Trzej muszkieterowie - Aleksander Dumas - ebook + książka

Trzej muszkieterowie ebook

Aleksander Dumas

4,8

Opis

Trzej muszkieterowie francuskiego pisarza Aleksandra Dumasa są jedną z najsłynniejszych powieści płaszcza i szpady i należą do kanonu światowej literatury dziecięcej i młodzieżowej.

Akcja powieści osadzona jest w czasach świetności Francji, w pierwszej połowie XVII wieku, za panowania Ludwika XIII i kardynała Richelieu. Dumas opisuje pasjonujące przygody czterech przyjaciół z elitarnej formacji muszkieterów królewskich – Aramisa, Atosa, Portosa i głównego bohatera, nowicjusza d’Artagnana. Muszkieterowie, zmagając się ze spiskami politycznymi i intrygami dworskimi, uczestniczą w pojedynkach, romansują z pięknymi damami z najwyższych sfer, pośród wojen i podstępów walczą o dochowanie honoru i wierności królowej.

Lektura dla klasy VI

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 924

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (8 ocen)
6
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
monan1982

Nie oderwiesz się od lektury

To jedna z tych lektur, które warto przeczytać.
00

Popularność




Tytuł oryginału: LES TROIS MOUSQUETAIRES
Opracowanie: DANUTA SADKOWSKA
Projekt okładki: SYLWIA MALON
Na okładce: kadr z filmu Trzej muszkieterowie (The Three Musketeers), reż. Paul W.S. Anderson, 2011 © BE&W Agencja Fotograficzna
LEKTURA DLA KLASY VI
© Copyright by Siedmioróg
ISBN 978-83-7791-905-7
Wrocław 2018
Wydawnictwo Siedmioróg ul. Krakowska 90 50-427 Wrocław
Księgarnia wysyłkowa Wydawnictwa Siedmioróg:www.siedmiorog.pl
Konwersja: eLitera s.c.

TOM PIERWSZY

PRZEDMOWA

w której się uzasadnia, iż pomimo nazwisk na -os oraz -is bohaterowie historii niniejszej, jaką właśnie mamy zaszczyt opowiedzieć naszym czytelnikom, nie mają nic wspólnego z mitologią

Upływa rok niespełna, gdy czyniąc poszukiwania w bibliotece królewskiej do mojej historii Ludwika XIII, wpadłem przypadkowo na wspomnienia pana d’Artagnana, drukowane – jak zresztą przeważająca część utworów z tej epoki, kiedy autorowie pragnący powiedzieć prawdę woleli nie narażać się na odbycie dłuższej czy krótszej drogi do Bastylii – w Amsterdamie, u Piotra Rouge. Tytuł mnie pociągnął: zabrałem książkę do siebie, oczywiście za zezwoleniem pana kustosza, i zacząłem ją pochłaniać.

D’Artagnan opowiada, iż podczas swych pierwszych odwiedzin u pana de Tréville, kapitana muszkieterów królewskich, spotkał w jego przedsionku trzech młodych ludzi, pełniących służbę w słynnym oddziale, w którym i on sam pragnął służyć wojskowo. Ludzie ci nazywali się Atos, Portos i Aramis.

Musimy przyznać, iż zastanowiły nas te cudzoziemskie nazwiska. Przyszło nam od razu na myśl, iż są to pseudonimy, którymi d’Artagnan pokrył nazwiska właściwe, być może, znamienite. Zresztą posiadacze tych nazwisk przybranych nie mieli może innego wyboru w owych czasach, kiedy to, wskutek jakiegoś wybryku, znudzenia bezbarwnym życiem lub też niezamożności, niejeden znakomity szlachcic zmuszony był przywdziać pospolity płaszcz muszkieterski.

Od chwili naszego przypadkowego odkrycia nie przerywaliśmy dalszych skrzętnych poszukiwań, aż udało się nam odnaleźć w pracach współczesnych pewne wskazówki, odnoszące się do tych dziwacznych nazwisk, które tak bardzo zaostrzyły naszą ciekawość.

Sam tylko wykaz książek, jakie przeczytaliśmy w tym celu, wypełniłby cały rozdział. Byłoby to może nader pouczające, lecz z pewnością nazbyt mało ciekawe dla naszych czytelników, więc poprzestajemy na udzieleniu im wyjaśnienia, iż wynikiem bezowocnych przez długi czas poszukiwań, których już mieliśmy, zniechęceni, zaniechać, było odnalezienie, dzięki wskazówkom naszego znakomitego i uczonego przyjaciela Paulina Parisa, rękopisu in folio, oznaczonego liczbą 4772 czy też 4773 (nie przypominamy już sobie tego dokładnie), a noszącego tytuł:

Pamiętnik pana hrabiego de La Fère, zawierający niektóre zdarzenia, jakie zaszły we Francji pod koniec panowania króla Ludwika XIII i w początkach panowania króla Ludwika XIV.

Łatwo sobie wyobrazić, jak wielka była nasza radość, gdy w rękopisie owym, będącym naszą ostatnią nadzieją, natrafiliśmy na stronicy dwudziestej na nazwisko Atosa, na dwudziestej siódmej Portosa, na trzydziestej pierwszej zaś Aramisa.

