Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Niezwykle emocjonujący romans osadzony w świecie koszykówki i światowej mody.
KENAN
Rozwodnik sprzedany najsłabszej drużynie. Zdradzony, oszukany, wystawiony na pożarcie mediom.
Tak teraz wygląda moje życie, które posypało się w jednej chwili. Staram się poskładać je na nowo i ostatnią rzeczą, jakiej potrzebuję, jest ona. Dziki kwiat. Burza. Kobieta, której nie mogę się oprzeć.
Od momentu, kiedy nasze spojrzenia się spotkały, Lotus DePree nie opuszcza moich myśli. Jest ze mną dzień i noc. I choć obiecałem sobie, że już nigdy nie zaufam żadnej kobiecie, pragnę jej jak nikogo innego na świecie.
Nie chciałem tego, ale stało się. Postanowiłem podjąć to ryzyko.
LOTUS
Wojownik, koszykarz, ten, którego nazywają Gladiatorem. Kenan Ross wdarł się do mojego życia i usiłował nim zawładać, odkąd spotkaliśmy się po raz pierwszy.
Ale nie dam się tak łatwo. Kenan jest ostatnią osobą, której teraz potrzebuję. Staram się pokonać demony przeszłości i nie mam czasu użerać się z żadnym facetem. Nawet tak nieziemsko przystojnym i zniewalającym jak on. Poza tym nie ufam mu.
Niestety Kenan nie ustępuje. Stopniowo rozbija mur, który zbudowałam wokół siebie, i ani myśli się poddać.
Z czasem uświadamiam sobie, że nie chcę, aby przestawał.
Niech stara się dalej.
Może stanie się moim wybawieniem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 540
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Prolog LOTUS
1 - LOTUS
2 - KENAN
3 - LOTUS
4 - KENAN
5 - LOTUS
6 - KENAN
7 - LOTUS
8 - KENAN
9 - LOTUS
10 - LOTUS
11 - KENAN
12 - KENAN
13 - LOTUS
14 - KENAN
15 - LOTUS
16 - KENAN
17 - LOTUS
18 - KENAN
19 - LOTUS
20 - KENAN
21 - KENAN
22 - LOTUS
23 - KENAN
24 - LOTUS
25 - KENAN
26 - LOTUS
27 - KENAN
28 - KENAN
29 - LOTUS
30 - LOTUS (dwunastoletnia)
31 - KENAN
32 - LOTUS
33 - KENAN
34 - LOTUS
35 - KENAN
36 - LOTUS
37 - LOTUS
38 - LOTUS
39 - KENAN
40 - LOTUS
41 - KENAN
42 - LOTUS
43 - LOTUS
44 - KENAN
45 - LOTUS
46 - KENAN
Epilog - LOTUS
O AUTORCE
Podziękowania
PODKRĘCONY RZUT
Dla tych, którzy żyją pełni niewidzialnego bólu i walczą tak ciężko, by się wyzwolić. Pozwólcie sobie na uleczenie.
Podkręcony rzut opowiada historię o drodze pewnej kobiety do uzdrowienia. Części tej opowieści, choć nie są pokazane w sposób szczegółowy, mogą okazać się drażliwe dla niektórych czytelników.
Pozwól sobie, żeby cię bolało, ale też pozwól sobie na uleczenie.
Nikki Rowe
Kiedyś dziewczynka, dziś kobieta
Dorastałam, wierząc, że niebo do mnie przemawia. Dudniący głos grzmotu. Ostra odpowiedź pioruna. Każda burza była rozmową, nieustanną wymianą zdań. Dziś jednak widzę tęczę. Paski kolorowe jak cukierki wyglądają niczym namazane sprayem na wymytym deszczem niebie.
– Pamiętasz, co oznacza tęcza? – pyta MiMi, moja prababka. Jak wiele rzeczy, których się od niej nauczyłam, to też jest we mnie głęboko zakorzenione, wplecione w tkanki. Nie muszę się nawet nad tym zastanawiać.
– Tęcza to most pomiędzy niebem i ziemią – odpowiadam silnym głosem, choć w środku drżę.
– Hmm. Ktoś próbuje dostać się do nieba. – Spogląda w górę oczami, w których widać wiedzę wykraczającą poza jej osiemdziesiąt lat. – Nie dziś.
Stoimy na cmentarzu, w cieniu jednego z nowoorleańskich dębów, obserwując, jak kilkoro żałobników się rozchodzi. Nikt nie roni łez za zmarłym. Niewielu kochało Rona Clemmonsa. Był mężczyzną, którego mogła kochać tylko matka.
Jego i moja.
Serce zaczyna bić mi nierówno, kiedy dostrzegam mamę. Ostatnio widziałam ją, gdy miałam dwanaście lat, cztery lata temu. Dziś, tak samo jak wtedy, stoi za Ronem, ale tym razem on leży w otwartym jeszcze grobie. Zaciskam mocno usta, by nie wydostało się z nich słowo, które krzykiem rozbrzmiewa w mojej głowie. Jestem zdeterminowana, by milczeć.
„Mamo!”
Chociaż nie wypowiadam tego słowa, podnosi głowę, jak gdybym to zrobiła. Jej oczy się rozszerzają. Zauważam to, mimo że przesłania je krótki czarny woal przywodzący na myśl modne kobiety z dawnych lat, grzebiące swoich kochanków. „Vintage”, mówiła mama zamiast używać określenia „odzież używana”. Klasyczny, nie z drugiej ręki. Zawsze chciała mieć lepsze rzeczy i czepiała się każdego mężczyzny, który jej to obiecywał. Tylko że Ron nigdy nie obiecywał jej zbyt wiele, a mama i tak trzymała się go, jakby z przyzwyczajenia, na które nic nie mogła poradzić.
Piękne łuki jej brwi łączą się ze sobą, spojrzenie skacze pomiędzy MiMi a mną, a potem ucieka w kierunku grobu. W Nowym Orleanie jest kilka cmentarzy, gdzie grzebie się ludzi pod ziemią. To jeden z nich. Dla biednych, niekochanych, niechcianych. Właśnie o to tu chodzi. To wiąże się z Ronem.
Dotyka czarny, jedwabisty kok zapleciony nad karkiem i robi kilka kroków w naszą stronę, lecz w pół ruchu staje jak wryta. Zerkam na prababkę, która poważnie potrząsa głową, przekazując mamie, żeby nie podchodziła ani kroku bliżej. Na twarzy matki pojawia się akceptacja, nie szok, kiedy odwraca się i podąża za kilkoma żałobnikami opuszczającymi cmentarz. To nie pierwszy raz, gdy chciała się ze mną spotkać, ale MiMi wie, że nie mam zamiaru jej oglądać.
Jeśli ktokolwiek naprawdę o tym wie, to właśnie MiMi.
Grabarze zajmują miejsce tych kilku osób, które stały wokół, kiedy duchowny czytał ze swojej książeczki z modlitwami stosownymi do obrządku. Śluby, chrzty, pogrzeby. Na wszystko istnieje odpowiedni werset.
– Już czas – oznajmia MiMi z ponurą miną.
Przechodzimy przez trawnik, by dotrzeć do mężczyzn zasypujących grób. Jeden z nich zerka w górę, dostrzega prababkę i szturcha pozostałych. Przestają kopać.
– Madame DuPree – mówi jeden z nich przeciągle, jego luizjański akcent jest gęsty niczym woda na mokradłach. – Co możemy dla pani zrobić?
– Odejść. – MiMi wskazuje dłonią grób. – Nie martwcie się. Nie musicie odchodzić za daleko ani czekać zbyt długo. Potrzebujemy tylko odrobiny prywatności. Potem możecie zrobić z tym ciałem, co tylko chcecie.
Podąża wzrokiem do otwartej paszczy ziemi połykającej Rona w całości, po czym uśmiecha się.
– To jego duszę zamierzam tu dziś ocenić.
Nigdy nie widzieliście mężczyzn pierzchających tak szybko jak ci, kiedy usłyszeli jej słowa. Upuścili szpadle. Zwiali. Miejsce to leży oddalone od naszej małej miejscowości, St. Martine, o dwie godziny jazdy autobusem do miasta, ale nawet tutaj ludzie znają moją prababkę. W świecie pełnym oszustów ona jest prawdziwa. I kiedy każe ci odejść, odchodzisz.
Stoimy nad grobem. Chociaż trumna została zamknięta i częściowo przysypana ziemią, drżę, jak gdyby Ron mógł wstać i wyczołgać się stamtąd.
– Nie ma się czego bać – zapewnia MiMi. Jej twarz jest postarzała, lecz oczy nie zdradzają wieku. – Weź mnie za rękę.
Wyciąga ramię, ale wzrok wbija w trumnę.
– Poczuj moje słowa w swoich ustach – mówi i to właśnie czuję. Sylaby, które wypowiada, wibrują mi na wargach, drżą na języku. – Poczuj moją siłę w swoich żyłach.
Uścisk jej dłoni powoduje, że błyskawica, która przecięła niebo godziny temu, przebija się teraz przez moją krew. MiMi obrzuca mnie szybkim spojrzeniem i uśmiecha się z satysfakcją na widok tego, co wyczytuje mi z twarzy. Podziwu.
– To siła niezniszczonej linii genealogicznej – wyjaśnia z delikatnym uśmiechem. – Dwie kobiety z naszego rodu razem. Jest w tym moc.
Znów skupia się na widoku rozpościerającym się przed nią i spogląda w niebo, teraz ciche i oczekujące jej życzeń.
– Wiesz, kim jestem. – Głos prababki emanuje śmiałością. – Przybyłam tu, aby wydać osąd. Dusza tego mężczyzny jest w stanie niepewności.
Na dźwięk słów MiMi letnie powietrze przeszywa chłód.
– Stoję tutaj, żeby położyć kamień po stronie piekła. Na starcie podróży tego człowieka puszczam go w drogę z tymi słowami.
Powoli przekręca głowę, by popatrzeć na mnie, i jest dokładnie tak, jak powiedziała. Czuję moc w żyłach. A jej słowa pojawiają się na języku i wypowiadamy je szokująco równocześnie:
– Nie ma dla niego pokoju.
