zwykłe, bo od kilku dni jest niespokojny czegoś i sam się w porze obudził. Widziałem go już w niebieskiej jubce i lokaj poniósł mu dawno na tacy listy, które nadeszły z Berlina. Harcap mu zapletli, kawę swoją wypił i jeśli się nie mylą, musi teraz na flecie grać. Umilkł Malszycki, jakby się chciał przysłuchać, lecz za daleko było od pałacu, aby ich doszła tu muzyka.

– Teraz radcy gabinetowi czekają w przedpokoju – mówił dalej paź – później nastąpi posłuchanie, dalej... doprawdy nie wiem, może przegląd jakiego pułku. Zbliżył mu się do ucha:

– O! Jeśli posłuchanie dawać będzie, nie zazdroszczę tym, co się w tych dniach nawiną. Najjaśniejszy Pan od dni kilku jest zasępiony i gniewny.

– Nie wiecie przyczyny? – spytał Simonis.

Malszycki ręce podniósł.

– Ja? Ja nie wiem nic a nic! A któż to może wiedzieć! Widzę tylko, że nasz pan zły i chwilami z oczów mu błyska tak... – ludzie mówią, jak przed szląską wojną.

Rozmowa po czekoladzie nie trwała długo, bo Malszycki, choć nie był tego dnia na służbie, miał list pisać do matki i od pałacu oddalać się nie chciał. Wyszli więc razem do ogrodu, gdzie mu spokojne miejsce wskazawszy w cieniu, paź pobiegł do pałacu zaraz, przyrzekając, że później, jeśli będzie mógł, przyjdzie do niego.

Kawaler de Simonis usiadł więc zadumany, rozglądając się po ogrodzie, a że przez drzew gałęzie widać stąd było taras pałacowy, w tamtą stronę zwrócił oczy. Wkrótce potem otwarły się drzwi szklane, wyszedł jeden z paziów, a za nim wyskoczyła cała zgraja charcików, ulubieńców królewskich albo raczej towarzyszów najulubieńszej jego Alkmeny i Biche. Wyskakując, skowycząc, szczekając, przewracając się, wyścigając po trawnikach charciki, którym wszystko wolno było, wyruszyły na świeże powietrze. Paź kroczył jako guwerner i dozorca, nawołując niekiedy do porządku. Słychać było imiona delikwentów, dość nieposłusznych, bo ich po kilkakroć zmuszać trzeba było do powrotu, zbiegających w krzaki daleko.

Phyllis, Thisbe, Diana, Pax, Amoretta, Superbe składały familię i dwór pani Alkmeny, która prawie nigdy nie schodziła z kolan królewskich, teraz zaś wypuszczona szła poważna, znudzona, nie biorąc czynnego udziału w swawoli, do której ją towarzystwo wciągnąć pragnęło. Alkmena wlokła się, jakby zmuszona i drzemiąca, na tę przechadzkę, z wilgotnej nieco ziemi unosząc delikatne łapki ku górze, stając chwilkami zamyślona, jakby się wrócić pragnęła, poziewając nawet znacząco, zatrzymywała się czasem i oglądała ku pałacowi.

