Twórczyni Królów - Kennedy Ryan - ebook

Twórczyni Królów ebook

Kennedy Ryan

4,4

Opis

Urodzony, by rządzić. Wychowany, by dominować. Karmiony bezwzględnością i ambicjami.

W świecie, w którym liczą się zyski, moja rodzina posiada dosłownie wszystko, lecz ja nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Skłócony z ojcem podążam własną drogą, przez co staję się czarną owcą. Jestem zdeterminowany, by stworzyć własne imperium. Mam swoje zasady, ale Lennix Hunter stanowi wyjątek od każdej z nich. Od chwili naszego spotkania coś iskrzy między nami. Problem w tym, że moja rodzina okradała jej rodzinę, a mój ojciec jest człowiekiem, którego Lennix nienawidzi najbardziej na świecie. Kłamałem, żeby ją zdobyć, i zrobiłbym wszystko, aby ją zatrzymać. A choć ona próbuje ode mnie uciec, nie potrafi zignorować nieubłaganego magnetyzmu, który nas do siebie przyciąga.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 436

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (108 ocen)
66
28
9
3
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
nelas7

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowita. Powiew świeżości wśród ostatnich premier. Czekam na kontynuację, chociaż znam ją już w oryginale
20
za_czy_ta_na

Nie oderwiesz się od lektury

„Twórczyni Królów” jest pierwszym tomem nowej serii Kennedy Ryan „Wszyscy ludzie króla”. Jest to romans, ale zdecydowanie wyróżniający się na tle innych. To zasługa nie tylko relacji między bohaterami ale przede wszystkim poruszanych w książce tematów na których autorka zbudowała fabułę. Lennix, naszą główną bohaterkę poznajemy w najwazniejszym dla niej dniu podczas Ceremonii Brzasku. Dziewczyna wywodzi się z ludu Apaczów Yavappi plemienia amerykańskich Indian, gdzie nadal są kultywowane tego rodzaju obrzędy. Ceremonia Brzasku, czy inaczej Taniec Brzasku jest momentem duchowej przemiany dziewczynki w kobietę. Rytuał przejścia jest przełomowym, świętym momentem w życiu i rozwoju wielu młodych kobiet z plemienia z którego wywodzi się Lennix. Pierwsze spotkanie Lennix z Maximem ma miejsce cztery lata później, kiedy szesnastoletnia Lenn strajkuje przeciw budowie rurociągów gazowych na świętych ziemiach jej przodków. Członkowie strajku zostają aresztowani, a będący w pobliżu Max razem z ...
20
viola-one
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Tak wiele emocji, że aż rozrywa serce podczas czytania, polecam serdecznie
10
malachowskala

Nie polecam

nie polecam jej jedynie ze względu na zakończenie. to się nie powinno wydarzyć. nie wiem czemu autorki to robią, czy nie może być tak po ludzku, nie albie, fajnie ?
kasiatamaka

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00

Popularność




SPIS TREŚCI

SŁOWO OD AUTORKI PRZECZYTAJ, PROSZĘ

CZĘŚĆ 1

PROLOG

1 - MAXIM

2 - LENNIX

3 - MAXIM

4 - LENNIX

CZĘŚĆ II

5 - LENNIX

6 - LENNIX

7 - MAXIM

8 - LENNIX

9 - MAXIM

10 - LENNIX

11 - MAXIM

12 - LENNIX

13 - MAXIM

14 - LENNIX

15 - MAXIM

16 - LENNIX

17 - MAXIM

18 - LENNIX

19 - MAXIM

20 - LENNIX

21 - MAXIM

22 - LENNIX

23 - MAXIM

24 - LENNIX

25 - MAXIM

26 - LENNIX

27 - MAXIM

28 - LENNIX

29 - MAXIM

30 - MAXIM

31 - LENNIX

32 - MAXIM

33 - LENNIX

CZĘŚĆ III

34 - LENNIX

35 - MAXIM

36 - LENNIX

37 - LENNIX

38 - MAXIM

39 - LENNIX

40 - MAXIM

41 - LENNIX

42 - MAXIM

43 - LENNIX

44 - LENNIX

45 - MAXIM

46 - LENNIX

47 - LENNIX

48 - MAXIM

49 - LENNIX

50 - LENNIX

PODZIĘKOWANIA

O AUTORCE

TYTUŁ ORYGINAŁU
The Kingmaker
Copyright © 2019 by Kennedy Ryan Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Papierówka Beata Bamber, 2021 Copyright © by Wydawnictwo Papierówka Beata Bamber, 2021Redaktor prowadząca: Beata Bamber Redakcja: Marzena Szymanowska Korekta: Patrycja Siedlecka Fotografia na okładce: © Kiselev Andrey Valerevich Opracowanie graficzne okładki: Marcin Bronicki, behance.net/mbronicki Projekt typograficzny, skład i łamanie: Beata BamberWydanie 1 Gołuski 2021 ISBN 978-83-66429-92-5Wydawnictwo Papierówka Beata Bamber Sowia 7, 62-070 Gołuski www.papierowka.com.plwww.papierowka.com.plPrzygotowanie wersji ebook: Agnieszka Makowska www.facebook.com/ADMakowska

Kennedy Ryan

PRZEŁOŻYŁA

Anna Piechowiak

SERIA WSZYSCY LUDZIE KRÓLA

tom 1 TWÓRCZYNI KRÓLÓW

tom 2 ZBUNTOWANY KRÓL

tom 3 RUCH KRÓLOWEJ

Dla wszystkich wojowników, marzycieli i spryciarzy, którzy zmieniają świat.

SŁOWO OD AUTORKI PRZECZYTAJ, PROSZĘ

Lennix, bohaterka tej opowieści, jest dumną członkinią ludu Apaczów Yavapai, plemienia amerykańskich Indian. W pewnych klanach przemiana dziewczynki w młodą kobietę zachodzi podczas ceremonii dojrzałości. Moja historia opiera się na wersji rytuału przejścia kultywowanego przez Apaczów Zachodnich, powszechnie znanej jako Ceremonia Brzasku albo Taniec Brzasku. Na’íí’ees, co oznacza „przygotowując ją”, zakorzenia w młodych dziewczętach cechy uważane za istotne w dorosłości. Przejście tego rytuału ma konsekwencje dla całej społeczności – zapewnia błogosławieństwo, zdrowie i długowieczność. Indianie wierzą, że przez cztery dni trwania ceremonii dziewczyna jest nasycana mocami Kobiety Przemian, czyli – według opowieści o początkach plemienia – pierwszej kobiety.

Po wydanym pod koniec XIX wieku przez rząd Stanów Zjednoczonych zakazie będącym próbą westernizacji i asymilacji rdzennych Amerykanów tego typu ceremonie stały się nielegalne i praktykowano je potajemnie aż do 1978 roku, kiedy to przyjęto Ustawę o wolności religijnej Indian amerykańskich.

Rytuał przejścia jest świętym, przełomowym momentem w życiu i rozwoju wielu młodych kobiet z plemienia Apaczów Yavapai. Do opisania ceremonii podeszłam z czcią i szacunkiem, czyniąc to wyłącznie pod okiem kilku rdzennych Indianek, by mieć pewność, że nie przedstawię w niewłaściwy sposób tego lub innych rytuałów. Skonsultowałam się także z szamanem nadzorującym ceremonię, by zapewnić rzetelny przekaz. Wszelkie błędy leżą jedynie po mojej stronie. Mam ogromny dług wdzięczności za wsparcie udzielone mi przez następujące osoby:

Sherrie – Apacze Yavapai,

Makeę – Apacze Yavapai,

Andreę – Apacze Yavapai,

Ninę – Apsáalooke,

Kionę – Hopi, Iswungwa (Klan Kojota).

CZĘŚĆ 1

Moją matką był mój pierwszy kraj.

Pierwsze miejsce, w którym żyłam.

Nayyirah Waheed, poetka i aktywistka, Ziemie

PROLOG

Lennix, lat trzynaście

Moja twarz w lustrze pozostaje niezmieniona, lecz oczy wydają się starsze. Starsze niż wtedy, kiedy ostatnim razem stałam w swojej sypialni z różowym łóżkiem z baldachimem i księżniczkami Barbie upchniętymi na dnie szafy. Na ścianach wciąż wiszą plakaty *NSYNC i Britney Spears, ale w tej chwili nie umiem przypomnieć sobie żadnego fragmentu ich piosenek. Głowę wypełniają mi pieśni moich przodków oraz tych, którzy byli przed nimi; pradawne pieśni ze słowami znanymi tylko przez nas; pieśni, które musieliśmy odzyskać. Są wszystkim, co teraz pamiętam. Rozbrzmiewają w uszach, szumią we krwi. W miejscu serca bije ceremonialny bęben. Duch kobiety mieszka w ciele dziewczynki z ledwo pączkującymi piersiami i wciąż dziecinnie okrągłymi policzkami. Nadal mam zaledwie trzynaście lat, ale czuję się tak, jakbym przeżyła wieczność. A to zasługa czterech dni Tańca Brzasku, rytuału przejścia, który z dziewczynki zamienił mnie w kobietę.

Nie jestem tą samą osobą.

– Jak się masz, mała? – pyta ojciec, wchodząc z matką do mojej sypialni. Ostatnio rzadko widuję ich razem. A właściwie to od bardzo dawna. – W porządku. – Dzielę uśmiech po równo między nich, podobnie jak robię to z wolnymi dniami i uczuciami. Rozkrawam ostrożnie, przez sam środek. Mama siada na łóżku i odgarnia mi włosy z twarzy długimi, zgrabnymi palcami.

– Ostatnie dni były dla ciebie trudne – zauważa, uśmiechając się do mnie ze smutkiem. – Nie wspominając o ostatnim roku.

Zaczęliśmy planować Taniec Brzasku całe miesiące temu. Musieliśmy zadbać o dość jedzenia dla wszystkich, o prezenty, o uszycie tradycyjnej sukni i zapłatę dla szamana oraz ceremonialnych tancerek. Okazało się, że cały ten proces jest nie tylko długi, lecz i kosztowny.

– Nie zmieniłabym ani jednej rzeczy – odpowiadam.

Nogi bolą mnie od klęczenia, od tańczenia na kolanach i na stojąco. Tańczyłam i śpiewałam godzinami, prowadzona przez słowa szamana. I jeszcze to bieganie… Nigdy tyle nie biegałam, ale teraz, gdy musiałam pognać w cztery strony świata, zebrałam w sobie żywioły – ziemi, wiatru, ognia i powietrza. Wchłonęłam je. Stanowią część mojej osoby i będą prowadzić mnie do końca dni.

– Wiem, że jesteś wyczerpana – mówi mama. – Ale może chciałabyś się zobaczyć z kilkoma osobami? Przeprowadziły cię przez ostatnie cztery dni, wszyscy są z ciebie bardzo dumni.

