Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pokochaj mnie pod uniwersytetem
Szum i światła stolicy witają przyszłych studentów razem z wielką obawą przed nowym rozdziałem w ich życiu. To pełna wzruszeń, uśmiechów, ważnych decyzji powieść – nie tylko ją przeczytasz, ale także poczujesz.–Jagoda Kwiecień, Jagoopeppermint
Powrót do szkoły uczniów z Żółtego Liceum po dramatycznych wydarzeniach styczniowej nocy nie jest łatwy. Przyjaciele z Sercowa muszą uporać się z wieloma konsekwencjami tego tragicznego wieczoru, a przed nimi kolejne duże wyzwanie – zbliżające się terminy aplikacji na studia. Czy Faustyna i Józef dokonają dobrych wyborów? Jak odnajdą się pośród warszawskich ulic i uniwersyteckich korytarzy? Czy ich miłość będzie trwała przez wszystkie pory roku? Pokochaj mnie pod uniwersytetem jest drugą częścią Trylogii Sercowskiej autorstwa Weroniki Pawlak. Opowieść o losach Faustyny Świt i Józefa Irysowskiego cieszy się ogromną popularnością wśród tysięcy użytkowników serwisu Wattpad.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1127
Copyright © by Weronika Pawlak 2022
Copyright © for this edition by Wydawnictwo Esprit 2022
All rights reserved
Materiały okładkowe: © Giovan Battista D’Achille / Trevillion Images
© s5iztok, fotiksonya / iStock by Getty Images
Envato Elements (tło)
Redakcja: Alicja Laskowska
Korekta: Malwina Kozłowska
Wydanie I, Kraków 2022
ISBN 978-83-66859-99-9
WYDAWNICTWO ESPRIT SP. Z O.O.
ul. Władysława Siwka 27a, 31-588 Kraków
tel./fax 12 267 05 69, 12 264 37 09, 12 264 37 19
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.esprit.com.pl
Ciepły oddech przejrzał się w szpitalnej szybie i przylgnął do lśniącej tafli, jakby składał na jej kruchych ustach pocałunek. Odepchnęła go swym zimowym chłodem i po chwili para zniknęła całkowicie, zostawiając na szkle tylko jedną kroplę. Ta, samotna, spłynęła ku parapetowi, szukając w nim ostoi swojej szklanej tułaczki. Kolejne chuchnięcie i tym razem szkliste lica pogładziły drżące smukłe palce, rysując nań wzorki jak wyznania miłości. Och, pokochać Zimę, to zostawić jej swoje ciepło na szybie i wypisać palcem ulotną wiadomość, kilka dziecięcych szlaczków podobnych do wstążek. Pokochać Zimę, to ucałować ją tym nie-chłodem. Miłość to przecież absurdy – czy więc Zima nie zasługuje na trochę ciepła?
Faustyna zostawiła szybie ostatni zimowy oddech i uśmiechnęła się do odbicia, które ta szklana towarzyszka jej przedstawiała. W swoich zwierciadlanych oczach pokazała rudowłosej dziewczynie leżącego na łóżku chłopaka, którego dłonie obleczone były nie farbą, a kroplówkami. Przymknięte oczy powoli przyzwyczajały się do półmroku, jaki panował w sali. Hebanowe włosy legły na poduszce jak mały węgielek na śniegu, dogasający po wyrzuceniu z ogniska. Ogień. Świt zatrzęsła się lekko, odwracając się od szyby i powstrzymując łzy, które zbierały się w jej oczach jak zmaterializowane słowa pełne smutku, ale i nadziei.
Wykonała piruet na obrotowym krześle, przysuwając się do metalowego łóżka, na którym Józef wybudzał się po kolejnej dawce czystego tlenu w komorze hiperbarycznej i wykonanej kilka godzin po niej bronchoskopii. Sprężone do półtora bara powietrze torowało sobie miejsce w jego płucach, wypędzając z nich Czad, który rozpaczliwie chwytał się niewydolnych partii ciała chłopaka. Dzięki szybkiej interwencji lekarzy i przewiezieniu go do szpitala na alei Solidarności w Warszawie nie trzeba było wprowadzać Irysowskiego w stan śpiączki farmakologicznej. Boże, jak dobrze, stwierdziła w duchu Faustyna, nie chcąc dopuścić do siebie myśli, że chłopak mógłby pozostać w tym dziwnym półśnie. Teraz jednak odetchnął głęboko, jakby ten haust tlenu miał pozwolić jej myślom się rozpierzchnąć.
– Dobry wieczór, doktorze Irysowski… – szepnęła czule, dotykając jego dłoni i gładząc palce. Drgnął lekko, ale nie zabrał ręki; obrócił tylko głowę w jej stronę i spojrzał na nią oczyma, które przypominały jej teraz łunę nad Żółtym Liceum – roziskrzone nocne niebo, z którego spadły wszystkie gwiazdy, zepchnięte przez ogień. Niebo, gdzie iskry tworzyły konstelacje, lecz żadna z nich nie spełniała życzeń. Cholerne pium desiderium (łac. pobożne życzenie). – Jak się czujesz? – Popatrzyła na jego bezwładne ręce, poparzone ramię; pojedyncza łza spłynęła po jej policzku i spadła na wierzch jego dłoni niczym plaster mający ostudzić rany po poparzeniu. Tak przecież miało być – miał dostać plaster ze słonecznikiem.
– T-tak… słabo w-widzę… – rzekł cicho, mrużąc przy tym oczy. Efektem zatrucia tlenkiem węgla było osłabienie zmysłów i dziewczyna miała tego świadomość, jednak trudno jej było przyjąć to do serca. Jak miał zostać lekarzem ze stępionymi zmysłami?, pytała ni to siebie, ni Boga. – P-powiedz mi… Co widzisz? – Ścisnął jej rękę, co wprawiło serce Świt w drżenie i przyspieszyło jego bicie. Zwróciła głowę w stronę monitora EKG, który wskazywał rytm serca chłopaka. W górę i w dół. W górę…
– Widzę góry – powiedziała szeptem, nie odrywając wzroku od zielonej kreski. – Spiętrzone, o łagodnych szczytach, zupełnie jak wzgórza. Są takie wiosenne, zielone, spowite trawą. Tak pięknie puste, bez żadnych równin. Tylko spokojne góry… – Przeniosła wzrok na kroplówkę, z której ściekało lekarstwo na uśmierzenie bólu po oparzeniu. – Tuż za nimi jest wodospad, lecz masy wody w nim nie dostrzeżesz. Pozostały jedynie nieliczne krople, jak gdyby łaskawy deszcz co jakiś czas rzucał grosiki, a one, zamiast paść z brzdękiem, kapią. Powoli spływają do źródła… – Zwróciła się ku oknu. – I to wszystko skąpane jest w nocy, czarnej i cichej, która zdaje się wędrować po tych słodkich górach i obmywać twarz w kapiącym wodospadzie. Gdy przeciera swe zachmurzone powieki… – światła ulicznych lamp odbiły się od szyby – …ukazują się jej świetliste oczy, czyste, lecz chłodne jak Zima, która podąża za nią. Depcze jej po piętach, bo tak bardzo nie lubi samotności, lecz… Dla Zimy lepszą towarzyszką jest Noc, tak zimna jak ona sama, gdyż Dzień ma w sobie zbyt wiele gorącej miłości. Widzę… wiele piękna… – Zatrzymała na nim swe wiosenne spojrzenie, a on uśmiechnął się lekko, jak gdyby przypominając sobie moment, gdy to on zabrał ją w góry swoją opowieścią w zimowy dzień, gdy Dziewczyna Pachnąca Kwiatami przyjechała go przeprosić.
– Góry… – Popatrzył na sufit. – Obiecałem, że zabiorę cię w góry… – Jego głos był coraz cichszy. Leki otumaniały go, wprowadzały znów w stan rozkosznego snu, kiedy nie miał świadomości poparzonej ręki, niewydolnych płuc czy problemów ze wzrokiem. Sen był dla niego bandażem, który zakrywał okrutną ranę. Był wstrząsem wprost z boskiego defibrylatora, który na chwilę wyrywał go z Ziemi, jakby Niebo ciągnęło ku sobie te oczy, które zabrały mu barwę. Bóg tęsknił za swoim chłopcem z farbą na dłoniach, tęskniła też Królowa z Drewnianej Kapliczki, która zobaczyła pocałunek. Faustyna Świt wydawała się jednak wyjątkowo samolubna w swojej chęci zatrzymania go na Ziemi.
– Zabierzesz. – Uśmiechnęła się do niego i pogładziła jego dłoń. Myśl, że ślady farby zastąpiło poparzenie, rozrywała wrażliwe serce nastolatki. Farbę zawsze mógł przecież zmyć, a plamy po studniówkowym obrazie miały „skapnąć” na niego na zawsze. – Śpij, kochanie. – Musiała opuścić oddział na noc, choć bardzo nie chciała; podniosła się więc i pocałowała go w czoło, odgarniając jego włosy. Śpij aż po świt. – Musisz mieć dużo siły… – Posłała mu uśmiech, po czym zerknęła w szybę, która odbijała obraz chłopaka. Strażniczka.
– Tyniu? – Usłyszała jego głos, stając na progu sali. Odwróciła się i popatrzyła na chłopaka z czułością, opierając się o framugę. Dostrzegła kartkę, na której lekarze zapisali wynik badania krwi na karboksyhemoglobinę. Na szczęście jej procentowe stężenie nie doprowadziło do śpiączki przerywanej drgawkami, która mogła zakończyć się śmiercią. Raptem różnica dwudziestu procent uratowała mu życie i te dwadzieścia procent Faustyna Świt ukochała tak, jak tylko można ukochać liczby.
– Tak? – Podeszła bliżej, patrząc na niego z nieukrywanym wzruszeniem. Delikatnie zsunął rurki, które wprowadzały tlen do jego nozdrzy, i pociągnął za maseczkę, dzięki której powietrze dostawało się do jego płuc, łaskocząc gardło. Zerknął przelotnie na swoje pokłute wenflonami ręce i uniósł oczy ku dziewczynie. Miała wrażenie, jakby jego spojrzenie zaszło mgłą łez, mgłą, której nie chciał przerodzić w rosę spływającą po bladych policzkach. Nie wstydź się łez, kochanie, powiedziała do niego w myśli, posyłając mu łagodne spojrzenie.