W przyszłości będę wiele razy pytała samą siebie, czy naprawdę wierzyłam, że tamtego dnia skazałyśmy Rona na piekło. Jak w przypadku wielu innych rzeczy, których doświadczyłam, przebywając z MiMi, nie znalazłam odpowiedzi. Wiem tylko, że kiedy wymówiłyśmy to jedno zdanie, tęcza, ta kolorowa i pełna obietnic droga z nieba na ziemię, zniknęła z horyzontu.
Nikki Rowe Kiedyś dziewczynka, dziś kobieta
Mówi się, że jeśli poradzisz sobie tutaj, wszędzie indziej też dasz radę. Nowy Jork to piękna suka skąpana w brokacie, która pokazuje ci środkowy palec, kiedy przechodzi po wybiegu w swoich butach od Louboutina. Najlepsza, najjaśniejsza i najbardziej diabelska laska w okolicy.
Kiedy dwa lata temu przeprowadziłam się z Atlanty do Nowego Jorku, wydawało mi się, że zaczynam nieprawdopodobną przygodę, że ogranicza mnie tylko horyzont. W trzech workach na śmieci zmieściłam cały swój dobytek, łącznie z maszyną do szycia po mojej prababce i tanią podróbką torebki Neverfull Louisa Vuittona. Uważałam się za Carrie Bradshaw. A dziewczyny, które teraz jedzą ze mną lunch w Bryant Park? To Charlotte, Miranda i Samantha, wtłoczone w dwie osoby.
– Mam pewne nowiny – mówi Billie, a jej oczy przeskakują ze mnie na moją współlokatorkę Yari. – Paul się rozwodzi.
Badawczo trącam coś ciemnego w sałatce z grillowanego kurczaka, żeby się upewnić, czy się nie poruszy, ale poza tym nie reaguję. Yari wygląda na nieprzyzwoicie niewzruszoną i siorbie resztki pellegrino przez słomkę.
– Ej, suki… – Rozczarowanie przyciemnia zielone oczy Billie. Na policzki wypływa rumieniec spowodowany zażenowaniem, złością lub w dziewięćdziesięciu pięciu procentach nowojorskim latem. W każdym razie jej temperatura rośnie.
– Och, wybacz. To świetnie – komentuję wreszcie, nie trudząc się zbytnio, by wstrzyknąć w słowa odrobinę entuzjazmu.
– Czy on się nie rozwodzi mniej więcej co miesiąc? – pyta Yari. Na jej twarzy maluje się udawana ciekawość. – Wygląda na to, że decyduje się na rozwód za każdym razem, kiedy ssiesz mu kutasa.
Jeśli to możliwe, Wilhelmina Claybourne, dla przyjaciół – z których my jesteśmy najbliższe – Billie, czerwieni się jeszcze mocniej.
– Nie, on tak nie robi – odpowiada, nagle bardzo zajęta swoją kanapką z indykiem, wyciągniętą ze styropianowego pudełka.
– Miałaś go wczoraj aż po jaja przy brodzie czy nie? – Oczy Yari są poważne, ale usta drgają w kącikach.
– Nie widzę, jaki to ma związek z…
– Jaja przy brodzie. Nie mam więcej pytań. – Yari uderza szklanką wody o stół, jak gdyby to był sędziowski młotek. – Moim zdaniem to smutne, że rozumiem Paula lepiej niż ty i jego żona.
– To nie jest prawdziwe małżeństwo – protestuje słabo przyjaciółka.
– Pewnie dlatego nigdy nie bierze prawdziwego rozwodu. – Wstaję i gestem wskazuję, żeby zrobiły to samo. – Chodźcie. Musimy wracać do pracy albo spóźnimy się na spotkanie.
Zielona parasolka nad stołem ochraniała nas przed bezlitosnym słońcem, ale kiedy tylko wyrzucamy śmieci i zaczynamy spacer do biura, które znajduje się kilka budynków dalej, żar leje się nam na głowy.
– Oni nawet ze sobą nie sypiają – próbuje znowu Billie.
– Po co miałby spać ze swoją żoną, kiedy pieprzy ciebie? – pytam nonszalanckim tonem. Tak naprawdę do szału doprowadza mnie ta rozmowa, jak za każdym cholernym razem.
– Zapomnijcie, że o tym wspomniałam. – Billie wzdycha, idąc między nami i patrząc w skupieniu przed siebie.
– Przykro mi, Bill, ale masz romans z mężem innej kobiety – mówi Yari, zdejmując z nadgarstka elastyczną aksamitkę i wiążąc nią długie ciemne włosy w niedbały kok. – To krąg zaufania i prawdy, a my jesteśmy najlepszymi przyjaciółkami. Jeśli my nie wytkniemy ci twoich haniebnych postępków, kto miałby to zrobić?
Billie patrzy na mnie, czekając, aż dorzucę coś od siebie. Jakby nie wiedziała, jakie mam podejście do tej sprawy.
– Ma rację – przyznaję. – Myślisz sercem i waginą.
– Odpuść sobie, Lo. Lubisz seks bardziej niż ja i Yari razem wzięte.
Nie wskakuję na nią, bo wiem, że mocno po niej jeździmy i musi się jakoś odegrać.
– Tak naprawdę to chyba na jakiś czas skończyłam z fiutami – mówię trochę zbyt obojętnie.
Po moich słowach zapada między nami chwila pełnej zaskoczenia ciszy, jeśli nie liczyć gorączkowej muzyki miasta nieustannie grającej wokół nas.
– Wybacz. – Yari udaje, że uderza się po aparacie słuchowym. – To cholerstwo nie zawsze pozwala mi usłyszeć bzdury. Możesz powtórzyć?
– Mówię poważnie – oświadczam. – Kocham fiuty, pewnie, ale czuję, że potrzeba mi… Sama nie wiem. Przerwy?
Nie umiem im wytłumaczyć, jak bardzo skomplikowany jest dla mnie seks. Zawsze sprowadzałam go do czysto fizycznego doznania. Jeśli miałam potrzebę, robiłam to po swojemu, pozwalając mężczyznom wejść w moje ciało, ale nie dopuszczając do żadnej bliskości między nami. Ostatnio jednak nie tylko nie odczuwam przez to satysfakcji, lecz jestem przygnębiona. Czuję się pusta. Ponura. Coś we mnie pragnie więcej, niż kiedykolwiek posiadałam, jednak prawdziwa intymność to ryzyko, którego nie chcę podejmować.
Nie wspominając już o strachu. Ostatnim razem, kiedy uprawiałam seks…
Jak mogę wytłumaczyć przyjaciółkom, że zupełnie nie rozumiem samej siebie? Nic, co czułam, nie miało sensu. A powiedzenie im o tym teraz byłoby jak rozpoczynanie opowieści od środka, bo nigdy nie słyszały początku. Może mogłabym chociaż spróbować porozmawiać z nimi na ten temat.
– Wow. – Billie wpatruje się w swój telefon z szeroko otwartymi ustami. – Wiedziałyśmy, że istnieje bitmoji „Hi, Felicia”?
No dobrze. Może jednak nie będę o tym rozmawiać z przyjaciółkami.
– Wybacz – reflektuje się, obchodząc pracownika budowy. – Co mówiłaś o wyrzeczeniu się fiutów, Lo?
– Myślę, że potrzeba mi przerwy od seksu.
Obie wlepiają we mnie wzrok, kiedy dochodzimy do wejścia do JPL Maison, studia projektowego, w którym pracujemy.
– Nie rozumiem słów, które wydobywają się z twoich ust – odzywa się wreszcie Yari.
– Ja… Sama nie wiem. – Wzruszam ramionami. – To zaczyna być… puste.
– To załatw sobie większego kutasa – kwituje Billie. – Takiego, który cię wypełni.
Szczerzymy się do siebie, wchodząc do wyremontowanego lobby loftu mieszczącego nasze biura.
– Serio. Myślę, że to – wskazuję na okolice mojej miednicy – potrzebuje odpoczynku od facetów.
– Pamiętasz te czasy, gdy próbowałam rzucić palenie i przegryzłam pasek od torebki? – pyta Billie. – Coś mi się wydaje, że w takim stanie się znajdziesz, jeśli nie będziesz regularnie przeżywać orgazmu. Możesz też przybrać z dziesięć kilo. U mnie tak było.
– A kto mówi o braku orgazmów? – Ignoruję prychnięcie Yari. – Mam całą armię różnorodnych i całkiem profesjonalnych wibratorów.
Garażowe drzwi windy się podnoszą i wchodzimy na piętro ukazujące zwoje jaskrawych tkanin, kilka stołów, przy których szwaczki pracują na maszynach do szycia, oraz mnóstwo stojaków zapełnionych drogimi ubraniami na różnych etapach ukończenia.
– A co z Chase’em? – Yari ma na myśli ulubionego fotografa naszego szefa, a zarazem mój ostatni numerek. – Nie spodoba mu się twoja mała przerwa od seksu. – Już go poinformowałam. I masz rację, nie był zadowolony. – Prycham. – Cóż poradzić. Mam złotą cipkę. To klątwa.
Śmieją się, tak jak przewidziałam, że będą. Bezczelne słowa odwracają ich uwagę od tego, jak bardzo staram się ukryć własną niepewność. To ostatni raz z Chase’em pchnął mnie do takiej decyzji.
– Ale Chase wie, że na temat mojego ciała ma tyle do powiedzenia, co na temat ceny herbaty w Chinatown – ciągnę dalej. – Przeżyje. Wdrapujemy się po żelaznych schodach na najwyższe piętro, gdzie znajdują się nasze biura i sala konferencyjna. Zajmuję miejsce przy długim stole – płycie wygrzebanej ze starego kamieniołomu, której nadano drugie życie. Na każdym spotkaniu siedzę po prawej stronie Jeana Pierre’a Louisa, projektanta będącego założycielem JPL Maison.
Prawie nieprawdopodobne wydaje się, że ścieżki moja i mojego szefa jednak się przecięły. W ostatniej chwili zastąpiłam przyjaciółkę przy stylizacji podczas sesji w Atlancie. Oficjalnie nawet nie pracowałam w branży modowej. To było dodatkowe zajęcie pomagające mi utrzymać się w college’u. W Spelmanie specjalizowałam się w biznesie, ale często zastanawiałam się nad otworzeniem własnego sklepu lub zajmowaniem się czymś związanym z modą w przyszłości. JP i ja od razu się polubiliśmy. Byłam jedyną osobą, która rozumiała jego tyradę po francusku, kiedy zobaczył „świętokradztwo” w postaci swojej własnej kreacji wystylizowanej w marny sposób. Wkroczyłam, naprawiłam bałagan stworzony przez stylistkę i uspokoiłam dziką bestię w luizjańskim francuskim, którego nauczyłam się od MiMi. Najwyraźniej okazał się wystarczająco dobry, bo na koniec JP opowiadał mi sprośne dowcipy po francusku i zaproponował pracę.
Przez ostatnie dwa lata zbliżyliśmy się do siebie. Zachęcił mnie, żebym zapisała się do FIT, który znajduje się niedaleko naszego studia. Dał mi w kość, kiedy robiłam licencjat z projektowania mody i pracowałam w tym samym czasie na pełen etat, a często miałam też nadgodziny w atelier – ale było warto. Siedzę po prawicy JP na każdym spotkaniu już od długiego czasu.
– Cud, który można nosić. – JP przechodzi do rzeczy bez żadnego wstępu, francuski akcent jest mocno słyszalny. – To nasza myśl przewodnia na ten sezon. Gestem wskazuje wszystkim, żeby zebrali się wokół niego przy stole, na którym leży jego szkicownik. Mógłby projektować cyfrowo i podzielić się z nami plikiem, żebyśmy widzieli to na swoich iPadach, ale JP jest zaskakująco tradycyjny. Palce ma często ubrudzone grafitem z ołówków, a notatnik, zawsze wystający mu spod pachy, zawiera mnóstwo szkiców.
– Nasyćcie oczy – mówi z dramatyczną emfazą. – Wiosną.
Szkic za szkicem na stronach ożywają kolory, których użył, by wyrazić ubrania na papierze. Jest tu ponad sto rysunków, ale tylko kilka projektów trafi na pokaz podczas Fashion Week we wrześniu.
– Wszyscy wiecie, jaki ze mnie purysta – podkreśla JP. – Ale jak zawsze mówimy, moda jest przede wszystkim sztuką, a dopiero potem komercją. A komercja to już działka Paula.
Nasza zbiorowa uwaga przenosi się na Paula, dyrektora generalnego JPL i szefa oraz cudzołożącego kochanka Billie.
Trącamy się z Yari łokciami, mamrocząc do siebie: „Dupek”.
– Tak więc – zaczyna Paul, poprawiając okulary, które według Billie są niesamowicie seksowne. – Możliwości związane z tematyką „Cud, który można nosić” są nieskończone. Nasz dział marketingowy pracował niezmordowanie i myślę, że natrafiliśmy na żyłę złota, współpracując z Bodee, firmą produkującą odzież sportową, która ma mniejsze udziały na rynku niż Nike, Reebok czy Adidas, ale jest gotowa na duże przedsięwzięcia. Oczywiście wszyscy słyszeliście o technologii do noszenia. Fitbit, Apple Watch i inne… Widzimy możliwość skrzyżowania marketingu tych dwóch tematów: cudu do noszenia i technologii do noszenia.
– Zegarki – mówi JP z triumfem. – Bodee poprosiło mnie o zaprojektowanie linii zegarków.
– To wciąż będą projekty JPL – dodaje Paul. – Część naszych modeli będzie je nosić podczas pokazu we wrześniu.
– I mam idealnego ambasadora – wtrąca JP. – Chase podsunął mi kogoś.
O, to brzmi dobrze. Chase ma niezłe oko.
– To zawodowy sportowiec – mówi JP, a jego głos staje się o oktawę wyższy z podniecenia. – Koszykarz. Jego ciało jest…
Odchrząkuje i widać jak na dłoni, że próbuje się uspokoić. Powinnam podstawić mu do twarzy wiatraczek, żeby mógł się ochłodzić.
– Jak już mówiłem… – Głos JP brzmi tylko odrobinę bardziej powściągliwie. – Jest koszykarzem.
– Wydawało mi się, że mam gdzieś tu zdjęcie. – Paul przerzuca stos papierów. – Ale to Kenan Ross.
Nie potrzebuję fotografii. Świetnie pamiętam ponad dwa metry ciemnobrązowej skóry, naprężonych mięśni, królewskich rysów twarzy i uśmiechu, który poraża jeszcze mocniej, gdyż pojawia się tak rzadko. Ostatnio widziałam go, kiedy Chase towarzyszył mi na przyjęciu bożonarodzeniowym drużyny San Diego Waves. Kenan gra w koszykówkę z mężem mojej kuzynki Iris.
Upewniam się, że wyrażam spokój i umiarkowane zaciekawienie, ale w środku łapię się za głowę i przeklinam w dwóch językach. Kiedy tylko zdecydowałam, że odpuszczam sobie mężczyzn i postaram się odkryć, co, do cholery, jest ze mną nie tak, najseksowniejszy mężczyzna, jakiegokolwiek spotkałam, wkracza w moje życie. Ciężko będzie go unikać, jeśli ma być naszym ambasadorem. A udawało mi się unikać go w przeszłości. Tych kilka spotkań, które miały miejsce przypadkowo, było tak naładowane intensywnością, że jedna rzecz stała się jasna: warunki stawiane w przypadku innych mężczyzn – lekko, łatwo i przyjemnie – nie odnoszą się do Kenana Rossa.
„Nie, dzięki wielkie”.
– Trwają rozmowy z jego agentką, ale wciąż się jeszcze nie zgodził – mówi JP. – Pomyślałem, że miło będzie spotkać się z nim niezobowiązująco, w miejscu niekojarzącym się z pracą. Jest tutaj na wakacjach i pewnie chciałby poznać nowych ludzi. Zaprosiłem go na dzisiejszą imprezę u Vale.
Asystentka JP i jej mąż, wpływowy redaktor magazynu modowego, urządzają legendarne przyjęcia. Od tygodni nie mogłam się doczekać balangi na jachcie. Łódź nie należy do nich, ale mają szczodrych przyjaciół w wysoko postawionych kręgach żeglarskich.
– O kurczę. – Pilnuję, żeby moja mina była odpowiednio zawiedziona. – Obawiam się, że nie dam rady przyjść dziś wieczór. Mam coś pilnego do zrobienia.
– Niby co? – Yari marszczy brwi. – Dziś rano powiedziałaś: „Wchodzę w to”. Co masz teraz do roboty?
– Coś mi nagle wypadło – rzucam przez zaciśnięte w uśmiechu zęby.
– Nie psuj imprezy. Będzie fajnie. – JP wydyma dolną wargę. – Proszę, Lo. Wszyscy idziemy.
– Musisz przyjść – wtóruje mu Vale z drugiego końca stołu, ze swoim śpiewnym szwedzkim akcentem. – Keir poprosił kateringowców o dodanie tych przystawek z oliwkami do menu specjalnie dla ciebie.
– Och! – jęczę. – Nie chodzi chyba o crostini?
– Owszem – opowiada z szacunkiem, na który to danie zasługuje. – Te crostini.
– I koniecznie powiedz – mówi Yari – co lepszego będziesz robić zamiast płynąć rzeką Hudson ze śmietanką towarzyską Nowego Jorku?
– Wszyscy nasi znajomi tam będą – namawia Billie. – I została zaproszona jedna z posługaczek Anny Wintour.
– Druga czy trzecia posługaczka? – dopytuję się ostro.
– Druga – potwierdza Vale z pewnością siebie kobiety przekonanej o zwycięstwie.
„Cholera. Naprawdę chciałam poznać tę drugą podwładną”.
– Pomyśl o fantastycznych ludziach – mówi JP.
– Pysznym jedzeniu – dodaje Vale.
– Nie zapominaj o rozrywce – wtrąca Billie.
Tylko zabawa dorównuje jedzeniu na tych przyjęciach. Gospodarze mają zamiłowanie do gier, w które wszyscy gramy, z irytacją przewracając oczami, a na koniec i tak świetnie się bawimy.
Jednak to nie żaden z ich argumentów ostatecznie mnie przekonuje. Kenan Ross to mężczyzna. Od kiedy to pozwalam jakiemukolwiek mężczyźnie pozbawiać mnie tego, czego chcę? A już tym bardziej samej obawie, że on może mi się spodobać? Jestem silniejsza niż coś takiego.
– Niech wam będzie. – Poddaję się wreszcie, uśmiechając się do wszystkich, którzy mnie obserwują i czekają, aż się złamię. – Przyjdę.
– Cóż – cedzi Paul, kiedy moi przyjaciele piszczą z entuzjazmem. – Skoro już to omówiliśmy, zajmijmy się interesami.
– Masz rację, Paul. Skupmy się na naszej pracy – mówi JP, złączając dłonie pod podbródkiem. – W co się ubieracie?
Wszyscy poza Paulem śmieją się, ja również, i zaraz jestem zaangażowana w omawianie stroju na imprezę, którym potem pochwalę się na Instagramie. Jak mogłam w ogóle brać pod uwagę, żeby tam nie iść? Pewnie, Kenan jest porażająco przystojny. I tak, ten energiczny mężczyzna pojawia się w momencie, kiedy wyrzekłam się facetów, ale co z tego? Nigdy nie spotkałam gościa, któremu nie byłabym w stanie się oprzeć.
Niby jak Kenan Ross miałby się różnić od pozostałych?
– Czy ty właśnie powiedziałaś: „Przedramiona jak z porno”?
Naprawdę mam nadzieję, że źle usłyszałem swoją agentkę Banner Morales.
– Hm, tak – odpowiada i nawet przez telefon słyszę w jej głosie rozbawienie, które próbuje ukryć. – To znaczy…
– Przestań. – Chwytam portfel i klucze z szafki, po czym kieruję się w stronę wyjścia. – Nie chcę wiedzieć.
– No dobrze, ale idziesz na to przyjęcie dzisiaj wieczorem, prawda?
– Jakie przyjęcie? – pytam, szczerząc zęby i zamykając za sobą drzwi. – Dopiero przyjechałem do Nowego Jorku. Dziś wieczorem chcę po prostu odpocząć. Poza tym wiesz, że nie znoszę przyjęć.
„To szczera prawda”.
– Oj, Kenan. Będzie zabawnie. To świetny sposób, żeby poznać nowych ludzi w nowym mieście. I świetna szansa na nawiązanie kontaktów.
– Nawiązanie kontaktów? – prycham pogardliwie. – Jakbyś mnie w ogóle nie znała, B.
– Wiem, że gdyby cię pozostawić samemu sobie, spędziłbyś całe lato schowany w mieszkaniu, pakując w domowej siłowni i słuchając jazzu.
„Cholera. Ona naprawdę mnie zna”.
Czekam na przyjazd windy, krzywiąc się, bo nie mam ochoty prowadzić tej rozmowy.
– Właśnie wychodzę na to przeklęte przyjęcie.
– O, to dobrze. – W głosie Banner słychać ulgę. – Pod domem powinien już czekać na ciebie samochód. I uprzedzam, że kilka osób z Bodee też tam będzie.
– Tylko małe przyjęcie dla bliskich znajomych, co? – zauważam sucho.
– Praca to zabawa, a zabawa to praca. Wiesz, że wiele biznesów zaczyna się przy kolacji i drinkach.
– Niestety wiem. – Wchodzę do windy, śmiejąc się pod nosem. – Może i idę na to przyjęcie, ale jeszcze się nie zdecydowałem w kwestii tego porno.
– Daj spokój. Jemu po prostu podobają się… twoje przedramiona i uważa, że świetnie nadasz się do reklamowania nowej linii zegarków, które projektuje razem z Bodee, tą marką od strojów sportowych.
– Nie zajmuję się takimi rzeczami. Jeśli chodzi o ochraniacze, buty sportowe, drinki energetyczne, jestem za. Ale moda?
– On jest projektantem, lecz nie myśl o tym jak o modzie jako takiej – mówi Banner, używając swego przymilnego tonu, który słyszałem już tysiące razy przez te wszystkie lata, odkąd mnie reprezentuje. – Bodee bardzo się rozwija w branży odzieży sportowej. Wykonują śmiałe ruchy, żeby zwiększyć swój udział w rynku i stanąć w szranki z grubymi rybami. Ta współpraca z Jeanem Pierre’em, który, nawiasem mówiąc, jest ważnym nazwiskiem w przemyśle modowym, pokazuje, że rozumieją siłę marketingu krzyżowego.
– Skończyłaś już tę agitkę?
– Na tej agitce powinieneś skupić całą uwagę. Jesteś na ostatniej prostej swojej koszykarskiej kariery, Kenan.
– Myślisz, że nie przygotowałem się finansowo na emeryturę? – pytam trochę obrażony, bo nie ma to żadnego związku z prawdą. – Wiesz lepiej niż ktokolwiek inny, jak bardzo zróżnicowane są moje dochody. Biznesy, które posiadam, i inwestycje, których dokonałem.
– Chcę, żebyś wciąż się liczył – mówi Banner. – Trzydzieści sześć lat to prawie koniec twojej kariery w NBA, ale nadal jesteś wystarczająco młody, żeby osiągnąć wszystko inne. Masz przed sobą masę życia po przejściu na emeryturę. Całe dekady!
I o ile inwestycje i zyski z biznesu są świetne, to większość koszykarzy właśnie w tych latach zarabia najlepiej. Możliwości poza boiskiem pozwolą nam gromadzić zapasy.
Już mam jej powiedzieć, że nie obchodzi mnie bycie osobą, która się liczy, i że powitam powrót prywatności z otwartymi ramionami, kiedy Banner rzuca kartę, o której wie, że zawsze zadziała.
– Pomyśl o swojej córce.
Nie robię nic innego, tylko myślę o Simone. To ona jest powodem, dla którego znalazłem się w tym mieście. Nie przepadam za Nowym Jorkiem. Bardziej odpowiada mi tempo życia na Zachodnim Wybrzeżu. Nowy Jork to miasto, które nigdy nie śpi. Ja lubię spać. Śpię po osiem godzin każdej nocy i zawsze tak było, odkąd pamiętam.
– Co z nią? – Nabieram się na przynętę Banner, co z pewnością przewidziała.
– Zgromadziłeś fortunę, grając w koszykówkę, i to jest wspaniałe, ale im więcej możliwości weźmiemy pod uwagę, tym lepiej dla przyszłości twojej i Simone. W ciszy rozważam jej słowa. Drzwi windy otwierają się, mimo to przez kilka sekund nie ruszam się z miejsca. Życie zawodowe jest naprawdę niesamowite, ale prywatne od ostatnich kilku lat przypomina strefę wojenną. Moja była żona Bridget zadbała o to i obawiam się, że nasza jedyna córka Simone stała się główną ofiarą tej sytuacji. Jest moim słabym punktem – czułym miejscem, w które Banner uderza za każdym razem, kiedy naprawdę chce, żebym coś zrobił. I za każdym razem to działa.
– Pomyślę o tym. – Łapię zamykające się drzwi windy i przechodzę do lobby w apartamentowcu.
– Po prostu idź na przyjęcie – mówi Banner. – Spędź trochę czasu z Jeanem Pierre’em. Zabaw się. Jesteś bogaty jak cholera i w dodatku wolny. To Nowy Jork.
Pożyj trochę. I nie warcz na wszystkich i wszystko przez kolejne trzy miesiące.
To fakt, naprawdę warczę. Banner ma rację. Zawsze kontroluję się przed światem, ale mam wrażenie, że przez ostatnie trzy lata byłem wściekły. A kontrola, jakiej wymaga niepokazywanie światu tej wściekłości, tej frustracji, wykańcza mnie.
– Przepraszam, B. – Nawiązuję kontakt wzrokowy z mężczyzną opierającym się o czarnego SUV-a, który zaparkował przed apartamentowcem.
– Pan Ross?
Kiwam głową i wsiadam na tylne siedzenie.
– Chelsea Piers? – pyta cichym i grzecznym głosem, bez wątpienia dlatego, że rozmawiam przez telefon. Znów kiwam głową i podnoszę ściankę, która nas rozdziela. Ostatnie, czego potrzebuję, to jakiś kierowca sprzedający historie o moim prywatnym życiu.
– Kenan, jesteś tam jeszcze? – dopytuje Banner.
– Tak. Kierowca właśnie mnie odebrał i jedziemy na przyjęcie. Zadowolona?
– Naprawdę zadowolona byłabym wtedy, gdybyś się rozluźnił i spędził przyjemne lato w Nowym Jorku.
– Nie powinno mnie tu być. Simone też nie. Gówno mnie obchodzi, gdzie Bridget chce mieszkać, ale nie musi ciągnąć ze sobą mojej córki przez cały kraj, żeby móc wziąć udział w jakimś reality show o byciu żoną koszykarza, podczas gdy, Bogu niech będą dzięki, już nawet nią nie jest.
Banner milczy w czasie mojej niewielkiej tyrady.
– No dobrze – mówi po chwili. Jest jedną z niewielu osób, które widziały mnie, kiedy naprawdę straciłem cierpliwość. Wie, jak dać mi przestrzeń, żebym odzyskał kontrolę nad sobą.
– Wybacz. – Wzdycham ze zmęczeniem i przesuwam dłonią po twarzy. – Mam dość gierek Bridget, a ta jest jak na razie najbardziej niedojrzała i egoistyczna ze wszystkich. Nie tylko przysparza mi kłopotów, ale wyrywa Simone z jej środowiska i jestem o to wściekły. Tak więc czerpanie przyjemności z Nowego Jorku nie jest moim priorytetem.
– Rozumiem – odpowiada Banner. – Bridget zrobiła z twojego życia piekło.
„I to przez lata”, dodaję w myślach.
– Ale przynajmniej wreszcie dostałeś rozwód i nie straciłeś przy tym połowy swoich pieniędzy.
– Dzięki tobie.
Banner nie jest w stanie zobaczyć pełnego wdzięczności uśmiechu, jednak chcę, żeby wiedziała, jak bardzo doceniam wszystko, co zrobiła dla mojej kariery, kiedy chroniła mnie także finansowo.
– Hej. Cieszę się tylko, że podpisałeś umowę ze mną, zanim się ożeniłeś. Wiele studenckich miłości koszykarzy chodzi po świecie z połową ich majątku. Dopiero skończyliśmy college, kiedy wybrano mnie do NBA. Bridget zaszła w ciążę i przeprowadzała się ze mną do Houston, skąd pochodziła moja pierwsza drużyna. Banner, kiedy tylko podpisałem z nią umowę, jako agentka namawiała mnie do spisania intercyzy i osobiście doglądała wielu szczegółów, żeby zapewnić mi brak jakichkolwiek luk prawnych.
– Większość mężczyzn nie byłaby tak hojna, jak ty byłeś, Kenan. Podczas rozwodu dałeś jej więcej, niż musiałeś.
– To matka mojego dziecka. Nawet jeśli nie jesteśmy już małżeństwem, nawet po zdradzie, nawet jeśli przedłużała rozwód, jak tylko się dało, i żądała więcej pieniędzy, to wciąż coś znaczy.
– Nie chodziło tylko o kasę, prawda?
– Nie, ona twierdzi, że pragnie mnie z powrotem, ale to jakaś pieprzona bzdura. To ona wywaliła nasze małżeństwo do kosza.
– Może tego żałuje – mówi Banner cicho, w jej głosie słychać wahanie. – Nie usprawiedliwiam zdrady, pod żadnym pozorem, jednak ludzie popełniają błędy.
– No cóż, ona popełniła wielki. Nigdy nie zdradziłem Bridge, nawet zanim się pobraliśmy. Nie jestem w stanie jej znowu zaufać, więc może zapomnieć o pojednaniu, o którym fantazjuje.
– Dobrze ci radzę, mniej skupiaj się na dramatach z nią w roli głównej, a bardziej na sobie. Może jakiś wakacyjny romans?
– Ja nie romansuję.
– To wakacyjny numerek.
Banner jest ostra jak cholera i nieokrzesana, kiedy musi taka być. Reprezentując koszykarzy z największymi syndromami samców alfa w NBA, często musi się tak zachowywać, żeby nie stracić autorytetu.
– Cóż, to mogę rozważyć. – Nie powiem jej, jak wiele czasu minęło. Mimo wszystko mam jakieś granice.
– Kto wie – kontynuuje Banner. – Możesz poznać kogoś, kto ci się spodoba.
Na powierzchnię mojego umysłu od razu wypływa obraz, którego miesiącami do siebie nie dopuszczałem. Filigranowa, ale zaokrąglona tu i ówdzie. Włosy w kolorze platynowy blond. Cynamonowa skóra. Ciemne, przekorne, ponętne oczy, które potrafią przejrzeć człowieka na wskroś, a o niej nie powiedzieć mu nic. Lotus DuPree. Wiem, że mieszka tutaj, w Nowym Jorku, jednak za każdym razem, kiedy widzieliśmy się w przeszłości, dawała mi jasno do zrozumienia, że nie mam u niej szans. Ją bym wakacyjnie zaliczył. Z nią bym nawet wakacyjnie poromansował, lecz może być zajęta. Na bożonarodzeniowe przyjęcie naszej drużyny przyszła z jakimś gościem. Choć jestem nią bardzo zainteresowany, nie wydaje mi się, by ona to odwzajemniała, i wątpię, żebym miał okazję się o tym przekonać.
– Uch, tak. Może, ale na nic się nie nastawiam. – Obserwuję przez szybę migające światła miasta.
– Cóż, bądź otwarty. I pamiętaj, żeby nie warczeć i nie patrzeć spode łba na wszystkich na przyjęciu.
– Ale to moje dwie ulubione rzeczy.
– I na nic się nie zgadzaj – dodaje Banner ostro. – Jeśli Jean Pierre będzie na ciebie naciskał, powiedz mu, że twoja agentka skontaktuje się z nim w sprawie odpowiedzi.
– A ta prawdopodobnie będzie brzmiała: „Idź do diabła”.
– Glad, nie bądź taki – mówi, używając zdrobnienia ksywki, którą nazywają mnie na boisku: „Gladiator”.
Ironia polega na tym, że jestem zmęczony walką. Nie tą sportową. Po całym tym dramacie z Bridget zdecydowanie mam dosyć walki w życiu osobistym.
– No dobrze. Żadnego warczenia. Żadnego patrzenia spode łba. Żadnego angażowania się w cokolwiek. Zrozumiałem. – Odchylam głowę na skórzany zagłówek. – Mogę już iść?
– Tak. Jutro omówimy to przyjęcie.
– Dzięki ci. Pa, B.
– Pa, Kenan.
Kiedy tylko Banner się rozłącza, zamykam oczy i próbuję wchłonąć ciszę wszystkimi porami skóry. Takie długie rozmowy, nawet z tymi, których kocham, czasem sprawiają, że czuję się wycieńczony. Jestem introwertykiem. Rzeczy pozwalające mi się zregenerować nie mają nic wspólnego z ludźmi. Uwielbiam być sam. „Dzieci i znudzeni dorośli muszą być zabawiani. Dojrzali mężczyźni mający w życiu cel potrzebują czasu, ciszy i energii”, tak zwykł mawiać mój tata. Boże, tęsknię za nim. Kiedy myślę o jego mądrości, którą się zawsze ze mną dzielił, czasem chcianej, czasem nie, tęsknota pali mnie nawet rok po jego śmierci.
„Synu, pieprz ją, ale jej nie zatrzymuj. Jesteście jak ogień i woda, unieszczęśliwicie się nawzajem”, to właśnie powiedział, kiedy poznałem Bridget.
– Nie myliłeś się – mamroczę do siebie. Pewnie dlatego, po latach starań Bridget i mnie nie wyszło. Ona pragnie blasku jupiterów. Ja go unikam. Wierzę w wierność. Ona miała romans z jednym z moich kolegów z drużyny, kimś, kogo uważałem za bliskiego przyjaciela. Ot, takie niewielkie różnice w filozofii życiowej.
A teraz ma tupet, żeby wziąć udział w nowym reality show Ukochana koszykarza.
Muszę przestać o tym myśleć, bo inaczej wejdę na to przyjęcie warcząc i patrząc spode łba, dokładnie wbrew rozkazom Banner.
Przejeżdżamy przez miasto, które tętni energią bardziej niż gdziekolwiek indziej. Nie potrafię tego dobrze zdefiniować, ale mam tutaj poczucie potencjalnej siły – jak gdyby można było rzucić piłką w dowolną stronę, a piłka okrążyłaby cały świat. Nic dziwnego, że ludzie przybywają tu, żeby marzyć. Ścianka się obniża.
– Jesteśmy na miejscu, panie Ross – informuje kierowca.
Wysupłuję kilka banknotów.
– Och, o to już zadbano – protestuje słabo, choć jednocześnie przygląda się pieniądzom.
– Sam o siebie dbam.
Podaję mu forsę, błyskam najszybszym z uśmiechów i wysiadam. Kiedy zmierzam w kierunku masywnej łodzi przycumowanej na przystani, ćwiczę sobie różne towarzyskie zachowania, na przykład uśmiechanie się, kiwanie głową i udawanie zainteresowania. Przy wejściu na pokład zauważam wysokiego mężczyznę z ciemnymi włosami i kobietę ze śnieżnobiałym bobem stojących przy aksamitnej linie, witających nadchodzących gości.
– Pan Ross – zwraca się do mnie kobieta z akcentem, którego nie potrafię umiejscowić. – Jestem Vale, asystentka Jeana Pierre’a. Rozmawialiśmy przez telefon.
– Och, cześć. – Z uśmiechem ujmuję podaną dłoń. – Dziękuję za przysłanie samochodu.
– Nie ma sprawy – mówi ciepło. – A to mój mąż Keir.
– Jak się masz? – pyta Keir.
– Dobrze. Dziękuję za zaproszenie.
– Pan Hoss! – woła facet oddalony od nas o kilka metrów.
Klaszcze w dłonie, a jego oczy wędrują od moich butów aż do głowy. Nie mam pojęcia, czy ten niski gość o ciemnych włosach, szczerym uśmiechu i początkach brzuszka to Jean Pierre, ale ma na sobie fular i mówi z mocnym francuskim akcentem, więc istnieje spora szansa, że to może być on.
– Czy raczej powinien mówić do ciebie Gladiator? – mruczy.
– Nie rób tego. – Sądząc po wyrazie jego twarzy, to nie zabrzmiało najlepiej. – Chodzi mi o to, że moi koledzy z drużyny tak mnie nazywają, ale niewiele osób poza nimi. Kenan wystarczy, a pan to Jean Pierre?
– Tak, cóż. – W powietrzu robi znak cudzysłowu i mruga. – Moi koledzy i koleżanki z drużyny mówią do mnie JP i też możesz się tak zwracać.
– Dobrze. A więc JP.
Ładna blondynka podchodzi do niego i przygląda mi się niebieskimi oczami.
– Och, witaj – mówi. – Jestem wielką fanką koszykówki, a twoją w szczególności. Tak się cieszymy, że udało ci się do nas dołączyć.
JP marszczy brwi, patrząc na nią, ale ona albo tego nie zauważa, albo leje na to, bo dalej się we mnie wpatruje i trzepocze sztucznymi rzęsami. Nie mam nic przeciwko sztucznym rzęsom. Nie lubię po prostu, kiedy kobieta, która nimi trzepocze, też jest sztuczna. Już jedną taką miałem.
– Kenan, to jest Amanda – przedstawia ją JP. – Jedna z moich ulubionych stylistek.
– Jedna z ulubionych? – Dziewczyna z przesadą udaje urazę. A może to tak naprawdę. Nie umiem stwierdzić.
– Nie bądź małą zachłanną taką czy inną – mówi JP, rozpraszając naganę uśmiechem.
– Tylko na ciebie jeszcze czekaliśmy. – Keir odczepia linę i gestem zaprasza nas na krótki trap prowadzący do unoszącej się na wodzie łodzi. Jacht jest olbrzymi, uczestnicy przyjęcia rozchodzą się po dwóch pokładach. DJ gra wszystko od house’u po hip hop, przeplatając to muzyką z lat osiemdziesiątych i popem z dziewięćdziesiątych. Kelnerzy z tacami pełnymi jedzenia prześlizgują się pomiędzy grupkami gości. Poruszamy się po wodzie tak wolno, że właściwie tego nie czuję, ale przystań oddala się coraz bardziej za każdym razem, kiedy na nią zerkam. Horyzont upstrzony migoczącymi budynkami na tle aksamitnej nocy co rusz sprawia, że odrywam się od rozmowy.
– Przekąsisz coś? – pyta Amanda. Skosztowałaby mnie, gdybym był zainteresowany, ale nie jestem. Mam wystarczająco dużo doświadczeń z mężczyznożerczyniami na całe życie. Znajdzie sobie kogoś innego na pożarcie. Mam pewność, że każdy w miarę przystojny milioner się nada.
– Och, nie. Jadłem niedawno. – Potrząsam głową i stukam drgającymi palcami w nogę. Mój treningowy reżim został zachwiany przez ostatnie kilka dni z powodu przeprowadzki do nowego miejsca. Widzę, że posiadam za dużo niewykorzystanej energii. Pewnie i tak nie mają niczego, co mógłbym zjeść. Kluczem do tego, że mogę grać tak długo, jak zechcę, i odejść na własnych warunkach, jest granie mądrzej, a nie ostrzej. Mądrzej oznacza życie niczym mnich przez cały rok, oczywiście jeśli mówimy o mnichu, który trenuje dwa razy dziennie, bierze lodowate kąpiele i wciąż może uprawiać seks.
To może być przyczyna, dla której mam te drgawki. Bridget i ja mogliśmy się nie zgadzać absolutnie w niczym, ale spaliśmy w tym samym łóżku i, za co się wstydzę, pieprzyłem ją długo po tym, jak przestałem kochać. Ale przysięga, którą złożyłem, była uświęcona, przynajmniej dla mnie, a Bridget stanowiła moją jedyną opcję. Brak seksu już nie.
A jednak… stoję tu z drżącymi palcami i tłumioną energią. Zdecydowanie przydałby mi się wakacyjny numerek, o którym mówiła Banner.
– Drinka? – proponuje JP.
Nie zawsze, ale czasem alkohol pomaga mi się uśmiechać, kiedy mam ochotę patrzeć spode łba.
– Jasne. Wino będzie w porządku. Czerwone.
Unikam ciężkiego towaru tak bardzo, jak to możliwe, nawet poza sezonem. Zresztą jeśli planuję opuścić tę łódź, zanim Amanda się do mnie dobierze, muszę mieć wystarczająco trzeźwą głowę.
JP łapie kieliszek czerwonego wina z jednej z przemieszczających się tac i przedstawia mi kilka kolejnych osób. Jak dla mnie mogą być jedną i tą samą osobą, jeśli chodzi o moje przetwarzanie ich imion i twarzy.
– Wiem, że trudno się w tym wszystkim połapać – mówi ładna ruda kobieta z zielonymi oczami. – Tak przy okazji, jestem Billie.
– Miło cię poznać, Billie – mówię.
– Gry pozwolą ci wszystkich poznać – zapewnia JP, jeśli coś takiego mogłoby mnie zapewnić o czymkolwiek.
– Gry? – pytam. Gram tylko w jedną grę. W koszykówkę. Żadna inna nie jest godna mojej uwagi.
– Zawsze mają tu gry – wyjaśnia sucho Billie, posyłając mi współczujące spojrzenie. – Nie musisz się bawić, ale zazwyczaj w końcu okazuje się to całkiem przyjemne. Graliśmy w chowanego.
– Przypinanie ogona – dodaje JP jowialnie.
– Zbijaka – rzuca Amanda.
– Stłukliśmy wtedy wazon wart dwadzieścia tysięcy dolarów – odzywa się zza naszych pleców męski głos. – Nie trzeba dodawać, że zbijaka już nie powtarzamy.
Odwracam się, żeby zobaczyć kto to, i natychmiast rozpoznaję tego gościa. Ciemnooka, drobniutka, cholernie seksowna wróżka, o której nie mogę zapomnieć, była z nim ostatnim razem, kiedy ją widziałem.
– Chase, prawda? – Zmuszam się do wyprostowania brwi, bo czuję, że patrzę spode łba. – Jeśli dobrze pamiętam, spotkaliśmy się na przyjęciu bożonarodzeniowym kilka miesięcy temu. Jesteś fotografem?
„Byłeś wtedy z Lotus”, myślę, lecz nie wypowiadam tego na głos.
– Tak, świetna pamięć. – Uśmiecha się, a ja mam ochotę chwycić go za ciemnoblond męski koczek i wydrzeć z niego wszystkie kłaki, włos po włosie. Zdaję sobie sprawę, że to dość ekstremalna reakcja, ale to jedyny sposób, żeby opisać, jak się czuję, kiedy jestem w pobliżu tamtej kobiety. Ekstremalnie.
– To dzięki Chase’owi się odnaleźliśmy – mówi JP, posyłając mu zadowolony uśmiech.
– Co masz na myśli? – pytam. Ta współpraca wygląda na coraz mniej prawdopodobną, z każdą mijającą minutą i każdą nową rewelacją.
– Twoje przedramiona. – Chase wskazuje na nie podbródkiem, obnażone w koszuli z krótkimi rękawami. – Pamiętasz, jak na przyjęciu stwierdziłem, że masz świetne przedramiona?
Mówi to tak, jakby to wszystko wyjaśniało, ale znacząco unoszę brwi, bez słów zachęcając go, żeby rozwinął myśl.
– Kiedy JP powiedział mi, że szuka ambasadora dla zegarków – kontynuuje Chase – pomyślałem o tobie.
Do mojego umysłu dociera niejasne prawdopodobieństwo.
– Ty też znasz Lotus? – pytam JP bez owijania w bawełnę.
– Czy ją znam? – JP śmieje się z całego serca, aż jego brzuszek się trzęsie, a guziki jedwabnej koszuli naprężają. – Ona pracuje w moim atelier.
Do zapamiętania: sprawdzić w Google, co to „atelier”.
Nie wierzę w przeznaczenie, ale to mój pierwszy tydzień w tak wielkim mieście, a ja już trafiłem na ślad kobiety, z którą wakacyjnie bym romansował oraz którą wakacyjnie bym pieprzył. Kiedy przeznaczenie puka do twoich drzwi, otwierasz je.
– A więc czy ona… – Odchrząkuję. – Nie ma jej tutaj, prawda? Na łodzi?
– Czemu pytasz? – W głosie Chase’a pojawia się podejrzenie, a beztroska przyjacielskość sprzed minuty znika.
„Nie twój cholerny interes”, chcę powiedzieć, ale w uszach wciąż brzmią mi słowa Banner.
– Mamy wspólnych znajomych. – Przyglądam mu się tak bacznie, jak on przygląda się mnie.
– Nie miałem pojęcia – mówi JP. – Zastanawiam się, czemu nie wspominała, że się znacie.
– „Znacie się” to przesada – wyjaśniam z pozbawionym humoru uśmiechem. – Jeden z moich kolegów z drużyny jest mężem jej kuzynki. Kilka razy spotkaliśmy się w przeszłości.
– Gdzieś tu jest. – JP rozgląda się po tłumie.
Biorąc pod uwagę fakt, że podczas przyjęcia bożonarodzeniowego Lotus właściwie uciekła natychmiast, kiedy mnie zauważyła, nie oczekuję, że naprawdę uda mi się z nią porozmawiać. Pewnie wyskoczy za burtę. Jednak świadomość jej obecności tutaj nie powinna sprawiać, że czuję się w ten sposób. Ledwo znam tę kobietę. Poprawka. Ja nie znam tej kobiety, a ona dała mi jasno do zrozumienia, że nie chce poznać mnie. Za to Amanda chce. Z kolei Bridget twierdzi, że pragnie, bym do niej wrócił. Mógłbym znaleźć tuzin – nie, więcej – kobiet, które zajęłyby się mną dzisiejszej nocy.
A perwersyjne przyciąganie czuję do tej jednej, która mnie nie chce.
– Poszukam jej – JP przerywa mój wewnętrzny monolog – i zawołam.
– Nie ma takiej potrzeby – oznajmiam bez przekonania, bo nie mam zamiaru go powstrzymywać.
– Yari! – wydziera się przez cały pokład JP. – Gdzie jest Lo?
Atrakcyjna Latynoska – może z Puerto Rico, może z Dominikany – odwraca głowę od osoby, z którą rozmawia. Jej oczy przenoszą się z JP na mnie i z powrotem.
– Może na górnym pokładzie? – Wzrusza ramionami.
– Będziesz tak kochana – rzuca JP pociesznie – i przyprowadzisz ją do mnie?
Yari mówi coś do swego towarzysza, po czym znika na schodach prowadzących w górę.
JP, Chase i Amanda kontynuują rozmowę. Przysłuchuję się tylko jednym uchem i ćwiartką mojej uwagi. Zaczynam wierzyć, że Lotus naprawdę opuściła statek zamiast spotkać się ze mną, kiedy pojawia się jej przyjaciółka Yari.
A za nią idzie ona.
Za każdym razem wygląda inaczej, ale coś w niej wydaje się nigdy nie zmieniać. Widziałem ją z już i z platynowymi warkoczykami, i z krótko ściętymi włosami, lecz powinienem wiedzieć, że nie dam rady przewidzieć jej zachowań.
Filigranowa kobieta schodząca po schodach jest kolejnym wcieleniem tej, która zafascynowała mnie od pierwszego spojrzenia, które wymieniliśmy w szpitalnym pokoju dwa lata temu. August – mój kolega z drużyny, mąż Iris, kuzynki Lotus – miał wstrząśnienie mózgu. Lotus odwiedziła go w tym samym czasie co ja. Kiedy weszła, poczułem, jak gdyby koń kopnął mnie w brzuch. Straciłem dech, w całym pokoju nagle zabrakło powietrza. Taka mała kobietka, a całkowicie przejęła władzę nad przestrzenią.
Teraz znów to robi, ale dziś nie ma warkoczyków. Jej włosy nie są przycięte blisko skóry ani nie są platynowe. To aureola sprężystych loków w naturalnych odcieniach miodu, pszenicy i złota, kontrastujących z jej skórą. Twarz w kształcie serca, zadarty podbródek, wystające kości policzkowe i lekko skośne oczy. Pełne usta, choć się nie uśmiechają, wyglądają na miękkie, krągłości zaś bogate i nęcące. Lotus promienieje, jak gdyby złapała letnie słońce i zamknęła w sobie jego ciepło, aż sama zaczęła błyszczeć. Jest w niej coś kociego. W jej ruchach widać niedbały wdzięk. Odgarnia włosy do tyłu i widzę szlak złotych kolczyków zdobiących delikatną muszelkę ucha. W drugim ma tylko jedno wielkie złote koło. Czerwono-pomarańczowa sukienka bez rękawów spływa po jej kształtach niczym strumień lawy. Wygląda jak ucałowana słońcem Cyganka.
Nie odwraca wzroku. Kiedy spotykaliśmy się w przeszłości, byłem cholernie niegrzeczny, wpatrując się w nią, jakbym nie wyniósł z domu żadnych manier. Większość kobiet odchrząknęłaby, przewróciła oczami, pstryknęła mi palcami przed twarzą. Zrobiła coś, co znaczyłoby: „Co, do cholery, gościu?”, ale nie Lotus. Za każdym razem odpowiadała spojrzeniem. Nie wpatrywała się we mnie tak uważnie jak ja w nią, raczej jakby pozwalała mi się napatrzeć. To właśnie robiłem. I robię.
Zanim podchodzi do JP, czekam zwarty i gotowy, starając się zachować spokój i nie wyjść na dupka… po raz kolejny. Widzieliśmy się tylko kilka razy i nigdy nie był to długi czas. Kiedy jest już blisko i mogę jeszcze chwilę się jej przyglądać, widzę nowe szczegóły, które dotąd mi umykały. Cienkie ramiączka letniej sukienki obnażają więcej, niż widziałem w przeszłości, i odkrywają kilka kolorowych, skomplikowanych tatuaży ozdabiających lśniącą skórę. Na obojczyku widnieje jakiś napis, ale nie stoję wystarczająco blisko, żeby odczytać słowa. Księżyce upiększają trzy palce prawej dłoni – sierp na serdecznym, półksiężyc na środkowym i pełnia na wskazującym.
Na stopach ma dziś płaskie sandały zamiast typowych szpilek i głową ledwo dosięga do mojego ramienia. Boże, biorąc pod uwagę wzrost i wagę, zmiażdżyłbym ją, gdybym nie zachował ostrożności. Choć wątpię, bym kiedykolwiek miał okazję być z nią nieostrożny. Jej spojrzenie właśnie to wyraża. Ta wymowna cisza oświadcza mi, że moje zainteresowanie zostało odnotowane w sposób niebudzący wątpliwości, ale nie jest odwzajemnione.