Uśmiecham się pomimo zmęczenia. Przyjaciele i rodzina udzielali mi wsparcia nie tylko przez czas trwania rytuału, lecz także przez całe miesiące poprzedzające mój Taniec Brzasku. To naprawdę ważna sprawa, zarówno dla mnie, jak i dla całej społeczności.

– Jasne. – Przesuwam dłońmi po elastycznej skórze ceremonialnej sukni i mokasynów. – Zdążę jeszcze wziąć szybki prysznic?

Szaman pod koniec rytuału w ramach błogosławieństwa obsypał moją twarz pyłkiem rogoży. Choć został później zmyty, na skórze i we włosach wciąż czułam ślady rośliny oraz minionych czterech dni.

– Oczywiście – zapewnia ojciec. W szarych oczach widzę dumę. Choć nie jest Apaczem, zaangażował się w ceremonię i obserwował każdy mój krok. To nie jego tradycje, ale jako profesor indianistyki na Uniwersytecie Stanu Arizona rozumie je i głęboko szanuje.

– Wszyscy odpoczywają i jedzą przed domem – uspokaja mama. – Poczekają, aż się umyjesz.

Rodzice wymieniają pospieszne spojrzenia, jakby oboje się wahali. Zwraca to moją uwagę, jako że rzadko robią coś razem, chociaż kiedyś byli w sobie zakochani do szaleństwa. Ojciec studiował życie rdzennych Amerykanów, a matka mieszkała w rezerwacie, w tym samym skromnym domu, w którym teraz jesteśmy. Przez jakiś czas łączył ich gorący romans, taki z fajerwerkami. Na tyle długo, żeby zdążyli zrobić mnie.

Może fajerwerki zgasły. Może moi rodzice zbyt się różnili: matka chciała zostać w rezerwacie, zachować więź ze swoim plemieniem i całą społecznością. Ojciec, który po napisaniu doktoratu stał się wschodzącą gwiazdą wydziału, musiał zostać na uczelni. Oddalili się od siebie tak bardzo, że w końcu zdecydowali się rozstać. Teraz jestem jedynym, co jeszcze ich łączy. Nie dochodziło między nimi do zbyt wielu kłótni, lecz ostatnio często mieli odmienne zdania. Przeważnie na mój temat.

– Dzisiejszy dzień był dla ciebie przełomowy – odzywa się mama ostrożnie, znowu wymieniając pospieszne spojrzenia z ojcem, jakby potrzebowała jego zapewnienia. – Jesteś teraz kobietą. Duch Kobiety Przemian uczynił cię silną.

Kiwam głową. Nigdy nie byłam szczególnie religijna, lecz dzisiaj podczas ceremonii poczułam przypływ mocy. Z jakiegoś powodu naprawdę uwierzyłam, że duch pierwszej kobiety dał mi siłę. Wciąż czuję echo tego elektryzującego dreszczu, którego nie mogłam się pozbyć nawet po zakończeniu obrzędu. Tym razem ojciec podejmuje wątek:

– Jak wiesz, rozmawialiśmy o tym, do jakiej szkoły powinnaś iść w przyszłym roku.

– Z ogromną chęcią zatrzymałabym cię tutaj, w rezerwacie, i posłała do naszej szkoły – mówi mama. – Żebyś mogła nauczyć się naszych tradycji. – A ja z kolei chciałbym, żebyś wykorzystała każdą okazję, jaka pojawi się na twojej drodze – dodaje tata, starając się zachować neutralny wyraz twarzy. – Nawet jeśli któraś zabierze cię poza rezerwat, jak na przykład prywatna szkoła niedaleko mojego domu. Nie wątpię, że pozwoli ci się rozwinąć albo nawet lepiej, bo przygotuje cię do college’u i pomoże zdobyć stypendium.

– Lennix może iść do college’u za darmo dzięki federalnemu funduszowi dla plemion – przypomina mu mama. – Nie potrzebuje do tego prywatnej szkoły.

– Tak, ale statystycznie tylko około dwudziestu procent studentów indiańskiego pochodzenia kończy pierwszy rok studiów. Dlaczego nie przygotować Lennix na to, co znajduje się poza rezerwatem, i jednocześnie nie pozwolić jej zachować więzi ze społecznością? Czy nie może być przygotowana na życie w obu światach?

To brzmi rozsądnie.

I strasznie.

Do tej pory chodziłam tylko do szkół w naszym rezerwacie. Choć czuję się silniejsza dzięki mocy Kobiety Przemian, perspektywa czegoś nowego wciąż mnie przeraża. Ta rozmowa podsumowuje moje życie na wiele sposobów. Kocham rodziców i dzielę czas między dwa domy, dwa różne światy.

– Trzeba wziąć pod uwagę naprawdę wiele rzeczy. – W głosie mamy zaczyna pobrzmiewać lekkie zniecierpliwienie. – Ale zmierzamy do tego, że naszym zdaniem to ty powinnaś podjąć decyzję.

Odrywam wzrok od matki, będącej tylko nieznacznie starszą wersją mnie, i przenoszę go na ojca, do którego nie jestem podobna, pomijając szare oczy. Noszę jednak w sercu ich oboje i najbardziej obawiam się tego, że swoimi decyzjami zranię któreś z nich.

– Porozmawiamy o tym jeszcze, kiedy wrócę. – Mama gładzi moje plecy w kojącym geście. – Jutro wyjeżdżam do Seattle na protest przeciwko budowie nowego ropociągu. Ci ludzie są tacy krótkowzroczni. Pieniądze nie znaczą wiele, kiedy woda jest zanieczyszczona, a Ziemi nie da się już uratować.

– Święta prawda – mruczy tata. Łączy ich miłość do mnie i zaangażowanie w sprawy plemion. – Tylko bądź ostrożna.

W oczach matki pojawia się cień dawnego uczucia, które zauważałam między nimi w minionych latach.

– Rand, przecież wiesz, że zawsze zachowuję się ostrożnie. Ale mam tyle do zrobienia, nie mogę tracić czasu. Niesprawiedliwość nie odpoczywa, więc ja też nie.

Chciałabym, żeby jednak odpoczęła. Zawsze znajdzie się jakaś sprawa, protest, ropociąg. Zawsze coś, co ją absorbuje. Mimo to nie powinnam narzekać. Podziwiam ją najbardziej na świecie i wiem, że nie byłaby tym, kim jest, gdyby nie jej działania na rzecz innych.

– Omówimy ten temat szerzej po moim powrocie z Seattle – powtarza mama. – Zgoda?

Spoglądam na nią, potem na ojca i kiwam głową. Żołądek zawiązuje mi się w ciasny supeł z przerażenia na samą myśl, że mogłabym ich rozczarować. Zostawiają mnie samą, żebym wzięła prysznic i przebrała się, a kiedy schodzę na dół, moim oczom ukazuje się nasz niewielki salon pełen przyjaciół, rodziny i innych członków społeczności. Widok radości na ich twarzach jest wart tego wszystkiego, co musiałam znieść przez ostatnie cztery dni. Taniec Brzasku to uroczystość, której po zakazie rządu zabraniano nam przez lata. Już nigdy więcej nie będziemy brać za pewnik przywileju celebrowania tradycji na otwartej przestrzeni. Zawdzięczamy ją nam samym, lecz jednocześnie to także hołd dla naszych przodków. To nić, która nas z nimi wiąże.

Mena Robinson, najlepsza przyjaciółka mamy, podczas rytuału pełniła funkcję mojej matki chrzestnej, co jeszcze wzmocniło więź między nami. Są z mamą tak do siebie podobne i tak sobie bliskie, że mogłyby być siostrami.

– Jestem z ciebie taka dumna – szepcze Mena.

– Dziękuję za wszystko – odpowiadam ze łzami w oczach. Z jakiegoś powodu, gdy znajduję się w jej ramionach, otoczona przez resztę świadków mojego przejścia z dziewczynki w kobietę, zalewają mnie emocje minionych dni.

– Mena, Lennix! – woła rozpromieniona mama, kierując na nas obiektyw aparatu. – Uśmiech!

Krzywię się, zmęczona zdjęciami i znajdowaniem się w centrum uwagi, ale mama robi jeszcze więcej fotografii. A potem wciąż trzyma się blisko mnie, dotyka moich włosów, przytula, zmusza, bym jadła. Jej miłość i duma stale są ze mną, niemal duszą. Pod koniec wieczoru chcę już tylko leżeć w łóżku, sama.

Powinnam była powiedzieć jej, żeby zrobiła drugie tyle zdjęć. Powinnam była obsypać ją tysiącem pocałunków. Powinnam była spać u jej stóp.

Zrobiłabym to, gdybym wiedziała, że już więcej nie zobaczę matki.

1 - MAXIM

Bunt jest językiem niewysłuchanych.

Martin Luther King

Cztery lata później

Jestem synem mojego ojca. Lustrzanym odbiciem Warrena Cade’a. Ciemne, lekko falujące włosy z rdzawymi kosmykami, zupełnie jak jego. Identyczne jasnozielone oczy. Te same szerokie plecy i ramiona. Obaj mierzymy sto dziewięćdziesiąt jeden centymetrów wzrostu. Jednak uderzające fizyczne podobieństwo to nie wszystko – w środku, pod skórą, też jesteśmy tacy sami, aż do szpiku kości. Powinienem być przerażony, biorąc pod uwagę, że mój ojciec to jeden z najbardziej bezwzględnych sukinsynów na świecie.

– Co ja tu robię, tato? – Zapadam się w miękkie skórzane siedzenie w prywatnym odrzutowcu. – Co było tak ważne, że musiałeś wyciągnąć mnie z kampusu na to podniebne spotkanie?

Unosi wzrok znad teczki spoczywającej na stoliku przed nim.

– Czy spędzenie odrobiny czasu ze starym ojcem cię zabije?

Mogłoby zabić nas obu, jeśli wziąć pod uwagę wydarzenia ostatnich lat oraz sugerowany przez nie przebieg tej wycieczki. Nasze kłótnie były niezwykle spektakularne. Jako dziecko chodziłem za ojcem jak cień. Powiedzieć, że czciłem go jak bohatera, to zdecydowanie za mało. Praktycznie się nie rozstawaliśmy, lecz w miarę upływu lat, kiedy dorastałem i zaczynałem wyrażać własne opinie, przepaść między nami stawała się coraz większa. Mój ojciec trzyma naszą rodzinę żelazną ręką, dokładnie tak samo jak rodzinny interes – Cade Energy. Ale kiedy próbuje rządzić mną… Nie idzie mu tak dobrze.

– To nie jest najlepszy moment. – Wzruszam ramionami. – Kończę pisać pracę i…

– Nigdy nie zrozumiem, dlaczego w ogóle zawracasz sobie głowę tą magisterką.

Mam ochotę bronić swojej decyzji, lecz ostatecznie przełykam ripostę. Wszystko miało sens, kiedy robiłem licencjat na dwóch kierunkach, z biznesu i zarządzania energią. To jeszcze pokrywało się z planem, jaki ojciec dla mnie przygotował. Studia magisterskie w Berkeley już nie. Zgodnie z jego grafikiem powinienem teraz zarządzać działem naszej firmy.

– Nie zaczynajmy – mówię w końcu, z irytacją przeczesując palcami włosy, które sięgają już niemal ramion.

– Musisz iść do fryzjera – stwierdza nagle tata, przenosząc uwagę z powrotem na swoją teczkę. – Jak już mówiłem, niedługo skończysz studia. Czas wrócić na właściwe tory.

– Jestem na właściwych torach. – Odchrząkuję i nie patrzę mu w oczy. – I nie mam pewności, co będę robił dalej.

Kłamstwo. Doskonale wiem, co będę robił: doktorat z klimatologii. Tyle że nie jestem teraz w nastroju na kłótnię. Nie widziałem ojca od dawna. Wolałbym już porozmawiać o szansach Cowboysów w dogrywce. O Longhornsach. O jego golfowym swingu. O czymkolwiek innym niż moja kariera – niż nasze sprzeczne opinie na temat tego, czym się powinienem zajmować.

Ojciec podnosi wzrok i spogląda na mnie spod przymrużonych powiek.

– Nie masz pewności? Co chcesz przez to powiedzieć, do cholery? Teraz, kiedy Owen jest w Senacie, potrzebujemy cię, żebyś zarządzał naszym oddziałem na Zachodnim Wybrzeżu. Wiesz o tym.

Nutka dumy w głosie ojca, kiedy wspomina mojego starszego brata Owena, działa mi trochę na nerwy. O mnie od dawna nie wyraża się w taki sposób. Dezaprobata, odraza, frustracja – to wszystko, czego mogę się po nim spodziewać, odkąd postanowiłem kontynuować studia w Berkeley zamiast zacząć pracę w Cade Energy.

– Tato, nie wiem, czy… – Waham się. Następne słowa mogą okazać się bombą, a ja nie jestem pewien, czy powinienem detonować ją tak wysoko w powietrzu. – Może ja się nie nadaję do tej pracy.

– Jak to nie nadajesz się? – Zamyka teczkę i posyła mi gniewne spojrzenie. – Jesteś Cade’em. Urodziłeś się do tej posady, dosłownie.

– Porozmawiajmy o tym kiedy indziej.

– Nie. Porozmawiamy teraz. Chcę wiedzieć, dlaczego firma zbudowana od zera przez całe pokolenia Cade’ów nie jest dostatecznie dobra dla ciebie.

– Tego nie powiedziałem. Po prostu nie jestem pewien, czy akurat ja nadaję się do prowadzenia firmy wydobywającej ropę i gaz. Nie wiem, czy paliwa kopalne powinny być głównym źródłem energii tego kraju. Myślę, że zdecydowanie należałoby przerzucić się na czystą energię, taką jak słońce czy wiatr.

Po moich słowach, które na dobrą sprawę są wyrazem buntu wobec jednego z najpotężniejszych baronów naftowych Ameryki, zapada głęboka cisza.

– Do kurwy nędzy, chłopcze, o czym ty mówisz? – warczy, a jego głos odbija się od ścian, uwięziony w luksusowej kabinie. – Skończysz te cholerne, bezużyteczne studia i najszybciej jak to możliwe zaczniesz pracę w naszym biurze w Kalifornii. Nie mam czasu na ten twój wiatr, powietrze i całe to idiotyczne, śmierdzące końskie gówno, którego uczą cię w Berkeley.

– Idiotyzmem jest wierzenie, że nasza planeta będzie działać w nieskończoność na truciźnie. Gdybyś chociaż posłuchał moich pomysłów, jak przejść na czystą energię…

– Ropa była dla ciebie dostatecznie czysta, kiedy opłacała twoją wyszukaną edukację, co? Oraz twoje wycieczki, samochody i ubrania. Wtedy nie była trucizną, prawda?

– Nie żebym się spodziewał, że zauważysz, ale sam płaciłem czesne – poprawiam tatę miękko. Zanim jednak ma okazję werbalnie wyrazić malującą się na jego twarzy pogardę, zza zasłony wychyla się stewardesa w uniformie.

– Dotarliśmy na miejsce, panie Cade – informuje.

Ojciec wstaje i uderza kolanem w stolik. Dokumenty spadają, mnóstwo papierów ląduje na grubym dywanie. Pochylam się, żeby je podnieść, i chowam pliki z powrotem do teczki, rejestrując pewne słowa z kartki na wierzchu. „Rurociąg. Korpus Inżynieryjny Armii. Miejsce pochówku przodków. Prawa do wody. Wpływ na środowisko”.

– Tato. – Zmuszam się do oderwania wzroku od strony i przeniesienia go na ojca. – Gdzie jesteśmy i co tutaj robimy?

Nie odpowiada przez chwilę, ale wyciąga rękę, więc niechętnie podaję mu teczkę.

– Jesteśmy w Arizonie. – Zdejmuje marynarkę z wieszaka na ścianie i zakłada ją. Nadal świetnie się trzyma, a ten garnitur z pewnością kosztował dostatecznie dużo, by odjąć dziesięć lat każdemu mężczyźnie. – Budujemy nowy rurociąg i powiedzmy, że, uhm, Indianie są dość niespokojni. – Uśmiecha się, wyraźnie rozbawiony, jednak poważnieje, gdy widzi, że nie podzielam jego uczuć.

– Ta notatka odnosi się do Apaczów – odpowiadam, marszcząc brwi.

– Dopóki nie zmężniejesz i nie zaczniesz faktycznie robić czegoś dla Cade Energy, ta notatka to przede wszystkim nie twój zawszony interes. Ale tak, po to tu jestem. Jeśli myślą, że ich mały protest zatrzyma mój rurociąg, to powinni pomyśleć jeszcze raz.

– Budujemy rurociąg zakłócający święte miejsca pochówku? – Oburzenie i gniew niemal mnie dławią. Oraz wstyd, że moje nazwisko jest powiązane z czymś tak ohydnym. – Czy to zagrozi ich źródłom wody?

– Budujemy rurociąg do przesyłania gazu ziemnego, który będzie transportował pół miliona baryłek dziennie i stworzy tysiące miejsc pracy. – A zastanowiłeś się nad jego wpływem na środowisko?

– A co z wpływem na ekonomię? – kontruje ostro. – Gdybyś robił coś poza siedzeniem cały dzień przy komputerze i studiowaniem, wiedziałbyś, jak to jest być odpowiedzialnym za tysiące rodzin. Za tysiące źródeł utrzymania. Mieć udziałowców, którzy oczekują profitów. A dla nich jakaś rzeka w rezerwacie znaczy jeszcze mniej niż dla mnie. To moja praca, Maximie.

– Twoją pracą powinno być też dopilnowanie, żeby gazociąg nie zanieczyszczał czyjejś wody.

– Nie mam czasu, żeby się z tobą kłócić. – Kieruje się do wyjścia. – Możesz zostać tutaj, podczas gdy ja będę załatwiał swoje sprawy, albo wysiąść, jak sobie chcesz. Miejsce budowy znajduje się w pobliżu rezerwatu, a według naszego brygadzisty te indiańskie kobiety mają najlepsze ci…

– Przestań. – Przełykam odrazę i idę za nim po krótkich schodach opuszczonych z pokładu. – Nie chcę wiedzieć, co twój brygadzista myśli o kobietach. – Taaa, jasne. Na pewno chciałbyś zamoczyć – odzywa się uszczypliwym tonem.

– Och, oczywiście, uwielbiam kobiety. Za bardzo, żeby okazywać im brak szacunku.

– Trzeba było nie wysyłać cię do Berkeley – mamrocze ojciec, wsiadając na tylne siedzenie czekającego na nas czarnego escalade’a. – Ta szkoła dla pizd zrobiła z ciebie mięczaka.

– Nigdzie mnie nie wysłałeś. – Odjeżdżamy z lądowiska, a ja patrzę na przemykający za oknem pustynny krajobraz. – A posiadanie zasad to nie to samo co bycie mięczakiem.

– Wiesz, Maxim, na czym polega twój problem?

– Zapewne zaraz się dowiem.

– Nie jesteś dostatecznie bezwzględny. Myślisz, że twój brat dorobił się stołka w Senacie zamartwianiem się o jakieś źródła wody albo miejsca pochówku w rezerwacie? – Nim zdążę odpowiedzieć, ojciec kontynuuje: – Oczywiście, że nie. Polityka wymaga jaj ze stali, a Owen je ma.

– Cieszę się, że przynajmniej jeden z nas cię nie zawiódł.

– Jeżeli „nie nadajesz się” do rodzinnego biznesu i uważasz się za zbyt delikatnego do polityki, to co zamierzasz robić?

Ojciec nie jest gotowy, żeby usłyszeć o moich planach, a ja nie mam pewności, czy w ogóle chcę mu o nich opowiadać. Pozwolę, żeby moje czyny mówiły za siebie. Za mnie.

– Co u mamy? – Bezwstydnie zmieniam temat, gdyż ten ewidentnie prowadzi donikąd.

Jego twarz łagodnieje, twardość ustępuje emocji będącej być może jedyną zaletą tego człowieka. Uwielbia moją matkę. To chyba ostatnia rzecz, która nie została w nim spaczona.

– W porządku. – Odchrząkuje i spogląda na krajobraz, tak jak wcześniej ja. – Tęskni za tobą.

– Na pewno niedługo wpadnę w odwiedziny.

– Zabolało ją, kiedy nie przyjechałeś do domu na święta.

– Czy nie zabolałoby jej bardziej patrzenie, jak skaczemy sobie do gardeł?

Natychmiast żałuję tych słów. To tyle, jeśli chodzi o zmianę tematu. Nieważne, co zrobię, zawsze wracamy do tego samego – że nie jestem dostatecznie dobry, że nie zadowalam ojca, że poniosłem porażkę. Że on jest mną rozczarowany. Że używa pieniędzy, by mnie przycisnąć i nagiąć do swojej woli.

No cóż, ja się nie ugnę. Jeśli ojciec uważa, że nie jestem bezwzględny, to najwyraźniej nie przyglądał mi się dość uważnie. Pod tym względem biję mojego brata na głowę. Owen łykał każdy okruch rzucony przez tatę i podążał wyznaczoną dla niego ścieżką. Jaja ze stali? Dobre sobie. Ukochany tatuś praktycznie kupił mu to miejsce w Senacie. Jeśli chcę pójść własną drogą, będę musiał za to zapłacić. I nie mam nic przeciwko temu.

– Boże, Maxim – odzywa się ojciec niskim, pełnym frustracji głosem. – Myślałem, że ta podróż może… – Kręci głową, ostatecznie nie dzieląc się ze mną swoimi nadziejami. – Co się z tobą stało? Co się stało z nami, synu? Kiedyś polowaliśmy razem. – Chichocze i posyła mi uśmieszek. – Cholera, jesteś świetnym strzelcem. Potrafiłbyś odstrzelić skrzydła musze. No i to łowienie ryb w Bighorn!

Tamtego wieczoru upiekliśmy nasze zdobycze nad ogniskiem. W milczeniu kontempluję wspomnienie, wciąż czując smak ryby, śmiechu i zażyłości, która wówczas przychodziła nam tak łatwo.

– A pamiętasz ten tydzień, kiedy oswajaliśmy Thundera? – pyta ojciec.

– Ten koń był półarabem, a półdemonem – przypominam, parskając śmiechem.

– Ale z nami nie miał szans. Pokonaliśmy go, razem.

Przed moimi oczami pojawia się Thunder stający dęba, a jego rżenie brzmi jak bojowy okrzyk. Przez tamten tydzień na naszym ranczu w Montanie ojciec i ja na zmianę ujeżdżaliśmy konia, zakładaliśmy mu uprząż, trenowaliśmy i oswajaliśmy, aż w końcu tata mógł poprowadzić go na linie wokół zagrody, a duch Thundera stał się równie spokojny jak jego lekki trucht. Posłuszny. Złamany.

Tego samego tata chciał ode mnie. Chciał, żebym truchtał potulnie z lejcami ojcowskiej władzy na szyi.

– Ten koń nie miał z nami szans. Razem możemy wszystko – kontynuuje. – Zarządzaj ze mną Cade Energy, Max.

Prawie daję się nabrać. Kiedy pieniądze nie działają, ojciec sięga po drugą, ostatnią broń: moją miłość do niego. Wymachuje mi przed nosem swoimi uczuciami i aprobatą jak dojrzałym, kuszącym owocem. Po prostu ugryź. Kusząca wymiana, moja wola za jego wolę. Zrób, co mówi. Bądź tym, kim chce, żebyś był, a znowu pokocha cię tak jak kiedyś. Ale za dużo już widziałem, za bardzo się zmieniłem. Nasze oczy, włosy, kości, nasza natura mogą być takie same, lecz ja spędziłem lata, zapuszczając się poza bezpieczne granice wytyczone przez ojca. To mnie rozwinęło, uczyniło mężczyzną – a ten mężczyzna nie jest moim ojcem.

Nie odpowiadam, wzrok mam wciąż utkwiony w krajobrazie przesuwającym się za przyciemnioną szybą. Kiedy podjeżdżamy na miejsce budowy, nadal zastanawiam się nad odpowiedzią, która nie spowoduje walki na tylnym siedzeniu samochodu.

Na pustynnym terenie tłoczy się kilka setek ludzi. Buldożery oraz auta ciężarowe stoją nieruchome i ciche, przy każdym znajdują się ciemnowłosi protestujący. Jedni obejmują rękoma siłowniki buldożerów, inni tworzą grupki i zamykają maszyny w kręgach. Niektórzy przykuli się do ciężarówek, uniemożliwiając im jazdę. Protestujący trzymają transparenty i chwytają się jedni drugich, tworząc ludzki mur wokół placu budowy. Tu i ówdzie zauważam vany mediów z antenami satelitarnymi oraz czających się w pobliżu eleganckich dziennikarzy uzbrojonych w mikrofony. Wszystko to otaczają policjanci, spokojni funkcjonariusze z pozbawionymi wyrazu twarzami. Trudno powiedzieć, czy są tu po to, by chronić, czy po to, by grozić.

Najwidoczniej wiele zależy od tego, po czyjej stronie jesteś. – Jasna cholera – mamrocze ojciec. – Te ciężarówki mają pracować.

Do escalade’a podchodzi znajomo wyglądający mężczyzna, twarz ma wykrzywioną irytacją i niepokojem. Zatrzymuje się przy drzwiach, czekając, aż ojciec wysiądzie. Tata opuszcza szybę do połowy i nawet nie zadaje sobie trudu pochylenia się w kierunku mężczyzny. Facet reaguje wyraźnym gniewem, lecz szybko udaje mu się nad nim zapanować. Zachowuje się wyjątkowo potulnie wobec kogoś, kto ledwie raczy go zauważyć.

– Panie Cade – mówi z udawanym spokojem, przysuwając się do okna tak blisko, by ojciec go usłyszał.

– Beaumont – odpowiada tata, a dźwięk tego nazwiska budzi moje wspomnienia. To lider oddziału, którego poznałem na jednym z firmowych pikników organizowanych w naszym kompleksie w Dallas. – Mówiłeś, że masz sytuację pod kontrolą. Nie chciałbym w takim razie zobaczyć czegoś, co uważasz za katastrofę.

Beaumont odchrząkuje i poluźnia kołnierzyk.

– Sytuacja była pod kontrolą – sprostowuje. – Działaliśmy zgodnie z grafikiem. Wczoraj dowiedziałem się o planowanym proteście i natychmiast skontaktowałem się z biurem. Myślałem, że kogoś wyślą. Nie przypuszczałem, że przyleci pan osobiście.

– Ja jestem „kimś” – prycha ojciec. – Kimś, kto dba, żebyś był w pogotowiu. Musiałem zobaczyć to cholerstwo na własne oczy. Co to za ludzie? – Głównie mieszkańcy rezerwatu – oznajmia Beaumont. – Ale przyjechali też studenci z lokalnych uniwersytetów. Jak pan widzi, niektórzy przykuli się do sprzętu. Inni przyszli tu prosto z biegu.

– Z jakiego biegu? – pytam z zacienionego kąta po drugiej stronie tylnego siedzenia.

Beaumont zerka w moją stronę i mruży oczy, przenosząc wzrok na ojca.

– Uhm, proszę pana – zaczyna ostrożnym tonem i z jeszcze większą rezerwą na twarzy. – Chce pan porozmawiać o tym później czy…

– W porządku – przerywa mu ojciec niecierpliwie. – Możesz mówić przy nim swobodnie. To mój syn Maxim.

– Och, rzeczywiście. – Beaumont odpręża się i lekko pochyla przede mną głowę, jakbym był jakimś księciem. – Dobrze cię znowu widzieć, Maximie. Jak tam w Berkeley?

– Bieg? – Ignoruję uprzejme pytanie i naciskam dalej, by uzyskać informację, o którą pytałem. – Jaki znowu bieg?

– No cóż, eee, niektórzy z nich nazywają siebie obrońcami wody – odpowiada Beaumont. – Zwiększają świadomość społeczną tymi swoimi maratonami. Dzisiaj ukończyli kolejny.

Wskazuję głową na auta mediów.

– Najwyraźniej faktycznie kogoś uświadomili w sprawie rurociągu. – W ogólnym rozrachunku to drobnostka – upiera się Beaumont. – Starzy Indianie i grupka dzieciaków z rezerwatu, którzy martwią się o coś, do czego prawdopodobnie nigdy nie dojdzie.

– Masz na myśli wyciek? – pytam. – Obawiają się, że ich główne źródło wody zostanie zanieczyszczone? O to ci chodzi?

Beaumont odrywa wzrok od mojej gniewnej twarzy i przenosi go na ojca. Spojrzenie, jakie mu posyła, mówi: „Czyją stronę tak właściwie trzyma twój syn?”.

„Nie twoją, tego możesz być cholernie pewien”, odpowiadam w duchu.

– Jesteśmy przygotowani, tak? – pyta tata, ignorując epizod rozgrywający się pomiędzy mną a jego korporacyjnym podnóżkiem.

– Tak, proszę pana. – Na twarzy Beaumonta pojawia się uśmieszek. – Wszystko na miejscu. Wystarczy jeden telefon i…

– Słyszycie mnie?! – krzyczy ktoś przez megafon, przerywając zapewnienia mężczyzny. – Widzicie mnie?!

Ojciec opuszcza szybę na sam dół i wychyla się do przodu, żeby zobaczyć, do kogo należy głos. Robię to samo i zamieram.

To dziewczyna. Młoda kobieta, której twarz i postawa emanują jakąś siłą. Wygląda zjawiskowo w świetle późnego popołudnia, podkreślającym wyraziste kości policzkowe. Wiatr nie tylko niesie jej słowa, ale też bawi się włosami, porywając ciemne kosmyki do tyłu niczym proporzec na polu bitwy.

Kobieta zdaje się kontrolować żywioły z taką samą łatwością, z jaką kontroluje uwagę tłumu, stojąc na kopcu ziemi, który służy jej za scenę. Nawet gdyby nie znajdowała się nieco wyżej, i tak górowałaby nad wszystkimi. Jest jak linia koloru naniesiona na pustynny krajobraz, postać odrealniona przez grę światła w chmurach pyłu.

– Pytam, słyszycie mnie?! – powtarza głośno, z większym żarem. – Widzicie mnie?! Bo wydaje mi się, że nie!

Ma na sobie czarną koszulkę z napisem „REZpektuj naszą wodę”, wetkniętą za pas zwiewnej, wzorzystej spódnicy, której rąbek dotyka sięgających kolan skórzanych indiańskich mokasynów. Jest idealną mieszanką przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Skórę wokół lewego oka zdobią gwiazdki, a od prawego rozchodzą się kolorowe linie.

Gwiazdy i pasy.

Dociera do mnie, że szczerzę zęby, rozbawiony humorem wymalowanym na jej skórze, niemym komentarzem na temat patriotyzmu i kolonializmu, zawierającym prawdopodobnie także tuzin innych podtekstów.

– Nie sądzę, że widzicie… – kontynuuje. – Skoro korporacje budują rurociągi na ziemiach, które obiecano chronić.

Tłum wydaje krótki okrzyk.

– Nie sądzę, że widzicie…! – krzyczy dziewczyna do megafonu. – Skoro moi przodkowie nie mogą zaznać spokoju na ziemi, za którą przelewali swoją krew, bo ciężarówki i pługi rozgrzebują ich groby.

Zgromadzeni ludzie odpowiadają połączeniem angielskiego i nieznanego mi języka, ale ewidentnie zgadzają się ze słowami dziewczyny, zachęcają, by mówiła dalej.

– Cztery lata temu – odzywa się. – W dniu takim jak dzisiaj moja matka pojechała do Seattle na protest bardzo podobny do tego. Nigdy nie wróciła. Opuszcza megafon i spogląda w dół. Nawet stąd widzę, jak trzęsą jej się ręce, kiedy znów podnosi urządzenie do ust.

– Nasze kobiety znikają – mówi głosem drżącym, lecz zaciekłym. – I nikt się tym nie przejmuje. Nikt ich nie szuka. Nikt nie wypowiada ich imion, ale ja to zrobię. Liana Reynolds. Nie odzyskałam jej ciała, ale zostało mi jej imię, więc przyszłam tutaj, na święte ziemie, i wypowiedziałam je szeptem, by niesione wiatrem dotarło do przodków. Poprosiłam, żeby odzyskali ducha mojej mamy. Żeby mogła wrócić do domu.

Kręci głową, nie zwracając uwagi na płynące łzy.

– Przybyłam tutaj, by opłakiwać stratę. Kiedy nadszedł czas na mój rytuał przejścia, na przemianę z dziewczynki w kobietę, przyszłam tu, by tańczyć. Tutaj modlimy się, tutaj bierzemy śluby. Ziemia, na której stoicie, to nasze ławki. Drzewa wokół was to nasze wieże. Znajdujecie się w naszym kościele.

Głos kobiety władczo rozbrzmiewa w ciszy. Słyszymy w nim cierpienie. Tym razem nie ma żadnych okrzyków w odpowiedzi, żadnych uniesionych pięści. Tylko spuszczony wzrok, potrząsanie głowami.

– A człowiek wybrany, żeby nas reprezentować… – kontynuuje, jej rysy twardnieją we wściekłości. – Jest tym, który nas zdradził. Senatorze Middleton, wstydź się! Sprzedałeś naszą ziemię Warrenowi Cade’owi. Oddałeś ziemię, na której obiecano nam ochronę. Nie była twoja, nie miałeś prawa nią rozporządzać!

Powietrze drży od wagi tych słów i, zupełnie jakby to dziewczyna go przyzwała, pustynny wiatr porywa ciemną rzekę jej włosów i targa nią jak żałobnym woalem.

– Nie była twoja! – powtarza z większym zacięciem. – Kłamca. Oszust. Złodziej.

Tłum odpowiada niczym echo, jak gdyby ćwiczył to tysiące razy.

– Kłamca! Oszust! Złodziej!

– Nie obchodzimy cię dlatego, że nigdy nas nie widziałeś? – kontynuuje dziewczyna. Jej głos nawet przez megafon brzmi teraz jak szept. Jakby nie chciała zadawać tego pytania, bo już zna odpowiedź. – No to zobacz nas teraz! – krzyczy z nowym wigorem. – Spróbuj zignorować nas dzisiaj, kiedy walczymy o to, co nasze. O to, co nam obiecano. Nie damy się przepędzić. Nie możesz odrzeć nas ze wszystkiego. Nie możecie ukraść przepowiedni, które oświetlają naszą drogę.

W odpowiedzi rozlega się kilka okrzyków, po których dziewczyna przemawia dalej.

– Przepowiednie mówią o pokoleniu, które powstanie, by bronić, by walczyć, by odzyskać to, co utracone! – woła, a łzy dalej płyną strużkami po jej twarzy. – Ja należę do tego pokolenia.

Rozlega się kolejny chóralny okrzyk.

– Jesteśmy tymi, którzy mówią „dość”. – Spogląda na zgromadzonych jak generał szukający słabości, którą należy wyplenić, i siły, którą należy wykorzystać. – Wołajcie ze mną. Dość! Koniec!

– Dość! Koniec! – wtóruje tłum.

– Dość! Koniec!

– Dość! Koniec!

– Tu be hi’naah! – krzyczy dziewczyna, wyrzucając pięść w powietrze. – Woda jest życiem!

– Tu be hi’naah!

– Woda jest życiem!

Wśród burzy oklasków dziewczyna schodzi ze wzniesienia i dołącza do rzędu protestujących trzymających się pod ramię i blokujących ciężarówki.

– Zrób to – odzywa się ojciec twardym, gniewnym tonem. – Myślą, że mogą spieprzyć mój grafik? Chcą się ze mną bawić? Nie wiedzą nawet, od czego zacząć. Dzwoń.

Beaumont kiwa głową, wybiera kilka cyfr w telefonie i podnosi go do ucha.

– Zaczynajcie – mówi.

– Tato, co ty robisz? – pytam, odrywając wzrok od sceny za szybą.

Ojciec posyła mi gniewne spojrzenie, usta zaciska w surową, wąską linię.

– Po prostu mam jaja ze stali, synu – odpowiada ze zmrużonymi oczami. – Jaja ze stali.

Szczekanie psów odwraca moją uwagę od kamiennej twarzy ojca. Stado dobermanów na smyczach wypada z ciężarówek otaczających plac budowy. Policjanci w usztywnianych kamizelkach stają naprzeciwko protestujących, twarze mają rozmyte przez przyłbice z pleksi.

– Tato, nie!

Ledwie wypowiadam te słowa, pierwszy strumień gazu przecina powietrze.

– Nikomu nie stanie się krzywda. Zostali wyraźnie poinstruowani, by zachować porządek i zastraszyć protestujących, jeśli będzie to konieczne, ale nikt nie ucierpi.

– Nie możesz być aż tak naiwny. Takie sytuacje eskalują w mgnieniu oka. Jeden niewłaściwy ruch i padną strzały, psy zaczną gryźć, a ty skończysz z pozwem.

Nie wspominając już o wyrzutach sumienia, jednak nie mam pewności, czy mój ojciec nadal potrafi je odczuwać. Nigdy nie sądziłem, że jego bezwzględność przybierze taką postać – że zacznie tyranizować niewinnych ludzi.

– Pozwem? – prycha. – Jak myślisz, synu, po czyjej stronie stoi prawo?

Na widok tego, co się dzieje za oknem, natychmiast atakują mnie bezradność, poczucie winy i wstyd. Liczni protestujący nie zdążyli osłonić twarzy przed gazem i wrzeszczą teraz, desperacko trąc oczy. Kolejna grupa wysuwa się naprzód i staje na drodze ciężarówki budowlańców – oraz na drodze czegoś, co wygląda na gumowe pociski. Zgrzytam zębami, kiedy właśnie w tym gronie dostrzegam dziewczynę przemawiającą chwilę temu. Dobermany zwracają się w stronę protestujących, odsłaniają kły i ruszają na nich.

Ruszają na nią.

Nie myślę o granicy, którą przekraczam, ani o ojcu, architekcie tego okrutnego chaosu. Nie zastanawiam się nawet nad własnym bezpieczeństwem, tylko nad ich.

Jej.

Słowa młodej kobiety dudnią mi w uszach, pulsują w żyłach.

„Dość! Koniec!”

„Słyszycie mnie? Widzicie mnie?”

Nie mogę wyrzucić z głowy wspomnienia jej dumnej sylwetki rysującej się na tle horyzontu, kiedy stała na kopcu ziemi. Nie mogę zapomnieć tragicznej historii, którą wykrzyczała na wietrze.

„Słyszę cię”.

„Widzę cię”.

Otwieram gwałtownie drzwi i nim się obejrzę, już pędzę przez piasek i pył.

Nadchodzę.

2 - LENNIX

Tysiące igieł przeszywają moje oczy. Trę powieki knykciami, choć dzięki naszym treningom wiem, że tylko przemycie ich wodą może pomóc. Przygotowanie na gaz łzawiący i starcie się z nim w rzeczywistości to dwie zupełnie różne rzeczy. Lekcja numer jeden w nieposłuszeństwie obywatelskim. Nie jestem pewna, czy jakakolwiek liczba treningów mogłaby przygotować mnie na widok pyska warczącego psa trzymanego na niepokojąco cienkiej smyczy. Chwieję się, mocno zaciskając powieki, i nagle w coś uderzam.

– Przepraszam – sapię, odruchowo wyciągając ręce, żeby odsunąć się od osoby, na którą wpadłam.

Ostrożnie otwieram oczy i widzę górującego nade mną młodego mężczyznę. Biorąc pod uwagę, że tkwię w środku buntu, ramię w ramię w innymi protestującymi, warczące dobermany znajdują się już bardzo blisko, w powietrzu wciąż unosi się gaz łzawiący, to z pewnością nie jest dobry moment, aby zauważyć, że niezły przystojniak z tego kolesia. I naprawdę ładnie pachnie.

– Uhm… Eee, h-hej – jąkam się. – Z-znaczy… Cześć.

Idiotka. Ofiara losu. Dopiero co wygłosiłam żarliwą przemowę, od której wciąż ściska mnie serce i policzki są mokre od łez, a teraz zapominam języka w gębie, bo jakiś seksowny facet dołączył do protestu przeciw budowie rurociągu?

– Wszystko w porządku? – pyta głosem głębokim i ochrypłym, z nieznacznym śladem akcentu.

Teksas? Przyjechał aż z Teksasu, żeby nas wesprzeć?

– Uhm, tak. – Kolejny raz pocieram oczy. – Prawie.

Znów wracam – dosłownie i w przenośni – do tej sceny z koszmaru pełnej kopniaków, krzyków, pokrytych pianą psich pysków i policjantów uzbrojonych w gaz łzawiący.

– Cholera!

Z prawej strony pada przekleństwo, a grymas bólu przeszywa twarz Jasona Paula, jednego z protestujących i mojego nauczyciela od czwartej klasy. Z trudem udaje mu się wyrwać rękę z uścisku psich kłów. Serce podchodzi mi do gardła, kiedy zauważam przed sobą warczącego dobermana. Bardzo wysoki i bardzo ładnie pachnący facet odpycha mnie do tyłu i sam zostaje ugryziony w przedramię, zanim policjant pociąga za smycz. Nie mam czasu podziękować za ratunek ani przeprosić, że z mojego powodu stała mu się krzywda. Zostaję popchnięta do przodu, ktoś wykręca mi ręce za plecami i zapina kajdanki na nadgarstkach.

– Co ty robisz?! – krzyczę przez ramię na funkcjonariusza. – Ten protest jest pokojowy, mamy prawo tu być!

– To prywatna własność, panienko – syczy mi złośliwie do ucha. – Najwidoczniej nie załatwiliście wszystkich pozwoleń.

– Zaszła jakaś pomyłka – mówi Wysoki i Ładnie Pachnący, kiedy zakuwają też jego.

– Później będziesz się tłumaczyć. – Policjant popycha go w kierunku vana. – Lepiej dzwoń po prawnika.

– Uwierz mi, nie chcecie mieć do czynienia z moim prawnikiem – odpowiada chłopak, a jego głos jest równie ostry jak spojrzenie, które posyła gliniarzowi. – Puść mnie. Ich też puść i nie pieprz bzdur o jakichś pozwoleniach. Dobrze wiem, o co tu chodzi – Chodzi o to – odzywa się policjant, zmuszając nieznajomego do schylenia głowy i wpychając go do auta – że masz prawo zachować milczenie.

Sześcioro z nas zajmuje znajdujące się w środku ławki, po trzy osoby z każdej strony, twarzami do siebie. Policjanci dają nam butelki z wodą, żebyśmy w miarę możliwości wypłukali sobie gaz łzawiący z oczu. Teoretycznie przygotowywaliśmy się na ten moment, ale nie sądzę, by ktokolwiek z nas naprawdę spodziewał się aresztowania. A nawet gdyby się spodziewał, to i tak nie postąpilibyśmy inaczej. Ta sprawa dotyczyła wszystkich, którzy siedzą teraz w samochodzie. Budowa rurociągu zagroziłaby zapasom wody w rezerwacie. Zbezcześciła święte miejsca pochówku. Dorastaliśmy, pijąc z tego strumienia. Zanurzając się w nim podczas ceremonii, które wyznaczały przełomowe momenty naszego życia. Każde z nas miało powód, żeby tu być.

Poza nim.

Teraz, kiedy już nie otaczają nas psy i nie dusimy się od gazu, przyglądam mu się uważniej. W całym tym zamieszaniu uchwyciłam tylko ogólny seksapil jego osoby, ale w tym momencie, gdy oboje siedzimy zakuci i zamknięci w radiowozie, mam mnóstwo czasu, żeby zlustrować go dokładniej. A przynajmniej tyle czasu, ile potrwa droga na posterunek.

Ma twarz jak z okładki magazynu. Nie do końca jak model, ale zdecydowanie to twarz „kogoś”. Taka z tych, które powinno się znać. I nie chodzi tu o to, jak bardzo jest przystojny, choć nie mogłabym przecenić wrażenia, jakie robią na mnie jego ciemne, lekko rdzawe włosy wijące się wokół uszu i dalej w dół karku. Albo te zielone oczy o barwie perydotu, który wydobywamy z naszych świętych wzgórz, czy idealnie kanciasta szczęka. Ma w sobie coś jeszcze – budzi nieodparte poczucie, że jeśli skupisz się tylko na tej twarzy oraz, powiedzmy sobie szczerze, fantastycznie zbudowanym ciele, wyrazistych mięśniach i obłędnie szerokiej klatce piersiowej, to przegapisz najważniejsze.

– Więc przyjechałeś na protest aż z Kalifornii? – Kiwam głową w kierunku koszulki Berkeley rozciągniętej na jego klacie.

– Uhm, tak – odpowiada, wiercąc się na ławce.

– To wspaniale, że ludzie w całym kraju dowiadują się o tym rurociągu. – Pan Paul uśmiecha się do kolesia z okładki. – I przyjeżdżają nas wspierać. Dziękujemy.

– Mhm – mamrocze chłopak. – Jak długo walczycie o to z, uhm… Cade’em?

Kieruje pytanie do całej naszej piątki, ale ja odpowiadam pierwsza.

– W zeszłym roku senator Middleton sprzedał ziemię Cade Energy – wyjaśniam. – Oczywiście jak zwykle lekceważąc fakt, że miała być chroniona. Że nie należy do nich.

– Ich obietnice – odzywa się pan Paul, wykrzywiając usta w gorzkim grymasie – nie są warte więcej niż papier z zapisem każdego traktatu, który złamali. Senator Middleton przepchnął budowę rurociągu, dołączając ją w ostatniej chwili do innego projektu ustawy, która już miała poparcie. – Decyzja zapadła, nim się obejrzeliśmy – dodaję. – Natychmiast zaczęliśmy się organizować, ale na każdym kroku Cade ma swoich polityków, Korpus Inżynieryjny Armii, lokalną policję. Wszyscy siedzą mu w kieszeni. Ale najlepsze jest to, że tak naprawdę mógł przekierować to dziadostwo. – Dlaczego tak twierdzisz? – pyta koleś z Berkeley.

– Według pierwotnego projektu rurociąg miał przebiegać w pobliżu przedmieścia jakieś dziesięć mil na północ stąd – odpowiadam. – Nie w pobliżu źródła wody ani niczego takiego, ale tamtejsi mieszkańcy nie chcieli go. I zgadnij co? Nie dostali. Nie musieli nawet protestować. Po prostu powiedzieli „nie”.

– Zdaje się, że ich głos brzmi donośniej niż nasz – zauważa pan Paul.

– To mi zakrawa na rasizm środowiskowy.

– To jest rasizm środowiskowy – poprawiam przystojniaka. – Ale nie ustąpimy.

– Nigdzie się nie wybieramy. Wiemy, jak trwać przy swoim. – Pan Paul dumnie podnosi głowę. – Nasze plemię poddało się ostatnie. Płynie w nas krew wojowników.

– Co ma pan na myśli? – pyta Berkeley.

– Geronimo był ostatnim Indianinem, który oficjalnie poddał się rządowi Stanów Zjednoczonych. Był Apaczem.

– Wow. Nie wiedziałem.

Van się zatrzymuje, przez tylną szybę widzę niewielki posterunek policji.

Dostanę szlaban na najbliższy czas. Nadchodzi… życie, co tu dużo mówić.

Mój ojciec wiedział o biegu. Założyłam sponsorującą to wydarzenie organizację dla młodych aktywistów, REZpektuj Wodę, ale zataiłam przed nim informację o tym, że zamierzam uczestniczyć w proteście, z psami, gazem łzawiącym i całą resztą atrakcji. Kiedy pozwolą nam wykonać jeden telefon, może po prostu zrezygnuję i spędzę ostatni rok szkoły średniej w areszcie. To na pewno nie zaszkodzi mi w przyszłości, prawda? Który szanujący się ośrodek szkolnictwa wyższego nie przyjmuje karanych kandydatów?

– Wychodźcie – warczy policjantka stojąca przy drzwiach. Jej głos jest szorstki i niecierpliwy, a monobrew zmarszczona.

Cała nasza szóstka zmierza ku budynkowi posterunku. Policjanci zdają się nie przejmować faktem mojej niepełnoletności i bez żadnych oporów robią mi zdjęcie do kartoteki. Komisariat znajduje się w niewielkim miasteczku i ma tylko jedną celę, do której zostajemy wszyscy wrzuceni. Nie sądzę, żebyśmy przez postawione nam zarzuty faktycznie ponieśli jakieś konsekwencje. Cade chce pewnie tylko nas zastraszyć.

„Próbuj szczęścia, dziany kutasie”.

Może nie mieszkam już w rezerwacie, ale przeprowadzka do ojca nie sprawiła, że przestał być moim domem. Wciąż mieszkałabym tam, gdyby mama… Spycham tę myśl do ciemnej dziury, w której trzymam wszystko to, co naprawdę bolesne. Po co mierzyć się z tym teraz? Muszę zostawić coś dla terapeuty, do którego zacznę chodzić po trzydziestce, kiedy w końcu uznam, że to zbyt wiele, bym mogła poradzić sobie ze wszystkim sama. Moja matka została zamordowana? Zabrana? Porwana?

Zniknęła.

Była jedną z tych „niewidzialnych” kobiet, niesłyszanym głosem. O jej zaginięciu nie informowano w wiadomościach, nie roztrząsano go na świecie. A ja nigdy się z tym nie pogodzę. Nigdy.

Są takie dni, kiedy nie myślę o tym przez całe godziny – nie zastanawiam się, co spotkało piękną kobietę, która tak wiele dała mnie i wszystkim wokół niej. Tak, zdarzają się takie momenty, ale nie ma ich zbyt dużo. Zazwyczaj przypominają mi o niej tysiące różnych rzeczy, a jedną z nich jest moje własne odbicie.

– Jak to miło, że nas rozkuli – mamrocze Berkeley pod nosem, pocierając nadgarstki i przypominając mi o naszej dalekiej od ideału sytuacji. Nie mam pojęcia, jak długo będziemy tkwić w tej celi.

– Dziadostwo boli jak cholera – syczy pan Paul, dotykając zaczerwienionej, przebitej skóry dłoni.

– Potrzebuje pan pomocy lekarskiej. – Podchodzę do krat i zerkam przez ramię na Koszulkę Berkeley. – Ty też.

Berkeley. Sądząc po T-shircie, chłopak jest pewnie w college’u. Czyli w zasadzie to nie chłopak, tylko mężczyzna. Gdyby mój ojciec o tym wiedział, udusiłby mnie, a jego okaleczył.

– Raczej jej nie stracę – odpowiada, spoglądając na zranioną rękę, i unosi kącik ust.

„Skup się na pierwszej pomocy, nie na jego wargach”.

– Hej! – wołam przez kraty. – Potrzebujemy apteczki.

Monobrew z wyraźną przyjemnością podchodzi do celi spacerowym krokiem.

– Panienka wzywała? – pyta. Oho, ktoś tu lubi sarkazm.

– Tak. Dwie osoby są pogryzione przez te bestie, które na nas napuściliście. – Wskazuję kciukiem za siebie. – Pomyślałam, że zrobię wam przysługę i nie złożę pozwu. Nie ma za co.

Policjantka spogląda na pana Paula, który trzyma się za dłoń, a potem przenosi wzrok na Berkeleya. Zatrzymuje go na nim przez chwilę, przyglądając się temu naprawdę spektakularnemu przedstawicielowi męskiego gatunku.

„Nie mogę mieć ci tego za złe, laska”.

– Przyniosę apteczkę i antybiotyk – oznajmia w końcu, po czym odchodzi.

– Prawdziwa z ciebie Florence Nightingale! – wołam za nią i odwracam się z powrotem do współwięźniów. Kolejny van przywiózł więcej protestujących. Robi mi się ciężko na sercu, kiedy widzę moich przyjaciół i sąsiadów za kratami, jak jakiś przestępców. Nie kradniemy. Nie lekceważymy prawa i nie łamiemy danego słowa. To wszystko robiono nam, odkąd pierwszy statek osadników przybił do brzegów Ameryki.

– Gwiazdy i pasy, co? – zagaduje Berkeley z ławki pod ścianą.

Jest jedyną osobą, której nie widziałam nigdy wcześniej. Podchodzę i zajmuję puste miejsce obok niego.

– Słucham? – Opieram plecy o ścianę i podciągam jedną stopę na ławkę. Czekam na wyjaśnienie.

– Gwiazdy. – Wskazuje na swoją skroń. – I pasy. Na twojej twarzy. Namalowałaś je jako przesłanie?

Bystry. Faktycznie musi studiować w Berkeley, to logiczne.

– Nigdy nie twierdziłam, że jestem subtelna – odpowiadam, uśmiechając się sztywno.

– Tak, zauważyłem tę niesubtelną część na proteście – stwierdza z poważną miną, ale jego oczy błyszczą rozbawieniem.

Nie mam ochoty na dyskutowanie o mojej skomplikowanej relacji z ojcami tego kraju i ich pokręconą definicją słów „my, naród”. Wybieram więc prostszą odpowiedź na pytanie zadane przez chłopaka.

– Gwiazdy wzięły się od mojego drugiego imienia – informuję. – Szaman odwiedził nasz rezerwat, kiedy byłam mała, i nadał mi imię Goniąca Gwiazdy.

– Wow, brzmi imponująco.

– Zdradzę ci małą tajemnicę. – Przysuwam się bliżej. – Myślę, że to mogło być ustawione.

– Ustawione?

– Kiedyś marzył mi się zawód astronauty. A wcześniej chciałam zostać klaunem.

– No tak. Kto by nie chciał.

– Ty też o tym myślałeś?

– Nie, są kurewsko straszne. Byłaś dziwnym dzieckiem.

– Z tym nie można się nie zgodzić. – Śmieję się, zaskoczona, że jestem do tego zdolna, prowadząc dziwną rozmowę w celi z kolesiem, którego poznałam nieco ponad godzinę temu. – Więc kiedy miałam jakieś pięć lat, postanowiłam, że zamiast klaunem zostanę astronautką. Wszyscy o tym wiedzieli, więc może szaman po prostu dawał ludziom to, czego chcieli, że tak to ujmę. Trudno powiedzieć.

– Skoro Goniąca Gwiazdy jest twoim drugim imieniem, to jak brzmi pierwsze?

– Lennix. Przez „i”, bo wiem, że pomyślałeś „Lennox”.

– Lennix – powtarza powoli, a sposób, w jaki wydaje się je smakować i badać, sprawia, że czuję dreszcze wzdłuż kręgosłupa. Nigdy wcześniej nie rozmawiałam z takim chłopakiem. Poprawka, z mężczyzną. Chłopcy w szkole w ogóle nie budzili mojego zainteresowania i nie robili na mnie wrażenia. Ale on? Tak, teraz zdecydowanie jestem zainteresowana. I pod dużym wrażeniem.

Skupiam się na jego osobie, kiedy drzwi celi się otwierają i do środka wchodzi młoda kobieta na niebotycznych obcasach. Jej niebieska peruka jest dłuższa niż sukienka, która w poprzednim życiu musiała być serwetką. Chyba widziałam tę dziewczynę parę razy w rezerwacie, na mieście zresztą też. To Indianka i idę o zakład, że gdyby skuć tynk z jej twarzy, okazałaby się całkiem ładna.

Drzwi zamykają się z trzaskiem i kobieta się krzywi. Omiata wzrokiem zatłoczone wnętrze, aż w końcu zatrzymuje go na Berkeleyu. Rozciąga usta w uśmiechu i wciska się na niezupełnie wolne miejsce po jego drugiej stronie, szturchając tyłkiem siedzącego obok chłopaka.

Powoli lustruje wszystko to, co zauważyłam od razu – wyraźnie zarysowane mięśnie, silną klatkę piersiową i ciemne włosy. Kiedy Berkeley odwzajemnia spojrzenie, pozwalając jej napatrzeć się do woli, mam ochotę zerwać lasce tę głupią perukę z głowy i podeptać.

„Bardzo dojrzale, naprawdę”.

– No, no, no – odzywa się dziewczyna powoli i oblizuje lśniące czerwone usta. – Niezły z ciebie towar.

Trzeba oddać Berkeleyowi, że ani na moment nie spuszcza wzroku na jej piersi, które niemal wypadają z głębokiego dekoltu mikroskopijnej kiecki. Patrzy na dziewczynę bez mrugnięcia okiem, zupełnie jakby czekał na ciąg dalszy.

– Nie spodziewałam się znaleźć tutaj kogoś takiego. To chyba mój szczęśliwy dzień.

Kobieta sięga do twarzy chłopaka, ale on łapie ją za nadgarstek, nim zdąży go dotknąć. Przypominające szpony paznokcie zatrzymują się centymetry od jego szczęki. Berkeley odpycha jej rękę i puszcza, starając się zrobić to w miarę delikatnie.

– Och, więc to tak? – Spojrzenie ciemnych oczu dziewczyny jest twarde i błyszczące. – Twoja strata. Mogłabym pokazać ci coś, czego nigdy nie doświadczyłeś.

– Nie mam takiej potrzeby – odzywa się w końcu Berkeley, a w kąciku jego ust czai się lekki uśmieszek. – Ale dziękuję.

– Wydaje ci się, że nie masz. – Laska przysuwa się bliżej, po czym nachyla. Nabieram pewności, że jej biedny dekolt zaraz eksploduje. – Obciągał ci ktoś kiedyś z Pop Rocks?

Berkeley kaszle w pięść. Zauważam uśmiech, który próbuje w ten sposób ukryć.

– Przepraszam?

– Z Pop Rocks – powtarza dziewczyna, uśmiechając się tak szeroko, że dostrzegam brak jednego zęba z tyłu. – Tymi strzelającymi cukierkami. Wiesz, to jedna z tych rzeczy, których „nie powinno się próbować w domu”. Potrzebujesz do tego profesjonalistki.

– Uhm, ja… nie korzystam z usług profesjonalistek – odpowiada. – Więc pierwsze słyszę.

Laska spogląda na mnie spod przymrużonych powiek. Robię to samo, w milczeniu rzucając jej wyzwanie. Przewraca oczami i wstaje. Teatralnie przesuwa zakończone złotem szpony po swoim ciele, po czym przecina celę, kołysząc biodrami, i siada obok kolejnego, niczego niepodejrzewającego faceta.

– No, no, no – odzywa się do niego powoli. – Niezły z ciebie towar.

Berkeley wydaje dziwny, zdławiony dźwięk, więc przenoszę wzrok na niego.

– Z czego się śmiejesz? – pytam, choć kąciki moich ust też niebezpiecznie drgają.

– Pop Rocks – szepcze i szczerzy zęby. – Kto by pomyślał?

Siedzimy razem na ławce oparci o ścianę, z ramionami trzęsącymi się od cichego śmiechu. Zmarszczki rozbawienia pojawiają się wokół tych pięknych jasnozielonych oczu, a mnie nagle ogarnia smutek na myśl, że pewnie nigdy więcej nie zobaczę tego chłopaka. Wiem, że to szalone. Wymieniliśmy tylko kilka słów i znamy się nieco ponad godzinę, ale tak często zostaję uwięziona pomiędzy światami, rozerwana na dwoje. Tak rzadko spotykasz kogoś, kto po prostu cię rozumie, przy kim nie musisz zastanawiać się, czy jesteś tam, gdzie powinnaś. Gdziekolwiek wylądujesz, znajdujesz się we właściwym miejscu.

Myślę, że on mógłby być takim „gdziekolwiek”.

Berkeley też przestaje się śmiać i nie mam pojęcia, jak długo na siebie patrzymy, ale kolejne sekundy zamieniają się w wyraźne napięcie. Które wcale nie jest niekomfortowe. Wręcz przeciwnie, to idealna ekscytacja ogarniająca nas oboje i budząca iskry na mojej mrowiącej skórze.

– Lennix, czy twój tatuś wie, że brałaś udział w proteście? – pyta pan Paul.

To wymowne pytanie niszczy napięcie i rozprasza iskierki. Berkeley mruga szybko, odwraca wzrok i krzyżuje ręce na piersi. Pan Paul spogląda podejrzliwie to na mnie, to znów na chłopaka.

Wow. Sądzę, że nazwanie mojego nauczyciela z podstawówki fiutoblokiem byłoby lekką przesadą, skoro ledwo flirtuję z nieznajomym, ale i tak… Czy on naprawdę musiał wspomnieć o „tatusiu”?

– Uch, wiedział, że będę dzisiaj przemawiać – odpowiadam.

Nie do końca o to pytał, a jego spojrzenie mówi, że doskonale zdaje sobie z tego sprawę.

– Twój tata będzie zły, że protestowałaś? – zagaduje Berkeley.

– Pewnie tak – wzdycham ciężko. – Jest strasznie nadopiekuńczy, odkąd…

„Odkąd mama zniknęła”. Wyjechała, jak dziesiątki razy wcześniej, na protest w Seattle, a potem… nic. Od tamtej pory ojciec próbuje zamknąć mnie pod szklanym kloszem, ale ani myślę mu na to pozwolić. Ma rację. Ten świat nie jest bezpieczny, lecz nie zmienię go na lepszy, wiecznie dmuchając na zimne.

– Przykro mi z powodu twojej mamy.

Zapomniałam już, że musiał słyszeć, jak mówiłam o niej dzisiaj. Podnoszę wzrok, by zobaczyć współczucie przyciemniające jego oczy do barwy leśnej zieleni.

– Dzięki. – Przełykam ból i bezradność, które zatykają mi gardło za każdym razem, kiedy myślę o mamie. – W każdym razie mój ojciec jest teraz nadopiekuńczy. Pewnie dostanę szlaban na całe tygodnie.

Rany. Właśnie zabrzmiałam jak dwunastolatka przy najwspanialszym mężczyźnie, jakiego kiedykolwiek spotkałam.

– Szlaban? – Unosi ciemne brwi. – Ile lat tak właściwie ma Goniąca Gwiazdy?

No cóż, to by było na tyle, jeśli chodzi o nasz krótki wcale-nie-flirt. Ten koleś jest pewnie taki jak my – to ktoś, kto siedzi za kratkami, choć nie powinno go tu być. Poważnie wątpię, że chciałby zadawać się z nieletnią i zostać w celi na dobre.

Mądry facet.

Z rezygnacją wypowiadam słowo, które położy temu kres:

– Siedemnaście.

3 - MAXIM

Siedem-kurwa-naście?

Ta dziewczyna to przepustka do pierdla. Tyle że już w nim siedzę. I się tu zastanawiam, czy teraz, kiedy już nie jesteśmy skuci, będzie bardzo nie na miejscu, jeżeli zaproszę ją na randkę. A ona przez cały ten czas tkwi sobie obok kompletnie nieletnia.

Cholera i jeszcze raz cholera. Zostałbym znów aresztowany za rzeczy, które sobie wyobrażałem, kiedy zajmowała miejsce tuż przy mnie. Nie wygląda na siedemnastkę. Ktoś powinien nakleić jej etykietę ostrzegawczą. Nie chodzi tu o wygląd, a raczej o to, co mówiła na proteście. O magnetyczną siłę jej spojrzenia, kiedy mi się przygląda. Trudno nazwać kolor tych oczu. Nie ma mowy, żeby były po prostu szare, one są srebrzyste. Jak metal. Wytrzymały, hartowany i wytapiany przez dużo więcej lat, niż trwało jej życie, aż przybrał ten nieopisany odcień. Metal i odwaga.

– Wydajesz się, uhm… bardzo dojrzała jak na swój wiek – wykrztuszam w końcu i na wszelki wypadek zostawiam między nami dodatkowe dwa centymetry wolnej ławki.

– Moja matka chrzestna twierdzi, że mam starą duszę.

„Przynajmniej coś pełnoletniego”.

Jezu, ta dziewczyna nawet jeszcze nie zaczęła nauki w college’u, a ja już robię magisterkę. Wiele można o mnie powiedzieć, ale na pewno nie to, że lecę na małolaty. A przynajmniej nie w typowych okolicznościach. Goniąca Gwiazdy nie należy do typowych okoliczności. Jest nietypowa. Niezwykła. Umieszczam ją pod zakładką „Drugiej takiej nie znajdę”. Założę się, że ci idioci z liceum nie mają pojęcia, jak się z nią obchodzić. Jakaś część mnie naprawdę ma nadzieję, że tego nie robią.