Ponieważ słońce dopiekać zaczynało, paź skierował się w boczną zacienioną aleję, a psy rade nierade za nim pociągnęły, właśnie ku temu miejscu, gdzie kawaler de Simonis spoczywał. Alkmena ciągle szła z wolna, dopiero zobaczywszy na ławce siedzącego, zaciekawiona uszy nadstawiła, popatrzyła nań uważnie, nieco przyśpieszyła kroku i jak rozpieszczone dziecko, któremu wszystko wolno, czego zapragnie, a nikt mu nic nie śmie odmówić, dobiegłszy do ławki, wprost na nią skoczyła. Czarnymi oczyma wpatrzyła się w siedzącego, który lekkim płaszczykiem był okryty, i z zaufaniem ku niemu łapkę podniósłszy, płaszcz popróbowała odsunąć, co gdy jej się powiodło, wsunęła się kawalerowi de Simonis na kolana, zwinęła w kłębek wygodnie i położyła na nich. Reszta psów stanęła, otaczając go kołem. Nadszedł paź zadziwiony, wpół uśmiechnięty, na pół nierad i począł odwoływać Alkmenę, ale ta ani myśląc ustąpić, zęby mu tylko pokazywać zaczęła. Phyllis i Thisbe szczekały gniewnie, znajdując to postępowanie nader nieprzyzwoitym, a za nimi wnet Pax, Amoretta, Diana, Superbe wszczęły okrutny hałas, który stąd mógł dojść do pałacu. Kawaler de Simonis nadto był dworakiem i szczęśliwym z okazanych mu przez królewską ulubienicę faworów, aby choć najlżejszym drgnięciem poddać jej myśl ustąpienia z kolan. Paź był chmurny i nieszczęśliwy. Oglądał, się niespokojny ku pałacowi, na próżno usiłując szczekanie zajadłe psów uśmierzyć.

– Przeklęte psiska! – mruczał między zębami, chustką z lekka je karcąc na próżno, co jeszcze do zajadlejszego szczekania pobudzało – Przeklęta psiarnia! Nuż król usłyszy! A to nieszczęśliwa godzina!

Jeszcze tak niespokojny miotał się, tupał i wołał, gdy z gąszczu jakby piorunem wyskoczył niespodziewanie średniego wzrostu człowiek. Paź stanął jak wryty, a psy spojrzawszy nań tylko, dalej na Alkmenę ujadały.

Twarz tego nowego przybysza była oświecona dwojgiem oczu czarnych, ostrych, przenikających, nawykłych do grożenia i rozkazywania: cały wyraz oblicza w nich się skupiał. W ustach zaciętych i otoczonych już marszczkami i fałdami był wyraz energii i sarkazmu. Nos dosyć ostry i chude policzki całości nadawały coś ostrego i przykrego, ale razem znamionującego wolę, która nawykła się nie uginać przed żadną inną. Marszczki na czole jeszcze surowszą czyniły tę maskę nieco zżółconą i zmęczoną. Na głowie i peruce zaniedbanej miał trzyróżny kapelusz, zrudziały od słońca i słoty, na sobie niebieski mundur, wypłowiały i stary. Pod nim widać było żółtą kamizelkę, całą posypaną i poplamioną od tabaki, i brudną a pomiętą koszulę. Reszta też stroju nie odznaczała się elegancją, bo na nogach miał niedbale naciągnięte pluszowe spodnie, w których kieszeniach z obu stron wydymały się dwie duże tabakierki, a buty do kolan nieoczyszczone, podrapane, rude, zabłocone, zdawały się oznaczać chyba, że tylko co zsiadł z konia. Jedyną rzeczą kosztowniejszą była w ręku jego trzcina z gałką wysadzaną brylantami i na brudnej, atramentem zwalanej ręce dwa duże solitery w pierścieniach.

Wyszedłszy z krzaków, znać wywabiony hałasem ulubieńców, zmarszczony stanął z kijem podniesionym do góry, jakby nim chciał grozić paziowi, psom czy Simonisowi. Był to król Fryderyk II.

Simonis, który go widywał z daleka, byłby się porwał, ale Alkmena nie dopuszczała, a zrzucić jej z kolan nie mógł. Zobaczywszy swojego pana, podniosła głowę, pokiwała ogonem, ale z kolan nie schodziła.

– Co to jest! – krzyknął Fryderyk na pazia, podnosząc kij. – Co to jest? Niech on odpowiada! Kto to jest?

Paź szybko już począł się tłumaczyć.

– Jak on mógł pozwolić, aby Alkmenę kto brał na kolana.

– Najjaśniejszy Panie! Sama mimo mojego oporu, gwałtem... niepodobna było jej wstrzymać.

Król surowo spojrzał na Simonisa, który nareszcie poruszył się, na ręce biorąc suczkę, i zrzucił kapelusz, nie mogąc inaczej, na ziemię. Psy z początkiem się go nastraszyły, ale w tejże chwili rzuciły się nań jak na zabawkę i zaczęły szarpać niemiłosiernie.