– Jeśli… te zmiany w mózgu… utrata pamięci, ten wzrok… jeśli stracę… – Przełknął ślinę. – Czy ty… – Nie dokończył. Dziewczyna usiadła obok niego i pocałowała go lekko w chłodne usta. Delikatnie odgarnął jej włosy dłonią z wkłutym wenflonem i poczuł, jakby jego płuca odetchnęły pełniej. Linia na monitorze EKG przyspieszyła.
– Przez wszystkie pory roku i jeden dzień dłużej. – Pogładziła go po policzku i nakreśliła krzyżyk na jego czole, jeszcze niedawno tak rozpalonym od żaru. – Obiecuję. – Ucałowała go w ślad za swymi palcami kreślącymi błogosławieństwo i uśmiechnęła się, czując, że dłoń chłopaka drży. – Przeżyłeś więcej niż wszyscy znani mi ludzie i uniosłeś tyle, co Szymon z Cyreny, gdy pomagał Jezusowi. Gdzie znajdę drugiego takiego, co? A teraz naprawdę musisz już iść spać, bo naskarżę na ciebie doktorowi Chomikowskiemu. Jak Boga kocham, będziesz miał kazanie! – Pogroziła mu palcem i odsunęła się od łóżka, gasząc światło nad głową chłopaka. – Kocham cię, pamiętaj o tym. Bardzo, bardzo cię kocham… – dodała, poprawiając mu jeszcze poduszkę.
– Kocham cię – wyszeptał w ciemność czarnowłosy, skłaniając głowę przed obliczem Zimy przyglądającej mu się wraz z chłodną szybą, na której nie było już śladu po oddechach. Nawet obraz dziewczyny zniknął z tego dziwnego szybowego lustra i chłopak pozostał w towarzystwie Snu i nierównej linii EKG, która – może to i dobrze – wcale nie chciała się uspokoić.
Przez wszystkie pory roku i jeden dzień dłużej.
– Chodźmy na Anielską, zanim matfiz wykupi wszystkie kremówki, błagam! Nawet nie liczę na to, że nam coś zostawią. – Faustyna wyszła z Zielonej Podstawówki i obróciła się na palcach. Żółta spódnica zawirowała w promieniach majowego słońca, jakby to ono samo ją utkało swoimi świetlistymi nićmi.
Ponieważ główny korytarz Żółtego Liceum był w kompletnej ruinie, a sklepienie groziło zawaleniem, przeniesiono uczniów na pierwsze piętro Zielonej Podstawówki. Choć Zuzia, Basia, Maurycy i Antek byli wniebowzięci, gdy dowiedzieli się, że Faustyna i Józek będą tak blisko nich, to większość maturzystów była niezadowolona. Spalona szkoła zabrała – wraz z możliwością nauki właśnie w niej – wszystkie wspomnienia, jakie przechadzały się po korytarzu pełnym obrazów. Płomienie zagarnęły brzmienie dzwonka, który wybawiał uczniów od kolejnych zadań z matematyki. Zabrały pachnący warzywami sklepik i miejsce, gdzie odbywały się poranne modlitwy, okraszone uciszaniem narwanych pierwszaków. Z dymem poszedł obraz Jezusa w słonecznikach i portret Urszuli Ledóchowskiej, a także tablice ze zdjęciami absolwentów. Jedna iskra i ukochana szkoła zamieniła się w inscenizację kręgów piekielnych Dantego. Iskra od Styczniowej Dziewczyny.
Dlatego uczniowie maturalnej klasy „ach” byli niepocieszeni tym, że nie przyszło im napisać egzaminu dojrzałości w miejscu, gdzie spędzili tyle czasu. Brakowało im drewnianej Matki Boskiej czekającej przed wejściem na wieści o wynikach ustnej matury z polskiego. Żal było sali od matematyki, gdzie na ścianach wisiały złote myśli Benedykta XVI w towarzystwie wzorów z tablic CKE. Zabrakło biblioteki wypełnionej książkami z okładkami naznaczonymi gorącymi palcami i zakładkami ze spalonych stron. Zniknęła sala od historii, w której ławki były tak wygodne, jakby ktoś zamiast blatów położył poduszki. I ta sala od polskiego! Pachnąca starymi kartkami i kawą pani Smokowskiej. Sala, której okna wychodziły na las. Wszystko to zgasiły strażackie dłonie, wynosząc z budynku potłuczoną mozaikę sercowskich dni. Pozostał popiół po słonecznikach.
– Czemu to musiały być akurat kremówki? – obruszył się Piotrek, prowadząc swój rower. – Dlaczego nie możemy zjeść gigantycznej bezy? Wyobraźcie sobie, taka gigabeza z jagodami, mmm, to chcę mieć na swojej stypie, żeby mnie ludzie dobrze zapamiętali. Chyba że podebrałem pomysł siostrze Jagodzie. – Zaśmiał się, zabierając Świt długopis. – To już ci się nie przyda, moja droga. – Wrzucił go zręcznie do kosza, po czym przybił piątkę z Tymkiem.
– Zabranie polonistce długopisu to jak pozbawienie jej serca! – wykrzyknęła Faustyna, mierzwiąc mu jasne włosy.
– Ty się sercem nie przejmuj, Tynia, mamy od tego ludzi! A tu… Drodzy państwo, rzut za sto punktów! – Muzyk szturchnął przyjaciela i popatrzył przelotnie na Wiolę, która pozbyła się swoich długopisów. – I świat od razu jakiś taki mniej czarny! – Potarł palce, na których osadził się wymagany na egzaminie atrament. – Wszystkie rozszerzenia zdane, ustne zdane, możemy iść jeść! – Zatarł dłonie, biorąc Faustynę pod rękę, po czym przeczesał kasztanowe włosy. – Co wybierasz, Świt?
– Skoro mamy dziewiętnaście lat, to co powiesz na dziewiętnaście kulek lodów w różnych smakach? Mogę się założyć, że ich w siebie nie wciśniesz i przegrasz. A jak przegrasz, zjadasz bezę z nadzieniem karmelowym. – Uśmiechnęła się, unosząc lekko brwi, jak gdyby wiedziała, że przyjaciel nie będzie w stanie tego zrobić i prędzej zamrozi mu się wszystko w głowie.
– Ty naprawdę chcesz, żeby mama Antka widziała, jak ktoś wymiotuje w jej kawiarni? – Ritaś dołączyła do nich, odgarniając włosy, których krótkie kosmyki wchodziły jej na okulary przeciwsłoneczne. – Damn, czy to nie dzisiaj mieliśmy spalić mundurki?
– Możemy już niczego nie palić, proszę? – Świt przewróciła oczyma, lecz w jej głosie wybrzmiał pewien smutek. – Zostaw go dla swoich dzieci. Będziesz mogła im powiedzieć: „byłam żółtkiem, a wy co osiągnęliście w życiu?”. Poza tym one są takim promykiem… – Wygładziła spódnicę. – Kiedy mi smutno, to od razu przypominam sobie Żółte Liceum i jakoś tak… więcej słońca w duszy!
– Masz dziwne sposoby na łagodzenie smutku. Ja tam wolę się najeść. – Piotrek zmierzwił jej włosy i zatrzymał się przed wejściem do kawiarni. – Ej, a gdzie nasz Picasso, tudzież Zbigniew Religa, ale edycja przystojniejsza? – Spojrzał kontrolnie na Faustynę, która westchnęła cicho i założyła pasmo włosów za ucho.
– Zaraz będzie – odparła poważnie. – Wejdźcie, ja… Poszukam go. – Ponagliła przyjaciół, po czym odpięła swój rower sprzed kawiarni i wsiadła na niego spokojnie, odpychając się lekko od ziemi.
Dobrze wiedziała, gdzie jest Józek. I może właśnie ta świadomość ją bolała, bo wolałaby żyć w „niedotykalności” cierpienia chłopaka. Gdyby nie wiedziała o jego bólu, jej serce nie drżałoby na każdą myśl o nim – kochała go przecież, więc i jego miłość, i cierpienie odbijały się w niej jak w lustrze. A tak?
Po dwóch tygodniach spędzonych na oddziale intensywnej terapii Józef Irysowski wyszedł ze szpitala. Tlenek węgla okazał się łaskawszy, niż przypuszczali lekarze, i nie pozostawił trwałych śladów swojej obecności w mózgu chłopaka. Skradł jedynie jego spojrzenie, czyniąc oczy słabszymi, jakby granat nieba przerzedziły szarawe chmury. Sokoli wzrok bruneta stał się z początku nieco zamglony, a przy wymagających precyzji czynnościach ciut drżały mu ręce. Ręce. Prawa z nich splątana była blizną po zetknięciu z rozżarzonym metalem. Rana rozciągała się mniej więcej od wysokości pięciu centymetrów pod łokciem i sięgała niemalże nasady ramienia. Obrzęk zszedł po około trzech tygodniach, jednak pozostały po nim bolesne ślady. Józek nie mógł zasypiać na prawym boku i od czasu wypadku nosił tylko koszule z długim rękawem, podwijanym maksymalnie za nadgarstki. Pamiętała, że poszła z nim na rehabilitację, gdzie terapeuta pokazał im obojgu, jak nie zatracić u chłopaka zdolności chwytania czy precyzji w ruchach. Widziała, że czuł się upokorzony, gdy rehabilitant pozwolił jej mu pomóc; odwrócił wtedy wzrok, choć dotyk jej dłoni tak go koił.
Ale on nienawidził tych ran. Każdej nocy budził się z ciarkami na plecach, próbując uspokoić oddech. Z jego domu zniknęły wszystkie świeczki, a zamiłowanie do ognisk poszło do diabła. Józek Irysowski bał się. Wielokrotnie leżał w ciemnym pokoju i patrzył w sufit. Ten zdawał się obsuwać ku niemu, pękać pod wpływem ciepła, jakie biło w sercu chłopaka. W ciemności wieczorów widział płomienie licealnego korytarza, które pociągały go do siebie, kusiły, nęciły, całowały po bladych z emocji policzkach. Michał patrzył na niego z żałością, lecz nie umiał znaleźć słów, które polepszyłyby stan jego brata. Niekiedy Faustyna zostawała u niego wieczorami i siedziała przy nim, trzymając jego dłoń i gładząc ją delikatnie, aż chłopak zasnął. Potem wycierała łzy z piegowatych policzków, a Józek Irysowski po prostu gasł.
