Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej oraz z zasobów Fundacji Krajowy Depozyt Biblioteczny!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Opowiadania nagrodzone w konkursie miesięcznika "Fantastyka" 1982/83:
Książka dostępna w zasobach:
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie
Biblioteka Publiczna w Stęszewie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 355
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Opowiadania nagrodzone w konkursie miesięcznika „Fantastyka" 1982/83
Jury konkursu: Adam Hollanek, Andrzej Krzepkowski, Andrzej
Niewiadowski, Maciej Parowski, Andrzej Wójcik
Opracowanie: Maciej Parowski
Wydawnictwo Literackie
©Copyright by Wydawnictwo Literackie, Kraków 1987
Projekt okładki Piotr Łopalewski
Redaktor Marta Bochenek
Redaktor techniczny Maria Banach
Printed in Poland
Wydawnictwo Literackie, Kraków 1987 Wydanie I. Nakład 40000+350 egz.
Ark. wyd. 14,8. Ark. druk. 19 Papier offset kl. III 82 cm 70 g. Oddano do składania 24 VI 1985 Podpisano do druku 22 X 1986 Druk ukończono w lutym 1987 Zam. 1747/85 A14102
Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca
Kraków, ul. Wadowicka 8
ISBN 8308015999
Zwierzył mi się w swym liście, o niezwykłej wprost szczerości i prostocie, jeden z młodziutkich autorów tomu, który właśnie proponuję czytelnikom, że do pisania nowel fantastycznych na ogłoszony przez nas konkurs zabrał się zupełnie przypadkowo. Namówiony przez kolegów, nie mając w ogóle pojęcia o gatunku, stał się jednak laureatem nagrody, co absolutnie znajdowało się poza sferą jego wiary i nadziei.
A mnie i wszystkich, którzy stworzyli pierwsze polskie profesjonalne pismo science fiction, zaskoczyła nie tylko historia niespodzianki młodzieńca i jego odwagi, lecz przede wszystkim ewenement nagłego odkrycia aż kilkunastu autentycznych talentów. Prawdziwy to sukces literatury, przemawiającej do współczesnych językiem bardziej zrozumiałym niż inne rodzaje beletrystyki. Literatury nie obawiającej się i nie wstydzącej naiwnych pytań o sprawy wieczne i ostateczne — skąd, dokąd i po co to wszystko? W normalnej beletrystyce kamufluje się takie kwestie lub się od nich wręcz ucieka. Filozofia jest dla filozofów, nauka dla uczonych, a pisarstwo dla znawców (czasem, rzadko, dla amatorów).
Tymczasem młodzi ludzie napisali na konkurs „Fantastyki” swoje prace, aby na przekór nieludzkiej, wąskiej specjalizacji przekonać się, czy ich uniwersalny stosunek do świata da się w ogóle jakoś sprawdzić, czy jednak na ostateczne, naiwne pytania nie można istotnie uzyskać ostatecznych odpowiedzi.
Pragnęli dać wyraz swemu nieustannemu zdziwieniu wobec niezwykłości własnej egzystencji i tego, co ją otacza, co niby naturalne, codzienne, a paradoksalne, jak chociażby fakt, że „Słońce, gwiazdy, stoły i szafy z tego są, czym chodzimy i myślimy". Zapragnęli wyobrazić sobie to, czego nie można pojąć ani dotknąć. Imaginacja odrywa nas od siebie samych i umożliwia wielkie skoki w światy i sprawy, których być może nigdy w racjonalny sposób nie potrafimy w pełni zrozumieć, ani nawet posegregować. A jeśli już — to na pewno w sposób skrzywiony, kaleki. Ta nośność fantastyczności, jej przewrotna dociekliwość stwarza znakomite pomosty między wnętrzem istoty ludzkiej a jej otoczeniem, między poznawalnym a niepoznawalnym, między przeszłością a jutrem, między sobą a innymi. Jest to, być może, największa przygoda, jaką udaje się wielu przeżyć, mimo epoki zdobywania ciał niebieskich, chodzenia po Księżycu, podróży w space—shuttle przez przestrzenie, w których życiodajnego powietrza nigdy nie było.
Dlatego zachęcam do lektury tej młodej fantastyki, oscylującej zgrabnie między rzeczywistością a tym, co się udaje sobie wyobrazić. I to zachęcam nie tyko samych zagorzałych fanów, lecz i zwykłych zjadaczy chleba. Im przecież także się należą nadzwyczajne rejsy.
Adam Hollanek
To był prosty pomysł, tak prosty, że aż genialny. I chyba dlatego spotykał się z niedowierzaniem, ignorancją, a czasami wręcz wrogim przyjęciem w sferach pseudo raczej naukowych. Pomysłodawca demonstrował wynalazek na każde życzenie różnych szacownych komisji, na oczach pomnażał przedmioty codziennego użytku, dzieła sztuki i skomplikowane urządzenia. Kopiował je w kilka minut bez straty energii i materiałów. Czy coś może powstać z niczego? Nie może, twardo orzekali uczeni i zamykali protokoły ostatecznym „NIE". Wynalazca zwrócił się więc do Wszech związkowej Rady Ziemi z uprzejmą prośbą o powołanie jakiejś nadzwyczajnej światowej komisji. Nie mógł przecież zabrać ze sobą do grobu wynalazku, który może uszczęśliwić ludzkość i pomnożyć dorobek, wypracowany w pocie czoła przez pokolenia. Poza tym kończył się już na Ziemi okres żywienia organicznego. Na zawsze znikały z oczu tłuste szynki, kiełbasy, dobrze wypieczone chleby, a naturalne środki spożycia zastępowano syntetycznymi. Łuskano więc skorupę ziemską, wyciskając z jej jądra ohydnie śmierdzące ciecze i zamieniano je, w spożywczych kompleksach przetwórczych, na witaminizowane tabletki syntetyczne, zastępujące obfity posiłek. To prawda, że tak żywiony człowiek utrzymywał się przy życiu, ale... co to było za życie? Ludzie zapełniali szpitale, skarżąc się nagminnie na choroby układu pokarmowego. Chirurdzy mieli więc pełne ręce roboty przy modelowaniu żołądków wielkości kieszonki na zegarek, redukowaniu jelita grubego. Człowiek po takich zabiegach chirurgicznych stawał się cieniem człowieka i stale mu czegoś brakowało. Zdawało się, że chirurg w czasie operacji starł tym ludziom uśmiech z twarzy zakrwawionym tamponem. Dlatego świat był szary i nijaki.
A przecież powszechne zastosowanie pomysłu mogłoby obrócić ten stan o 180°. Jeden egzemplarz w ognisku prostego urządzenia, tak prostego, że śmiało można go nazwać: Przedmiotem, powielał jeszcze jeden, bliźniaczo podobny egzemplarz. Wystarczyło sięgnąć po niego w głąb Przedmiotu i od razu wtopić zęby np. w krwisty befsztyk. To prawda, że Przedmiot był jednorazowego użytku i rozsypywał się w proch natychmiast po wykorzystaniu, ale można go było odtwarzać nawet w warunkach chałupniczych, przy stosunkowo małym nakładzie środków.
