Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Na początku jest wiele pytań i wątpliwości. Młodzi rodzice z reguły czują się niepewnie.
Dlaczego dziecko płacze? Jak je uspokoić? Czemu nie je buraczków? Jak je kochać, by nie skrzywdzić?
Doktor Aleksandra Piotrowska i Irena Stanisławska przekonują, że bycia rodzicem można się nauczyć.
Aby dziecko miało szczęśliwe dzieciństwo, rodzice muszą być spokojni i kochający, ale także pewni swoich umiejętności. Warto przebyć tę drogę.
Autorki rozmawiają m.in. o tym:
To nie jest typowy poradnik, ale szczere rozmowy o tym, jak tworzyć rzeczywistość wychowawczą dziecka, bez przesadnej potrzeby bycia idealnym rodzicem, ale z przeświadczeniem, że warto uczyć się na błędach innych i doskonalić swoje umiejętności.
Dziennikarka. Zaprasza do rozmowy cenionych psychologów, by dzielili się swoją wiedzą. Współautorka m.in. takich książek jak: Moje dziecko cz. 1 i cz. 2 (z Dorotą Zawadzką),Być lekarzem. być pacjentem (z Wojciechem Eichelbergerem) Jak wychować dziecko, psa, kota…i faceta (z Dorotą Sumińską i Dorotą Krzywicką), Oswoić narkomana, Pułapki przyjemności, Toksyczna matka (z Robertem Rutkowskim), Między nami samicami (z Aleksandrą Piotrowską i Dorotą Sumińską), Jak tu nie zwariować (z psychiatrą Edwardem Krzemińskim).
Doktor psychologii. Emerytowany pracownik naukowy Wydziału Pedagogicznego Uniwersytetu Warszawskiego. Oprócz pracy naukowej i doradztwa dla rodziców i nauczycieli współpracuje z Komitetem Ochrony Praw Dziecka, a w latach 2008–2018 była społecznym doradcą Rzecznika Praw Dziecka. Zajmuje się także propagowaniem wiedzy psychologicznej pełniąc rolę eksperta w kontaktach z prasą, stacjami radiowymi i telewizyjnymi. Autorka kilkudziesięciu publikacji naukowych i popularyzatorskich. Prywatnie nałogowa czytelniczka literatury wszelakiej, miłośniczka wyjazdów narciarskich i podróży. Matka dwojga dzieci i babcia trojga wnucząt.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 208
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
OD AUTOREK
Najtrudniejsze są początki. Nie należy się jednak zrażać, wręcz – nie wolno! Bycia rodzicem – nie idealnym, ale wystarczająco dobrym – można się nauczyć. Ba, można się w tej roli nieustająco doskonalić.
Autorki niniejszej książki są przekonane o tym, że aby dziecko mogło doświadczać szczęśliwego dzieciństwa, potrzebuje nie tylko kochających, ale i spokojnych, dość pewnych siebie rodziców. Nie jest dziś łatwo o taką pewność – odrzucamy przecież jako niewłaściwe dawne sposoby wychowywania, ale nie bardzo wiemy, czym je zastąpić. Paradoksalnie nie pomagają też poradniki dla rodziców, bo skutecznej instrukcji obsługi dziecka po prostu stworzyć się nie da.
Prezentowana książka nie jest poradnikiem. Kolejne rozdziały to zapis swobodnych rozmów, w trakcie których Czytelnicy mogą sobie uświadomić, jakie są najczęstsze błędy kochających, pełnych dobrych intencji rodziców.
Jeśli zatem chcesz się zastanowić nad tym, czy popełniasz jakieś błędy, i dowiedzieć się, jak ich uniknąć w codziennych sytuacjach, jak karmienie, podawanie smoczka, nauka korzystania z nocnika czy dzielenia się z innymi; jeśli nie chcesz być rodzicem nadmiernie surowym, wymagającym albo, wprost przeciwnie, ochraniającym dziecko ponad miarę lub pozwalającym mu rządzić w domu, jeśli chcesz rozsądnie i skutecznie posługiwać się systemem nagród i kar w wychowaniu – ta książka jest dla Ciebie.
DLA MATEK I INNYCH RODZICÓWZAMIAST WSTĘPU
Czy my przypadkiem nie komplikujemy prostych w istocie spraw?
Czy zastanawianie się nad tym, jak być dobrą matką nie jest dzieleniem włosa na czworo? Czy analizowanie błędów rodzicielskich w ogóle ma sens? Przecież intuicyjnie każda z nas chyba wie, jak postępować wobec własnych dzieci?