– Potrzebowałeś mnie, JP? – Ciepło jej głosu ochładza się do temperatury pokojowej, pewnie przeze mnie.
– Nie powiedziałaś mi, że znasz Kenana, kiedy wspomniałem o nim dziś na spotkaniu – zauważa JP nieco oskarżycielskim tonem. Nie mam wątpliwości, że przepada za Lotus.
Na chwilę opuszcza długie rzęsy, po czym podnosi je znowu i śmiało odpowiada na mój wzrok.
– Tak naprawdę to się nie znamy. – Lekko wzrusza szczupłymi ramionami. – Jego kolega z drużyny jest mężem mojej kuzynki – informuje, a następnie rzuca: – Dobrze cię znowu widzieć, Kenan.
Pierwszy raz słyszę, jak wypowiada moje imię. Przez kilka sekund panuje cisza, kiedy różni ludzie w naszym małym kółeczku spoglądają to na mnie, to na Lotus, bez wątpienia próbując rozszyfrować, o co tu tak naprawdę chodzi. Kiedy ja staram się to rozszyfrować.
– Ciebie również. – Zmuszam się do słabego uśmiechu.
– Co tam ciekawego działo się u Iris i Augusta, kiedy wyjeżdżałeś z San Diego? – pyta, kradnąc kilka przystawek z oliwkami z niewielkiego talerza Chase’a. – Urządzali pokój dziecięcy.
Na chwilę Lotus staje bez ruchu, uśmiecha się, po czym odwraca do swojej przyjaciółki Yari, z którą tu przyszła.
– Jak więc mam pana przekonać do noszenia moich zegarków, panie hoss? – dopytuje JP.
Cała uwaga skupia się na mnie.
– Improwizujmy – odpowiadam i pociągam łyk wina.
– Cóż, naprawdę masz świetne przedramiona – oznajmia JP, niepotrzebnie i po raz kolejny. – Byłoby z tego prawdziwe przedramieniowe porno.
Krzywię się, bo to wciąż po prostu nie brzmi dobrze.
– Nie masz pojęcia, o co chodzi, prawda? – szepcze Lotus, nachylając się w moim kierunku. Jest tuż obok mnie, pachnie świeżo, słodko i ostro, jak gdyby rozpyliła części swojej osobowości na nadgarstkach i pod kolanami.
– Cóż… To brzmi jak jakieś upiorne gówno.
Śmieje się, i pierwszy raz, kiedy jej otwartość, wolność i to, jaka naprawdę jest, zostają skierowane w moją stronę. Widziałem to już z daleka w towarzystwie Iris i jej córki Sarai, ale teraz to przy mnie ciemne oczy Lotus błyszczą rozbawieniem, a usta wciąż drgają, nawet kiedy przestaje się śmiać. Nie mamy czasu, żeby zagłębić się w ten temat, ponieważ Keir łapie mikrofon i zwołuje uczestników imprezy do głównego salonu na jachcie.
– Dziękuję wszystkim za przybycie na naszą imprezę dzisiejszego wieczoru – mówi, obdarzając gości ciepłym uśmiechem. – Ale nie byłoby przyjęcia bez jednej z naszych legendarnych gier, czyż nie?
Śmieje się wraz z Vale, kiedy tłum wydaje z siebie zbiorowe westchnienie irytacji.
– Dziś w nocy, żeby uczcić naszego gościa specjalnego, pana Kenana Rossa – informuje Vale, wskazując na mnie – zagramy w coś nowego.
Nie chcąc być w centrum uwagi zbyt długo, odpowiadam krótkim i zapewne niezdarnym uśmiechem, mając nadzieję, że przejdą dalej.
– Możesz mi podziękować później – szepczę do Lotus, kiedy Vale i Keir kontynuują. Mam nadzieję, że swoboda, która pojawiła się między nami, utrzyma się trochę dłużej.
– Jesteś fanem Drake’a?
– Co? – W myślach przywołuję całą rozmowę, którą odbyliśmy. Dlaczego miałaby mnie pytać…
Ach, album Drake’a, Podziękujesz mi później.
– Nie bardzo – odpowiadam szczerze. – W sensie, jest spoko, ale nie należy do mojej ulubionej piątki.
Już chcę zapytać, jaka jest jej ulubiona piątka, biorąc pod uwagę, że to nasza najdłuższa rozmowa, kiedy słowo „pocałunek” przykuwa moją uwagę.
– O czym oni mówią? – Odwracam się do Lotus, ale jej już tu nie ma. Podeszła do Chase’a i skubie coś z jego talerza. Mężczyzna schyla się, żeby powiedzieć coś na ucho. Lotus potrząsa głową i zaczyna odchodzić, ale potem kradnie mu talerz i dopiero wtedy przyłącza się do Billie i Yari, stojących kilka metrów dalej.
– Powiedział, że będziemy grali w Podkręcony Rzut – informuje Amanda z miną, która zapewne ma być seksowna.
– Uch… To gra?
– Tak, na twoją cześć. Wiesz, jak podkręcony rzut w koszykówce, kiedy…
– Jasne, rozumiem. – Wskazuję na siebie. – Jestem zawodowym koszykarzem, więc pojmuję. Podkręcony rzut, ale na czym właściwie polega gra?
Podchodzi do nas Vale, jej niebieskie niczym mroźne niebo nad Islandią oczy uśmiechają się, gdy wręcza mi skórzaną torbę.
– Wyciągnij. – Kiwa zachęcająco głową.
– Wyciągnąć? – pytam, wciąż się zastanawiając, o co, do cholery, chodzi.
– Tak – odpowiada cierpliwie i potrząsa małą torebką. – To taka alkoholowa gra.
Jestem coraz bardziej zagubiony.
– A więc – kontynuuje Vale, mówiąc coraz wolniej, jak gdyby to mogło mi pomóc. – Wyciągasz swój symbol.
– Symbol?
Teraz czuję się głupio. Każda odpowiedź, jaką mi daje, rodzi tylko kolejne pytania.
– Wyciągnij – powtarza i przynajmniej się śmieje. – Potem dowiesz się, co dalej.
Sięgam do skórzanej torby i wyczuwam kilka mniejszych, jedwabnych torebek. Łapię jedną i patrzę na Vale.
– Otwórz, ale nie pokazuj. – Vale podsuwa torebkę Amandzie, która robi to samo.
W mojej torebce jest malutki but.
– To but – mówię.
– Ciii – syczy przez zęby Vale i śmieje się jeszcze bardziej. – To tajemnica.
Kilka osób nie załapało, ponieważ kiedy zerkam na Lotus, widzę, jak porównuje swój symbol z Billie i Yari. Ma guzik, który szybko wrzuca z powrotem do torebki.
– Ktoś inny ma taki sam symbol jak ty – wyjaśnia Vale. – Oboje wypijecie po shocie tequili. Na jeden rzut, stąd ta część nazwy. A potem całujesz tę osobę. To podkręcenie. Podkręcony rzut, ale nie wymagamy nie wiadomo czego. To może być szybki buziak. Chociaż nie musi, i wtedy jest zabawniej. – Śmieje się, sugestywnie poruszając brwiami.
– Pocałunek? – prycham tonem mówiącym: „Pieprzyć to”.
– To jak gra w butelkę – dodaje Amanda, wzruszając ramionami. – Tak jak grywało się w szkole średniej, tylko… jest się starszym i całowanie wychodzi lepiej.
„Cholera, Banner, wisisz mi za to. I to sporo”.
– O nie. – Potrząsam głową. – Nie wydaje mi się.
– Ale to wypasiona zabawa – oznajmia Vale z konsternacją. – Na twoją cześć. Podkręcony Rzut jest prawdziwą grą. Nie wymyśliliśmy jej. Dodaliśmy jej tylko elegancji.
– To może być gra wypasiona tak bardzo, jak tylko się da – odpowiadam, uśmiechając się, żeby złagodzić niezaprzeczalny fakt, że jestem całkowicie niezainteresowany. – Nie gram.
Gry zawsze sprawiają, że robię coś głupiego, a kiedy staram się nie zrobić czegoś głupiego, wychodzę na tego, który ma ciężki charakter.
– Zabawne, prawda? – pyta JP, kiedy podchodzi. – Podkręcony Rzut. Łapiesz?
Nie chcę całować jego albo Chase’a, ani kogokolwiek, kto ma drugi but. Jedyna osoba, którą miałbym ochotę pocałować, wylosowała guzik. Jestem zmęczony obserwowaniem, jak Chase lata za nią całą noc. Nawet teraz pieści nagie ramię Lotus i zsuwa rękę po jej plecach tak nisko, jak to możliwe przy zachowaniu przyzwoitości i nie łapaniu jej za tyłek. Wkurwia mnie.
– Nikt nie musi się całować. Tylko ci, którzy chcą – mówi JP, pochylając się do przodu i zachęcając, żebym się pośmiał razem z nim. – Niektórzy wolą patrzeć.
– Tak, JP, myślę, że… – urywam, kiedy widzę, co trzyma w dłoni.
Może da się jeszcze uratować tę noc.
– A więc pytałeś, czego potrzeba, żebym podpisał umowę w kwestii zegarków, prawda?
JP wolno kiwa głową po tym, jak w jego spojrzeniu pojawia się zrozumienie.
– Oui – odpowiada z szerokim uśmiechem. – Powiedz tylko, co mam zrobić.
– Chase, już ci powiedziałam, że nie. – Upewniam się, że w moim głosie pobrzmiewa stal, skoro on najwyraźniej nie łapie aluzji.
– Czemu nie, Lo? – Ramionami opiera się o blat w łazience, zamykając mnie w klatce ze swojego ciała.
– Nie muszę podawać ci żadnej przyczyny poza taką, że nie chcę. – Potrząsam dłońmi, żeby wyschły, skoro blokuje mi dojście do papierowych ręczników. – Próbowałam być miła, ale to, że przyszedłeś tu za mną, nie jest w porządku.
– Między nami było coś dobrego. – Całuje mnie w szyję i łapie za pierś, palcami wyczuwając kolczyk przekłuwający sutek i ściskając go.
– Odpieprz się.
W łazience na dolnym pokładzie nie ma zbyt wiele przestrzeni. Kiedy go odpycham, uderza plecami o drzwi.
– Oszalałaś?! – wybucha Chase. Głos mu się obniża, a twarz czerwienieje. – Chcesz, żeby ktoś nas usłyszał?