Wynalazca, a raczej właściwy użytkownik Przedmiotu, nie prowadził badań w zakresie jego trwałości. Nie miał na to odpowiednich funduszy. A na pewno trzeba będzie przeprowadzić takie badania, jeśli Przedmiot znajdzie się w powszechnym zastosowaniu. Odłamki, które powstają przy pęknięciu, kruszą się w palcach już po kilku minutach i rozsypują się w proch. Wynalazca nie wie, dlaczego tak się dzieje, stwierdza tylko to, czego doświadczył podczas użytkowania Przedmiotu.
Inżynier Sylwester Karpiel stanął przy barierze ruchomej estakady, oparł łokcie na grubym, przesuwającym się zwoju gumy i starał się nic nie myśleć. Miał dosyć służbowych, przylepionych do ust uśmieszków urzędników, liczenia much na sufitach poczekalni, argumentacji, które trafiały tylko panu Bogu w okno i stu innych, absorbujących czas trudności. „Że też mnie podkusiło — mówił sobie w chwilach załamania — że też mnie podkusiło, abym z tym wyskoczył jak filip z konopi. Lepiej mi było w domu siedzieć i dzielić się dobrem uzyskanym z Przedmiotu z najbliższym otoczeniem". Tak mówił sobie tylko w chwilach depresji. Wiedział, że to nieprawda, bo znał siebie aż za dobrze. Dotąd będzie chodził, ścieżki wydeptywał, wiercił dziury w brzuchach komu trzeba i nie trzeba, aż swego dokona.
Przed domem wyprostował się i zgrabnie przerzucił nogę na wysepkę dla pieszych. Estakada odpłynęła w perspektywę ulicy. Wsunął dłoń w boczną kieszeń marynarki i namacał mały krążek wideotaśmy. To była odpowiedź na odwołanie do Wszechzwiązkowej Rady Ziemi. Nie mógł się doczekać na automatyczną pocztę i dlatego wybrał się do Urzędu. Na jego interwencję automat pocztowy połączył się z sekretariatem WRZ (Wszechzwiązkowej Rady Ziemi) via sputnik i prawie że na oczach inżyniera S. Karpiela tą samą drogą przesłano odpowiedź telepisową. Spieszył więc do domu, aby podziwiać twarz jakiegoś tam bonzy, który miał w ręku, a raczej na ustach, los Przedmiotu. Na moment zatrzymał się przed bramą. Fotokomórka rozpoznała inżyniera i ciężkie drzwi rozsunęły się bezszelestnie. Gdzieś z góry rozległ się melodyjny głos: „Witamy pana w domu, panie inżynierze". I tym razem oszukał się i podniósł głowę. Nikt nie wyglądał z okien. To był tylko zapis magnetofonowy, sprzężony z fotokomórką.
— Panie inżynierze, czekam na pana — z kąta sterylnie czystego podwórka wyszedł mu na spotkanie kilkuletni chłopiec i wyciągnął przed siebie dłoń: — Babcia mi dała ten baton czekoladowy — chłopiec przełknął ślinę. — To z dawnych, dobrych czasów, jak mówiła babcia. Bardzo bym prosił pana inżyniera, aby mi wyczarował jeszcze jeden taki baton. Zawsze co dwa, to niejeden, prawda, panie inżynierze? Bardzo proszę...
— Piotrusiu, wstydź się — powiedział z uśmiechem inżynier. — Przecież ci tyle razy tłumaczyłem, że nie jestem żadnym czarodziejem. Takie „sztuczki" i ty możesz wykonywać, ale pod jednym warunkiem.
— Wiem, panie inżynierze — zmarszczył czoło maluch — że muszę się pozbyć strachu, ale na razie nie mogę go zgubić. Nie wdrapałem się nawet na tę garbatą wierzbę przydrożną, którą mi pan inżynier pokazał w czasie podmiejskiego spaceru. Bałem się, że spadnę i złamię nogę...
— No, już dobrze, dobrze — inżynier pogłaskał po głowie zmartwionego malca. — Chodźmy do mnie, bo musimy coś zrobić ze smakołykiem babci. Zawsze co dwa, to nie jeden, prawda Piotrusiu?
Inżynier postawił na stole Przedmiot odpowiedni do wielkości przysmaku, naprzeciwko niego, w polu widzenia umieścił baton, zawinął rękaw i jednym śmiałym ruchem, bez chwili wahania, sięgnął w głąb Przedmiotu. Lekko ścisnął powielony baton między kciukiem a wskazującym palcem i cofnął rękę z Przedmiotu. Ledwo to zdążył uczynić, a Przedmiot pękł i po chwili rozsypał się w drobny mak. Chłopiec patrzył na tę „operację" z wypiekami na policzkach.
— Szkoda, że naraziłem pana na straty, panie inżynierze — poważnie zmartwił się malec.
Inżynier machnął na to ręką i uśmiechnął się pogodnie. Zmierzwił chłopcu czuprynę i odprowadził go do drzwi. Gość wychodził z domu inżyniera obdarowany jak Sinbad na tajemniczej wyspie.
— Pamiętaj, Piotrusiu — powiedział jeszcze inżynier od progu — że masz ćwiczyć odwagę na każdym miejscu i o każdym czasie. Kiedy zgubisz strach na zawsze, przyjdź do mnie. Będziemy razem pracowali.
Chłopiec poważnie skinął głową, ukłonił się i stanął przed wizjerem windy. Po chwili już go nie było.
Na ekranie wideofonu najpierw pojawił się symbol WRZ; kula ziemska opleciona gałązkami oliwnymi. Patetyczny fragment V Symfonii Beethovena dopełniał całości obrazu. Szpakowaty, służbowo uśmiechnięty starszy mężczyzna podniósł nieco prawą rękę od stołu i powiedział: — W imieniu Wszechzwiązkowej Rady Ziemi serdecznie pana witam, panie inżynierze... Pański pomysł został wszechstronnie zbadany w naszych pracowniach. Na Przedmiocie, jak pan nazywa urządzenie, eksperymentowali uczeni najwyższych autorytetów. Mało tego, poprosiliśmy o współpracę przypadkowo wybranych ludzi. Ani jednemu z nich, co jeszcze raz mocno podkreślam, zanim pokażemy panu próby eksperymentów, ani jednemu nie udało się dokonać tego, co pan sugeruje w odwołaniu — tu szpakowaty starszy mężczyzna dyskretnie starł wierzchem dłoni uśmiech z twarzy i zimno spojrzał na inżyniera, jakby chciał powiedzieć: „I po jaką cholerę zawraca pan głowę poważnym ludziom".
Nagle obraz się zmienił. Przedstawiał widną przestronną salę, a na zbliżeniu kamerzysta pokazywał Przedmiot, który wypełniał cały ekran. Po chwili oko kamery ujęło inny obraz: na stole, w polu widzenia Przedmiotu, pyszniło się drobne kolorowe jabłko. Jakiś osobnik z zawiniętym rękawem wyciągnął rękę ze zwiniętą dłonią w kierunku Przedmiotu. Na ułamek sekundy zawahał się i... rozbił pięść na ekranie Przedmiotu. Skrzywił się i zgiął w pałąk, co kamera wiernie przekazała inżynierowi.
— Dlaczego mnie nie poprosiliście na tamtą stronę ekranu? — krzyknął w wideofon. — Funta kłaków niewarte żadne doświadczenie bez obecności pomysłodawcy. Uczeni Światowej Rady, a postępują jak dzieci, jak krnąbrne, nie dające się przekonać dzieci — stłumił w myślach ten nagły wybuch gniewu.