Odkrycie zgoła nieznanego rękopisu w czasach, kiedy wiedza historyczna stanęła na tak wysokim poziomie, wydało się nam czymś niemal cudownym. Toteż postaraliśmy się śpiesznie o pozwolenie ogłoszenia go drukiem, by stanąć przed Akademią Francuską choćby z cudzym dorobkiem, gdybyśmy nie mieli szczęścia, co zresztą bardzo jest prawdopodobne, wejść do tego przybytku nauki dzięki dorobkowi własnemu. Pozwolenie na druk, winniśmy tu dodać, zostało nam łaskawie udzielone; stwierdzamy to, aby publicznie zadać kłam tym nieżyczliwym osobistościom, które by rade były widzieć nas pod kuratelą rządu, dość nieprzychylnie usposobionego do ludzi pióra.

Tak tedy oddajemy w ręce naszych czytelników pierwszą część tego cennego rękopisu, opatrując ją najbardziej odpowiednim tytułem i zobowiązując się natychmiast do wydania części drugiej, o ile, o czym nie wątpimy, pierwsza osiągnie powodzenie, na jakie zasługuje.

W tej nadziei, a w myśl utartego zdania, że ojciec chrzestny jest drugim rodzicem, prosimy czytelnika o wyrażenie nam, nie zaś hrabiemu de La Fère, swego zadowolenia lub nagany.

I

TRZY DARY PANA D’ARTAGNANA OJCA

W pierwszy poniedziałek miesiąca kwietnia 1625 roku, w miasteczku Meung, gdzie przyszedł na świat autor „Romansu Róży” – panował ruch tak niezwykły, że mogło się, na przykład, wydawać, iż wtargnęli tu hugonoci, aby powtórzyć wypadki z La Rochelle. Wielu obywateli, widząc kobiety, uciekające z przerażeniem w stronę ulicy Wielkiej, słysząc płacz dzieci na progach domów, z pośpiechem przywdziewało pancerze i skrzepiwszy swą niezbyt pewną odwagę wzięciem w rękę muszkietu lub halabardy, dążyło ku oberży „Pod Wolnym Młynarzem”, przed którą rosnąc z minuty na minutę, skupiały się coraz większe tłumy hałaśliwe i zaciekawione.

W owych czasach często wybuchała panika i nie było niemal dnia, aby to lub owo miasteczko nie zapisywało w swoich kronikach jakichś wypadków tego rodzaju. To panowie toczyli spory pomiędzy sobą, to król wojował z kardynałem, to wreszcie Hiszpan prowadził wojnę z królem. Mieszczanie zbroili się ustawicznie przeciwko złodziejom i przeciwko wilkom – niejednokrotnie przeciwko panom i hugonotom – czasami nawet przeciw królowi – ale nigdy nie występowali przeciwko kardynałowi i Hiszpanowi. Tak się działo zwyczajnie i dlatego to w ten wspomniany poniedziałek miesiąca kwietnia 1625 roku mieszczanie słysząc krzyki, a nie widząc ani sztandarów żółtych i czerwonych, ani barw księcia Richelieu, pośpiesznie podążali ku oberży „Pod Wolnym Młynarzem”.

Tam, na miejscu, każdy mógł naocznie zobaczyć i poznać przyczynę zamieszania.

Był to młody człowiek. Nakreślimy jego wizerunek jednym pociągnięciem pióra. Wyobraźcie sobie Don Kichota w osiemnastym roku życia, rozebranego, bez pancerza i nabiodrników, odzianego w wełniany kaftan, którego niebieska barwa przyjęła nie dający się określić odcień koloru wina i lazuru nieba. Oblicze ściągłe i śniade; wystające kości policzkowe, świadczące o chytrości; szczęki nadmiernie rozwinięte, co ponad wszelką wątpliwość dowodziło pochodzenia z Gaskonii, nawet gdyby nie miał tamtejszej czapki – a nasz młody człowiek posiadał czapkę, ozdobioną rodzajem piórka; oko jasne i rozumnie patrzące; nos zagięty, lecz o szlachetnym rysunku, nieco za duży jak dla młodzika, a za mały dla człowieka dojrzałego. Człowiekowi mniej biegłemu w obserwacji wydawałby się podróżującym synem, gdyby nie długa szpada, zawieszona na pasie i uderzająca właściciela po nogach, gdy stał na ziemi, oraz gdyby nie koń o najeżonej sierści, którego dosiadał.

Albowiem młodzieniec nasz posiadał rumaka, i to tak niezwykłego, że zwracano na niego powszechną uwagę: był to konik bearneński, mający już lat dwanaście do czternastu, żółtej maści, bez jednego włoska na ogonie, noszący podczas jazdy głowę znacznie niżej od kolan, wobec czego boczne popręgi wydawały się całkiem niepotrzebne, lecz mogący bądź co bądź przebywać około dziesięciu mil dziennie. Na nieszczęście wszystkie zalety tego rumaka były tak dobrze ukryte pod niezwykłą sierścią, a jego zachowanie się tak niesamowite, że w owym czasie, kiedy świat cały znał się na koniach, pojawienie się tego wspomnianego wyżej rumaka w Meung, dokąd wjechał mniej więcej na kwadrans przedtem bramą od strony Beaugency, wywołało sensację, której skutki źle usposobiły obecnych i do samego młodzieńca.