– Dotknij mnie jeszcze raz i wszyscy się o tym dowiedzą, bo przekopię twoje dupsko w górę i w dół po tarasie widokowym. – Robię krok w kierunku drzwi. – Rusz się.
– Powiedz mi, co zrobiłem – mówi, a jego głos się wygładza. – Wiem, że dla ciebie to też było dobre, więc dlaczego…
– Chase, po prostu w tej chwili chcę czegoś innego.
– A może kogoś innego?
– Gdybym chciała kogoś innego, byłby to jedynie mój cholerny interes, ale chcę tylko siebie. Mam trochę spraw do ułożenia. Osobistych. Nie mają nic wspólnego z nikim innym i nie potrzeba mi żadnych więzi, nawet niezobowiązujących, które mogłyby wszystko skomplikować.
– Niezobowiązujących? Lo, między nami było coś więcej.
– Tak, akurat, Chase. Mógłbyś wyruchać całe SoHo tam i z powrotem, potem zacząć w Hell’s Kitchen, a ja miałabym to gdzieś. Nie byliśmy nawet niezobowiązujący. To był wygodny układ. Ja chciałam fiuta, ty chciałeś cipki. Zgodziłam się na to, miałeś szczęście, ale limit szczęścia się wyczerpał.
– I teraz już nie jestem wygodny?
Wzdycham, naprawdę nie mając cierpliwości do żadnego jęczącego chłopca, który chciałby się dobrać dziś w nocy do moich majtek.
– Nie zachowuj się, jakbyś nie miał za sobą już setki takich rozmów z dziewczynami.
– Tak, ale to co innego.
– Ojoj, czyżby odrzucenie było czymś nowym dla ciebie i twojego kutasa? – Robię smutną minę. – Tak mi was żal. – Czy to tymczasowe? – pyta.
„No właśnie, czy takie jest?”
Nie mam pojęcia. Chase był klockiem domina, które się przewróciło i zapoczątkowało ten bojkot osobników płci męskiej. Poczucie pustki i braku satysfakcji, pragnienie czegoś więcej, które od jakiegoś czasu prześladuje mnie, kiedy uprawiam seks. Jednak ostatnim razem do równania wkradł się strach. Chase przytrzymywał mi nadgarstki nad moją głową i wtedy coś się zmieniło.
Przeskoczyło.
Zepsuło się.
Zdarzało mu się już mnie tak trzymać. Inni faceci też to robili i nigdy nie miałam nic przeciwko. Tak naprawdę to nakręcałam się wtedy jeszcze bardziej, ale tym razem coś wydarzyło się inaczej. Zmusiłam się, żeby nie walczyć, i wpiłam się w Chase’a paznokciami, żeby rozluźnił chwyt. Racjonalnie wiedziałam, że nie wyrządzi mi krzywdy, ale wzbierająca w moim wnętrzu panika olała to. Kiedy skończyliśmy, zapalił swojego tradycyjnego jointa po seksie, ale ja, nadal nic z tego nie rozumiejąc, pobiegłam do łazienki, padłam na podłogę i histerycznie szlochałam. To się nie może powtórzyć.
– Nie wiem, jak długo zajmie mi uporządkowanie sobie wszystkiego w głowie – odpowiadam wreszcie Chase’owi, zmuszając się do oderwania od stresujących wspomnień.
– Masz na myśli… problemy psychiczne?
Jego spojrzenie staje się nieufne, jak gdybym pod letnią sukienką chowała nóż rzeźnicki.
– Wow, naprawdę sprawiasz, że mam ochotę się przed tobą otworzyć. – Moje słowa ociekają sarkazmem, tak jak ręce wodą. – Potrzebuję tego ręcznika. Odsuwa się i przygląda, kiedy osuszam dłonie. Zanim jest w stanie wrócić do przepytywania mnie, otwieram szeroko drzwi i zatrzymuję się jak wryta. Kenan opiera się o ścianę w wąskim przejściu. Umięśnione ramiona ma złożone na potężnej piersi, a długie nogi skrzyżowane w kostkach.
To duży statek, więc z powodzeniem unikałam Kenana przez większą część dzisiejszej nocy. Stanowi zagrożenie i nawet o tym nie wie. Równie dobrze mógłby chodzić z bombą przymocowaną do torsu, zupełnie nieświadomy, że istnieje ktoś, kogo kciuk unosi się tuż nad detonatorem. Ponad dwa metry eksplodującego niebezpieczeństwa.
W jego postawie jest coś królewskiego, co nie dotyczy wzrostu. To nawet więcej niż gęste brwi, mahoniowa skóra i wysokie kości policzkowe. Więcej niż silny podbródek i cała ta ekstrawagancja ust tak pełnych na szczupłej twarzy. To coś jest w nim. Pewność siebie. Wiara w swoje możliwości. Szacunek. Czułam tę siłę za każdym razem, kiedy się spotykaliśmy, i ją ignorowałam. Musiałam. Jego poza jest obojętna, ale oczy – ciemne, inteligentne, pełne uwagi – skupione na Chasie.
– Wszystko w porządku? – pyta, a w głosie pobrzmiewa mu ostrzeżenie.
Nie wiem, ile usłyszał i jak długo tu stał, ale wierzę, że jeśli powiem „nie”, to obije Chase’owi buźkę na fioletowo. I chociaż uważam, że mu się należy, nie mogę na to pozwolić.
– Wszystko gra – odpowiadam, zerkając przez ramię na mojego byłego znajomego od seksu. – Prawda, Chase?
– Hm, tak. – Źrenice Chase’a powiększają się. Zmienia pozycję, jakby zmagał się ze swoim instynktem, by albo walczyć, albo uciekać. Bójka z facetem tak dużym jak Kenan nie byłaby mądrym posunięciem, więc zgaduję, że Chase ma teraz wielką ochotę na ucieczkę. – Wszystko gra.
Przepycha się obok mnie i szybko odchodzi, bez żadnego dodatkowego słowa.
– Jesteś pewna, że wszystko w porządku? – Kenan marszczy brwi nad przenikliwie patrzącymi oczami.
– Tak. Chase i ja doszliśmy do porozumienia.
– Spotykasz się z nim? – pyta neutralnym tonem, ale mnie nie oszuka. Obchodzi go to, co teraz powiem. Nigdy nie doświadczyłam takiej natychmiastowej chemii, jaka wytwarza się teraz między nami, jednak Kenan nie jest kimś, kogo potrzebuję. Czuję się ostatnio tak bezbronna i pusta. Potrzeba mi czegoś nieskomplikowanego.
– Nigdy się nie spotykaliśmy.
– Och, myślałem…
– Pieprzyliśmy się – poprawiam go. – Ale to już przeszłość.
W jego ostro zarysowanej szczęce drga mięsień.
– Rozumiem.
Odrywa się od ściany i podchodzi bliżej. Wszystko we mnie chce się skulić i cofnąć. Nie dlatego, że się go obawiam. Boję się siebie i mojej reakcji na tego mężczyznę.
Nie uginam się, wytrzymując odurzający zapach i falę ciepła, kiedy znajduje się na tyle blisko, by ciałem przesłonić wszystko, co znajduje się za jego ramionami.
– Czy to w takim razie oznacza, że ktoś, kto chciałby zaprosić cię na randkę, ma wolną drogę? – Głos Kenana jest mocny, a zarazem delikatny.
– Nie, to nic takiego nie oznacza. – Patrzę w górę, żeby spojrzeć mu prosto w oczy, i nie odwracam wzroku, nawet kiedy czuję, że miękną mi kolana. – To znaczy coś zupełnie odwrotnego. Droga jest całkowicie zablokowana.
– Zablokowana? – pyta z uniesioną brwią.
– Nie dasz rady pójść tą drogą, ale są alternatywne ścieżki. Objazdy. – Wskazuję w kierunku przyjęcia. – Na przykład Amanda wydaje się zainteresowana byciem twoją alternatywną ścieżką.
– Nie. – Potrząsa głową. – Ona nie jest w moim typie.
– Och, nie gustujesz w ładnych blondynkach z niebieskimi oczami i dużymi piersiami?
– Kiedyś gustowałem. – Wybucha krótkim śmiechem. – Nawet byłem z jedną taką żonaty przez długi czas.
Milczę, w gardle pojawia mi się nieprzyjemny ucisk. Przecież nie znam tego mężczyzny, więc nie powinnam się poczuć dotknięta, że wybrał kogoś tak odmiennego ode mnie.
– Cóż, jeśli zmienisz zdanie, Amanda jest drogą, którą nazwałabym… często uczęszczaną – mówię i wymijam go. – Więc dobrze się spakuj, jeśli kiedyś zdecydujesz się na przejażdżkę.
– Tak jak powiedziałem, nie jestem nawet odrobinę zainteresowany Amandą. Jestem za to bardzo zainteresowany tobą. Spędzę w Nowym Jorku całe lato. Pozwól się gdzieś zaprosić.
– Objazd – przypominam mu i podążam w kierunku, w którym kilka minut temu poszedł Chase.
– A, tu jesteście! – woła JP, kiedy znów wchodzę do pokoju. Patrzy mi przez ramię. – Nie mogliśmy zacząć bez naszego honorowego gościa.
Kiedy Keir objaśnił zasady Podkręconego Rzutu, natychmiast zdenerwowałam się, że istnieje możliwość sparowania mnie przypadkowo z Kenanem i zostanę poproszona o pocałowanie go. Pewnie zrezygnowałabym z gry. Zdarzało mi się to już wcześniej na tych imprezach, ale podsłuchałam, jak Kenan rozmawiał z Vale i prawie na pewno usłyszałam słowo „but”. Poza tym JP chodził dookoła z guzikiem w ręku, ledwo próbując go ukryć. A on nie zrobi nic więcej poza swoim słynnym ucałowaniem powietrza.
Ponownie gromadzimy się w głównym salonie, żeby zagrać. Po kilku kolejkach to właściwie dobra zabawa. Na tym polegają te gry. Wszyscy jęczymy i udajemy, że ich nienawidzimy, ale jest coś ekscytującego w zrzuceniu z siebie odpowiedzialności, zapomnieniu o codzienności dorosłego człowieka i bawieniu się jak dzieciaki, nawet jeśli trwa to tylko jedną noc.