Kiedy się podniósł z fotela, aby wyłączyć odbiornik, dostrzegł jeszcze na ekranie, jak zwalisty facet w białym, powiewającym połami kitlu rozkwasił sobie nos na Przedmiocie. I w tym przypadku doświadczone oko inżyniera wychwyciło chwilowe wahanie człowieka przed podjęciem decyzji. „Oni się po prostu boją — pomyślał. — Wolę każdego eksperymentatora paraliżuje strach i dlatego każda próba kończy się fiaskiem. Tylko ujadać umieją, ale jak przyjdzie co do czego..."
Inżynier Sylwester Karpiel nie mógł tego puścić płazem. Czuł przez skórę, że ktoś tam i za jakieś grzechy usiłuje go strącić z obłoków. Zazdrość, że inżynier, których więcej na tym świecie niż szyszek pod sosnami, wpadł na taką genialną myśl, jaka nie przemknęła nawet przez sztaby złożone z naukowców? „A może traktują mnie jako jednostkowy przypadek, którego nikt i nigdy nie powtórzy, więc po co rozgrzewać nadzieję w sercach narodów? — Tak — przytaknął sobie — tu leży chyba sedno sprawy. Jeszcze tego samego dnia skontaktował się z telewizją i opowiedział im wszystko. Z bardzo poważnego Magazynu Technicznego odesłano go do redaktora, który prowadził kącik ciekawostek. Ten go wysłuchał, oczyma wychodzącymi z orbit obserwował udaną próbę powielenia kasety wideofonowej na Przedmiocie, rozpłynął się w pochwałach i obiecał, że zainstaluje kamery na centralnym placu osiedlowym, gdzie inżynier dokona kilku następnych prób w obecności telewidzów. I to już w najbliższą niedzielę.
— To się da zorganizować — powiedział redaktor kącika ciekawostek. — Rzucimy na ekran kilka zwiastunów, pokażemy to, co pan inżynier zademonstrował w studio i będziemy mieli pełny komplet widzów.
— Dobre i to — zatarł ręce inżynier Sylwester Karpiel. — Opinia publiczna zmusi chyba uczonych i komisje różnych szczebli do przerwania zmowy milczenia wokół pomysłu.
Niedziela. Centralny plac osiedlowy. Dokoła podium zebrał się taki tłum ludzi, że nie było gdzie wetknąć przysłowiowej szpilki. Kamerzyści nałożyli już słuchawki na uszy i wlepili oczy w ekrany kontrolne. Redaktor prowadzący pokaz przyprowadził inżyniera do mikrofonu, przedstawił go i zostawił sam na sam z widzami. Po kilku wprowadzających słowach inżynier Karpiel podszedł do stolika ustawionego dokładnie w polu widzenia największego Przedmiotu. Ustawił na nim stare, pamiętające lata siedemdziesiąte dwudziestego wieku radio i nie wahając się nawet przez chwilę, odprężony jak zawsze, śmiało podchodzi do Przedmiotu, na oczach oniemiałych widzów przenika w jego głąb, sięga po bliźniacze radio i wychodzi z ramy. Przedmiot rozsypuje się, ale powielony odbiornik pyszni się na stoliku obok pierwowzoru. Tłum ludzi milczy przez chwilę i taka cisza wtuliła się w plac, jakby ktoś makiem sypał. Dopiero po dłuższej chwili grzmot oklasków wstrząsa placem. Rozległy się okrzyki skandowane z różnych stron na cześć inżyniera.
Kiedy fala entuzjazmu opadła trochę, pomysłodawca zademonstrował doświadczenie jeszcze na dwóch mniejszych Przedmiotach. Powielił mianowicie lalkę i podał ją dziewczynce, która tak była zafascynowana pokazem, że trzymała palce w buzi. Piegowaty chłopiec otrzymał od mistrza prawdziwy średniowieczny rowerek na pedały i bardzo, bardzo się cieszył z tego podarunku.
— Na tych Przedmiotach — inżynier pokazał za siebie — nie da się powielać jedynie żywych istot. Są w ciągłym ruchu zewnętrznym i wewnętrznym, oddalając się od siebie, a kiedy się zbliżają, nakładają na siebie jak negatyw i pozytyw... Cała sztuka, że tak powiem, polega na tym, że wykonujący tę czynność musi przekroczyć barierę lęku. Jeśli ją przekroczy, wydusi z siebie strach do końca, może stanąć naprzeciwko Przedmiotu, a Przedmiot ulegnie jedynie woli... A teraz poproszę na podium kilku śmiałych ludzi. Spróbujemy znaleźć wśród nich nieulękłych.
Niestety. Żaden z licznie zgłaszających się mężczyzn nie odpowiadał warunkom podanym przez inżyniera. To byli ludzie tchórzem podszyci. Już tak jest w życiu; wydaje się komuś, iż nie zna uczucia lęku, ale w psychice każdego człowieka zakodowany jest strach, który zapobiega różnym nieszczęściom. Przezwyciężyć ten lęk, to wielka sztuka, która udała się jak dotąd tylko inżynierowi.
Pomimo entuzjastycznych pochwał redaktora prowadzącego kącik ciekawostek, z poklepywaniem włącznie, pomysłodawca nie czuł się najlepiej po chybionych próbach najodważniejszych widzów. Wiedział, że mu czegoś brakuje do dopełnienia szczęścia. Na zakończenie pokazu zwrócił się nawet do publiczności, aby widzowie indywidualnie ćwiczyli siłę woli i próbowali sięgnąć w głąb Przedmiotów, ale nie był przekonany, czy dobrze czyni.
Po kilku dniach spotkał się z wymówkami ze strony władz miejskich. W sklepach bowiem brakowało już... luster. Panie malowały się w lśniących niklem armaturach wodociągowych lub w lustrach stojących wód. W intymnych pomieszczeniach komunalnych po zwierciadłach pozostały tylko haki. Cięte rany dłoni i twarzy były tak nagminne, że musiano korzystać z usług zamiejscowych chirurgów, bo miejscowi padali już z nóg... Zaniepokojony tą sytuacją inżynier odwołał pośpiesznie swe następne pokazy. Oświadczył stanowczo, że widzowie uczestniczyli w zbiorowej hipnozie i że nie da się wykorzystać luster jako nośnika w przekazywaniu dóbr materialnych. Po tym oświadczeniu uspokoiło się trochę w okolicy, a z czasem ludzie zapomnieli o całej sprawie. Tylko Piotruś uparcie ćwiczył siłę woli pod okiem inżyniera. „Już wkrótce będzie z niego, jak mawiał nauczyciel, prestidigitator najwyższej rangi”.
Tego dnia Pierre Beaucurt nie przyszedł do pracy. Był to niewątpliwie najdziwniejszy przypadek w jego nudnym życiu. W biurze spółki akcyjnej pracował już trzynaście lat. W tym czasie nie spóźnił się ani razu, cóż dopiero mówić o absencji. Szef podejrzewał, że jak to czasem się zdarza przesadnie zdyscyplinowanym pracownikom, Beaucurt postanowił zerwać z dotychczasowym trybem życia. Może znalazł kobietę, która doradziła taki krok, a może jego samego opętało szaleństwo. Szef tak czy owak zatelefonował do mieszkania Beaucurta — zrobił to raczej z czystej ciekawości, aniżeli z chęci zadośćuczynienia przepisom. Telefon nie odpowiadał. Długi przenikliwy sygnał odezwał się także za drugim razem. Dochodziła ósma rano, a wszyscy byli pewni, że Beaucurt wrócił na noc do domu. Lizus Seacort zapewniał szefa, że odwoził Pierre'a osobiście.