A sensacja ta była tym przykrzejsza jeszcze dla młodego d’Artagnana (tak nazywał się nasz Don Kichot, dosiadający tego nowego Rosynanta), ponieważ sam rozumiał dobrze, że podobna szkapa musi okrywać śmiesznością nawet najdzielniejszego kawalera. Toteż z głębokim westchnieniem przyjmował dar otrzymany od pana d’Artagnana ojca; wiedział, że takie bydlę nie jest warte więcej ponad dwadzieścia liwrów. Natomiast słowa towarzyszące darowi były wprost bezcenne.

– Synu mój – mówił szlachcic gaskoński tą czysto bearneńską gwarą, której nigdy nie zdołał się wyzbyć nawet Henryk IV – synu mój, rumak ten urodził się w domu twego ojca, będzie temu lat około trzynastu, i przez cały czas pozostawał na służbie tego domu, wobec czego powinieneś go kochać. Na dworze królewskim – prawił dalej stary pan d’Artagnan – jeżeli będziesz miał zaszczyt tam się dostać, a do zaszczytu tego daje ci zresztą prawo nasze starodawne szlachectwo, podtrzymuj godnie honor swego szlacheckiego nazwiska, które zacnie nosili twoi przodkowie od pół wieku z górą. Jedynie własną odwagą, pamiętaj o tym dobrze, jedynie własną odwagą szlachcic toruje sobie dzisiaj drogę. Nikomu nie puszczaj nic płazem, oprócz pana kardynała i króla! Stawaj do walki z byle powodu; stawaj do walki tym bardziej, że pojedynki są zabronione, z czego wynika, że aby się bić, trzeba mieć podwójną odwagę. Nie mogę ci nic więcej dać na drogę, prócz piętnastu talarów, mojego konia i tych rad, których wysłuchałeś. Twoja matka doda ci jeszcze przepis na pewien balsam, który otrzymała od jednej Cyganki; balsam ten posiada cudowną zdolność leczenia wszelakich ran, które nie dosięgły serca. Korzystaj ze wszystkiego i żyj szczęśliwie przez długie lata. Dodam chyba jedno słowo jeszcze; przytoczę ci mianowicie pewien przykład, nie swój co prawda, bo ja nigdy nie byłem na królewskim dworze ani nie uczestniczyłem jako ochotnik w walkach religijnych. Chcę mówić o panu de Tréville, który był niegdyś moim sąsiadem, a który, jako dziecko, miał zaszczyt dzielić zabawy naszego monarchy, Ludwika XIII, oby go nam Bóg jak najdłużej zachował. Niejednokrotnie zabawy ich przemieniały się w walki, a w walkach tych król nie zawsze bywał silniejszy. Uderzenia jednak, jakie otrzymywał, zwiększały tylko jego szacunek i przyjaźń dla pana de Tréville. Później, podczas swej pierwszej podróży do Paryża, pan de Tréville pojedynkował się z pięć razy; od czasu śmierci starego króla aż do pełnoletności młodego bił się siedem razy, nie licząc wojen i oblężeń; a od czasu tej pełnoletności aż do dnia dzisiejszego może ze sto razy! I dlatego, mimo wszelkich edyktów, rozporządzeń i kar na pojedynkujących się, jest on dzisiaj kapitanem muszkieterów, którego król ma w wielkiej estymie i którego lęka się sam pan kardynał, nie będący, jak powszechnie wiadomo, lękliwego usposobienia. Poza tym pan de Tréville ma dziesięć tysięcy talarów rocznego dochodu, jest więc panem w całym tego słowa znaczeniu. Zaczynał tak samo jak ty dzisiaj. A więc udaj się do niego z tym oto listem i wzoruj się na nim, abyś tak jak on zdobył powodzenie.

Po czym pan d’Artagnan przypasał synowi własną szpadę, ucałował go tkliwie w oba policzki i dał mu swe błogosławieństwo.

Opuszczając komnatę ojcowską, młodzieniec spotkał matkę, oczekującą go z ową bajeczną receptą, której przepisy – jak się w dalszym ciągu dowiemy – często z konieczności miał stosować. Pożegnanie było tym razem dłuższe i czulsze aniżeli poprzednio z ojcem, nie dlatego, aby pan d’Artagnan nie kochał syna, który był jedynym jego potomkiem, ale ponieważ uważał za niegodne mężczyzny poddawać się zbytnio wzruszeniu. Natomiast pani d’Artagnan była kobietą i, co więcej, matką. Wylewała więc łzy obficie. Na pochwałę zaś pana d’Artagnana syna powiedzmy, że, chociaż usiłował pozostać niewzruszony, jak na przyszłego muszkietera przystało, przecież natura wzięła górę i wypłakał również wiele łez, z których tylko połowę udało mu się ukryć.

Jeszcze tego samego dnia młodzieniec wyruszył w drogę, wyposażony trzema ojcowskimi darami, na które składały się: piętnaście talarów, koń i list do pana de Tréville; rady ojcowskie, jak się łatwo można domyślić, nie były uwzględnione w rachunku darów.