No, to zacznijmy od rozprawienia się z instynktem macierzyńskim. Powszechne przekonanie jest takie, że przychodzimy na świat wyposażone w gotowe schematy zachowań, które w określonych momentach naszego życia po prostu się uaktywniają. I już umiemy być mamusią! Ale tak, niestety, nie jest.
Zachowania, które tak łatwo tłumaczymy bezwzględną siłą natury, bezwarunkowo działającym instynktem, są tak naprawdę bardzo złożone i tylko częściowo, w ogólnym zarysie, wyznaczane siłami biologicznymi. Przychodzimy na świat zaledwie z zadatkami i możliwościami, które mogą się w nas w trakcie życia rozwinąć, ale nie muszą. Nie ma bowiem takiej procedury, która przewidywałaby, że niezależnie od warunków rozwoju, u każdej z nas te instynkty dojrzeją.
To, co nazywamy „instynktem macierzyńskim”, jest wypadkową pewnych sił biologicznych i naszych przeżyć, doświadczeń, czyli tego, co nam mówiła mamusia, jakie książki czytali nam rodzice, czy sąsiad piętro wyżej bił żonę, czy wychodziłyśmy na dwór przez piękną klatkę schodową czy przez obskurną... Tysiąc tego typu oddziaływań przyczynia się do tego, czy mamy instynkt macierzyński, czy nie, oraz jak on się kształtuje i w jaki sposób przejawia.
Kwestią tą zajmował się między innymi Harry Harlow z uniwersytetu w Wisconsin. Co prawda, swoje badania przeprowadzał na rezusach, ale małpki te nie różnią się od nas na tyle, abyśmy nie mogli (oczywiście z dużą ostrożnością) odnosić do siebie wyciągniętych przez niego wniosków. Okazało się, że rezuski, które przez pierwszy rok życia wzrastały w całkowitej izolacji od przedstawicieli swojego gatunku, później jako dorosłe samice nie potrafiły być matkami. Ktoś spyta oburzony: „Jak to nie potrafiły?! Przecież jest instynkt macierzyński!”. No właśnie. Takie eksperymenty obnażają błędy naszego myślenia o instynktach. U badanych małpeczek wzrastających bez kontaktu z innymi rezusami problem pojawiał się już przy zajściu w ciążę. Ich instynkt seksualny najwyraźniej nie działał (a przynajmniej – nie w pełni), bo mimo rui nie dawały się pokryć. Trzeba było współpracy weterynarza i doświadczonego rezusa reproduktora, żeby taką małpeczkę zapłodnić. Po porodzie natomiast wiele noworodków nie przeżywało. Z różnych powodów, choćby takich, że matka w najmniejszym stopniu nie była zainteresowana swoim dzieckiem. Ono umierało z wyziębienia i głodu. Ale to tylko wersja lajtowa. Bo niektóre z rezusich noworodków i niemowląt były przez mamusie uśmiercane poprzez zmiażdżenie ich główki czy usadowienie się na dziecku i samice nie widzały najmniejszych powodów, żeby tego nie robić.
? Więc jak jest z tym instynktem macierzyńskim? Czasem go dziedziczymy, a czasem nie?
Wczoraj natknęłam się na informację (jakich dziś wiele, bo nauczyliśmy się zwracać na to uwagę): sześciotygodniowe dziecko trafiło do szpitala skatowane, z popękanymi żebrami. Tatuś – całkiem wykształcony człowiek – twierdzi, że nie umiał sobie poradzić z płaczem dziecka! Zatem gdzie jest w nas ta naturalna, instynktowna gotowość, która ponoć jest w każdym z rodziców (a w kobietach to już na pewno!), by – gdy tylko usłyszymy płacz dziecka – natychmiast pędzić, żeby je utulić i zorientować się, co jest tego płaczu przyczyną?
Nie mamy w głowie przycisku, za pomocą którego uruchomimy funkcję: rodzic.
Nie łudźmy się więc, że każdy człowiek z natury posiada instynkt rodzicielski. Nie mamy w głowie przycisku, za pomocą którego uruchomimy funkcję: rodzic. Dzisiaj niektóre kobiety mają odwagę przyznać się, że nie lubią własnego dziecka, że nie lubią się nim zajmować. Robią to z poczucia obowiązku. Można, oczywiście, założyć, że w ich przypadku ten instynkt zawiódł. Ale w takim razie wszystko dałoby się wytłumaczyć instynktem, nawet to, że oparliśmy się lewym łokciem o stół, bo instynkt tak nam podpowiedział! Można tak mówić, ale to przecież niczego nie wyjaśnia. Odwoływanie się do instynktu jako niezaprzeczalnej biologicznej siły, uruchamiającej się automatycznie po narodzinach dziecka, to dla mnie nadużycie.