Było tak i tego majowego dnia, kiedy zaraz po napisanym egzaminie z chemii wyszedł w kierunku Żółtego Liceum. Na kilka dni przerwano tam prace remontowe, bo zabrakło tynku do ścian – nie musiał się więc obawiać, że trafi na robotników. Szedł zatem pustymi ulicami, aż znalazł się na Leśnej, po czym ostrożnie otworzył furtkę, która prowadziła na dziedziniec.
Wszystko wydawało się takie same jak wtedy, gdy stanął tu pierwszego września przed dwoma laty. Flaga Polski nad jednym z okien, kwiaty w ogródku i drewniana kapliczka, której mieszkanka wydawała mu się najłagodniejszą figurą, jaką widział. Jakby to drewno stało się miękkie i przy dotknięciu można było wyczuć skórę, delikatne ciało, atłasową suknię i drobinki złota na jej obszyciach. Ocalona z płomieni Maryja wygrzewała sosnową twarz w promieniach maturalnego słońca i spoglądała na Józka z uśmiechem. Przełknął ślinę.
Wciąż nie mógł uwierzyć, że to wszystko stało się tutaj. Że leżał u stóp Królowej Nieba i widział całe jej królestwo, tak namacalnie i blisko. Widział. Skąpana w kwiatach Maryja zdawała się wyciągać do niego matczyną dłoń, by otrzeć łzę, która spłynęła po policzku warszawskiego malarza. Otarł ją szybko i popatrzył w łagodne oczy figury, przypominając sobie dzień, gdy ujrzał ją pierwszy raz. Gdy uczniowie śmiali się, że Maryja widzi wszystko, nawet składane ukradkiem pocałunki. Zobaczyła, pomyślał, pochylając się nad wonnymi kwiatami, które otoczyły podstawę kapliczki. Fiołki i stokrotki przymilały się do stóp Matki, spragnione czułości Pani Raju, najwspanialszej Kwiaciarki i Ogrodniczki, przemieniającej chwasty w dzikie róże. Przejechał palcami po ich płatkach, zrywając jedną z mniejszych stokrotek. Wyglądasz jak małe słońce okrążone przez chmury, zwrócił się do niej w sercu. Czy moja Faustyna nie była słońcem w chmurach?,przemknęło mu przez myśl i uśmiech na chwilę ozdobił jego usta. Była. Ale wszystkie chmury da się przegonić.
W tym czasie Faustyna zsiadła z roweru i oparła go o bramę szkoły, po czym cicho weszła na dziedziniec, dostrzegając chłopaka przed kapliczką. Uśmiechnęła się smutno na jego widok, podchodząc ostrożnie i kładąc mu rękę na ramieniu. Drgnął lekko, a kwiatek prawie wypadł mu z dłoni.
– Józiu… – zaczęła, a on rozpromienił się nieznacznie. Chciała coś powiedzieć, jednak on przyciągnął ją do siebie, splatając dłoń z palcami dziewczyny. Gdy była już dostatecznie blisko niego, uniósł zdrową rękę i włożył jej we włosy zerwaną stokrotkę. Zarumieniła się nieznacznie i uśmiechnęła, sięgając palcami ku małemu kwiatkowi zdobiącemu jej fryzurę jak najdroższa błyskotka. – Źródło cierpienia…
– Jest też niekiedy źródłem miłości. Czy nie o to chodziło Jej synowi? – Rzucił porozumiewawcze spojrzenie Maryi, która – gdyby mogła – puściłaby mu oczko. Wiedział, że Faustyna nie lubiła, gdy wracał w to miejsce, jednak w Żółtym Liceum było coś uzależniającego. Tu przecież był jego Dom. – Nie poszłaś z resztą na Anielską? – zagadnął, odchodząc z nią sprzed kapliczki. W tym miejscu wolał być sam, gdyż obecność dziewczyny tylko potęgowała jego ból; była przecież świadkiem tego wszystkiego, współuczestniczką Cierpienia, a on chciał jej tego oszczędzić, co – o ironio! – było też jej celem w stosunku do niego. Obrócił ją delikatnie, po czym przyciągnął do siebie, otaczając ramieniem.
– Wróciłam po moją resztę. – Ucałowała go w policzek i położyła głowę na jego ramieniu. – Jest taka piękna pogoda, zobacz! – Wystawiła twarz do słońca. – Chcemy iść potem nad rzekę, pójdziesz z nami? – Zwróciła ku niemu oczy, biorąc swój rower. Chłopak odpiął swój od słupka nieopodal i szli teraz obok siebie na skróty przez Gwiezdną. Aleja Gwiazdozbiorów zdawała się pozdrawiać ich z daleka; posłali jej uśmiechy, jakoś dziwnie przywiązani do tego miejsca i swojej pierwszej „randki”.
– Z tobą? W życiu! – Zaśmiał się, mrugając do niej, na co ta przewróciła oczyma. Próbował, z całego serca starał się odzyskać dawną wesołość, lecz czuł, że minie jeszcze sporo czasu, zanim jego śmiech będzie w pełni szczery. Jedynie przy niej mógł sobie pozwolić na wyjęcie serca z kajdan wspomnień. Ona miała do nich klucz. Ona była ich ogromną częścią. Nawet nie wiedziała, jak bardzo uleczyła Przyszłego Lekarza. – To zagraża mojemu życiu lub zdrowiu, a jeszcze nie skonsultowałem się z lekarzem lub farmaceutą.
– Wiesz, zawsze masz dwie opcje. – Z przyjemnością przyjęła pocałunek Wiatru, który oblał chłodem jej nagrzane policzki. – Opcję „zdenerwowana Faustyna” i „niebędąca przy zmysłach Faustyna”. – Przyłożyła dłoń do czoła, udając, że mdleje, po czym zaśmiała się cicho, machając jednej z sąsiadek, która wracała akurat z rynku.
– A więc moja obecność odbiera ci zmysły? – Na chwilę puścił rower, zakrywając jej oczy i całując delikatnie w usta. Uśmiechnęła się i oddała pocałunek, a on zdjął rękę z jej powiek, odgarniając włosy. Jej wargi smakowały gorzką czekoladą, jaką wepchnęła w nich wszystkich siostra Jagoda, mówiąc, że „to poprawia myślenie. Albo działa na myślenie, coś w tym rodzaju”. Ciepło rozlało się po jego sercu jak gorące mleko z miodem, osładzając wszystkie jego zakamarki. Ostatni raz musnął wargami jej usta i odsunął się nieco od dziewczyny. – I mowę chyba też, hm? – Zmierzwił jej włosy i sięgnął po swój rower. Cudowna normalność,pomyślał.
– Głupek. – Zaśmiała się, poprawiając koszyczek przy kierownicy, z którego wyjęła słomkowy kapelusz ze wstążką. – Pozbędę się ciebie na studiach dla jakiegoś obłędnie przystojnego polonisty, który będzie krewnym Mickiewicza, zobaczysz. – Pogroziła mu palcem, coś jednak czułego było w tej poprzedniej chwili; aż miała ochotę się uśmiechać od tego pocałunku.
– Yhym, czyli mam przyzwolenie na te modelki, tak? – Ledwo to powiedział, zdzieliła go owym słomkowym kapeluszem. – Bicie służby zdrowia chyba jest karane, kochanie – przekomarzał się z nią z taką łagodnością, jakby miał dla żartu pokłócić się z dzieckiem.
– O proszę, Anka i Gilbert jak zwykle w formie. – Wiola Ritaś stała przed wejściem do kawiarni, dogaszając papierosa. Po sytuacji na studniówce dziewczyna zaczęła palić średnio kilka razy w tygodniu, jak gdyby próbowała odreagować to, co zobaczyła. Jej przyjaciele nie pochwalali tego, jednak nie zwracali jej już uwagi, gdy wyciągała papierosa – być może w ten nieco pokrętny sposób chciała też poczuć, jakby był przy niej Bartek. – Tymek władował w siebie już osiem kulek i chyba cię wyprzedza w tych lodowych zawodach. – Ucałowała Józka w policzek na powitanie i pociągnęła Fau za rękę. – Więc musisz się mocno postarać.
– O, nie ma szans, moja droga. Bierz dla mnie wszystkie smaki, jakie tu są. Piasek! Szykuj miejsce na bezę! – Weszła do kawiarni, siadając przy muzyku, który patrzył z miłością na gałkę lodów marcepanowych. – Już się poddajesz? – Uniosła ze śmiechem brwi.
– A w życiu, nie ze mną te numery, ruda wiedźmo. Jeszcze zrobię popitę z czekolady, możesz sobie darować jedzenie, bo i tak przegrasz! – Puścił jej oczko. – Oh, God, tylko nie pistacjowe. Jak można jeść lody pistacjowe! – Westchnął. – Józek, będziesz mnie reanimować.
– Byle nie usta-usta, okej? – Zaśmiał się malarz, przystawiając sobie krzesło. – Mogę nie przeżyć tej akcji.
– Te usteczka są przeznaczone tylko dla Faustyny Świt, możesz sobie pomarzyć, Tymek – prychnęła Wiola, na co Fau poczuła, jak palą ją policzki. – Co, źle mówię?
– No ja nie byłbym tego taki pewien – stwierdził Tymek gdzieś pomiędzy dziewiątą a dziesiątą kulką. – W internacie to każda chciałaby być na miejscu Fau.
– Powinniście się wszyscy leczyć – stwierdził ze śmiechem Piotrek. – Jak Joanna Jackowska – dodał nieco zimno, na co oni wszyscy zamilkli, patrząc na niego w konsternacji.
Był to dziwny temat tabu, którego – zdawało się – nie powinni poruszać. To, co zrobiła Asia, zapisało się jednak w historii Sercowa i tak czy siak wracali do tego co jakiś czas. Po całym incydencie w liceum Urszuli Ledóchowskiej Asia przyznała się do umyślnego podpalenia budynku z naruszeniem mienia publicznego i życia dużej grupy osób. Postępowanie wobec dziewczyny toczyło się w Warszawie, jednak zainteresowana całą sprawą Wiola doniosła przyjaciołom, że białowłosej groziło od roku do dziesięciu lat pozbawienia wolności. Początkowo chciano uznać to za zdarzenie nieumyślne, co zmniejszało karę, jednak to wymagało badań psychiatrycznych. W ich wyniku wykazano, że nerwica dziewczyny czy też skutki psychiczne będące następstwem aborcji nie były bezpośrednią przyczyną podpalenia. Przodowała w tym zemsta czy też chęć wymierzenia kary uczniom. A może po prostu poszarpane sumienie, które wolała spalić, niż poskładać na nowo.