Zaopatrzony w tego rodzaju „vademecum”, d’Artagnan stał się zarówno duchowo, jak i fizycznie dokładną podobizną bohatera Cervantesa, z którym też tak trafnie go porównaliśmy, gdy obowiązek historyka nakazywał nam szkicować jego portret. Don Kichot uważał wiatraki za olbrzymów, a stado owiec za armię; d’Artagnan poczytywał każdy uśmiech za obelgę, a każde spojrzenie za zaczepkę. Wynikło stąd, że w ciągu całej podróży z Tarbes do Meung ustawicznie zaciskał pięści i dziesięć razy chwytał za rękojeść swej szpady; mimo to pięść nie spadała na niczyją szczękę, a szpada nie opuściła pochwy. Nie znaczy to bynajmniej, aby widok nieszczęsnego żółtego konika nie wzbudzał śmiechu na twarzach przechodniów: ale, ponieważ koło nóg konia pobrzękiwała szpada o nakazujących szacunek rozmiarach i ponieważ powyżej tej szpady błyszczało oko raczej dzikie niż dumne, przechodnie starali się poskramiać swoją wesołość, albo też, gdy śmiech brał już górę nad roztropnością, uśmiechali się tylko półgębkiem, na podobieństwo starożytnych masek. D’Artagnan, mimo swej drażliwości, dotarł majestatycznie bez żadnej przygody aż do tego nieszczęsnego miasteczka Meung.

Gdy jednak tutaj zsiadł z konia przed bramą „Wolnego Młynarza”, nie podszedł nikt, ani gospodarz, ani chłopiec, ani masztalerz, aby przytrzymać mu strzemię. Natomiast w otwartym parterowym oknie ujrzał d’Artagnan jakiegoś szlachcica o pięknej postawie i z wyniosłą miną, aczkolwiek o twarzy nieco pomarszczonej, który rozmawiał z dwiema osobami, słuchającymi, jak się mogło wydawać, słów jego z szacunkiem.

D’Artagnan hardym spojrzeniem zmierzył nieznajomego i skonstatował, że był to człowiek w wieku lat czterdziestu do czterdziestu pięciu, o czarnych przenikliwych oczach, bladej cerze, wydatnym nosie i czarnych wąsach. Wytwornie ubrany, miał fioletowy kaftan i spodnie z naszyciami tejże samej barwy, bez żadnych ozdób, z wyjątkiem wycięć, przez które wyglądała koszula. Kaftan ten i spodnie, acz zupełnie nowe, wydawały się zmięte, jak suknie podróżne spoczywające przez czas dłuższy w walizie. D’Artagnan zaobserwował te wszystkie szczegóły z niezwykłą szybkością, kierowany niewątpliwie jakimś instynktem, który powiadał mu, że ten nieznajomy będzie miał w przyszłości duży wpływ na jego życie.

W chwili kiedy d’Artagnan utkwił swój wzrok w szlachcicu w fioletowym kaftanie, tenże wypowiadał właśnie niezmiernie mądre i głębokie uwagi o jego bearneńskim wierzchowcu; obaj jego słuchacze zanosili się od śmiechu, a i na jego ustach, wbrew zwyczajowi, można było zauważyć – jeżeli wolno tak powiedzieć – ledwie dostrzegalny uśmieszek. Tym razem nie było już wątpliwości, że d’Artagnan został istotnie zelżony. Przeświadczony o tym, nacisnął czapkę na oczy i starając się naśladować dworskie ruchy, jakie widywał w Gaskonii u przejeżdżających panów, postąpił naprzód, opierając jedną rękę na rękojeści szpady, a drugą na biodrze. Na nieszczęście, w miarę jak się zbliżał, wściekłość zaślepiała go coraz bardziej, skutkiem czego, zamiast pełnej godności przemowy, jaką zamierzał wyrazić swoje wyzwanie, nie znalazł w danej chwili nic innego na końcu języka, prócz osobistej obelgi, popartej wściekłym gestem.

– Hej! Panie! – wołał. – Nie kryj no się pan za okiennicą, lecz powiedz i mnie także, z czego się śmiejesz, abyśmy się pośmiali razem!

Szlachcic przeniósł powoli spojrzenie z konia na jeźdźca, jak gdyby potrzebował pewnego czasu, aby pojąć, że to do niego były zwrócone te dziwnie brzmiące słowa; potem zaś, gdy już nie mógł mieć żadnej wątpliwości, brwi jego zmarszczyły się lekko i po dość długiej chwili odpowiedział d’Artagnanowi z akcentem ironii i lekceważenia, trudnym do opisania.

– Nie mówię do ciebie, mój panie.

– Ale ja mówię do pana! – zakrzyknął młody człowiek, wyprowadzony z równowagi tym połączeniem zuchwałości i dobrych manier, konwenansu i pogardy.

Nieznajomy przez chwilę jeszcze spoglądał na niego z ledwo dostrzegalnym uśmieszkiem, a potem cofając się do okna wyszedł powolnym krokiem z oberży i stanął o dwa kroki od d’Artagnana, naprzeciwko jego konia. Jego spokój, panowanie nad sobą i szyderczy wyraz twarzy spotęgowały jeszcze wesołość tych, z którymi rozmawiał, a którzy pozostali przy oknie.

D’Artagnan, widząc zbliżającego się, wydobył częściowo szpadę z pochwy.