Rozważania kierownika prowadziły do następujących przypuszczeń: Beaucurt wyjechał w pilnej sprawie, ale uprzedziłby telefonicznie, lub też Beaucurt... Nie, to niemożliwe żeby uległ jakiemukolwiek wypadkowi. Policja właśnie biuro powiadomiłaby w pierwszym rzędzie. A zatem nie pozostawało nic innego, jak jechać do domu Beaucurta i wyjaśnić sprawę osobiście.
W pół godziny szef dojechał do przedmieścia, gdzie mieszkał Beaucurt. Skrzywił się z niesmakiem patrząc na koślawą i niezbyt gustowną fasadę domu. Podszedł do drzwi. Zadzwonił. Z wnętrza nie wydobywał się żaden odgłos. Zadzwonił powtórnie. Nacisnął klamkę, drzwi nie ustąpiły pod naporem ciała. Szef uznał, że nie ma nikogo w domu i w tym samym momencie pomyślał ze współczuciem — szkoda, że Pierre nie ożenił się dotąd. Mógł wracać, miał jednak niejasne podejrzenia. Przeczuwał coś groźnego i nieznanego. Odkąd pojawił się przed domem Beaucurta, czuł, że sprawa nie jest prosta i oczywista. Obszedł dom dookoła. Wszędzie zasłonki były zaciągnięte. Niepodobne to do pedantycznego Pierre'a. Był już wręcz pewien, że jego podwładny miał wypadek. Musi dostać się do wnętrza domu — postanowił. Okno w kuchni było lekko uchylone. Szef rozglądnął się ostrożnie dookoła. Czuł się jak włamywacz, choć był. pewien swoich dobrych intencji. Pchnął nieco okno. Wśliznął się na blat stołu. Zeskoczył i ruszył w głąb mieszkania. Nie znał jego rozkładu. Sypialnia, jak się domyślał, znajdowała się na piętrze. Wszedł po skrzypiących schodach. Pod sufitem jarzył się rząd drobnych lamp wiodących ku drzwiom jakiegoś pokoju. Szef otworzył powoli drzwi.
Mała nocna lampka oświetlała krawędź łóżka, pościel leżała w nieładzie. Wokół unosił się subtelny nieznany zapach. Było w nim coś upojnego, podniecającego, oddziałującego delikatnie na umysł szefa. Rozejrzał się po pokoju. Nie było nikogo. Na stole leżała na wpół otwarta książka. Szef odwrócił ją: „Sześćset pozycji z rysunkami i opisem" z serii „Erotyka dla nieprofesjonalistów". Od tej strony nie znałem go — pomyślał ze zdziwieniem. Obrócił się na pięcie. Czuł się dziwnie nieswojo przeszukując obce mieszkanie. Czynił to dla zaspokojenia swojej ciekawości? Sam już nie miał pojęcia. Być może Pierre zerwany nocnym telefonem wyjechał natychmiast. Ale gdzie? Nie miał przecież bliskiej rodziny. Szef otworzył drzwi łazienki. Ostre
jarzeniowe światło uderzyło go w oczy. Zmrużył je i powoli przyzwyczaił się do mocnego blasku. Na lewo, przed małym stolikiem naprzeciw lustra siedział Pierre. Ubrany w ciemnozielony szlafrok, głowę miał opartą o zaciśnięte pięści spoczywające na stoliku. Włosy nieco wzburzone, zupełnie jakby potargane dłońmi w geście rozpaczy. Wyglądał naturalnie, lecz jedno było bardzo niepokojące — Pierre nie oddychał. Z drżeniem serca szef podszedł do Beaucurta, wyciągnął rękę ostrożnie, jakby bojąc się, by tamten go nie pogryzł i dotknął palcami dłoni Pierre'a. Była ciepła. Nieco spokojniejszy ujął Beaucurta za ramię i podniósł. Głowa opadła lekko na bok. Szef cofnął się gwałtownie o krok, przyglądał się Pierre'owi. Oczy miał zamknięte, bladą twarz, usta bezwładnie otwarte. Wszystko to było podejrzane i przerażające. Otrząsnąwszy się z pierwszego wrażenia szef pobiegł na parter zawiadomić pogotowie i policję. Wiedział, że sprawa przyniesie mu wiele kłopotów, zostanie głównym świadkiem, lecz będąc z natury człowiekiem uczciwym bał się co najwyżej bieganiny od komisariatu do sal rozpraw i długich rozmów z policjantami.
Policja zjawiła się szybciej, wyprzedzając o kilka minut pogotowie. Pierwsi zajęli się szefem, drudzy Pierre'em. Lekarz po pierwszych oględzinach chciał uznać zgon, lecz nie był zbyt pewien swojej diagnozy. Poszkodowany wykazywał bowiem pracę mózgu. Encefalograf kreślił małą, lecz charakterystyczną linię. Ciało nie stygło. Policjanci dokładnie przeszukali dom. Uderzyło ich jedno: zapach w sypialni Pierre'a. Nikt z obecnych nie umiał skojarzyć tej woni z niczym znanym.
Wobec faktów i orzeczenia lekarskiego szef został wypuszczony, a Beaucurta odwieziono do kliniki przy Lyonne Avenue 16. Dalsze dokładniejsze badania potwierdziły, że Beaucurt żyje, jego organizm jest pogrążony w letargu, serce uderza raz na około osiemdziesiąt dwie sekundy.
Pierre został podłączony w małej salce do aparatu odżywczego.
Jego przypadek zakwalifikowano jako nietypową śmierć kliniczną. Określenie „nietypowa" dodano ze względu na nieznajomość przyczyn stanu, w jakim znalazł się Pierre.
Po dwóch tygodniach bezskutecznych poszukiwań najbliższych i najdalszych krewnych zarządzono przeniesienie Beaucurta do paryskiej polikliniki. Tam, w sali dla przypadków ostrych, umieszczono go pod opieką prof. Louviera. Zespół profesora pracował około pół roku nad zagadką. Jedyną rzeczą, jaką ustalono, był fakt świadomej wewnętrznej pracy mózgu, a zatem tak jakby Pierre został zamknięty w podwójnej klatce: snu i ciała.
W drugą rocznicę przybycia do paryskiej polikliniki profesor postanowił na własną rękę, bez uprzedzenia jakiejkolwiek osoby z zespołu, odłączyć aparaturę odżywczą. Przez trzy tygodnie stan Pierre'a nie zmieniał się. Wynikało z tego, że organizm nie potrzebował żadnych pokarmów. Przestały także rosnąć paznokcie i włosy, procesy starzenia ustały. Z pewnością było to sensacją, lecz należało jeszcze raz rzecz sprawdzić dokładniej. Zespół został powiadomiony o dotychczasowym przebiegu nowego doświadczenia. Przejął też wszystkie czynności, jakie przez trzy tygodnie wykonywał Louvier. Profesor po wielu zarwanych i nieprzespanych nocach wyjechał do swojej willi nad morzem, utrzymując przez cały czas kontakt telefoniczny. W dwa tygodnie później Louvier zmarł na zawał serca; pośrednią przyczyną było przemęczenie spowodowane pracą nad „przypadkiem Beaucurta". Zespół przejął docent Serquet, który w rok po śmierci prof. Louviera opublikował pełny zestaw badań i komentarz dotyczący nienaturalnego stanu Pierre'a. Praca Serqueta wywołała dużą sensację w świecie medycznym, lecz ludzkość wpatrzona była w wyczyny trzech amerykańskich astronautów lądujących po raz pierwszy na Księżycu. Po roku inwencja Serqueta, w owym czasie już profesora, skończyła się. Nie umiejąc wyjaśnić przyczyny letargu zajął się czym innym.
Mijały długie lata, a Pierre nadal leżał, doglądany przez coraz to nowych ludzi, sprawdzających „czy aby nie umarł?". Samopoczucie jego było świetne i przeżył już siedmiu swoich opiekunów. Świat, zafascynowany osiedlami na Księżycu i kopalniami na Marsie, zapomniał co prawda o nim, ale lekarze dbali o niego jak o relikt przeszłości. Został właściwie stałym elementem, wręcz częścią wyposażenia Policlinique de Paris. Doglądano go troskliwie, częściowo obsługiwał Pierre'a komputer zmieniający położenie jego ciała, by nie spowodować odleżyn. Z biegiem lat opuścił salę i umieszczono go głęboko pod ziemią w małym laboratorium. Opiekowało się nim dwóch mężczyzn i automat sterujący pracą łoża, na którym spoczywał Beaucurt. Zaglądali do niego dwa razy na miesiąc. Przychodzili odziani w śmiesznie opinające ubrania, które były ich sterylnymi fartuchami. Dotykali Pierre'a strojąc błazeńskie miny. Niekiedy nie wierzyli już, że ich pacjent nadal żyje, że od setek lat jest taki sam, bo przecież nie przyjmował żadnych pokarmów, nie oddychał prawie, a serce jego biło tak wolno, jakby przetaczało nie krew, lecz gęstą zimną smołę. Mówili o nim „dziadek Pierre" i traktowali jak dobrodusznego żółwia, który może coś sobie myśli pod twardą skorupą, lecz kogo to obchodzi? I ci dwaj młodzi ludzie zestarzeli się przy nim, i odeszli w cień wieków, nie zrobiwszy właściwie nic pożytecznego. Ludzie dowiedzieli się w tym czasie wiele o planetach odległych gwiazd, zamierzali je skolonizować. Tymczasem Pierre żył, a konkretniej — trwał. Istniał przez wieki, a świat podziwiał go, mówiąc o wiecznej młodości sędziwego Francuza.
Wiele lat później, gdy pionierzy poczęli opuszczać grupkami Ziemię, by szukać szczęścia we wszechświecie, Pierre przejechał kilka korytarzy dalej i znalazł się w nowej, rzęsiście oświetlonej sali, obsługiwany wyłącznie przez samosterujące automaty.
W ściany sali wprawione zostały okna, przez które przewijał się tłum ludzi przyglądających się owłosionemu nagiemu mężczyźnie sprzed tysięcy lat. Jak go traktowali? Oględnie mówiąc nie traktowali go w ogóle. Historię jego długiego życia znali wszyscy ze szkół elementarnych. Z czasem przestali przychodzić, a jedynie wycieczki ze szkół w dniu rozpoczęcia roku szkolnego odwiedzały „wiecznego pana Pierre'a". Był już postacią legendarną, niczym Dziadek Mróz czy Królewna Śnieżka. Jedyne co odróżniało go od tamtych to fakt, że rzeczywiście istniał.
Później trwała cisza przerywana pracą automatów i skrzypem łoża. Pewnego dnia automat mierzący puls zatrzymał się, a rzęsiste światło zgasło i salę rozświetlił nikły blask luminescencji.
Pierre nadal miał zamknięte oczy. Nie reagował nawet na zmianę oświetlenia i martwotę scenerii. Jak kamień leżący na polu, jak monument nie potrzebujący niczego, opierający się wichrowi czasu i deszczowi zdarzeń.
Ile to już lat? Nikt nie zliczy. Ile wieków upłynęło w tej całkowitej ciemności? W porządnej sali, wśród zakurzonych automatów, we własnym cieple, w chaosie dziejów. Czy cokolwiek, co zrobił człowiek, przebrnęło przez tyle epok w stanie nienaruszonym? Czy istniało coś ludzkiego, czego burzący i mściwy czas nie zniszczyłby dla swojej przyjemności i chęci niwelowania działania i formy?
Pierre otworzył oczy. W jakim dniu tygodnia? Nikt nigdy nie odpowie. Może była to niedziela, a może... Czas i wszechświat w obłędnej spirali i gonitwie zniszczyły wszelką rachubę. Jedno było pewne: Pierre Beaucurt.
Oczy odwykłe od patrzenia uczyły się patrzeć, rozpoznawały kształty i słaby poblask jakiejś fosforyzującej substancji. Uszy odwykłe od słuchania uczyły się rozróżniać dźwięki. To — skrzyp łoża, to — głęboki oddech płuc, które uczyły się oddychać, to — bicie własnego serca, które uczyło się bić. Nos odróżniał zapachy: kurzu i własnego ciała. Mózg uczył się myśleć, reagować, kojarzyć, zadawać pytania, wysnuwać wnioski. Pierre myślał!
„Jestem nagi, jest ciemno, jest cisza, jest bezwonnie. Gdzie jestem, co to za dzień, gdzie są ludzie, czemu jest tu tak brudno?".
Beaucurt czuł, jak kurz zsypuje się z jego ciała. Podniósł się i stanął na własnych nogach. Przy tak wielu niewiadomych było jedno pytanie zasadnicze: „Co się stało?". Ostatnie co pamiętał, to dziwny zapach, odłożona książka, łazienka i lustro, w którym nie zobaczył własnej twarzy. Opanowując słabość i drżenie mięśni doczołgał się do drzwi. Otworzył je. Uderzyła go cisza dźwięcząca i potężna. Był to szok po maleńkim poukładanym w przegródkach świecie. W korytarzu zalegała groźna ciemność, kryjąca wszystko niczym kłamstwo rzucone komuś, kto nie umiał w nie uwierzyć. Beaucurt stał w miejscu, chwiał się na nogach oparty o futrynę. Chciał krzyknąć, lecz co i do kogo? Bał się teraz swojego własnego zamiaru. Ogarnął go strach przed samym sobą. Uciec! Dokąd? Na tych słabych nogach? Ruszył przed siebie. Na końcu korytarza znajdowały się schody. Pięły się łagodnie w górę. Bezwiednie kierował się tam. Czuł, że to będzie jego wybawienie, ratunek i odpowiedź. Szedł powoli, krok za krokiem, jakby delektując się poszczególnymi stąpnięciami. Potem schody skończyły się. Pierre osiągnął poziom, który by, ostatni. Tu także panowała ciemność. Dopiero daleko w głąb, w jednej z sal, zobaczył oślepiający promyk dziennego światła. Na małym pulpicie leżała księga z pożółkłymi, rozpadającymi się kartami. Spośród niewyraźnych gryzmołów rozpoznał tylko jeden — datę.
„To już tak bardzo późno” — pomyślał wzdychając. Kilkutysięczny ciężar lat, jakie upłynęły od ostatniego zapisu, i lata następne opadły nań ciężkim brzemieniem. Nie wydał już głosu, było mu wszystko jedno. Chciał tylko kogoś spotkać. Wyszedł z gabinetu. Szukając po omacku wyjścia dotarł do niszy, w suficie której mieściła się mała klapa. Uniósł ją do góry. Czuł, że rozrywa jakąś kruchą powłokę, a piach i kamyczki padają na jego twarz. Przez powiększającą się szparę przenikało coraz więcej słońca. Do jego uszu dochodził dźwięk falujących traw i szumiącego wiatru. Radością powtórnych urodzin pęczniało jego serce. Napinał zwiotczałe mięśnie chcąc już dosięgnąć owych łąk. Pragnął całować piach obsypujący twarz, tulić się do ziemi. I otworzył klapę krzycząc radośnie, nie bojąc się już własnego głosu.
Wtem usłyszał jakiś obcy dźwięk! Jakby grzechot, huk, głuchy miarowy łomot. Wyszedł na powierzchnię. Przetarł oczy. I dalej stał osłupiały. Nie reagował. Zapomniał. Był zbyt zaskoczony. Naprzeciw maszerowała tysięczna armia. Legion. Zbroje, miecze i tarcze błyskały w słońcu. Szli równo, potrącając go, uderzając i powalając, depcząc, dobijając, wdeptując w proch ziemi. Proch w proch... I tylko myśl jedna jedyna pozostała w tej potyczce wieczności z nonsensem: „Galia est omnis divisa in partes tres".
Kiedy był mały, stał tam zawsze; tuż przy szklanej ścianie. Z nosem spłaszczonym na zimnej tafli; uważny i cierpliwy; wpatrzony w szare obłoki snujące się nisko nad ziemią — za szkłem.
Było to miejsce ustronne. Nie chodzili tędy dorośli, nie bawiły się tu dzieci, jakby świadomie unikając bezpośredniego kontaktu z przezroczystym pancerzem. Tylko on nie odczuwał przed nim lęku. Całymi godzinami mógł tkwić nieruchomo zwarty z gładką powierzchnią. Nie doskwierała mu przy tym samotność, nie trwożyła panująca wokoło cisza; czuł się tutaj sobą bardziej niż na ruchliwych ulicach czy gwarnych placach zabaw. Był chyba jedynym człowiekiem w mieście, który lubił tu przebywać. Dziwił się, kiedy rodzice niechętnie spoglądając w tę stronę ze wstrętem mówili: „Ponure miejsce", a rówieśnicy śpiesznie dodawali: „I nudne".
W istocie, miejsce, w którym spędzał większość swego wolnego czasu, nie przedstawiało się imponująco. Trochę karłowatych drzew rosnących na owalnego kształtu piaskowych wyspach, siłą wydartych gładkiemu oceanowi betonu, kilka zapomnianych już dawno metalowych ławek, oblazłych z zielonej farby i miejscami zardzewiałych, kosze na śmieci... nic ciekawego. Martwe bezludzie. Peryferie miasta. I jeszcze ta szklana ściana odgradzająca dostęp do reszty świata... Dwa metry przed nią urywał się rzadki lasek wątłych drzew i dalej był już tylko lity beton schodzący się pod kątem prostym z pionowym masywem.
Ogrom. Może to tak bardzo urzekało siedmioletniego chłopca? Ściana była wprost nadnaturalnych rozmiarów. Nie można było dostrzec ani jej krańca górnego (na wysokości kilkuset metrów wszystko tonęło w chmurach), ani krańców bocznych (w dalekiej perspektywie przesłaniały je niebotyczne budynki). Wydawać się mogło, że jest po prostu nieskończenie wielka. Jedynie jej grubość można było ocenić z pewną dokładnością — nie więcej jak dwa metry. Dwa metry krystalicznego szkła, przez które można było obserwować to, co działo się po tamtej stronie. Widzieć tamten świat. To i tylko to było przedmiotem jego zainteresowania. Obserwacja. Śledzenie kolejnych przemian, jakim podlegały ciemne, wolno wędrujące tumany. Pyłów? Oparów? Kurzu?... Nie miał pojęcia.
Zawiłe kombinacje, pasma i kłęby lotnej substancji działały na wyobraźnię. Widział w nich wszystko to, co może zobaczyć dziecko w jego wieku. Potwory, duchy, gryfy i postacie z bajek... całe baśniowe krainy; inny świat, bliższy jego sercu, gdyż stworzony przez niego samego. Odnalazł w nim siebie nawet o tym nie wiedząc, dzięki niemu zaspokoić mógł swe najskrytsze pragnienia. Ale nie tylko to. Było jeszcze coś, co budziło jego ciekawość, chęć poznania, głód wiedzy — nieznane.
Wielu rzeczy i zjawisk tam zachodzących nie rozumiał. Nie mieściły się one w utartym sposobie pojmowania, jakiego go nauczono. Dlaczego jest tam tak ciemno? Jaki jest powód tego nieustającego ruchu, w którym przy pomocy fantazji można odnaleźć wszystko, co jest do pomyślenia? Dlaczego jeszcze nigdy za „szkłem" nie zobaczył człowieka? Tego typu pytania nurtowały go zawsze, kiedy przez dłuższy czas wpatrywał się w świat za szkłem. Szukał tam odpowiedzi, lecz nie znajdował ich, dlatego też zawsze powracał w to miejsce w nadziei, że może kiedyś uda mu się poznać prawdę.
Pewnego dnia, kiedy chęć uzyskania odpowiedzi zawładnęła nim całkowicie, a dziecięca ciekawość sięgnęła szczytu, zdecydował się na wypowiedzenie swych pytań pełnym głosem wobec całego świata.
Pierwsze kroki skierował do matki...
Kosztowało go wiele trudu, zanim zdołał pokonać wewnętrzne opory niezrozumienia i podejrzliwości, jakie przejawiała. Wreszcie jednak udało mu się zaciągnąć ją w to miejsce.
— Mamo, co tam jest? — powiedział i małą dłonią wskazał szklaną ścianę.
Matka najpierw udawała, że nie rozumie, później chrząknęła i chciała coś powiedzieć, ale zająknęła się tylko, jakby w ostatniej chwili zmieniła decyzję — nie powiedziała nic. A on czekał uparcie wpatrując się w jej oblicze.
— Co tam jest? — powtórzył z nadzieją.
— Tam... tam nic nie ma... — zaczęła łamiącym się głosem. — Zupełnie nic — dodała już całkiem pewna siebie.
Odwrócił głowę. Patrzył teraz na szklaną ścianę i przez chwilę zastanawiał się, dlaczego to zrobiła. Dlaczego go oszukała?
Matka chciała dotknąć jego ramienia, ale cofnęła rękę i szybko odeszła. Pozostał sam w swym ulubionym miejscu. Całe zdarzenie w jednej chwili poszło w niepamięć. Od wczorajszego dnia nie zmieniło się nic. Nadal był sam na sam ze swą tajemnicą... i ze swymi pytaniami.