? Rozumiem, że ten wywód służy temu, abyśmy zrozumieli, że bycia rodzicem trzeba się nauczyć?
Naprawdę będziemy się tego uczyć przez wiele kolejnych lat, i to bez gwarancji osiągnięcia mistrzowskiego poziomu. Oczywiście, najtrudniejsze są początki. Wydawać się może, że w czasie kilku miesięcy ciąży jesteśmy w stanie spokojnie przygotować się do narodzin dziecka, podjąć szereg ustaleń. Owszem, przyszli rodzice mogą zaplanować, gdzie postawią łóżeczko, mogą porozmawiać, czy dziecko na początku będzie spało z nimi czy osobno, i może nawet im się uda tych ustaleń dotrzymać, ale to jeszcze nie wszystko. O tym, w jakim środowisku rozwija się dziecko, w mniejszym stopniu rozstrzyga kolor ścian w jego pokoiku czy wzorek na pościeli, a w znacznie większym – postawy, jakie mają wobec niego rodzice. Bo to one tworzą rzeczywistość wychowawczą dziecka.
A czym te postawy są? To w miarę stały sposób reakcji rodzica na dziecko, odnoszenie się do niego. Przy czym to reagowanie może mieć trojaką naturę: intelektualną, uczuciową lub behawioralną (czyli przejawiającą się w określonych, widocznych na zewnątrz zachowaniach).
Składnik intelektualny to nasze przekonania i opinie o tym, co dziecko powinno, a czego nie, jakie jest (ładne – brzydkie, mądre – głupie, dobre – złe), w czym jest dobre, a w czym nie itp. Drugi składnik to nasze uczucia, emocje. Najczęściej odczuwamy czułość, tkliwość, serdeczność, dumę, troskę i bezgraniczne oddanie. Nie jest jednak prawdą, że od rana do nocy przepełnia nas miłość i przeogromne szczęście. Każdy, kto ma dziecko, wie, że są chwile, kiedy ono nas irytuje, złości, a czasem wręcz go nienawidzimy (uspokajam: jeśli to są tylko chwile, to naprawdę wszystko jest w porządku). I wreszcie trzeci składnik naszych postaw to zachowania, takie realizowane na zewnątrz, behawioralne, typu: przytulę czy nie przytulę, wezmę na kolana czy odsunę, porozmawiam z nim czy każę się udać do swojego pokoju itp. Ważne jest, żeby w tych zachowaniach nie było fałszu. Bo możesz zdecydować się – wiedząc o tym, jak istotny jest kontakt fizyczny, dotyk – wziąć dziecko na kolana, ale tak naprawdę będziesz drętwieć z zażenowania lub niechęci, kiedy ono przylgnie do ciebie całym ciałkiem. Możesz też z nim rozmawiać, bo czytałaś o ogromnym znaczeniu takich chwil dla jego rozwoju, lecz jeśli w trakcie rozmowy odczuwasz zniecierpliwienie i masz poczucie marnowanego czasu – nie spełni ona swojej funkcji i oczekiwań dziecka.
Narodziny dziecka są jak przewrót kopernikański.
Na czym polega dowcip? Nie można tych postaw przedyskutować, ustalić. A to dlatego, że realizujemy je przede wszystkim nieświadomie; nie podlegają one naszym decyzjom ani definicjom, ale są konsekwencją tego, jacy jesteśmy, jaką mamy osobowość. Jeśli ktoś zwraca mi uwagę, że popełniam błąd, mówiąc „proszę panią”, to kontrolując się przez miesiąc, mogę świadomie go zlikwidować i zacząć mówić poprawnie: „proszę pani”. I powiedzmy, że w następnym tygodniu czy miesiącu mogę podobnie kontrolować inny drobiazg. Ale nie da się kontrolować całego swojego zachowania przez dwadzieścia godzin na dobę! A przez tyle czasu zajmuje nas dziecko. Zatem nie próbujmy podejmować pewnych zobowiązań typu: nigdy się nie zirytuję na dziecko, zawsze będę z nim rozmawiała, nigdy nie powiem: „idź stąd i nie zawracaj mi głowy”. To są przyrzeczenia, co do których z góry możemy założyć, że nie zostaną dotrzymane.