– Koń ten jest zdecydowanie, a raczej był w czasach swojej młodości, barwy złotego pąka – mówił nieznajomy, ciągnąc dalej swe wywody i zwracając się do swych słuchaczy przy oknie, a nie bacząc wcale na podniecenie d’Artagnana, który tymczasem skierował się ku niemu. – Jest to barwa, znana dobrze w botanice, ale, jak dotąd, dziwnie rzadka u koni.

– Ten się śmieje z konia, kto nie śmie kpić z jeźdźca!

– Nie mam zwyczaju śmiać się często, mój panie – odpowiedział nieznajomy – o czym łatwo przekonać się pan możesz z wyglądu mojej twarzy; natomiast sądzę, że mam prawo śmiać się wtedy, kiedy mi się podoba.

– A ja znowu bardzo nie lubię, kiedy ktoś śmieje się wtedy, gdy mnie się to nie podoba – odkrzyknął d’Artagnan.

– Doprawdy, mój panie? – ciągnął dalej nieznajomy z większym jeszcze niż poprzednio spokojem. – Doskonale! To najzupełniej słusznie! – I obróciwszy się na pięcie, chciał wejść do oberży przez główną bramę, przed którą d’Artagnan pozostawił swego konia w pełnym rynsztunku.

Ale d’Artagnan nie mógł pozwolić, aby w ten sposób oddalił się człowiek, który miał czelność kpić z niego. Wydobył tedy szpadę z pochwy i podążył za uchodzącym krzycząc:

– Odwróć no się pan, odwróć się pan, panie kpiarzu, abym nie był zmuszony wypłazować pana z tyłu!

– Wypłazować? Mnie? – odezwał się tamten, odwracając się i spoglądając na młodego człowieka z równym zdziwieniem, jak pogardą. – Proszę, proszę, mój drogi; zwariowałeś widocznie.

Po czym dodał półgłosem, jak gdyby mówił sam do siebie:

– Przykra sprawa... Jakiż nabytek byłby to dla Jego Królewskej Mości, który poszukuje na wszystkie strony takich zuchów, aby ich zaciągnąć w szeregi swoich muszkieterów!

Zaledwie skończył mówić, gdy d’Artagnan natarł na niego z taką wściekłością, że gdyby nie był uskoczył w tył, byłby prawdopodobnie żartował ostatni raz w życiu. Nieznajomy zrozumiał, że sprawa przekroczyła granice żartów, dobył oręża, skłonił się przeciwnikowi i stanął w pogotowiu do walki. Ale w tej samej chwili obaj słuchacze z pomocą gospodarza wpadli na d’Artagnana, zadając mu gwałtowne ciosy kijami, łopatami i kuchennymi szczypcami. Stało się to tak nagłą i zupełną przeszkodą w ataku, że podczas gdy d’Artagnan odwrócił się, aby stawić czoło temu gradowi ciosów, przeciwnik jego z tą samą precyzją schował szpadę do pochwy i z aktora, którym omal nie został, zmienił się w obserwatora walki. W roli tej zachował zwyczajną swoją obojętność, aczkolwiek pomrukiwał:

– Niech zaraza pochłonie tych Gaskończyków! Wsadźcie go na konia i niech zmyka z Bogiem.

– Nie pierwej, aż cię zabiję, tchórzu! – wołał d’Artagnan, przyjmując możliwie najkorzystniejszą postawę i nie ustępując ani na krok przed trzema przeciwnikami, którzy nie szczędzili ciosów.

– Jeszcze dalej ta gaskonada – mruknął szlachcic. – Na honor, ci Gaskończycy są niepoprawni! Więc potańczcie jeszcze, skoro kawaler chce tego koniecznie. Gdy się zmęczy, powie sam, że ma dosyć.

Ale nie wiedział, z jakim zapaleńcem ma do czynienia. Walka trwała jeszcze kilka minut, aż wreszcie wyczerpany zupełnie d’Artagnan wypuścił szpadę, która pękła na dwoje wskutek uderzenia kijem. Prawie równocześnie inny cios ugodził go w czoło tak, że padł na ziemię, zakrwawiony i prawie nieprzytomny.

W tej samej niemal chwili ze wszystkich stron zaczęto się zbiegać na miejsce zajścia. Oberżysta obawiając się skandalu, przeniósł ranionego z pomocą swych służących do kuchni, gdzie zajęto się opatrzeniem jego ran.

Tymczasem szlachcic powrócił na swoje dawne miejsce przy oknie i z pewnym zniecierpliwieniem spoglądał na pospólstwo, które nie rozpraszało się, lecz widocznie okazywało mu swe niezadowolenie.

– I cóż, jakże się miewa ten szlachcic? – zapytał odwracając się na szmer otwierających się drzwi i spostrzegając oberżystę, który przychodził zapytać się o jego zdrowie.

– Wasza Ekscelencja nie poniosła żadnego szwanku? – wypytywał oberżysta.

– Jestem zupełnie zdrowy i nietknięty, mój drogi gospodarzu; natomiast pragnąłbym się dowiedzieć, co się dzieje z naszym młodym człowiekiem.

– Ma się już lepiej – odparł oberżysta – chociaż zemdlał. Lecz zanim zemdlał, zebrał wszystkie siły i wołał pana, wygrażając mu przy tym. Bądź co bądź, powinieneś pan mieć się na baczności.