Fryderyk się uśmiechał. Uprzedzało go to zawsze dobrze o ludziach, gdy się psy jego garnęły do kogo przyjaźnie. Nie broniąc im zabawki z kapeluszem, który wnet uległ zniszczeniu i poszedł w kawałki, Fryderyk ręką paziowi dał odprawę, a sam na lasce się oburącz sparłszy, począł się Simonisowi przypatrywać.

– Niech mówi – odezwał się – co on tu robi o tej godzinie w Sans – Souci. Kto jest? Jakiej profesji?

Simonis wiedział bardzo dobrze, iż od tej chwili los jego przyszły mógł zależeć, wiedział, że król lubił odpowiedzi śmiałe i dowcipne, wezwał więc w pomoc całą umysłową przytomność i trzymając na rękach suczkę, która się wyciągała i ziewała, odparł odważnie:

– Najjaśniejszy Panie! Jestem rodem Szwajcar, szukam służby i zajęcia. Od roku bawię na próżno w Berlinie, a że tu wszystkie miejsca zajęte i na zajęte po dziesięciu kandydatów, jestem na wyjeździe, przybyłem znajomych pożegnać!

– Jak się on nazywa? – spytał król.

– Maks de Simonis!

– A jest i de, cóż on szlachcic?

– Szlachtą byli moi przodkowie.

– Cóż on umie? – mówił Fryderyk. Simonis zamyślił się.

– Umiem tyle Najjaśniejszy Panie, iż wiem, że nie umiem jeszcze nic – odparł Maks – ale wiem i to, że się wszystkiego nauczyć mogę!

Fryderyk popatrzył nań.

– Czy on wołał Alkmenę do siebie?

– Najjaśniejszy Panie, na to bym się nie ośmielił.

Alkmenie tak było dobrze na rękach, że choć kiwała ogonem do króla, ruszać się nie myślała. Fryderyk, twarz chłopca tymczasem z wielką rozpatrywał uwagą.

– A kogo on tu ma znajomego?

– Miałem szczęście raz widzieć u hrabinej de Camas pana podskarbiego.

– A skąd on zna hrabinę? – egzaminował król.

– Już od roku miałem szczęście raz być jej pomocą... gdy konie...

– Wiem, wiem – przerwał król i odwrócił się. Zdawało się, że chce odejść, lecz wtem zobaczył kapelusz, nad którym się psy znęcały, potrącił go laską, co im do darcia w kawałki nową było podnietą i spozierając szydersko na kawalera, rzekł:

– Niech mu to będzie nauką: gdy się kto do dworów ciśnie, taką korzyść odnosi!

– Najjaśniejszy Panie – odparł Simonis – kapeluszem okupiwszy szczęście widzenia Waszej Królewskiej Mości, wcale się nie użalam na to.

Na to kadzidło skrzywił się Fryderyk, popatrzał nań i rzekł:

– Niech on Alkmenę powoli postawi na ziemię i idzie za mną. Każę mu dać inny kapelusz.

Spełnił ten rozkaz de Simonis, chociaż się suczka opierała. Stanąwszy na ziemi, przeciągnęła się, popatrzyła na króla, który jej pogroził, i szczeknąwszy kilka razy przyjacielsko ku Simonisowi, jakby mu wymawiając, że ją opuścił, z wolna przed nim iść poczęła.

Simonis zebrał resztki swojego kapelusza i szedł posłuszny. Król go wyprzedzał milczący. Po chwili obejrzał się nań i stanął:

– A dokąd on myśli jechać? – zapytał.

Simonis się nieco zawahał.

– Hrabina de Camas jest tak łaskawą dla mnie, iż mi radzi do Saksonii, dokąd chce mnie wesprzeć listami.

Czarne oczy króla bacznie bardzo zwróciły się na Simonisa. Przybliżył, się ku niemu. – Ma on ochotę dorobić się czego na świecie?