? A mogę założyć, że będę w pełni angażować partnera do pomocy? Że go od dziecka nie odsunę?
Możesz. Mało tego – to są tematy, które w czasie ciąży powinny zostać poruszone, bo później bywa różnie. Może się okazać, że twoja wizja posiadania dziecka jest następująca: on na chwilkę pójdzie do pracy, a gdy wróci, razem, ładnie ubrani, będziecie się trzymać za rączki i patrzeć z uśmiechem, jak wasze maleństwo pięknie się rozwija, radośnie wymachuje nóżkami. Można i tak. Tylko potem często się okazuje, że piękne ubranko zostało zarzygane, bo dziecku właśnie się ulało, a do tego partner wraca z pracy, kiedy pociecha od dwóch godzin już śpi. I cała piękna wizja bierze w łeb.
Ustalcie więc pewne zasady, przyjmując do wiadomości, że narodziny dziecka są jak przewrót kopernikański. Umówcie się wcześniej, kto za co będzie odpowiadał, kto czym będzie się zajmował. My, kobiety, popełniamy często błąd, bo kiedy już zamieszkamy razem z ukochanym, ulegamy jakimś atawistycznym siłom i gotowe jesteśmy (choć nikt nam tego nie każe) witać go ciepłymi obiadkami, kolacyjkami przy zapalonych świecach, kwiatkami na stole. Nie zapominajmy oczywiście o wyprasowaniu mu koszul! Super, tylko pod warunkiem, że ten ukochany też czasem naszą koszulkę wyprasuje i ten kwiatuszek też czasem przyniesie.
Czy ja mówię, że każda czynność powinna być wykonywana w połowie przez faceta, w połowie przez kobietę? Broń, Boże! Myślę, że ludzie muszą się dogadać i ustalić, kto co robi. Jeśli kobieta mówi na przykład, że będzie gotować, ale za to nie chce mieć do czynienia z odkurzaczem, samochodem i innym śrubokrętem, to ich sprawa. Ale niech to nie będzie taki podział, że ona wykonuje dziewięćset dziewięćdziesiąt osiem czynności każdego dnia, a on tylko dwie, i to nazywa się wspólnym działaniem. Bo gdy pojawi się dziecko, ten bardzo nierówny podział domowych obowiązków zacznie uderzać w rodzinę, ponieważ kobieta będzie musiała większość swojego czasu poświęcać dziecku, a gdzie tu miejsce i siły na ogarnięcie reszty? W związku z tym u przeogromnej większości kobiet (nie u wszystkich) będzie narastało poczucie krzywdy i tego, że są wykorzystywane. A to nie jest dobry stan i pozytywna emocja do budowania domu dla dziecka.
? To znaczy, że w czasie ciąży kobieta powinna dyplomatycznie przysposobić partnera do zajęć domowych?
Nawet całkiem niedyplomatycznie. Nie jestem zwolenniczką poglądów, że mężczyzna jest sprawny inaczej i trzeba mu trafiać do główki w jakiś inny sposób. Ja naprawdę wierzę w to, że i oni, i my należymy do tego samego gatunku, i że możemy się dogadać. Tylko trzeba wyraźnie wyartykułować, o co nam chodzi. A prosty podział: ty zajmujesz się zarabianiem pieniędzy, a wszystko, co się wiąże z dzieckiem, załatwiam ja, w większości przypadków prowadzi do osłabienia więzi, a nawet do rozpadu związku.
? Ten podział to częściej pomysł kobiet czy mężczyzn?
Najczęściej mężczyzn. Znacznie prościej jest zostać po godzinach w pracy i coś tam porobić, na przykład pograć na służbowym komputerze, niż wrócić do domu i zasuwać między kuchnią, placem zabaw a łazienką.
Wykorzystajmy więc ten okres ciąży na dyskusję, jak ma wyglądać nasze życie po narodzinach dziecka, żeby jedna ze stron (niemal zawsze kobieta) nie była zostawiona sama sobie, żeby było wiadomo, czym będzie się zajmować facet. I wprowadźmy to w czyn jeszcze przed pojawieniem się dziecka. Odstąpmy od roli kobiety obsługującej. Tym bardziej że większość z nas pracuje.