– A czy w uniesieniu wymienił może jakie nazwisko?

– Tak jest; uderzając ręką w kieszeń oświadczył: „Zobaczymy, co powie pan de Tréville o tej zniewadze, wyrządzonej jego protegowanemu!”

– Pan de Tréville? – powtórzył nieznajomy z nagłym zainteresowaniem. – Słuchaj no pan, panie gospodarzu; jestem przekonany, że podczas gdy ów młody człowiek leżał zemdlony, nie omieszkałeś pan przetrząsnąć również jego kieszeni. Cóż się w niej znajdowało?

– List zaadresowany do pana de Tréville, kapitana muszkieterów.

Oberżysta, który nie odznaczał się zbytnią bystrością, nie zauważył wcale, jak wielkie wrażenie wywołały te słowa, wrażenie, które bardzo widocznie odmalowało się na twarzy nieznajomego. Odszedł od okna, o którego framugę ciągle się dotąd opierał końcem ręki i zmarszczył brwi z zaniepokojeniem.

– Tam do diabła – mruknął przez zęby – więc to Tréville nasłał na mnie tego Gaskończyka? Straszny jeszcze młokos! Ale pchnięcie szpadą nie przestaje być pchnięciem szpadą, bez względu na wiek człowieka, który je zadaje. A na dzieciaka zwraca się nawet mniej uwagi aniżeli na kogo innego; czasami zaś wystarcza drobna przeszkoda, aby pokrzyżować wielkie plany.

Nieznajomy zamyślił się przez kilka minut.

– Słuchaj no pan, panie gospodarzu – rzekł – czy nie mógłbyś pan uwolnić mnie od tego szaleńca? Zdaję sobie z tego sprawę, że teraz nie mogę go zabić, a jednak – dodał te słowa z godnym spokojem – a jednakże zawadza mi on. Gdzież jest umieszczony?

– W pokoju mojej żony, na pierwszym piętrze, gdzie go opatrzono.

– Czy manatki jego i zawiniątko znajdują się tam także? Czy zdjął kaftan?

– Przeciwnie, wszystko to zostało w kuchni na dole. A jeżeli ten młody człowiek zawadza Waszej Ekscelencji...

– Oczywiście. Wywołuje w pańskiej oberży awantury, wobec których przyzwoici ludzie nie mają obrony. Proszę pójść do siebie na górę, przygotować dla mnie rachunek i uprzedzić mojego służącego.

– Jak to? Pan nas już opuszcza?

– Wiesz pan chyba o tym, skoro poleciłem osiodłać konia. Czy rozkaz mój jeszcze nie wykonany?

– I owszem; jak to Wasza Ekscelencja może sprawdzić, koń stoi obok głównej bramy, gotowy do odjazdu.

– Więc idź pan teraz zrobić, co mówiłem.

– Cóż to? – rzekł oberżysta sam do siebie. – Miałżeby on istotnie obawiać się tego chłopaka?

Lecz rozkazujące spojrzenie nieznajomego nie pozwoliło mu się ociągać. Skłonił się pokornie i wyszedł.

– Nie trzeba, aby ten młokos zobaczył milady – mówił dalej już do siebie nieznajomy. – Nie powinna zwlekać z przybyciem, tym bardziej że i tak już się spóźnia. Niewątpliwie będzie lepiej, jeżeli dosiądę konia i pośpieszę jej na spotkanie... Gdybym tylko mógł się dowiedzieć, jaka jest treść tego listu, zaadresowanego do Tréville’a!

I mówiąc te słowa nieznajomy skierował kroki ku kuchni.

Tymczasem oberżysta, który nie wątpił wcale, że to tylko obecność młodego chłopaka wypędza nieznajomego z jego oberży, poszedł na piętro do mieszkania swej żony i przekonał się tamże, że d’Artagnan odzyskał już przytomność. Więc tłumacząc mu, że mógłby mieć nieprzyjemności z policją za to, że szukał zaczepki z wielkim panem – a zdaniem oberżysty nieznajomy musiał być magnatem – nakłonił go, pomimo osłabienia, do powstania z łóżka i puszczenia się w dalszą drogę. D’Artagnan, na pół ogłuszony, bez kaftana, z głową owiniętą szmatami, zdecydował się wstać i, popychany przez oberżystę, zaczął schodzić ze schodów. Gdy jednak stanął w kuchni, pierwszą osobą, jaką zobaczył, był jego wróg, który w tej chwili stał spokojnie obok drzwiczek wielkiej karocy podróżnej, zaprzężonej w dwa duże konie normandzkie, rozmawiając z kimś znajdującym się w karecie.

Kobieta, z którą rozmawiał, a która wychyliła głowę przez drzwiczki, mogła mieć dwadzieścia lub dwadzieścia dwa lata, na pierwszy rzut oka zauważył, że jest młoda i piękna. Tym bardziej zaś piękność ta zwróciła jego uwagę, że różniła się od twarzy widywanych w południowych prowincjach, gdzie dotąd d’Artagnan zamieszkiwał. Była to osoba o twarzy bladej, o jasnych włosach, które w lokach spadały na ramiona, o smętnych, błękitnych oczach, z rękami alabastrowej białości, z różanymi ustami. Rozmawiała z nieznajomym z wielkim ożywieniem.