– Artykuł sto sześćdziesiąty trzeci jest okrutny. – Wiola machnęła ręką z łyżeczką i spojrzała kontrolnie na Józka. – Ej, Irys, co ci?
– Zamyśliłem się, wybaczcie. Za dużo lodów wokół mnie. – Uśmiechnął się lekko, biorąc pucharek pełen czekoladowej słodyczy, po czym przelotnie zerknął na Faustynę. – Boże, jeśli zjesz to wszystko, zostawię cię Tymkowi. – Zaśmiał się, zabierając dziewczynie łyżeczkę. – Zamrozi ci mózg, zobaczysz.
– Jako mój chłopak powinieneś mnie dopingować, Józek, no! Poza tym… Po maturze mój mózg może przejść w hibernację, przyda mu się po dawce Miłosza i Leśmiana. I te Dziady na rozszerzeniu, matko, co za dziad to wymyślił! – Wzięła sobie dodatkową łyżkę i popatrzyła z rozkoszą na lody krówkowe. – Mam nadzieję, że na studiach znów pokocham Adasia naturalną, a nie maturalną miłością.
Studia. Wszyscy wiedzieli już, gdzie chcą zdawać. No, może prawie wszyscy. Faustyna aplikowała na UKSW-sowską filologię polską, Wiola wzięła sobie za cel prawo, Tymek szykował się do egzaminów z fortepianu na Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina, a Piotrek celował w gdański AWF. I tylko Józek wciąż wędrował od teczki na malarstwo do stosu tabelek z wzorami chemicznymi. Omnium artium medicina nobilissima est (łac. Ze wszystkich sztuk medycyna jest najszlachetniejsza), zdawał się szeptać mu Owidiusz, lecz Irysowski sam nie wiedział, czego chciał.
Jego rysunki były prawie w liczbie wymaganej do rekrutacji, a dzieła malarskie także wypływały z szuflady pod biurkiem. Pozostawała część praktyczna, czyli rysunek i malarstwo na żywo oraz autoprezentacja, której obawiał się najbardziej. O wiele bardziej wolał uczyć się formułek z medycyny, niż wymyślać na bieżąco, dlaczego namalował taki, a nie inny obraz. Choć farb miał pod dostatkiem, zdawało się brakować mu słow.
Bo Józek Irysowski był specyficznym artystą. Można by go było porównać do naukowca, który łączył fiolki w warunkach laboratoryjnych, by uzyskać piękne barwy, a potem rozlewał je na szkiełkach, modląc się, by nie wywołać wybuchu. Przypominał anioła, któremu Bóg pozwolił pokolorować kawałek stworzonego świata, a Józek co rusz zwracał się do niego z pytaniem „czy tak było dobrze?”. A Bóg wiedział, że było to dobre.
Anceps remedium melius quam nullum, mówiła pewna łacińska medyczna sentencja. Niepewne lekarstwo lepsze niż żadne. Dlatego też Józek nieco niepewnie kliknął opcję „Drukuj” przy podaniu o przyjęcie na Wydział Lekarski Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego, po czym oparł się wygodniej na krześle. Do jego pokoju wkradało się lipcowe słońce, gorące i pełne werwy, popychające go do działania. Przysiadło się do chłopaka i zerknęło swymi świetlistymi oczyma na kartki, które wypływały z drukarki. Warszawski Uniwersytet Medyczny.
Irysowski westchnął przeciągle, spoglądając na swoją teczkę z pracami na ASP. Dwadzieścia pięć kartek zerkało na niego z nadzieją, próbując przyciągnąć oczy chłopaka swymi barwami. Wstał i podszedł do nich, siadając na podłodze i otwierając teczkę. Wyciągnął z niej swoje szkice i obrócił je w dłoniach, jak gdyby sprawdzał, czy naprawdę je trzyma, czy to tylko imaginacja.
Pierwszą pracą był szkic wykonany węglem, przedstawiający Aleję Gwiazdozbiorów. Czarne posągi pochylały się nad ołówkowym wykończeniem drogi, ciągnącej się aż za ostatni wizerunekCorony. Węgiel przechadzał się zarówno po tej papierowej, sercowskiej ziemi, jak i niebie: jego nocne oblicze Józek obdarzył hebanową barwą. Przejechał dłonią po węglowymOłtarzu, a ten zostawił na jego palcach czarne plamy. Uśmiechnął się. Następną pracą okazało się serce, którego elementy tworzyła brunatna barwa sangwiny. Technikę tę w pracach Józka szczególnie lubił ojciec; trois crayons (fr. trzy ołówki) zdobiła większość laurek, jakie czarnowłosy chłopak rysował niegdyś dla szanowanego kardiochirurga. Skąpane w bieli kartki serce figurowało w tej czerwieni, a jego elementy tworzyły poszczególne rośliny. Nie było więc przedsionków, a liście; zamiast aorty wyrósł okazały słonecznik w barwie zachodu słońca, a żyła główna przypominała wiekowy pień okryty obdartą korą. Lekarze pewnie obraziliby się za taki szkic w swoich podręcznikach, lecz artystyczne dusze – och, ich serca przyspieszyłyby na taki widok. Odłożył pracę na bok i sięgnął po krajobraz warszawskiej Pragi, uchwycony tuszem lawowanym. Cienie praskiego brzegu kładły się na szarej Wiśle, która sunęła w kierunku Bałtyku. Wyglądało to tak, jakby mgła zastąpiła rzekę w jej drodze do morza i na chwilę przecięła Warszawę.
Pod krajobrazami znalazł w końcu prace malarskie; unikał akwareli, gdyż nie były dobrze widziane w teczce, a zastępował je olejami i akrylami (a te szczególnie lubił łączyć z drewnem, uzyskując uzależniający zapach). Wyciągnął więc portret Konstancji, skąpany w ciemnych, oleistych barwach. Matka zabrana przez Cień. Pamiętał bardzo dobrze chwilę, gdy malował ten portret: jak we wszystkich ckliwych i smutnych historiach padał wtedy deszcz. Krople zsuwały się po szybie, prześcigając się w drodze na parapet, a szesnastoletni chłopak moczył pędzle w cieniach, które pozbierał z miasta. To był dzień, kiedy po ojca pojechały karetki, a Józek wrócił do domu z imprezy, czując na ustach smak alkoholu i pocałunków Laury Kamińskiej. Wszystko wtedy było jakieś obce, dziwne i takie niesercowskie.
Następnym dziełem był pies Michała, Kursor (Józek dalej nie mógł zrozumieć imienia, jakie brat nadał puszystemu spanielowi), leżący na kolanach ojca. Zmęczone, silne dłonie kardiochirurga gładziły aksamitną sierść zwierzęcia, które przymykało sennie akwarelowe powieki. Farby spiętrzyły się na kartce w taki sposób, że można je było niemal pogładzić i wyczuć miękką sierść zwierzęcia. I te dłonie; uśmiech znów wkradł mu się na usta. Ojciec uwielbiał Kursora i wielokrotnie siedział z nim na kolanach, czytając przy tym jakieś medyczne artykuły. Takiego pamiętał go Józek. Takiego go chciał pamiętać.
Wzdrygnął się, biorąc lekko naderwaną kartkę. Jej pochodzenie było zaprzeczeniem wszelkiej szlachetności – nabazgrał coś na niej, gdy pewnego mglistego ranka wrócił pijany do domu. Nie był na tyle nietrzeźwy, by lec na łóżku i zasnąć; musiał coś robić. Usiadł więc przy biurku i zaczął szkicować to, co miał w głowie. Pamiętał, że dudniło mu wtedy w niej nieziemsko, a Farby przynosiły jakąś dziwną ciszę, spokój. Przedarł kartkę na pół.
Pomyślał przy tym, że przydałaby mu się praca łącząca w sobie techniki farb i rysunku. Lecz co takiego mógł narysować, pokryć farbą, poprószyć włosiem pędzla, który wyłysiał całkiem od pracy? Zastanowił się, zerkając na swoją tablicę korkową. Czarna chusta zakrywała jeden ze szkiców, który powiesił tam wiosną poprzedniego roku. Sięgnął po niego i zerwał kartkę, chwytając w dłonie projekt sercowskiego anioła.
– Co się tak cieszysz do tego martwego drzewa? – Michał pojawił się na progu jego pokoju, przecierając zmęczone pracą oczy. – Pokaż. – Starszy brat wyrwał mu papier i obrzucił go swoim graficznym okiem. – To ten kamień, którym wytatuowałeś sobie na kilka tygodni ręce? – Przypomniał mu rany po dłucie. Józek przewrócił oczyma, zabrał mu kartkę i rzucił ją na stos innych. – Już się tak nie obrażaj, panie artysto, hej, hej!
– To ten kamień, z którego zrobiłem anioła. Drzewo poszło na szczytny cel. – Mruknął, opierając się o ścianę i kładąc dłoń na podwiniętej nodze. Michał popatrzył na niego ze smutkiem, widząc, że młodszy Irysowski nie był skory do żartów.
Po wypadku w Żółtym Liceum coś w nim pękło. Śmiał się jakby mniej, wciąż chodził z głową w chmurach i wszystko robił automatycznie. Gdy przed kilkoma dniami zbił szklankę, Michał mógłby przysiąc, że czarnowłosy zacznie przepraszać rozrzucone na ziemi kawałki szkła. Czuł się winny za wszystko, co robił, i poczucie to zdawało się go nie opuszczać. Paliło go.
Jedynymi momentami spokoju Józka były te, które swoje początki czerpały od rudowłosej sercowianki. Przy kojącym głosie Fau, przy jej łagodnym dotyku Józek zdawał się poniekąd zapominać o tym, co stało się w Żółtym Liceum. Dlatego też Faustyna często bywała przy nim po wypadku, chociażby dla tak prozaicznych celów jak wspólna nauka, gdy on wkuwał wzory chemiczne, a ona pisała rozprawki. Wtedy wypełniała go Miłość, ba! wręcz tkwiła obok niego, lecz gdy zastawał Samotność w drzwiach, wszystko waliło się jak domek z kart, w które nie umiał grać.
– Zdajesz w końcu na ASP? – zagadnął Misiek, by zmienić temat, i pochylił się nad teczką chłopaka, jednocześnie dostrzegając podanie na WUM. Przygryzł usta i przełknął ślinę. – Ej, mówię do ciebie, nie zasypiaj. – Potargał go po włosach, na co Irysowski zamrugał szybko. – Znowu oczy?
– Takie plamki… Nie wiem… Może za dużo barw albo białe krwinki mi szaleją. – Potarł powieki i znów szybko zamrugał. – Jakby na chwilę źrenice mi zaparowały, potrzebuję wycieraczek. – Zaśmiał się, odpychając brata. Niezablokowany wózek przesunął się nieco. Prawa ręka Józka zadrżała lekko, gdy puścił koło. Ścisnął ją za nadgarstek i przyciągnął do klatki piersiowej. – Muszę zrobić jeszcze jeden szkic. A raczej farbo-szkic. – Uśmiechnął się. – Chociaż w sumie nie wiem… – Zerknął na podanie, które Michał trzymał w dłoniach. – Biologię miałem na dziewięćdziesiąt pięć procent, powinienem się dostać.
– A chcesz? – Grafik uniósł brwi. – Chcesz przez kilka lat oglądać trupy w prosektorium i rysować jakieś dziwne rzeczy na anatomii? Chcesz uczyć się dwanaście… nie, jeszcze staż… trzynaście lat, zanim dopuszczą cię do stołu? Naprawdę wybierasz to ponad seksowne modelki w pracowni?
– Nie potrzebuję seksownych modelek, poza tym i tak najczęściej nie takie dają. – Wywrócił oczyma. – A akty nie są moją miłością – prychnął, chowając kartki do czarnej teczki o pokaźnej objętości. – Wolę niedopowiedzenia w sztuce. Kiedy pokazujemy coś w całości, to po co interpretacja? To ukryte znaczenia żądają, by je odkryć. Kiedy mamy wszystko na tacy, to nie będziemy się zastanawiać, co mogłoby na niej być. Akty odbierają wyobraźnię taką, jaką ja ją widzę. Może i pobudzają coś innego, ale cóż. Ja wolę inną wyobraźnię. – Zamknął teczkę i wstał powoli, biorąc z biurka kilka połamanych ołówków.
– Ale to podstawa artystycznego wykształcenia – przeczytał z Wikipedii Michał, spoglądając na brata siadającego do biurka.
– Możesz mieć wykształcenie w jakimś kierunku, ale tego nie kochać. Matematyka jest tego świetnym przykładem. – Puścił mu oczko. – Jeśli kiedyś będę musiał namalować akt, to tylko z miłości do ludzkiego ciała i piękna, nie z pociągu erotycznego. Artystę pociąga dzieło, nie rzeczywistość, bo to dzieło jestjego rzeczywistością. Świat tutaj – wskazał na okno – różni się od tego – wyciągnął kartkę. – Bo ten papierowy należy tylko do mnie. Mogę zrobić z nim, co zechcę, stworzyć go jak domek w Simsach, używając wszystkich dodatków. – Otworzył pudełko farb i czując ich woń, zamknął oczy. – Mogę uczynić go kolorowym, gdy ten za oknem jest czarny jak noc. Mogę zachować pokój na płótnie, gdy wokół szaleje wojna. To jest właśnie potęga sztuki i jej wyższość nad historią. To, że sztuka zapisuje, jak chce, a nie tak, jak dyktują daty. Michał? – Spojrzał na grafika, który przedarł na pół jego podanie na medycynę. – Co ty…
– Sam się prosiłeś. Sądzisz, że po takim monologu pozwoliłbym ci iść na medycynę? – Zmiął kartkę w kulkę i wrzucił ją do kosza. – Tam jest jej miejsce. A tu twoje. – Pchnął jego krzesło i zapalił lampkę. Ołówek w dłoni Józka zadrżał. – Wracam tu za godzinę i chcę widzieć chociaż połowę jakiegoś cuda. – Klepnął go w plecy i uśmiechnął się. – I więcej radości, bo wyglądasz smętnie jak postać żywcem wzięta z Krzyku. – Przyłożył dłonie do policzków i otworzył usta, wydając z siebie cichy dźwięk „o”. – Pomyśl sobie o Faustynce, czy kogo tam teraz kochasz. – Józek nacisnął mu nogą hamulec na wózku, na co ten pchnął jego krzesło obrotowe.
Gdy starszy Irysowski poszedł do siebie, Józek popatrzył na kartkę, próbując opanować drżenie prawej dłoni. Faustyna. Przypomniał sobie zniszczony szkic z początku drugiej klasy i ironiczny uśmiech przemknął mu przez usta. Jak głupi był wtedy! Ledwo znał tę dziewczynę, a umiał namalować ją niemal z pamięci. Każdego dnia szukał w jej wizerunku elementów, których mu brakowało, i wieczorami siadał w internacie, by kończyć to denne wyznanie zauroczenia. Przypominał sobie swoje – niekiedy nawet natrętne – gesty i śmiał się sam z siebie. Był tak niedojrzały w miłości, lecz płomienie zdawały się wypalić w nim te wszystkie niedoskonałości. Bo Miłość była cierpliwa.
Teraz jego miłość do Faustyny przypominała spokojną taflę morza, na której kołysała się łódka. Siedzieli w niej oboje, przepływając kolejne połacie błękitu. Czasem zawiało, niekiedy pioruny uderzyły w jasną toń. Ale oni wciąż tam byli. Bo Miłość nigdy nie ustaje.
Przesunął grafitowym końcem po bladych licach kartki i wyszukał w galerii zdjęcie dziewczyny. Odnalazł fotografię z zamku za Sercowem, gdzie zabrał ją na jedną z pierwszych randek. Zdjęcie przedstawiało Faustynę siedzącą na skraju ruin, patrzącą w kierunku Sercowa. Rude, długie włosy dziewczyny spływały po plecach, a niektóre kosmyki kręciły się wokół twarzy. Nie wiedziała wtedy, że zrobił to zdjęcie; zbyt była upojona krajobrazami ze wzgórza. Oblane ciepłymi wspomnieniami serce drgnęło lekko i uderzyło mocniej. Zacisnął palce na narzędziu i powoli, spoglądając na dziewczynę, zaczął szkicować bazę pod farby.
Letnie słońce przechadzające się warszawską Pragą zajrzało do niego przelotnie, a gdy upewniło się, że jego ukochany malarz pracuje, pomknęło nad Sercowo oznajmić to dziewczynie, której rysy stopniowo pojawiały się na jego kartce.
***
Faustyna upiła łyk zimnej herbaty i spojrzała na skąpany w świetle poranka ogród. Fontanna szumiała tuż obok niej, a małe kamyczki kąpały się w chłodnej wodzie, pluskając rozkosznie. Skropiona rosą trawa łasiła się do bosych stóp dziewczyny, zupełnie jak Cezar, który spał w koszyku obok. Leżąca na kocu książka czekała, aż jej właścicielka znów zatopi się w lekturze, jednak Faustka porzuciła zagłębianie się w świat na Roosevelta 5 u Borejków na rzecz podziwiania swojego małego raju. I nawet zaznaczona przez Fau wypowiedź Krzysztofa do Idy straciła na znaczeniu. Jak kto się do ciebie uśmiechnie, to ty się cała rozpromieniasz. Tak jakbyś, rozumiesz, tylko na to czekała (…). Ty się tak rozjaśniasz, jakby ci się w środku zapalała żarówka.
Bo przecież ogród Róży Świt był piękny; rosła w nim rozłożysta wierzba, której liściaste włosy wychodziły aż za ogrodzenie. Tuż obok znajdowały się rabatki pełne kwiatów; każdy z nich miał swoje znaczenie, gdyż Róża (co odziedziczyła po niej Faustyna) sadziła kwiaty według ich znaczeń, tak by układały się w historię, miłosne wyznanie albo depeszę pełną smutku. W jednym z rogów ogrodu znajdowała się dziura, przez którą Hela i Faustyna wychodziły kiedyś w kierunku Tulipanowej, by biec na pola znajdujące się zaraz za tą ulicą. Cień, jaki rzucał pastelowy dom, skłaniał swój wierzchołek niemalże przy furtce, do której prowadziła kamienista dróżka. Ile razy Faustyna wywróciła się na niej, wracając ze szkoły – wolała nie wspominać.
Uśmiechnęła się. W głębi serca marzyła, by kiedyś mieć własny ogród. Taki, który będzie tylko jej, wypłynie spod jej rąk, a każdy kwiat będzie znała osobiście, i to od dnia jego narodzin. Byłaby w tym ogrodzie oczywiście wierzba, a także tuje, potulne i smukłe. Siadywałaby tam z książką lub kolejną pracą naukową do skończenia i wpatrywała się w zachody słońca złapane w butelkę. Wiatr pchałby furtkę tak często, jak dłonie przeróżnych gości, którzy przychodziliby do jej domu. Pachniałoby tam ciągle popołudniową herbatą i miodem, który czasem skapnąłby na trawę. Może udałoby się zawiesić huśtawkę? I w cieniu tej wielkiej wierzby, wśród jej zielonych, ulotnych włosów, siedziałby on. On ze szkicownikiem w dłoniach, rysujący kolejny krajobraz. On z książką od medycyny i receptami wystającymi z kieszeni. On o spracowanych dłoniach, w które ujmowałby jej palce do czułego pocałunku. On. On byłby częścią tego ogrodu tak jak wierzba, kwiaty, fontanna i Wiatr – byłby jego opus magnum (łac. wielkie dzieło). Człowiek był przecież tym samym dla Edenu, a ona potrzebowała choćby skrawka Raju w swoim życiu.
– Faustuś? – Pani Róża wyszła z domu w okularach przeciwsłonecznych i zwiewnej letniej sukience. Córka uśmiechnęła się do niej, a kobieta odwzajemniła uśmiech. – Rozmawiałam z tatą o twoim mieszkaniu w Warszawie. – Usiadła na trawie, tuż obok rudowłosej, i pogłaskała śpiącego Cezara. – Masz już wszystkie papiery?
– Tak, jutro jadę, żeby je złożyć. – Przełknęła ślinę i popatrzyła na niebo. – Mamo… a jeśli się nie dostanę?
– Wiesz, jest jeszcze Warszawski, Poznański, Jagielloński… – Kobieta wyliczała uniwersytety. – Do tego KUL, siostra Jagoda mówiła, że świetny. Ale dostaniesz się, miałaś takie dobre wyniki! – Poczuła, że córka kładzie głowę na jej ramieniu. – I ciocia Matylda tak się cieszy, że będziesz u niej mieszkała. To o niebo lepsze od tych obskurnych akademików.
Ciocia Matylda, a właściwie Matylda Świt, była młodszą siostrą Szymona. Niezamężna kobieta mieszkała na warszawskim Powiślu, które nazywała „ukochaną speluną”. Pracowała w Muzeum Narodowym jako jeden z zastępców dyrektora, a także zajmowała się rezerwacją lekcji muzealnych, co sprawiało jej tak wielką radość, jakby była managerką samych malarzy. Gdyby porównać ją z Szymonem, można by dostać zawału – Matylda była wygadana, pełna werwy i o dość wybuchowym temperamencie. Wszędzie było jej pełno i nie znosiła milczenia brata. Śmiał się, że mogłaby mówić za dwoje i gdy Faustyna zaczytywała się w Ani z Zielonego Wzgórza, żartował, że Matyldę powinni nazywać Małgorzatą Linde.
Państwo Świt postanowili więc ulokować u niej Faustynę, przynajmniej na pierwszy rok studiów, by dziewczyna nie musiała przejmować się mieszkaniem w nowym miejscu. Codzienne dwugodzinne dojeżdżanie na uniwersytet mogłoby być wykańczające, więc uznali, że oszczędzą córce takich wrażeń. Sądzili też, że temperament Matyldy pokryje się z charakterem Faustyny, więc byli spokojni o młodszą ze swoich pociech.
Owszem, mogła też zamieszkać z Józkiem, jednak młodzi postanowili wstrzymać się z taką decyzją; tak czy siak spędzali ze sobą czas, a wiedzieli, że w swoim towarzystwie nie mogliby się na dłuższą metę skupić na nauce. Fakt – co innego Miłość, co innego Namiętność, jednak oboje byli na tyle ambitni, że postanowili podzielić obowiązki i przyjemności. Była w tym też troska o siebie nawzajem, jeszcze tak dziecięcych w miłości. Ten jednak, kto sądzi, że w miłości nie ma trudu – myli się. Można go odroczyć, ale nie wykluczyć.
– Też się cieszę, nawet nie wiesz jak, mamo! – Uśmiechnęła się, choć dłonie jej zadrżały. – Powiśle jest takie… inne. Tak różne od Sercowa, od naszej Kwiatowej, Kochliwej, Tulipanowej, Bliskiej. Ale wierzę, że będzie cudowne. I ten widok na Wisłę! Ach, czy wiesz, że prawie naprzeciw mojego okna będzie miejsce, gdzie na drugim brzegu mieszka Józek? Przeprowadzili się z Michałem i teraz niemalże widzę ich okna. Czy to nie romantyczne? – Westchnęła i przymknęła oczy. – Wieczorem wyjść na bulwary, spróbować dojrzeć ten drugi brzeg… – Pani Róża uśmiechnęła się na te słowa. – I jego dom, tak blisko, niewyobrażalnie blisko… – dodała łagodnie, przyciskając książkę do piersi.
– Lepiej się już czuje? – zagadnęła Róża, ziewając ukradkiem. – Jak go ostatnio widziałam, to był taki zmarnowany – dodała z troską.
– Gdy drży mu ręka, to strasznie się denerwuje – odparła po chwili rudowłosa. – Boli go, a nie chce się do tego przyznać, wstydzi się tego jak trądu. Ale jak rysuje albo się uczy… Jest spokojniejszy. – Uśmiechnęła się czule. – Myślę, że… będzie lepiej, jak… minie trochę czasu, pochodzi jeszcze na rehabilitację. Doktor Chomikowski też przypisał mu jakieś leki, po nich często zasypia. Ale już dobrze… – Jej głos zgasł jak hałasy dnia i zanurzył się w wieczorze.
Wierzyła w to, co mówiła. Miała wrażenie, że kiedy chłopak będzie „wśród swoich”, wdroży się w studenckie życie, odzyska swój dawny spokój. Znała go już i wiedziała, że bezczynność frustrowała go i musiał coś robić, by czuć się lepiej. Dlatego gdy towarzyszyła mu przy nauce, mogła powiedzieć – dość kolokwialnie – że byli w domu.
Bo dwa lata temu Józef Irysowski poznał Sercowo, będące spokojem i domem Faustyny Świt. A teraz ona miała stanąć na progu Warszawy, w której to on mieszkał od lat.
Wiola obróciła papierosa w palcach i popatrzyła, jak krajobraz ucieka na tył pociągu, jak gdyby wypychany przez wietrznych konduktorów za brak biletu. Blondynka schowała papierosa do kieszeni i usiadła znów na niebieskim, pstrokatym fotelu w przedziale. Przeczesała jasne, krótkie włosy, które sięgały jej już nieco za ramiona, po czym zerknęła na Faustynę czytającą jakąś książkę na siedzeniu równoległym do jej.
Był to widok jak wyrwany z obrazu Fragonarda. Do wyglądu Młodej dziewczyny z książką brakowało Faustynie tylko żółtej sukni z białym kołnierzykiem i skupienia na twarzy. Ta jednak wolała przyozdobić się w rozanielony uśmiech, gdy przewracała kolejne strony czytanej historii. Boże, jak dobrze, że Fragonard tego nie widział, bo przecież nie ma nic gorszego dla malarza niż ruszająca się modelka! Tylko Bóg jest tak wytrwały.
– Myślisz, że na studiach będziesz miała czas na takie tanie romansidła? – W końcu zabrała jej lekturę i spojrzała na okładkę. – Serio? Ten obcy? Przecież to z podstawówki.
– Ale przyda mi się na literaturę dziecięcą! Poza tym historia Uli i Zenka jest naprawdę urocza! Tu jest taka piękna myśl… „Nie wiem, kiedy się zobaczymy, może nieprędko, ale ja Ciebie nigdy a nigdy nie zapomnę. I może kiedyś tak się stanie, że przyjadę i zapytam, czy mnie pamiętasz”. To taki dziecięcy Mickiewicz i jego Do M***. Tam przecież było „precz z mej pamięci, nie, tego rozkazu moja i twoja pamięć nie posłucha”! Czy to nie romantyczne? – Uśmiechnęła się Świt, biorąc zakładkę, by zatrzymać nią potok myśli. – Jak to mówiła pani Smokowska, „zawsze trzeba mieć przy sobie dobrą książkę”. Bo akurat może być na nią dobry czas. A co do tanich romansideł, jestem przekonana, że żyję w jednym z nich i że Bóg ma niezły ubaw, pisząc kolejne rozdziały. Poza tym Zenek jest taki słodki! Nie to co Adam Cisowski z Szatana z siódmej klasy i… – Wystawiła twarz do słońca, które wpadało do pociągu co jakiś czas. Letnie promienie ucałowały jej piegowate policzki i przysiadły się do dziewczyny, jak gdyby chciały zagłębić się w historię z zamkniętej książki.
– I Józek Irysowski z Romansów Faustyny Świt. Ta książka jest urocza, ale myślę, że nie dla studentów. – Ritaś rzuciła okiem na tył okładki. – Wiesz, martwię się trochę, że… to środowisko… będzie dla ciebie szokiem. Jest inne niż my w Żółtym Liceum. Że tak jak było w podstawówce… Może być i tu. – Przygryzła usta, patrząc na przyjaciółkę.
– Wiem o tym – odparła rzeczowo Świt, co zdarzało się jej rzadko jeszcze przed dwoma laty. Jednak od kiedy skończyli klasę maturalną i przystąpili do egzaminów, rudowłosa stała się poważniejsza. Cząstka roztrzepanej i humorzastej sercowianki uleciała z niej i została zastąpiona kawałkiem dojrzałej kobiety. Jak gdyby Wiosna, tak dziecinna i ulotna, przełamała się w niej ku Jesieni, czy też ku gorącym chwilom Lata. – Wiem, że nie zawsze jestem taka, jak się ode mnie wymaga. Ale myślę, że nie sztuką jest dostosować się do towarzystwa, ale sprawić, by przyjęli cię taką, jaką jesteś. Nawet jeśli jest się mną. – Roześmiała się, po czym przewróciła oczyma.
– A nie boisz się? Wiesz… imprezy, alkohol, Warszawa… – Wyliczała córka prawnika. – Dotychczas wszystko było jakieś takie łagodne, nawet pijana ty. – Zaśmiały się obie. – „Tak, bywam pijana, Józefie, tak, ciut-ciut wypiłam, ciut-ciut cię kocham”. Pierwszy raz w życiu się nawaliłaś, a już zdążyłaś olać przyszłego męża i nie wrócić na noc do domu, panno Ciut-Ciut Irysowska – przedrzeźniała ją Ritaś, na co Świt spłonęła rumieńcem. – To było tak uroczo i głupio rozkoszne, że w życiu nie cofnęłabym tej butelki, jaką w ciebie wcisnęłam. – Oparła dłoń na podkulonym kolanie.
– Jesteś okropna. – Pogroziła jej palcem. – To wcale nie było tak zabawne. – Westchnęła ze śmiechem, patrząc w okno, za którym mazowieckie lasy zamieniały się w zabudowania stolicy. – Ale ta świadomość, że… że będzie przy mnie. Jakoś mi pomaga i sprawia, że chcę tu być jeszcze bardziej. – Uśmiechnęła się sama do siebie. – Chodzić tymi ulicami, które on zna na pamięć, i słuchać, jak opowiada mi o tym mieście. Pewnie, że się boję. Ktoś, kto nie odczuwa strachu… czy może być człowiekiem? Ale moje serce… bije głośniej niż krzyczy strach. I wiem, że cokolwiek się nie stanie… on będzie przy mnie. – Zacisnęła usta, a na jej wargach rozlała się błoga cisza.
– Żałuję, że nie mogłam tak powiedzieć o Piotrku – powiedziała Wiola, na co Faustyna spojrzała na nią ze smutkiem. – Przecież to on chciał, żebyśmy poszli na studia razem, a teraz… Ten Gdańsk. Nie kocham go, ale…
– „Dusza moja jakaś taka smutna, kiedy przechodzisz obok obojętnie…” – dokończyła przyszła polonistka, po czym usiadła obok przyjaciółki i przytuliła ją mocno. – Znajdziesz go, Wiols. Nie kogoś, bo to nie może być byle kto. Znajdziesz go, bo jego imię już na pewno jest tutaj. – Wskazała na jej serce. – Tylko czas musi je odkryć. Jak taką zdrapkę. – Uśmiechnęła się czule, po czym oparła głowę na ramieniu przyjaciółki. – Czas odkrywa tak wiele rzeczy w naszym sercu. Ale czasami też wydrapuje rany w miejscach, które powinny zostać ukryte. Wtedy to bardzo boli. – Przełknęła ślinę i chciała dodać coś jeszcze, lecz z głośników dotarło do nich, że zbliżają się do stacji Warszawa Centralna.
Wysiadły na peron, otrzepując ubrania z pociągowego kurzu. Wiola miała na sobie nieco luźniejsze, dżinsowe spodnie z kilkoma przetarciami i białą koszulkę polo. Okulary przeciwsłoneczne lśniły w jej włosach jak specyficzny diadem, zaś powieki zdobiły czarne kreski, podkreślające spojrzenie dziewczyny. Faustyna na podróż do Warszawy wybrała zieloną sztruksową sukienkę z szelkami, pod którą założyła luźną, białą koszulę z krótkim rękawem. Na kołnierzyku koszuli i krańcach sukienki wyhaftowane były maleńkie stokrotki i koniczynki, zlewające się kolorami z kontrastującymi częściami tego ubioru. Przewieszony przez ramię żółty plecak zdawał się wspomnieniem sercowskiej placówki. Wyglądał przy tym dość specyficznie w szarościach Warszawy.
– O proszę, nasze księżniczki! – Tymek, czekający z Józkiem na peronie, rozłożył ramiona, przytulając obie dziewczyny. – Uważajcie, bo mi okulary zwalicie. Powóz dowiózł panie bezpiecznie? Konie nie szarżowały? Chociaż koleje polskie to prędzej się wlekły. – Roześmiał się, całując obie w policzki na powitanie. Jego luźna koszulka pachniała peronową kawą, a zapach ten można było nazwać „warszawskim porankiem”.
– Lokaje tylko prosili o dokumenty, pewnie chcieli spisać dane, żeby wyszukać na fejsie. – Ritaś przewróciła oczyma, poprawiając ramię torby, która cały czas obsuwała się jej aż do łokcia. – Józek! Cześć! – Uściskała wysokiego malarza, witając się z nim radośnie. Czarnowłosy przytulił ją lekko, po czym uśmiechnął się nieznacznie, obrzucając Fau przelotnym spojrzeniem. – A, dobra, czaję. – Ritaś spojrzała kolejno na każde z nich, po czym zasłoniła Tymkowi oczy. – Będą sceny nie dla dzieci, więc uważaj. – Zaśmiała się, odwracając się z chłopakiem w stronę Costy, by kupić kawę przed wyruszeniem w miasto.
Gdy Ritaś i Piasek oddalili się nieco, Józek rozłożył ramiona i przygarnął do siebie dziewczynę. Przytulił ją mocno, zanurzając twarz w burzy jej włosów pachnących karmelowym szamponem i sercowskimi lasami. Zacisnęła dłonie na jego ramionach, wtulając się w ciało chłopaka nagrzane stołecznym słońcem. Nie widziała go od ponad tygodnia, zdążyła więc stęsknić się za tymi silnymi ramionami i kaskadą czarnych loków. Odetchnęła głęboko zapachem jego pistacjowej koszuli, czując perfumy, których woń roznosiła się w pokoju Pawła Irysowskiego. Józek pogładził ją po plecach, po czym odsunął lekko od siebie, całując w czoło. Uśmiechnęli się do siebie z czułością, przerwaną piskiem pociągu wtaczającego się na tor obok.
– Musisz uważać, żeby moja sercowska dziewczyna nas nie zobaczyła, hm? – szepnął, pochylając się ku jej włosom. – Myślę, że byłaby zła za takie peronowe romanse. – Puścił jej oczko, po czym uniósł jej dłonie i ucałował je lekko. – Chyba nie ufa warszawiankom.
– Myślę, że bardziej warszawiakom. – Zmierzwiła mu włosy, patrząc w jego ciemne, dobre oczy.
– Stare dobre małżeństwo już się przywitało? – Piasek podał im obojgu kubki z kawą. – Chodźmy, bo mi dziekanat zamkną, a nie chcę szlajać się po Nowym Świecie bez celu. – Zerknął na zegarek.
– Właśnie. – Józek wyciągnął telefon. – Może spotkamy się na placu Zamkowym za dwie, trzy godziny? Myślę, że wszyscy zdążymy złożyć w tym czasie papiery. Chociaż wy macie najbliżej. – Skinął na Wiolę i Tymka. – Bo UW i Uniwersytet Muzyczny są zaraz przy głównej Starówce. Ja WUM mam jakieś piętnaście minut stąd. – Spojrzał w kierunku przystanków autobusowych.
– Chciałeś powiedzieć „ASP mam piętnaście minut stąd” – poprawił go Tymek. – Gdzie masz teczkę?
– Rozmawialiśmy o tym, proszę – zgasił go Irysowski, przygryzając wargi i wbijając ręce w kieszenie. – Możemy się spotkać na Starówce za dwie godziny?
– Dobra, bez spin. – Wiola poprawiła okulary. – Ty jedziesz do Chopina. – Wskazała na Tymka, a potem przeniosła wzrok na Fau. – Ty do Uniwersytetu Koło Samej Warszawy, ja podrywam hot typów w dziekanacie UW, a ty masz przewalone, jeśli wybierzesz medyczny – zwróciła się do Józka, po czym pociągnęła Piaska w stronę drogi zmierzającej do Pałacu Kultury i Nauki. – Oświeć go, Fau! – Pomachała przyjaciółce, która przeniosła wiosenne oczy na twarz chłopaka.
– Józek… – zaczęła powoli.
– Wiem, co powiesz – przerwał jej, patrząc w bok. Jej głos rozbrajał go bez reszty i chłopak wiedział, że jeśli tego nie ukróci, ulegnie dziewczynie. – Powinienem zdawać na ASP. Mam teczkę. Mam… – Przypomniał sobie jej portret, który był zwieńczeniem jego pracy. – Ale nie mogę, Fau. – Przytrzymał ją za łokieć. – Chociaż rok… Jeśli wytrzymam rok na medycynie, zrobię wszystko, by przetrwać kolejne lata. By… mój ojciec…
– Józek, twój tata na pewno nie chciałby, żebyś robił coś, czego nie kochasz. – Dotknęła jego policzka. Wzdrygnął się nieco. – Będziesz nieszczęśliwy na WUM-ie, przecież widzę, jak ci trudno, jak walczysz sam ze sobą. A ja… nie zniosę tego, rozumiesz? Nie chcę, żeby ten rok zabrał ci chęci do wszystkiego, a mi, chociaż to egoistyczne, by zabrał mojego uko… chłopaka. Józek, proszę. – W jej oczach zaszkliły się łzy. – Nie mogę patrzeć, jak męczysz się z czymś, czego nie kochasz, tylko dlatego, że czujesz się winny za coś, na co nie miałeś wpływu. Nie mogłeś uratować taty, to nie było od ciebie zależne, och, skarbie… Trzynaście lat… On cię tak kocha… I… pamiętasz? Jeśli kogoś kochamy, to czasami musimy się nie zgodzić na rzeczy, które ta osoba robi, wybiera. I ja, bo tak bardzo cię kocham, nie zgadzam się z tym, co robisz. Józek, proszę, popatrz na mnie. Chcę dla ciebie dobrze, przecież wiesz… Byłbyś świetnym lekarzem, ale nie teraz. Zbyt cię to boli, widzę to. Musisz dać się wyleczyć, a nie zajmować tym sam. To nie interna, nie autodiagnoza. Józiu… – Przygryzła wargi, chwytając jego rękę. Palce chłopaka zadrżały nieco.
– Przepraszam, Fau. – Pocałował ją mocno w czoło, po czym westchnął głęboko. – Ale to… z innej miłości. To dla mojego taty. Po prostu muszę. Do zobaczenia potem, kochanie. – Puścił dłoń dziewczyny i odszedł w kierunku autobusu, przymykając powieki, pod którymi rozmazywały mu się zabudowania Warszawy. Rudowłosa odprowadziła go spojrzeniem i poczuła, jakby na jej sercu pojawiła się maleńka rysa, podobna do tej, jaka powstała tam przed przedstawieniem na Dzień Matki.
Wsiadła do tramwaju numer siedemnaście, próbując uspokoić myśli. Warszawa okazała się zupełnie w tym celu nieprzydatna; szum miasta, krzyki ludzi, warkot samochodów i ciężkie powietrze – to wszystko sprawiało, że Faustyna Świt miała ochotę zniknąć. Nie znosiła sprzeczek z Józkiem, gdyż zawsze czuła się po nich tak, jakby w jej sercu tkwił kawałek szkła i tylko on, przyszły kardiochirurg, umiał to serce opatrzeć. Kardiochirurg. Zaczynała powątpiewać w to, czy na pewno chciała go tak nazywać. Widząc jego spojrzenie, spowite we mgle niepewności i sprzeczności, bała się. Nie mogła dopuścić do swej wyobraźni widoku Józka, który wracał do domu po całym dniu zajęć i siedział w ciszy, powtarzając kolejne formułki z anatomii. Im więcej uczyłby się o sercu, tym wolniej biłoby jego własne, aż w końcu do całkowitego zatrzymania. Cessatio circulationis (łac. zatrzymanie krążenia).
Kochała go. Pokochała go do szaleństwa i rozpadała się za każdym razem, gdy widziała go w takim stanie. Przypominała mgłę na łące, na której panowała ciemność. W ciemności nie było widać pajęczyny poranka. W ciemności Józef Irysowski nie potrzebował Faustyny Świt.
Przełknęła ślinę i pociągnęła nosem, patrząc za okno. Rondo Radosława, Stawki, plac Grunwaldzki. Wszystko było takie wielkie, przepełnione ludźmi, jakby w ciągłym biegu. Rondo Radosława w żadnym wypadku nie przypominało spokojnego skwerku przy Anielskiej, a Cmentarz Powązkowski przerażał ogromem krzyży, których na tym sercowskim było raczej niewiele. No i ci ludzie.