– Nie tylko ochotę. Najjaśniejszy Panie, mam mus. Jestem sierota.

– To niechże on wie, że tylko jednemu panu wiernie służąc, dochodzi się do czegoś, a zdradą i na dwóch stołkach, do stryczka i szubienicy.

I znowu podszedł król, milcząc, kroków kilka, a potem zwróciwszy się, rzekł:

– I to wiedzieć on powinien, że rozumne gadanie jest rzeczą dobrą, ale głupie milczenie jeszcze lepszą.

Simonis się skłonił.

Król szedł dalej ku tarasowi pałacu. Tu już widać było stojących u drzwi w mundurach kilku generałów, szambelanów i oczekujących posłuchania cudzoziemców. Fryderyk się jeszcze raz odwrócił do Simonisa.

– Niech on idzie do pałacu i w przedpokoju siądzie, gdzie paziowie moi są, a tam czeka rozkazów.

Kawaler skłonił się bardzo nisko i z bijącym mocno sercem, odgadując drogę, posunął się ku prawemu skrzydłu, w którym były apartamenta królewskie.

Zjawienie się jego pomiędzy paziami byłoby mu może wiele nieprzyjemności zrazu przyczyniło, gdyby tam już nie znalazł znajomego sobie Malszyckiego, który wcześniej, niż się spodziewał musiał zastępować wyprawionego za niedopilnowanie Alkmeny do aresztu poprzednika swego.

Z podartym kapeluszem w ręku zjawił się de Simonis.

– A waćpan co tu robisz? – zapytał zdziwiony paź.

– Jestem z rozkazu Jego Królewskiej Mości. Czekać mi kazano.

Z kapelusza podartego śmiano się i drwiono jeszcze, gdy drzwi się otworzyły i wszedł, zaledwie patrząc na wyprostowaną służbę, król nie zrzucając kapelusza, którego nigdy prawie nie zdejmował z głowy. Za nim cała psów jego czereda, a za nimi generałowie Lentulus, Warnery, adiutant Winterfeldt, wielki koniuszy generał Schwerin, kanclerz Coccei, szambelan Pöllnitz i wielu innych. W chwilę potem słychać było w sali audiencjonalnej pytania i krótkie odpowiedzi. Król naradzał się widocznie ze swymi dowódcami. Simonis, w kącie zasiadłszy z Malszyckim, spodziewał się tu spocząć nieco – ale dnia tego spotykały go same niespodzianki.

Nie upłynął kwadrans, gdy się drzwi od sali otworzyły i mężczyzna wystrojony w mundurze szambelańskim wybiegł, po przedpokoju szukając jakby kogoś oczyma. Pomimo i rysów twarzy dawniej przystojnych i stroju aż do zbytku wyszukanego, nie była wszystkich, zakręcił się na nodze i jakby go co rzuciło, przypadł chwytając za guzik sukni Simonisa. Pochylił mu się do ucha, jedną nogę podnosząc do góry i szepnął:

– Simonis, z rozkazu Najjaśniejszego Pana... mamy do pomówienia. Chodź waćpan ze mną do ogrodu. Jestem szambelanem Króla Jegomości, baran Pöllnitz do usług.

Lekko głową skłonił.

Simonis, od roku bawiąc w Berlinie i obracając się pomiędzy ludźmi, co znali dwór cały, jakżeby o baronie Pöllnitz nie słyszał. Pöllnitz był sławny, z Pöllnitza śmiał się i drwił król nielitościwie. Był pośmiewiskiem i plastronem wszystkich, a mimo to król mu przy sobie wisieć dozwalał.

Ciekawa to była i figura, i historia tego człowieka, który za typ pewnego rodzaju awanturników mógł być uważanym. Nic bardziej zszarzanego a śmielej narzucającego się z cynizmem i natrętnością niewysłowioną, wyobrazić sobie nie było można. Pöllnitz o wiele starszy od króla, był wnukiem znakomitego swojego czasu ministra, generała, komendanta Berlina, komendanta pułku gwardii itd., i hrabianki de Nassau, córki pobocznej księcia Maurycego, namiestnika Niderlandów. Ojciec jego dosłużył się stopnia pułkownika. On sam rozpoczął przy dworze służbę od kamerjunkra. Później, spadłszy z etatu, puścił się na podróże, z których powstały wydane przez niego o dworach niemieckich Listy i Pamiętniki, a na ostatek najsłynniejsze z dzieł jego, bezimienne: La Saxe galante. Za Fryderyka II dostał Pöllnitz szambelaństwo, ale ten obchodził się z nim jak z błaznem.

Zdaniem Fryderyka był to infamis, któremu wierzyć się nie godziło, zabawny przy obiedzie, ale potem chyba za drzwi. Tysiące anegdot chodziło o nim.

Raz Fryderyk polecił mu sprowadzić jakieś kury indyjskie, Pöllnitz pospieszył ze spełnieniem rozkazu i przesyłając je, a chcąc ruszyć dowcipem, bo chorował na dowcip, napisał do króla cztery wyrazy: „Oto kury, Najjaśniejszy Panie!”.

Król kazał nazajutrz kupić jak najchudszego wołu, pozłocić mu rogi, zaprowadzić przed dom Pöllnitza, gdzie go do płotu uwiązano. Bilet przy tym zawierał tylko „Oto wół Pöllnitz”.

Przed laty kilku baron, który wiecznie był w długach i wzdychał do łatwego zbogacenia się, napatrzył jakąś wdowę katoliczkę w Norymberdze, z którą zapragnął się ożenić. Poszedł więc do króla, prosząc go o odprawę i świadectwo. Fryderyk kazał mu usiąść i następujące słowa podyktował. Maluje ono doskonale króla i szambelana i godne jest pamięci:

„My Fryderyk itd. czynimy wiadomo wszystkim, komu o tym wiedzieć należy, iż baron von Pöllnitz, rodem z Berlina i o ile my wiedzieć możemy, z uczciwych rodziców zrodzony, u nieboszczyka dziada naszego, świętej pamięci, kamerjunkier, u księżnej d’Orleans w tym samym charakterze, u króla hiszpańskiego jako pułkownik, u niedawno zmarłego cesarza jako rotmistrz, u papieża jako szambelan, u księcia brunświckiego jako szambelan, u księcia weimarskiego jako chorąży, u spoczywającego w Bogu ojca naszego jako szambelan, a na ostatek u nas jako mistrz ceremonii służący. Gdy potokiem tych honorów wojskowych i wysokich dostojeństw dworskich, z kolei na osobę jego spływających, czuł się zupełnie zalanym, a w ostatku znużonym światem i złym przykładem szambelana Montaulieu uwiedziony, który na mało przed nim „ze dworu zemknął, u nas wymieniony baron Pöllnitz, prosił i najuniżeniej suplikował abyśmy mu dla utrzymania jego dobrej sławy i mienia uczciwą i łaskawą dali odprawę.

„My więc, uwzględniając prośbę jego, gdyśmy za dobre uznali świadectwa mu tego nie odmówić, o które nas upraszał, zważywszy bardzo ważne usługi, jakie na dworze naszym spełniał przez swe błazeństwa i rozrywką, jaką nieboszczykowi ojcu naszemu na Nowy Rok przynosił, nie wahamy się oświadczyć, że w ciągu całego tego czasu, gdy baron sławnie usługi przy nas pełnił, nie zdarzyło się ani razu, aby po gościńcach rozbijał, mieszki obrzynał albo truciznę przyprawiał. Nie porwał żadnej panny ani żadnej gwałtu nie zadał. Niczyjego honoru na dworze naszym nie naruszył grubiańsko, ale się sprawiał zawsze, jak na szlachcica przystało i na urodzenie jego, a dary jakimi wielu się podobało go wyposażyć na uczciwy obracał pożytek, to jest do jednego zawsze zmierzając celu, który za zasadę mają komedianci, który zależy na tym, żeby śmieszności ludzkie w sposób wesoły i przyjemny wystawiać i tym sposobem je poprawiać.

„Również za radą Bachusową w punkcie umiarkowania i wstrzemięźliwości zawsze szedł wiernie, a miłość chrześcijańską posuwał tak daleko, iż chłopów nawet potrafił przekonać o prawie ewangelicznym, że dawać błogosławionym jest lepszym niżeli brać. Oprócz tego umie on wszystkie anegdotki o naszych zamkach i ogrodach, a szczególniej w pamięci wiernej zachowuje caluteńki inwentarz starych sprzętów. Na ostatek umiał też swymi zasługami tym nawet stać się miłym i pożytecznym, którzy zarówno znali jego złą głowę i dobre serce.

„Dajemy też wymienionemu baronowi to świadectwo, że nas nigdy do gniewu nie pobudził, wyjąwszy ten raz, gdy podłym swoim natręctwem (lâche importunite), przechodzącym wszelkie należnego uszanowania granice, w nikczemny i nieznośny sposób popioły naszych przodków zbezcześcić chciał i skalać.

„Ale że w najpiękniejszych krajach trafiają się bezpłodne i puste okolice, gdy najpiękniejsze ciała mają swe ułomności, a malowidła największych mistrzów wady, dlatego wymienionemu baronowi jego błędy i ułomności chcemy przebaczyć i udzielamy mu niniejszą, chociaż niechętnie, pożądaną przezeń dymisją, powierzoną mu zaś godność chcemy całkowicie znieść i skasować, ażeby przez to pamięć jej u ludzi na wieki zniszczyć, i pewni będąc, iż po wymienionym baronie, nikt jej już godnie sprawować nie może.

Poczdam, dnia 1 kwietnia 1744 roku”.

Baron, otrzymawszy takie zaszczytne świadectwo, pojechał do Norymbergi, przyjął wiarę katolicką. Wdowa dała mu, namyśliwszy się, odprawę. Stracił, co miał, i wrócił do Berlina, wpraszając się na powrót do króla i ofiarując protestantyzm przyjąć znowu. Fryderyk kazał mu odpowiedzieć, że to go nie skłoni do przywrócenia mu dostojności dawnej, ale jeżeliby muzułmańską wiarę przyjął i poddał się obrzędowi zwykłemu, natenczas gotów go do służby przypuścić.

Pomimo to jednak Pöllnitz do służby powrócił znowu pod następującymi warunkami, które przyjął. Po ulicach Berlina miało być przy odgłosie trąby i bębna ogłoszonym, pod karą stu czerwonych złotych, ażeby nikt się nie ważył mu nic kredytować ani pieniędzy, ani towarów. Zabroniono mu było nogą próg przestąpić obcego poselstwa lub z posłami cudzoziemskimi w innych domach się widywać i o rozmowach z królem cokolwiek bądź im udzielać. Na ostatek, zaproszony do stołu miał się starać być wesół i nie wyglądać jak... rogacz.

Król wiedział, że się Pöllnitz gdzieś dobitnie wyraził, iż korzystniej było świniom służyć niż... radził mu więc udać się szukać służby do Westfalii. Ostatecznie jednak długi zań płacił, trzymał go i bawił się nim. Raz proszącemu o zasiłek kazał korzec owsa zanieść i wysypać w pokoju... Pöllnitz był swego czasu sławną figurą na dworze, a że z siebie dawał szydzić, wygodną. Nie był to człowiek bez zdolności, ale niestety, bez charakteru. Pomiatano nim jak ścierką.

Przymrużonymi oczkami wpatrzywszy się w Simonisa, który go znał z reputacji, szambelan wywiódł go na taras przed pałac. Tu w tej chwili nie było nikogo.

– Król mi kazał waćpanu, panie kawalerze de Simonis? Wszak tak? – począł żywo Pöllnitz. – Król mi kazał dać informacją względem dworu saskiego. Najjaśniejszy Pan to wie, że tajemnic tego dworu i innych, mogę powiedzieć, wszystkich w Europie, nikt tak nie zna, jak ja. Ale powiedz mi waćpan, co masz robić na tym dworze?