Myślę, że bardzo dobrze zrobiłoby też partnerom (i na szczęście całkiem łatwo ten pomysł zrealizować), gdyby spędzili jedno czy drugie popołudnie w domu, w którym jest już małe dziecko. Niech zobaczą, czy jest tak jak w reklamie, że ten słodki aniołeczek się budzi i uśmiechając się, mówi: „mama”, czy może tak, że znajomi nie mogą z nimi zamienić trzech zdań, bo maluch cały czas się wydziera.
? Są takie lalki, które płaczą, które trzeba nosić ze sobą...
To głupoty. To tylko zabawa, którą zawsze można przerwać, kiedy staje się niewygodna lub nudna, i dalej żyć w przekonaniu, że z własnym dzieckiem będzie całkiem inaczej.
Rekomenduję serdecznie wszystkim paniom, żeby po urodzeniu dziecka jak najczęściej mówiły, że czegoś nie potrafią, nie wiedzą. Jeśli odgrywały do tej pory „blondynki”, niech tak robią dalej.
Przykładowo: kwestia umycia dziecka, przeniesienia, przewinięcia. Rzecz w tym, żeby sobie wyraźnie uświadomić, że ja, mamunia, nie przyszłam na świat z umiejętnością przewijania dziecka, i dokładnie taką samą zerową umiejętność ma on, czyli tatuś. W związku z tym nie ma żadnego powodu, aby to pierwsze przewinięcie po powrocie ze szpitala było w moim wykonaniu. Niestety, myślenie, że zajmowanie się małym dzieckiem jest sprawą wyłącznie kobiet, bardzo często wspierają babcie. Te dowcipy kierowane do zięciów: „A, idźże ty z tymi wielkimi bochnami, bo jeszcze zrobisz dziecku krzywdę!”. Nie wiem, w czym tutaj duże łapy miałyby przeszkadzać. Przecież założenie pieluchy to nie jest finezyjna robota, to nie nawlekanie igły! W dodatku ręka pewnie trzymająca dziecko jest tym, czego ono potrzebuje. A do tego, gdybyśmy zrobiły przegląd stereotypów, mężczyźni są ponoć bardziej spokojni, opanowani (to nam przypisuje się emocjonalność). To również przemawia za tym, aby zajmowali się dzieckiem. Musimy tylko te fakty dopuścić do swojej świadomości. Uważam, że niezwykle trudno jest podać powody, dla których mężczyźni nie mogliby tego robić. Stoi za tym nasza inercja, takie bezwładne, bezrefleksyjne przejmowanie wzorców, sposobów funkcjonowania, które działały do tej pory.
Mężczyźni są ponoć bardziej spokojni, opanowani (to nam przypisuje się emocjonalność). To również przemawia za tym, aby zajmowali się dzieckiem.
Ponawiam zatem apel: Czytelniczko, jeśli jesteś w ciąży, wykorzystaj te miesiące, które ci jeszcze zostały, do uładzenia się ze swoim facetem! Uwierz mi, że różowy czy niebieski wózek to bzdety – oby tylko był wygodny. Porozglądaj się, czy ktoś ze znajomych nie ma akurat do oddania. Naprawdę musisz nakręcać rynek i mieć nowe rzeczy? Pomyśl, czy rzeczywiście musisz kupować ciuszki, czy wystarczy, że rozpuścisz wici, i zaczną do ciebie spływać tonami. Najważniejszą rzeczą jest dogadanie się ze swoim partnerem. Nawiążcie jak najściślejszą więź, bliskość. Uświadomcie sobie, co teraz między wami trochę kuleje, i zróbcie wszystko, by sobie z tym poradzić. Po narodzinach dziecka będzie tylko gorzej. Jeśli do tej pory drażniły cię jego brudne koszule zostawione w sypialni, to wyobraź sobie, co będzie, jeśli do jego brudnych koszul dojdą brudne kaftaniki.
? Możemy jeszcze ten wstęp zakończyć tak: Czytelniczko, a teraz zachęcamy Cię, abyś przeczytała, jakie błędy będziesz najczęściej popełniać jako matka.
No cóż, trudno jest błędów uniknąć, lecz ku pokrzepieniu powiem, że macierzyństwo (i w ogóle rodzicielstwo) daje niezwykle silne wzmocnienia pozytywne – od orgazmu na starcie począwszy, po zapierające dech w piersiach, rozlewające się poczucie naprawdę niewiarygodnej szczęśliwości, kiedy małe łapiny złapią nas za palec albo najpiękniejszy buziaczek świata przyssie się do naszej piersi. To są rzeczywiście cudowne chwile. Warte każdego poziomu niewyspania i zmęczenia.