– To niesprawiedliwe – mówi, przekrzywiając głowę i odrzucając do tyłu rzekę ciemnych prostych włosów. – Ty znasz oba moje imiona, a ja nie znam twojego. Przez ostatnią godzinę nazywałam cię w myślach napisem z twojej koszulki, serio.

Waham się i mam nadzieję, że nie na tyle długo, by to zauważyła. Nigdy więcej jej nie zobaczę. Cholera, nie zobaczę pewnie żadnej osoby z tej celi, ale ci ludzie wywarli na mnie ogromne wrażenie. A zwłaszcza ona. Wstydzę się swojego nazwiska – swojego ojca i tego, że zachowuje się dokładnie jak każdy inny uprzywilejowany sukinsyn, który okradał, lekceważył prawa i umniejszał ich człowieczeństwo. Cade to nazwisko otwierające drzwi i dobijające targów, ale dzisiaj nie chcę mieć z nim nic wspólnego.

– Maxim.

– Jak ten w Gladiatorze?

– To był Maximus.

– Nadal podobnie. To znaczy „największy”, hm? Masz wysoko zawieszoną poprzeczkę.

– Powiedzmy, że rodzice pokładali we mnie duże nadzieje.

– Pokładali? – powtarza, a jej szare, niemożliwe do opisania oczy badają moją twarz. Rany, w ogóle nie zachowuje się jak dziecko.

„Ale jest dzieckiem, kretynie. Zapamiętaj to albo już teraz zacznij urządzać się za kratkami”.

– Sądzę, że w pewnym sensie ich rozczarowałem – przyznaję, zmuszając się, by na współczucie w oczach dziewczyny odpowiedzieć uśmiechem. – W porządku. Oni też mnie rozczarowali. Wiesz, to u nas rodzinne.

– Na pewno są z ciebie dumni – upiera się. – Znaczy, gdyby mój syn przyleciał z Kalifornii do Arizony, żeby protestować w sprawie Indian, zrobiłabym naklejki na zderzak z jego twarzą.

„Taaa, sęk w tym, że…”

– Lennix Moon! – woła jeden z gliniarzy, którzy nas zapuszkowali. Otwiera drzwi celi i gestem daje jej znać, żeby wyszła na korytarz.

– No cóż, to ja. – Śmieje się i posyła mi, o ile się nie mylę, tęskne spojrzenie.

– Kolejne imię?

– Mhm. – Wstaje i wygładza spódnicę. – Lennix Moon Hunter. Długie, co?

Wciąż szoruję swój mózg z nieprzyzwoitych myśli, jakie miałem na jej temat, zanim dowiedziałem się, że jest niepełnoletnia. Teraz nic z tego nie wchodzi już w grę.

– No to cześć i powodzenia – mówię, wyciągając do niej rękę na pożegnanie.

Kiedy ją chwyta, jej palce wydają się małe w mojej dłoni. Kontakt skóry ze skórą wywołuje coś w rodzaju elektrycznego wyładowania, które uderza mnie gdzieś pomiędzy piersią a brzuchem. Zastanawiam się, czy to tylko wytwór wyobraźni, ale podnoszę wzrok i zauważam, że dziewczyna wpatruje się w nasze dłonie. Po chwili patrzy mi w oczy, a na jej twarzy maluje się mieszanka zaciekawienia i przyjemności – dokładnie to, co sam czuję.

Z tym, że ona ma siedem-kurwa-naście lat i nie możemy sobie pozwolić na żadne przyjemności ani cokolwiek więcej niż subtelne zaintrygowanie. Raptownie puszczam jej rękę, przerywając elektryzujące połączenie.

– Miło było cię poznać, Lennix Moon.

Przyglądamy się sobie jeszcze przez sekundę. Cofnąłem dłoń, przerwałem kontakt, ale zdaje się, że to na nic. Coś nadal nas łączy. Goniąca Gwiazdy sprawia wrażenie, jakby o tym wiedziała, jakby też to czuła, bo chociaż gliniarz czeka przy otwartych drzwiach celi, chociaż jej ojciec już się pewnie szykuje do wygłoszenia kazania i dania szlabanu, ona wciąż stoi tutaj i się we mnie wpatruje, a niewypowiedziane pytanie wisi w naładowanym powietrzu.

– Lennix, twój tatuś czeka – odzywa się facet, który rozmawiał z nami wcześniej. Rzuca mi nieprzychylne spojrzenie spod przymrużonych powiek. Spuszczam wzrok na brudną cementową podłogę.

– Och, no tak. – Lennix odchrząkuje. – To chyba powinnam lecieć. Uhm, do zobaczenia, panie Paul.

Obserwuję ukradkiem, jak indiańskie mokasyny opuszczają celę i znikają. Czuję się tak, jak gdybym stracił coś ważnego, jakby mogło być między mną a tą dziewczyną coś dobrego. Wiem, że to idiotyczne, bo poznałem ją zaledwie godzinę temu i odbyliśmy tylko jedną rozmowę. Niektórzy ludzie wywierają na innych wrażenie. Lennix nie tylko wywarła wrażenie – ona odcisnęła na mnie piętno.

Które ma kształt gwiazdy.

* * *

– Jestem gotów ci wybaczyć.

To pierwsze słowa, jakie wypowiada mój ojciec po odebraniu mnie z miejskiego posterunku. Cieszę się, że wszyscy protestujący zostali wypuszczeni, zanim policjant przyszedł po „Cade’a”. Choć nie zobaczę ich nigdy więcej, nie chciałem, żeby to nazwisko przywarło do mnie jak szlam. Wsiadam na tylne siedzenie escalade’a. Tata czeka w środku z założonymi rękoma i drgającą nerwowo szczęką, a głowę ma odwróconą w drugą stronę. Jego wściekłość wypełnia klimatyzowaną przestrzeń. Furia ojca ściera się w milczeniu z moją, kiedy ruszamy w kierunku lotniska. Ignoruję idiotyczne powitanie, po czym przełykam irytację i oburzenie, żeby odpowiedzieć:

– Zabierasz mnie z powrotem do Berkeley? Mam parę rzeczy do zrobienia.

Jego zimna jak lód twarz ochładza się o jeszcze kilka stopni. Zszedł już poniżej zera.

– Co ty sobie myślałeś, do diabła? – pyta, a gniew zaczyna wyrywać mu się spod kontroli jak wściekły pies. – Wiesz, ile szkód mogłeś narobić? Jaki to byłby wstyd dla Cade Energy, gdyby ktoś się zorientował, kim jesteś? Że mój własny syn protestował przeciwko mojemu rurociągowi?

– Z tym się zgodzę. Też nie chciałem, żeby ktokolwiek wiedział, jak się nazywam.

– Chłopcze, próbuję ochronić twoją pieprzoną przyszłość! – grzmi. Żyły na szyi pulsują mu tak mocno, jakby próbowały przebić się przez skórę.

– Zabierając Indianom ich świętą ziemię? Zagrażając źródłom wody plemienia? Znowu okradając ludzi, którym ten kraj na każdym kroku rzuca kłody pod nogi? To nie jest moja przyszłość, tato. Nie chcę być jej częścią.

Dostrzegam przebłysk bólu w morderczym spojrzeniu ojca i przez chwilę żałuję swoich słów, ale potem przypominam sobie podrażnione gazem oczy ludzi, którzy trafili do celi razem ze mną. Widzę, jak dobermany gryzą Paula. Dotykam rany na własnej ręce – zadanej przez psa, który atakował Lennix. Krzywda mojego ojca jest płytka i tymczasowa w porównaniu z tym, jak oni są i nadal będą krzywdzeni. W jego przypadku to tylko zraniona duma.

– Zatem nie będziesz, ale nie możesz jej powstrzymać.

– Zrób to, a nigdy nie postawię stopy w Cade Energy.

– Grozisz mi?

– Nie grożę ci, tato. Mówię tylko, że jeśli zbudujesz ten rurociąg, to nie ma szans, żebym kiedykolwiek z tobą pracował.

Sztywnieje, jego przymrużone oczy są zielone jak u gada.

– Nie potrzebowaliśmy cię, żeby stworzyć tę firmę, i nie potrzebujemy, żeby ją utrzymać. Prędzej mnie szlag trafi, niż dam ci się zmanipulować. Nie umiałbyś poprowadzić biznesu, nawet gdyby zależało od tego twoje życie. I na tym polega problem, ty niewdzięczny szczeniaku. Całe życie nosiłeś nazwisko Cade. Nie potrafiłbyś poradzić sobie bez niego.

– Och, a podobno Owen został senatorem, nie wykorzystując naszego nazwiska? Skończ już pieprzyć, on jest tylko twoją marionetką. Zależną od ciebie tak bardzo, że musisz mu podcierać dupsko.

– Zazdrościsz bratu sukcesu. To żałosne, skoro sam nie potrafisz zapracować na swój własny.

– Właśnie pracuję na niego. Cały czas pracowałem. Po prostu nie obchodziło cię to, bo to nie twój plan.

– Nie masz żadnego planu, chłopcze – prycha ojciec. – Co to niby za plan? Ratowanie wielorybów i Indian? Jeśli odwrócisz się ode mnie, doświadczymy czegoś, czego rodzina Cade’ów nie zaznała jeszcze nigdy. – Przerywa na chwilę, wypełniając ciszę rozmyślnym okrucieństwem. – Porażki.

Pozwalam, żeby jego słowa mnie zabolały. Pozwalam sobie poczuć pełen ciężar pogardy i rozczarowania. Źrenice ojca lśnią mrocznie niczym obsydian. Nawet pokonany zachowuje zimny spokój, a jednocześnie sprawia wrażenie, jakby w każdej chwili mógł utopić cię w gorącej lawie.

– Nie poniosę porażki. – W mojej odpowiedzi nie ma zuchwałości, tylko pewność siebie, bo zamierzam udowodnić mu, że się myli.

– Poniesiesz – stwierdza. – Jesteś nie do odratowania.

„Nie do odratowania”. Powinienem się spodziewać, że znajdzie mocniejsze słowa niż „wydziedziczony” czy „zhańbiony”. Słowa odnoszące się do głębi istoty, zupełnie jak gdyby próbował ocalić moje prawdziwe ja i nie podołał zadaniu, a teraz nie było już dla mnie nadziei.

Samochód zatrzymuje się. Mam wrażenie, że nasza kłótnia zmroziła powietrze, napięcie między nami jest nieznośne. Aż dziw, że okna nie zaparowały. Obaj wysiadamy. Odrzutowiec Cade’ów stoi na pasie startowym, pilot czeka na rozkazy ojca, jak każdy inny poddany w jego królestwie.

Tata rusza w kierunku maszyny, ale zatrzymuje się, gdy zdaje sobie sprawę, że nie idę za nim.