Ludzie w Warszawie przypominali cienie. Było ich tak wielu, że zlewali się ze sobą w jedną, szarą masę, której nie sposób było rozróżnić. Mknęli przed siebie, napędzani przez słońce, gorące i niemalże palące. Jak gdyby przerażeni dniem, zaszywali się w wieżowcach, w których przeglądało się niebo. Wychodzili dopiero nocą, a w ich oczach odbijał się blask neonów. Ludzie Warszawy. Ludzie, którzy nigdy nie widzieli gwiazd, chociaż potrafili ukształtować je z kilku świecących drucików, wyświetlić na ścianie czy opisać w projektach. Ludzie Warszawy. Przerażone słońcem cienie.
Wysiadła na Marymoncie i dzięki wskazówkom Google Maps przesiadła się w tramwaj numer sześć jadący bezpośrednio na leśny kampus UKSW. Mimo że wcześniej już bywała w Warszawie, stolica dalej była dla niej czymś przerażającym i nieznanym. Czuła się, jakby trafiła do innego wymiaru. Cóż, dziewczyna całe życie mieszkająca w małym miasteczku przypominała lilię pośród róż. Nie odnajdywała się jeszcze w ich kolcach – ogromie stołecznych dzielnic, potęgi budynków, ulicznym pędzie. Bała się. Wiola miała rację.
Gdy tramwaj zatrzymał się przed Lasem Bielańskim, Faustyna z ulgą wysiadła na chodnik, siadając na ławce przy przystanku i patrząc na wysokie, okryte zielenią drzewa. Ich szum i wielkość uspokajały ją. Przymknęła oczy i wsłuchała się w śpiew ptaków, które próbowały swoją arią przebić symfonię ulicy. Pocieszne świergotki przeskakiwały między gałęziami, przekrzykując się nawzajem jak przekupki na bazarze. Co mi zaoferujecie, kolorowe kruszynki? – zapytała je w duszy przyszła studentka, ściskając w dłoniach teczkę z podaniem i wynikami matur.
Kilka minut później wstała i skierowała się kamienistą dróżką w kierunku kampusu przy ulicy Dewajtis. Leśna droga biegła przez środek rezerwatu przyrody, jakim było to miejsce. Widziała boczne dróżki, które uciekły do wyschniętych koryt rzecznych. Schody z drewna i kamieni prowadziły na niewielkie pagórki i znikały zaraz za nimi, jak gdyby nie chciały zdradzać tajemnicy widoku kryjącego się po drugiej stronie. Słychać było śpiew ptaków i przez chwilę Faustyna była pewna, że przed oczyma mignęła jej sarna, a może też warchlak. Idąc tą bielańską drogą, poczuła się już odrobinę pewniej, a smutek związany z Józkiem zabrał wietrzyk, który podążał za nią.
Skręciła w prawo przy napisie „UKSW” i minęła dom rekolekcyjny „Dobre Miejsce”. Uśmiechnęła się, czytając ten napis, a widok wielkiego krzyża ukoił jej rozdygotane serce. Stąd droga na uczelnię prowadziła już prosto i wystarczyło jedynie skręcić w lewo na ostatnim zakręcie. Miało się wtedy przed oczyma niewielki, biały kościół, przy którym znajdowała się zagroda. Tam, najspokojniej w świecie, tkwiły dwa osiołki zajadające marchewki, a przy nich puchate owce przechadzające się z taką dumą, jakby były to nie wiadomo jakie włości. Zaskoczona tym widokiem Faustyna podeszła do zwierząt i wyciągnęła rękę do jednego z nich. Potulny osiołek zbliżył się do niej i dał się pogłaskać po szarej sierści. Dziewczyna uśmiechnęła się delikatnie i potarmosiła po futerku owcę, która potuptała w jej stronę zainteresowana czymś, co nie było jedzeniem, a znajdowało się szczególnie blisko.
– Co tu robicie, słodzinki? – przemówiła do nich cichutko, wpatrując się w łagodne ślepia zwierząt. – To taka przestroga, żeby nie być osłem? – Zaśmiała się krótko, głaszcząc szarego towarzysza. – Jeju, chyba będę was mijać codziennie, co? Wypada się poznać, no nie? – Poklepała owcę po puchatej główce. – Faustyna Świt, miło mi. – Ukucnęła przy ogrodzeniu, wyciągając rękę do białego zwierzątka upapranego łodyżkami siana.
– Maksymilian Fresk, też mi miło. – Usłyszała głos obok i wzdrygnęła się lekko. Podniosła się szybko, uderzając przy tym w pysk biednego osiołka, który wydał z siebie gromki odgłos i pobiegł w kierunku małego drewnianego domku. – Chyba wystraszyłaś Franciszka. – Gdy otrzepała sukienkę, zauważyła, że głos ten należał do wysokiego chłopaka w czarnym golfie. Jego włosy w kolorze ciemnego blondu potargał wiatr, przez co pod słońce wyglądały nawet na kasztanowe. Uśmiechnął się, co uwypukliło jego kości policzkowe. – Jest strasznie nerwowy. Klara jest łagodniejsza. Klara! Chodź! – Gwizdnął i po chwili drugi osiołek przydreptał do ogrodzenia. Był barwy jasnego karmelu i wyglądał jak zabiedzony konik. – Klara, zobacz, co mam dla ciebie. – Wyciągnął z plecaka marchewkę i podał zwierzęciu, które musnęło mu pyskiem rękę. – Ja też ci dziękuję, księżniczko – zwrócił się do niego i roześmiał, po czym skierował spojrzenie na Faustynę. – Zdajesz do… tego liceum? – Spojrzał na budynek, który stał równolegle do kościoła.
Była to parterowa, dość rozległa placówka, rozciągająca się pomiędzy koronami lasu a domkami pokamedulskimi przylegającymi do kościoła od lewej strony. Otoczona bramą skrywała w sobie kilkupiętrowy budynek z napisem „Internat”, a także drogę w kierunku boiska. Tuż przy wejściu do szkoły, w połowie dróżki do internatu, mieścił się ogród pełen kwiatów, którego centrum była wysoka drewniana kapliczka. Serce Faustyny drgnęło lekko.
– Jestem tu, Józek… – Uniosła maskę z tlenem i wyszeptała w jego usta, po czym ucałowała jego wargi. Ten pocałunek zdawał mu się wyjątkowo chłodny, jak gdyby adekwatny do tej całej Zimy, która drwiła ze swego zimna, ze swego lodu. Do Zimy, która pragnęła ciepła, a ono ją pochłonęło. Nie był w stanie oddać pocałunku; odchylił więc tylko głowę, mając przed oczyma drewnianą kapliczkę, dogasającą szkołę i zapłakaną dziewczynę. Gdzieś obok już wyła karetka, wyła głośniej niż trąby na sądzie ostatecznym, niż szkolny dzwonek i niż płaczący mężczyźni. – P-proszę… – Ścisnęła jego rękę tak mocno, jak tylko była w stanie. Uśmiechnął się z trudem, patrząc w jej wiosenne oczy. Te oczy! Oczy zdradzały ją we wszystkim. Oczy chciał zapamiętać. I te dłonie… – Kocham cię, słyszysz? Kocham cię, Józek… – Pocałowała go znowu i tym razem poczuł na wargach jej łzy, jakby anielski deszcz ponownie stał mu się bliski. Całowała go, klęcząc na śniegu u stóp Królowej Świata, drżąc cała jak pierwszy przebiśnieg i płacząc za Chłopcem z Farbą na Dłoniach, który w końcu poznał Boga.
– Em, wszystko okej? – Głos Maksymiliana wyrwał ją ze studniówkowych wspomnień. Przytrzymała się dłonią ogrodzenia, a Klara trąciła pyskiem jej palce. – Zbladłaś strasznie. – Zaniepokoił się chłopak. – Chcesz wody?
– Nie, ja… – Popatrzyła na napis nad wejściem do szkoły. Publiczne Katolickie Liceum Ogólnokształcące im. bł. ks. Romana Archutowskiego. Katolickie liceum. – To od słońca. – Uśmiechnęła się, patrząc na rozpogodzone niebo. Maks skinął głową i przygryzł wargi, obrzucając ją spojrzeniem.
Dziwna dziewczyna, pomyślał. Jeśli miała zdawać do tego liceum, musiał przygotować się na mijanie jej na leśnej drodze. Oczywiście nie stanowiło to dla niego problemu, jednak w postaci Faustyny było coś, co go zadziwiało. Te kwiaty na sukience, rude loki, nieco za duże okulary i dłonie, które zadrżały, gdy spojrzała na szkołę. Wydawała się wyrwana z zupełnie innego świata. Jakby z książki. Papierowa dziewczyna, tak nazwał ją w myślach, wodząc oczyma za jej spojrzeniem, którym lustrowała liceum.
– Chodziłem tu. Nauczyciele są spoko, szczególnie polonista, a dyrektor to świetny gość. – Uśmiechnął się przelotnie, wbijając ręce w kieszenie ciemnych spodni. – Taki typowy katol. Spodoba ci się human, chyba że wolisz ścisłe przedmioty, ale human jest tu naprawdę okej. – Poczuł się w obowiązku opowiedzieć jej o szkole, której był absolwentem. – I Msze szkolne są ekstra, można sobie pośpiewać, szaleństwo.
– Ja… Och, nie! – Machnęła ręką, śmiejąc się. – Ja nie zdaję do tego liceum, ale… – Odwróciła się w kierunku bramy UKSW. – O tutaj. – Wskazała na drogę do głównego wejścia, które okalały niskie drzewka. – Liceum… – Przygryzła wargi, czując dziwny ucisk w sercu. – Mam już za sobą.
– Naprawdę? – Rozpromienił się, gdy to powiedziała. – Jaki kierunek? Teologia? Dużo ludzi idzie na teologię, ale powiem ci szczerze, że są strasznie ponurzy. Można dostać załamania nerwowego, jak się na nich patrzy – mówił, gdy szli w kierunku drzwi. Faustka uśmiechnęła się; lubiła osoby, które dużo mówiły i z którymi mogła pogadać o bzdurach.
– Filologia polska. To idealny kierunek dla tego miejsca! – Obróciła się na palcach, po czym weszła do głównego gmachu, a zaraz za nią podążył Fresk. Tuż przy wejściu znajdowała się obszerna aula im. Jana Pawła II, a przy jej ścianach ciągnęły się dwa długie korytarze; jeden w kierunku Biblioteki Głównej UKSW, drugi zaś zmierzający ku dziekanatowi, przy którym można było skręcić w kolejne zakamarki kampusu. –