– A zatem Jego Eminencja rozkazuje... – mówiła dama.

– Powrócić niezwłocznie do Anglii i donieść mi bezpośrednio, czy książę wyjeżdżał z Londynu.

– A jakie inne zlecenia jeszcze? – pytała piękna podróżniczka.

– Są one zawarte w tej szkatułce, którą jednak otworzy pani dopiero na tamtym brzegu kanału La Manche.

– Dobrze; a pan co zamierza czynić?

– Ja powracam do Paryża.

– Nie ukarawszy tego zuchwałego młokosa?

Nieznajomy zamierzał właśnie odpowiedzieć na to pytanie. Ale w tej chwili, gdy otwierał usta, d’Artagnan, który wysłuchał całej rozmowy, zbliżył się ku progowi drzwi.

– Oto jest ten zuchwały młokos, który sam karze innych – zawołał. – I spodziewam się, że tym razem ten, który powinien być ukarany, nie wymknie mu się jak poprzednio.

– Nie wymknie mu się – odparł nieznajomy, marszcząc brwi.

– Tak; nie przypuszczam, abyś się pan odważył uciekać w obliczu kobiety.

– Zastanów się pan – zawołała milady widząc, że szlachcic chwyta za szpadę. – Zastanów się pan, najmniejsze opóźnienie może wszystko narazić na zgubę.

– Masz pani słuszność; jedźmy zatem każde w swoją stronę – zawołał.

I pozdrowiwszy damę skinieniem głowy, wskoczył na konia, podczas gdy równocześnie powożący karocą zaciął potężnym ruchem bicza swój zaprzęg. Oboje rozmawiający ruszyli galopem, oddalając się w dwie przeciwne drogi.

– Hej, panie! A zapłata? – krzyczał oberżysta, którego względy dla podróżnika przemieniły się teraz w głęboką wzgardę, gdy ujrzał, że odjeżdża nie uregulowawszy rachunku.

– Zapłać, gamoniu! – zawołał podróżny na swego służącego, który rzuciwszy oberżyście pod nogi dwa czy trzy srebrniki, popędził galopem za swoim panem.

– Ach, tchórzu! Nikczemniku! Fałszywy panku! – wołał d’Artagnan usiłując gonić za uciekającym.

Ale z powodu ran był jeszcze nazbyt słaby, aby znieść podobne wstrząśnienie i runął na środku ulicy.

– Wszystko jedno! – mówił oberżysta sam do siebie – tamtych dwoje utraciłem bezpowrotnie. Na szczęście zostaje mi ten jeszcze, a on będzie musiał zatrzymać się tutaj kilka dni co najmniej. W każdym razie można będzie zarobić jedenaście talarów, które znalazłem w jego sakiewce.

Oberżysta liczył na jedenaście dni choroby, po talarze za dzień. Ale nie wziął wcale w rachubę tężyzny gościa. Nazajutrz o godzinie piątej rano d’Artagnan zwlókł się z łóżka, zszedł sam do kuchni, zażądał, oprócz kilku rozmaitych ingrediencji, których spis nie przeszedł do naszej wiadomości, wina, oliwy, rozmarynu – i wziąwszy do ręki receptę, otrzymaną od matki, sporządził sobie balsam, namaścił nim rany i sam własnoręcznie odświeżał okłady, nie chcąc korzystać z jakiejkolwiek pomocy lekarskiej. I zapewne dzięki skuteczności balsamu Cyganki, a może także dzięki nieobecności jakiegokolwiek medyka, d’Artagnan tego samego jeszcze wieczora stanął już na nogach, a następnego dnia rany jego były już prawie zupełnie wygojone.

W chwili jednak uiszczania zapłaty za ten rozmaryn, oliwę i wino d’Artagnan znalazł w kieszeni tylko swoją małą podartą sakiewkę aksamitną i jedenaście talarów; natomiast list, zaadresowany do pana de Tréville, znikł bez śladu.

Młody człowiek począł szukać listu z niezwykłą cierpliwością; po dwadzieścia razy przewracał kieszenie i kieszonki swego ubrania na wszystkie strony, grzebał nieznużenie w swym tobołku podróżnym, otwierał i zamykał sakiewkę. Ale kiedy wreszcie musiał nabrać przekonania, że nie zdoła odnaleźć listu, po raz trzeci wpadł w szał, co omal nie spowodowało powtórnego użycia wina i oliwy z aromatami. Albowiem, gdy młody zapaleniec uniósł się gniewem i począł grozić, że jeżeli list się nie odnajdzie, potłucze w drobne kawałki wszystko w oberży – oberżysta uzbroił się w oszczep, żona jego chwyciła obsadę miotły, a parobcy te same kije, które poprzedniego dnia były w użyciu.

– Mój list polecający! – krzyczał d’Artagnan. – Oddajcie mi mój list polecający, bo inaczej, przysięgam na wszystko, ponadziewam was na szpadę jak jarząbki.

Na nieszczęście jednak pewna okoliczność uniemożliwiła młodemu człowiekowi wykonanie tej groźby. Mianowicie, jak wiemy, podczas poprzedniej walki szpada jego pękła na dwie części, o czym najzupełniej zapomniał.

Jednakże ten zawód nie byłby prawdopodobnie powstrzymał naszego młodego zapaleńca, gdyby oberżysta nie zauważył, że pretensje jego gościa są najzupełniej uzasadnione.