Simonis łatwo zmiarkował, iż całej prawdy wyjawiać nie był powinien, zwłaszcza że Pöllnitz miał język tak długi a usta tak szerokie, że nic w nich utrzymać nie mógł.

– To się łatwo domyśleć, panie szambelanie, spojrzawszy na mnie. Szukam szczęścia: chcę służby!

Pöllnitz od stóp do głów go zmierzył oczyma.

– Rozumiem! Chłopiec jesteś ładny, szykowny i młody! Hm! Za Augusta II mógłbyś był może tam zrobić karierę. Dziś chybabyś Brühlowej wpadł w oko, ale to Minotaur rodzaju żeńskiego – dodał żywo – pożera żywcem kto jej w paszczę wpadnie.

Simonis się uśmiechnął.

– Królowa – mówił dalej baron – brzydka jak grzech śmiertelny, pobożna jak kropidło od święconej wody, kobiety tam teraz nie rządzą, tylko stary Guarini i Brühl. A prawdę rzekłszy, Brühl jest kurfirstem saskim, królem polskim i wielkim księciem litewskim itd., itd. Brühl panuje. Miałże byś waćpan ochotę o opróżnioną posadę jednego z sekretarzy Brühla konkurować? Właśnie jeden podobno był piętnowany pod pręgierzem i poszedł ułaskawiony na całe życie do Königsteinu. Wiesz waćpan za co?

Pochylił mu się do ucha.

– Wszyscy sekretarze ministra są też zarazem faworytami pani hrabiny. Ten chybił jej, bo się zakochał w garderobiani, słusznie więc postawiono go pod pręgierzem.

Simonis zbladł trochę, ale starał się uśmiechnąć.

– Panie baronie – rzekł – ja tak wysokich i trudnych obowiązków ani się spodziewam, ani życzę dostąpić, skromniejszym się czymś zadowolnię.

– Uczynisz waćpan, kawalerze de Simonis, jak uznasz właściwym – rzekł Pöllnitz – ale ja ci daję klucz do wszystkiego: staraj się Brühla pozyskać. Są na to różne sposoby. – Tu odchrząknął znacząco. – I on młodych ludzi lubi, bardzo lubi, jak powiadają. Jeżeli wypróbuje waszej wierności, może przy królu umieścić. Król od czasu, jak go najukochańsza córka opuściła, wyszedłszy za bawarskiego, nie ma z kim poobiednich godzin przepędzać. Któż wie, może mieć kaprys dla waćpana!

To mówiąc szambelan ręce założył pod poły fraka i przeszedł się razy parą po tarasie, potem znów stanął naprzeciw Simonisa.

– O ile mogłem zauważyć – rzekł, zniżając głos, Pöllnitz, obejrzawszy się dokoła – miałeś waćpan szczęście dosyć się królowi podobać, bo słyszę, Alkmena wydała ci świadectwo dobre, włazłszy na kolana. Dlaczegóż cię tu gdzie nie umieszczą przy dworze? Hę? To rzecz dziwna i Jego Królewska Mość sam waćpana pędzi stąd do tej Saksonii? Hm? To coś niezrozumiałego.

Simonis się uląkł tego domysłu i przerwał żywo:

– Bardzo przepraszam pana barona! Moje postanowienie jechania do Saksonii od dawna było powziętym. Mam tam bliskiego krewnego, radcę Ammona. Nikt mnie tam nie wyprawia. Ja sam jadę.

Pöllnitz spojrzał nań i uśmiechnął się, skinął i sprowadził w dół tarasu, gdzie mniej było niebezpieczeństwa być podsłuchanym. Pochylił mu się do ucha:

– Waćpanu szczęście samo w ręce się ciśnie – rzekł. – Król narzeka, że ani Beguélin, ani Ammon dokładnych mu wiadomości nie dają stamtąd. A nad. Saksonią nadzór mieć trzeba, bo Brühl jest człowiek przewrotny. Zgrabne stylizując liściki, możesz, młodzieńcze, zrobić karierę.