Chmury: jedne zwiewne, pierzaste, umykające, zanim uda się pochwycić wzrokiem ich formę, inne gęste i ciężkie, wiszące nisko nad ziemią w pozornym bezruchu; wszystkie ciekawe i absorbujące uwagę, niezrozumiałe... ale piękne. W ich ruchu było coś, czego istoty nie mógł zgłębić. Coś... naturalnego. Były to prawdziwe chmury, które w niczym nie przypominały białych prostokątów unoszących się nad jego miastem i noszących tę samą nazwę. „Chmury" miejskie równomiernie nawilżały atmosferę, którą oddychał, wzbogacały powietrze w tlen, usuwały zeń toksyny i ochraniały ludzi przed szkodliwym promieniowaniem sztucznego mikrosłońca. Przeznaczenia chmur zza szkła nie umiałby określić, były zbyt nieregularne, wymykały się logice... I może właśnie dlatego za wszelką cenę musiał się dowiedzieć, dlaczego i po co w ogóle istnieją. Samodzielnie nie był w stanie rozwikłać zagadki; im więcej tworzył prawdopodobnych rozwiązań, tym więcej rodziło się wątpliwości...
Nazajutrz spróbował raz jeszcze. Tym razem zwrócił się do ojca; jego wiedza wydawała mu się tak wielka. Wystarczy tylko wszystko opowiedzieć, a rozwiązanie przyjdzie samo.
Zadawał pytania jedno po drugim, w taki sposób, że tworzyły dziwny tasiemcowy monolog, w którym nie było nawet krótkich przerw na zastanowienie się nad ich sensem, a już zupełnie wykluczona była możliwość udzielenia jakichkolwiek odpowiedzi. Chłopiec wyrzucał je z siebie jednym tchem, nie pozwalał dojść do słowa, dopóki nie skończył, jakby w obawie, że przedwczesna odpowiedź zrujnuje ten potężny gmach wątpliwości, który wybudowany przezeń, teraz przygniecie go swym ciężarem. Był coraz bardziej podniecony. Bał się. I pytał, pytał, pytał...
Ojciec wcale nie zamierzał przerywać. Czekał zatopiony w swym fotelu, aż zachłystujący się z wrażenia mały człowiek skończy. Kiedy to nastąpiło, spokojnym i łagodnym tonem jął wszystko po kolei wyjaśniać...
W miarę jak niewiedzę zaczął zastępować ciąg logicznie powiązanych ze sobą faktów, które w dodatku wszystko tak do końca tłumaczyły, zaczęło chłopca ogarniać dziwne uczucie, jakiego jeszcze nigdy dotychczas nie doświadczył... Było to rozczarowanie.
— Więc za tym szkłem nie ma nic? — usiłował jeszcze nie dowierzać.
— Nic. Wszystko, co widzisz, to taki sam film jak w kinie, tylko że bez porównania bardziej nudny i monotonny — dorosły nie pozostawiał żadnej nadziei. Druzgotał każdy przejaw wątpliwości, czyniąc swe słowa jedynym i doskonałym wyjaśnieniem.
— Ale po co? Po co oni wyświetlają ten film? Przecież tam nikt nie chodzi... oprócz mnie...
— Gdyby nie było tego filmu, „szklana ściana" — jak ją nazywasz— byłaby matowa i nieprzezroczysta jak ekran wyłączonego telewizora. Jak czułbyś się widząc taką przytłaczającą szarą masę?
— Ale coś przecież musi być za tym... ekranem... Co tam jest?
— Za ekranem jest inne miasto, takie jak nasze.
— A po co między miastami taka ściana?
— Widzisz, ludziom lepiej się żyje w mniejszych grupach, dlatego podzielili ogromne miasto, jakim jest świat, na szereg mniejszych, aby nawzajem sobie nie przeszkadzać.
Wiedział. Ludzie nie chcą sobie przeszkadzać, dlatego budują między sobą ściany. Jego koledzy też zawsze budowali takie ściany, kiedy chciał się z nimi bawić. On też budował taką ścianę, kiedy nie chciał się bawić z nimi. Była tak gładka i przezroczysta, że nikt nie mógł jej zauważyć. Ale wiedział, że jest wystarczająco mocna, by nikt nie potrafił jej zburzyć.
Wybiegł z pokoju. Po kilku minutach znalazł się na swym miejscu przy szklanej ścianie. Postanowił, że zanim odejdzie stąd na zawsze, musi jeszcze coś sprawdzić. Chwilę patrzył na nieme obrazy zza szkła, ale nie odnalazł już w nich tego, co zawsze go tu przyciągało. „Za szkłem" nie było już natury. Odnajdzie ją gdzie indziej; w świecie domówwież, betonu, automatów i elektrowni termojądrowych. Zrozumie sens współistnienia z nią, tak samo nieodzowną, jak niegdyś przynależność do zwierząt i roślin, jak uzależnienie od nich.
Odwrócił się i odszedł.
Do wieczora bawił się z ojcem kolejką elektryczną.
Następnego dnia chciał pójść tam jeszcze raz, aby ostatecznie sprawdzić, jak to jest z tym ekranem, ale koledzy wciągnęli go do wspólnej zabawy w roboty i tak zeszło do wieczora. Po tygodniu nie pamiętał, że kiedykolwiek zamierzał tam chodzić.
Po miesiącu miejsce to wydało mu się tak samo nudne jak wszystkim.
Później była szkoła, dorastanie, nowe zainteresowania...
Przebudzenie nastąpiło pewnego szarego dnia.
Siedział właśnie zaspany na wykładzie prowadzonym przez tego nudziarza „Amebę", kiedy z ust profesora padły słowa, które przypominały mu straszliwe podejrzenia z dzieciństwa. Początkowo nawet nie bardzo docierały do niego. Słyszał je jakby przez grubą zawiesinę mgły, odgradzającej go od wykładowcy. Pamiętał poszczególne zdania, ale nie potrafił zbudować z nich logicznej całości. Zresztą wcale nie usiłował tego robić. Oczekiwał upragnionego sygnału końca lekcji, by móc wreszcie wyjść i nie oglądać już starczej twarzy „Ameby". Poza tym nic więcej go nie interesowało.
Dopiero po kilkunastu minutach, kiedy opuścił salę wykładową, te kilka zdań, wypowiedzianych jakby na marginesie, bez nadania należnej im wagi, eksplodowało w jego umyśle.
300 MILIONÓW LUDZI.
POZOSTALI, NIE PRZEJAWIAJĄCY OBJAWÓW DEGENERACJI, ZAMIESZKUJĄ 100 TYS. TZW. KOSMOPOLIS, ORBITUJĄCYCH WOKÓŁ ZIEMI.
Teraz wiedział... Nareszcie. Tyle wystarczyło, aby mógł dopowiedzieć sobie całą resztę. Wspomnienia ukryte w pamięci nagle ożyły. Na pytania, które kiedyś tak bardzo go dręczyły, mógł wreszcie udzielić prawdziwych odpowiedzi. Dlaczego świat za szkłem jest taki ciemny i ponury? Proste — regresja wzroku. Światło prawdziwego słońca, które można było tam zobaczyć w porównaniu z miejskim mikrosłońcem było jak świeczka w zestawieniu z reflektorem. Brak ludzi po tamtej stronie wyjaśniał się sam przez się.
Teraz było to oczywiste i zrozumiałe w takim samym stopniu, jak kiedyś nieodgadnione. Każdy obraz zapamiętany z tamtego świata znalazł swe nowe znaczenie, był odzwierciedlony w jego wnętrzu, był jego wnętrzem.
Szedł teraz wolno miejskim trotuarem z metalu i pleksi, zawieszonym kilkadziesiąt metrów nad ziemią i łączącym najwyższe kondygnacje okolicznych budynków. Podświadomie zachowywał wciąż ten sam kierunek: nie zamierzony, do centrum miasta, lecz zupełnie przeciwny. Szedł w stronę szklanej ściany. Myślał o tym, dlaczego tak długo oszukiwano go.
Ostatni raz widziany był tam, na tej wysokiej ażurowej konstrukcji, wpatrzony w swój świat.
Kpt. Max Davidson siedział rozparty wygodnie w głębokim skórzanym fotelu. Praca, którą wykonywał od piętnastu lat, była nierozerwalnie związana z tym fotelem. W Kalifornijskim Centrum Obrony uchodził za doświadczonego pracownika, posiadał przy tym ogromną intuicję, tak potrzebną w jego zawodzie. Nie był jednak kimś wybitnym, ot, starszy człowiek wciągnięty w tryby olbrzymiego systemu obrony, niemalże zespolony z nim w jedną całość. Z wyglądu niepozorny, niezbyt wysoki, zbliżający się do czterdziestki mężczyzna. Powszechnie lubiany, umiał stanowczością i doświadczeniem wzbudzać respekt wśród podwładnych. Po wyjeździe swego bezpośredniego zwierzchnika, majora Hopkinsa, na szkolenie specjalne do Europy Zachodniej został jednomyślnie wyznaczony przez dowództwo na stanowisko pierwszego oficera obrony sektora B 3060 Centrum. Nie spowodowało to jednak rozstania z ulubionym fotelem, nowa funkcja nie wymagała zmiany miejsca pracy. Lubił swoją pracę, była ona dla niego praktycznie jedyną okazją do wyżycia się, do zaprezentowania własnego „ja". W grubych murach podziemnego kompleksu obrony, rozciągniętego na przestrzeni kilkuset kilometrów kwadratowych, czuł się bezpieczny a zarazem potrzebny. Rodziny już nie posiadał i nie czuł chęci jej założenia. Wszyscy — żona i dwoje dzieci — zginęli podczas drugiej wojny międzygalaktycznej. Zadecydował ułamek sekundy — syrena alarmowa zawyła zbyt późno, nie mogli już zdążyć do schronu. Max odczuł na własnej skórze to wielkie bombardowanie z 23 września 3105 roku. Znajdował się wtedy na Florydzie i wraz z mjr. Hopkinsem sprawdzał stan techniczny tamtejszego ośrodka obrony. Posyłał raport za raportem do Głównego Ministerstwa Obrony i Podbojów Kosmicznych wskazując na karygodne zaniedbania, ale wielkie osobistości z tego urzędu bardziej były wówczas zajęte kampanią wyborczą i na raporty Davidsona nie zwracały uwagi. Wielkie bombardowanie z 23 września zaskoczyło wszystkich. Dotychczas działania wojenne toczyły się w odległych galaktykach i nikt nie dopuszczał nawet myśli, że może nastąpić bezpośredni atak na Ziemię. Ośrodek obrony na Florydzie został całkowicie zniszczony, większość załogi zginęła, a Max ciężko ranny cudem uniknął śmierci. Długie miesiące przebywał potem w szpitalach, ale powrócił do zdrowia.
Teraz, siedząc zadumany w fotelu, przypominał sobie tamte tragiczne chwile.
Po zdobyciu nowych planet spoza układu słonecznego Ziemia znalazła wreszcie dogodne miejsce dla swej ekspansji kolonialnej. Był to dla Ziemi właściwie jedyny ratunek. Opętana zbrojeniami, przeludniona, stojąca w obliczu groźby samozagłady planeta Ziemia odkryła miejsce dla wyładowania swej ogromnej energii. Z chwilą wybuchu pierwszej wojny międzygalaktycznej ustały konflikty globalne. Nic bowiem tak nie jednoczy, jak wspólne poczucie zagrożenia. Położyło ono kres VII wojnie światowej, rozpętanej zresztą zupełnie przypadkowo przez źle zmontowany komputer.
Z zadumy obudził Maxa natarczywy dźwięk mikrotelefonu. Wróciło poczucie rzeczywistości.
— Co się z tobą dzieje, Davidson? — dobiegł doń zaniepokojony głos szefa służby bezpieczeństwa Centrum.
— Wszystko w porządku — szybko odpowiedział Max.
— Mam meldunki od posterunków 35 i 56 z sektora B o awarii identyfikatorów. To twój rejon. Wzmocnij czujność. Niewykluczone, że ktoś niepowołany, bez karty identyfikacyjnej kręci się po tym obszarze — wyjaśnił z oddali zachrypnięty głos.
— Dobrze. Wysyłam patrole na sprawdzenie terenu i grupę techników w celu usunięcia awarii. Razem dwadzieścia sześć osób. Więcej nie mogę, pozostali zajęci — odpowiedział rzeczowo Max, doprowadzony już do świadomości. Czynił to jedynie dla zadośćuczynienia przepisom. Osobiście uważał, iż wtargnięcie jakiegoś nieproszonego gościa na teren Centrum jest niemożliwe. Kontrole, fotokomórki, identyfikatory, system kamer, pola siłowe — wszystko to stanowiło zaporę nie do przebycia. Zresztą komu zależałoby na wchodzeniu do Centrum Obrony? Na mocy dekretów paryskich z 2109 roku wszystkie państwa zostały połączone w jeden organizm państwowy o ustroju „demokratycznym". W skład tego sztucznego państwa wchodziły okręgi, granice istniały nadal, ale były jedynie granicami okręgów. W ciągu tych kilkunastu lat Ziemia dokonała ekspansji na skalę dotychczas niespotykaną. Opanowano w sposób brutalny większość planet, co było zresztą przyczyną dwóch wojen międzygalaktycznych, ale Ziemia wyszła z nich zwycięsko. Nie zagrażało jej żadne niebezpieczeństwo, najgroźniejsza planeta — Imperium Maonac — oddalona była o dziesiątki tysięcy lat świetlnych i nie zagrażała ziemskiej strefie wpływów.
Drzwi otworzyły się z lekkim świstem. Wychodził właśnie na kontrolę rutynową oddział służby bezpieczeństwa. Dziesięć osób w stalowych kombinezonach oddalało się powoli w głąb korytarza. Za nimi podążała grupa techników odzianych w jaskrawożółte uniformy.
Max zameldował szefowi służby bezpieczeństwa o wysłaniu patrolu, wpatrując się jednocześnie w dziesiątki monitorów. Jego zadanie było ściśle określone — zapewnienie bezpieczeństwa w swojej części sektora B, usuwanie awarii wszelkiego rodzaju, kontrola automatów, zapewnienie nieprzerwanej łączności i informowanie o ewentualnym zagrożeniu z zewnątrz. Nagle do uszu Maxa dotarł przeciągły gwizd i w jego służbowym pokoju zrobiło się zupełnie ciemno. Zgasły wszystkie kolorowe lampki na pulpitach, zciemniały monitory, zamarły fluoryzujące wskaźniki. Max zerwał się z fotela i błyskawicznie nacisnął przycisk mikrotelefonu. Bez skutku. Próbował uruchomić zasilanie awaryjne — nic. Cisza, pustka, ciemność. Uruchomił łączność awaryjną, niezależną od centralnego zasilania.
— Halo, tu sektor B 3060. Jak mnie słyszycie? — w jego głosie drgały nutki zdenerwowania i irytacji.