– To prawda – rzekł opuszczając oszczep – gdzie mógł się podziać ten list?

– Tak, panie! Gdzie się podział ten list? – krzyczał d’Artagnan. – Przede wszystkim uprzedzam pana, że list jest przeznaczony dla pana de Tréville i musi się znaleźć; jeżeliby się bowiem nie odnalazł, to sam pan de Tréville potrafi już na to zaradzić.

Groźba ta ostatecznie zaniepokoiła oberżystę. Po królu i panu kardynale pan de Tréville był człowiekiem, którego nazwisko może najczęściej wspominali zarówno żołnierze, jak mieszczanie. Toteż gorliwie zabrał się do szukania zaginionego listu.

– Czyżby ten list zawierał istotnie coś bardzo ważnego? – zapytał po chwili daremnych poszukiwań.

– Oczywiście, spodziewam się! – krzyczał Gaskończyk, mający nadzieję, że list utoruje mu drogę na dwór królewski. – Znajdowała się w nim moja fortuna.

– Czy były w nim może obligi hiszpańskie? – pytał oberżysta z zaniepokojeniem.

– Zlecenia do prywatnej szkatuły Jego Królewskiej Mości – odpowiedział d’Artagnan, który licząc na to, że dzięki tej rekomendacji dostanie się do służby królewskiej, sądził, że nie popełniając kłamstwa, może dać tę odpowiedź, nieco ryzykowną.

– Tam do diabła! – jęknął gospodarz, zupełnie zrozpaczony.

– Ale nie o to chodzi – mówił dalej d’Artagnan z pewnością siebie, cechującą południowców – nie chodzi mi o pieniądze; stokroć ważniejszy był sam list. Wolałbym doprawdy stracić tysiąc pistolów aniżeli ten list.

Tak samo dobrze mógł był powiedzieć o dwudziestu tysiącach, ale wstrzymała go od tego pewna młodzieńcza skromność.

Nagle myśl zaświtała w mózgu oberżysty.

– Ten list nie zaginął! – zawołał nagle. – List został panu zabrany.

– Zabrany? Ale przez kogo?

– Przez tego szlachcica, który tu był wczoraj. Schodził do kuchni, gdzie znajdował się pański kaftan; był tam sam jeden. Założyłbym się, że to on go ukradł. Kiedy tylko powiedziałem mu, że wasza dostojność jest protegowanym pana de Tréville i posiada list do tego znakomitego męża, zaniepokoił się widocznie, zaczął wypytywać, gdzie się ten list znajduje, i niezwłocznie zszedł sam do kuchni, wiedząc, że tam leży pański kaftan.

– A zatem on jest tym złodziejem – odparł d’Artagnan. – Poskarżę się panu de Tréville, a on zaniesie skargę do króla.

Potem wyjął majestatycznie z kieszeni dwa talary i wręczył je oberżyście, który trzymając czapkę w ręku towarzyszył mu aż do drzwi.

Wsiadłszy na swego żółtego konika, młody Gaskończyk dojechał na nim bez żadnej przygody do bramy Saint-Antoine w Paryżu. Tutaj sprzedał konia za trzy talary, co było ceną wcale wysoką zważywszy, że d’Artagnan pędził go niemiłosiernie podczas ostatniego etapu drogi. Toteż handlarz koni, któremu d’Artagnan odstąpił konia za wspomniane trzy talary, nie ukrywał wcale, że daje taką cenę tylko z powodu niezwykłej maści rumaka.

D’Artagnan wszedł więc pieszo do Paryża, niosąc pod pachą swój tobołek i póty chodził tak po ulicach, aż znalazł do wynajęcia pokoik, odpowiadający szczupłości posiadanych przez niego środków. Pokoik sprawiał wrażenie poddasza, a znajdował się przy ulicy des Fossoyeurs, niedaleko Luksemburga.

Zaraz po uiszczeniu zadatku d’Artagnan objął izbę w posiadanie, resztę dnia poświęcił łataniu kaftana i przyszyciu do spodni galonów, które matka odpruła od prawie nowego kaftana pana d’Artagnana ojca i które wręczyła mu po kryjomu. Następnie udał się na Quai de la Ferraille, aby kupić nową klingę do szpady, po czym wrócił do Luwru, by u pierwszego lepszego muszkietera, spotkanego po drodze, zasięgnąć języka, gdzie znajduje się pałac pana de Tréville. Pałac ten stał przy ulicy Vieux-Colombier, a zatem w bezpośrednim sąsiedztwie kwatery, wynajętej przez d’Artagnana; okoliczność tę uznał za dobrą wróżbę.

Załatwiwszy to wszystko, zadowolony ze sposobu, w jaki zachował się w Meung, nie doznając wyrzutów sumienia z powodu przeszłości, ufny w chwilę bieżącą i pełen nadziei na przyszłość, położył się do łóżka i zasnął snem sprawiedliwego.

Sen ten, jeszcze o charakterze całkiem parafiańskim, trwał aż do godziny dziewiątej rano, kiedy wreszcie d’Artagnan wstał, aby podążyć do tego sławnego pana de Tréville, który, wedle ojcowskiej oceny, był trzecią z rzędu osobistością w państwie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki