Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
12 osób interesuje się tą książką
Zanurz się w kolorowym świecie inspirowanym desi fantastyką, pełnym intryg i humoru!
Elaman to młoda elfia arystokratka, która niedługo rozpocznie studia. Wychowywana pod kloszem, niewiele wie o prawdziwym życiu. Ma się to zmienić pod wpływem wizyty w tawernie, zainicjowanej przez jej troskliwego, acz nieodpowiedzialnego wuja. Traf, przeznaczenie, a może sami bogowie krzyżują jej losy z pielgrzymem Czadaramą, kapłanem pochodzącym z dalekiego Paharamu – kraju, który kojarzy się Elaman jedynie z zapachem kardamonu, kolorowymi strojami i okrutnymi bóstwami. Podczas wspólnej, zakrapianej alkoholem zabawy życie dwójki młodych elfów zostaje wywrócone do góry nogami. Gdy budzą się w szczerym polu, przerażeni wizją kary, jaka może spaść na Elaman za próbę ucieczki, postanawiają upozorować jej porwanie. A to dopiero początek przygody…
Ucieczka Apsary to nie tylko porywająca opowieść o fantastycznej przygodzie, ale także refleksja nad dorastaniem, pokonywaniem uprzedzeń i poszukiwaniem własnej tożsamości, to również swoistego rodzaju mrugnięcie okiem w kierunku fanów romantasy. Autorki zabiorą Cię w podróż do barwnego świata, inspirowanego indyjskimi legendami i kinem Bollywood.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 436
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Kochankowie, szaleńcy i poeci zostali stworzeni z tej samej materii.
Bhagat Singh
Jeśli idziesz do karczmy, miej przy sobie szablę.
stare pahariphulamskie przysłowie
Ptak zaplątany w krzew cierniowy był piękny, być może najcudniejszy, jakiego w życiu widziała. A przy tym dziwny, inny. Jego piórka były nie czarne, jak u pozostałych przedstawicieli jego gatunku, lecz śnieżnobiałe. Tylko nieliczne plamy szarości znaczyły brzuszek i głowę. Czerwone oczy przypominające paciorki błyszczały niepokojem; instynkt samozachowawczy najwyraźniej podpowiadał mu, że jego delikatne ciało nie ma szans w starciu z ostrymi kolcami.
Elaman Virta, skryta w powozie wuja, patrzyła na ptaszka z mieszaniną smutku i fascynacji. Wiedziała, że jego niezwykłe umaszczenie było wynikiem leucyzmu – niedostatecznej ilości pigmentu powodującej niedobarwienie piór. Jego dziwactwo zachwyciło elfkę. Byłoby okropne tak po prostu pozwolić mu zginąć. Przecież nie trzeba wiele; wystarczyłoby przytrzymać lekko gałęzie i patrzeć, jak stworzenie wzlatuje ku bezchmurnemu niebu.
Wolne.
Elaman była jednak córką Naale Virty zwanej Miedzianą – po części ze względu na kolor włosów, po części zaś hardy charakter. Zatrzymanie powozu z powodu ptaka byłoby jej zdaniem niedopuszczalne – bo przecież żadna szanująca się arystokratka nie zmieniałaby swoich planów dla czegoś tak błahego.
– Hej, wy tam, z przodu! Troszkę szybciej, z łaski swojej! – Jej wuj, Saanonis Virta (zbyt dobroduszny, aby zasłużyć na jakikolwiek przydomek) sięgnął pulchną dłonią do kieszeni na piersi. Wyjął misternie wyszywaną chusteczkę i zamaszyście wytarł nią czoło.
Elaman odwróciła od niego wzrok, by przyjrzeć się kątem oka mijanemu krajobrazowi. Młode panny, opierając się o złote snopki zboża, flirtowały z rolnikami. Wszystkie były ubrane w lekkie, jasne koszule i zmięte wielobarwne spódnice do kolan, przewiązane w talii niewielkimi fartuszkami; rumiane, bose, o poranionych, brudnych stopach. Na biodrach trzymały kosze pełne owoców. Same przypominały kolorowe ptaszki.
Jedna zauważyła stworzonko uwięzione między gałązkami. Nie czekając na niczyje pozwolenie, pociągnęła za rękaw któregoś z krzepkich młodzianów. Ten w dwóch susach znalazł się przy krzewie. Zza pasa wyciągnął niewielki kozik i sprawnym ruchem uwolnił ptaszka, który natychmiast wzbił się w górę. Wieśniaczka, zachwycona bohaterskim czynem swojego towarzysza, wynagrodziła mu buziakiem w policzek kilka zadrapań, które zarobił w trakcie akcji ratunkowej. Zaraz po tym podbiegła z powrotem do koleżanek i ukryła się w jednym ze stogów siana.
Elaman westchnęła ciężko.
Prawdziwe życie najwyraźniej toczyło się gdzie indziej.
Gdy powóz ruszył z pełną prędkością i pracujący chłopi zostali w tyle, Saanonis westchnął z ulgą. Głód ściskał mu bezlitośnie żołądek. Ostatni porządny posiłek jadł dwa dni temu w pałacu swojej siostry, ale byli już na szczęście blisko celu. Na przedzie nieśmiało wyłaniały się pierwsze folwarki jego własnych ziem. Dalej rozciągał się niewielki plac i założenie parkowe, a za nimi ogromny majątek, którego serce stanowił nowoczesny palasti. Gdyby pójść jeszcze dalej i minąć kolejny staw sąsiadujący z głębokim lasem, doszłoby się do brukowanego traktu. Ten zaś prowadził prosto w kamienne ramiona potężnych murów Silty, granicznego miasta oddzielającego Taivas, autonomiczne, choć zależne od Cesarstwa Kajów królestwo jasnych elfów. Kochał to miasto, bo zderzały się w nim dwie kultury: ludzka i elficka. Taivas uważano powszechnie za ośrodek wielkich interesów, ogromnych ambicji, umiarkowanej magii i zdecydowanie mniejszego niż umiarkowany poziomu bezpieczeństwa. Granicą, za którą jasne elfy nie czekało nic dobrego.
Maślany wzrok Saanonisa spoczął na siostrzenicy. Elaman do złudzenia przypominała swoją matkę, ale na szczęście tylko z wyglądu. Gdyby nadać bezlitosnej, zimnej furii elfi kształt, z pewnością przyjęłaby postać jego siostry. Cieszył się bardzo, że nie byli bliźniakami, od zawsze towarzyszyło mu bowiem przeczucie, że Naale udusiłaby go pępowiną jeszcze w matczynym łonie. Przez pierwsze lata życia jej bezwzględny charakter oraz dyktatorskie zapędy skutkowały jedynie siniakami wykwitającymi na kończynach brata. Później pozwoliły pozyskać kilka dobrze prosperujących wsi, pomnażając niemały rodzinny majątek. I choć Sanno życzył jej dobrze, a rodzinę uważał za najważniejszą pod słońcem, siostrzyczka niezmiennie napawała go paraliżującym strachem.
A franca o tym wiedziała; wiedziała o tym doskonale, inaczej nie poprosiłaby go o pomoc przy wyprawieniu latorośli na studia. Sanno nie był jednak idiotą – miał już tyle lat, że wiedział aż nazbyt dobrze, że taka duża odpowiedzialność zazwyczaj oznacza też bardzo duże kłopoty.
O tyle dobrze, że kruszynka też wygląda na przejętą, pomyślał, skupiając wzrok na jej jasnych palcach nerwowo ściskających wachlarzyk. Przynajmniej niczego głupiego nie wywinie. Z drugiej strony przykro było mu patrzeć na to zdenerwowane stworzenie. Postanowił skorzystać ze swojego ojcowskiego doświadczenia i zrobić to, co zwykł robić w podobnych sytuacjach: naprowadzić myśli dzieciaka na jakiś wesoły tor.
– No, kruszynko, co z takim nosem na kwintę siedzisz, nic z wujkiem nie rozmawiasz od rana? – zapytał, jowialnie łapiąc się pod boki. – Cieszysz się pewnie, że jedziesz w końcu na te wymarzone studia, co?
– Moje wymarzone studia to etnologia. – Był przekonany, że bachorzyca nie chciała zabrzmieć niewdzięcznie, w końcu nie tak wychowałaby ją Naale, ale jej ton głosu aż drżał od nastoletniej egzaltacji. – Magija bitewna nigdy mnie nie pasjonowała i jeśli mam być z wujem szczera, to marna ze mnie czarodziejka.
– Nonsens, dzieciaku, wszystko jest dla elfów! – żachnął się Saanonis, pukając palcem w krawędź powozowego okna. – Poza tym życie to nie może być wieczna zabawa. Co młoda panna z dobrego domu mogłaby robić po skończeniu etnologii?
– Och, wiele rzeczy, na przykład pisać książki i… – pisnęła Elaman, lecz wuj niemalże natychmiast wszedł jej w słowo.
– Kruszynko, wybacz, że to powiem, ale wiesz z przykładu swojego ojca, jak zazwyczaj kończy się pisanie książek. – Dostrzegł, że nieświadomie zadał jej ból, postarał się więc kontynuować lżejszym tonem. – Poza tym kto ci broni? Możesz mieć takie zainteresowania, jak już się trochę dorobisz. Magija bitewna wśród naszego rodzaju to droga przyszłości, do tego zamknięta przed Kajami na trzy spusty, a czwarty malutki. Matka ci pewnie opowiadała, jak to było na wojnie. Zakładasz dwa, trzy porządne sygile i cały oddział idzie do piachu.
– Nie zapowiada się, żeby w najbliższym czasie była jakaś wojna – zripostowała Elaman, taksując go wyczekującym wzrokiem, nie dał się jednak wytrącić z równowagi.
– No, pewnie, bo na wojnę nigdy się nie zapowiada. Zresztą, daj bogini, żeby to była prawda. – Sanno mimowolnie odnalazł palcami ukryty pod dubletem łańcuszek oraz przywieszkę z wizerunkiem władczyni jasnych elfów, Paivany Alvy, po czym ucałował go z namaszczeniem. – Paivana Jedwabna w całej swej mądrości wie, co robi.
– Co ma wspólnego jedno z drugim?
– Jedno z drugim i z trzecim nawet! – Zadowolony z figury retorycznej Virta oparł dłonie na pokaźnym brzuchu. – Konfliktów nie rozwiązuje się już na polach bitwy, tylko na uniwersytetach, gdzie się ratuje nasze dziedzictwo, naszą kulturę, gdzie szkoli się takie młode pannice jak ty.
– Żeby pokonać Kajów? – zapytała Elaman prowokacyjnie.
– Ich, niestety, nie da się pokonać, zupełnie tak, jak nie da się ostatecznie rozwiązać kwestii komarów podczas wilgotnego lata. – Saanonis wzruszył ramionami, dość obojętnie oddając się obserwacji jednej z odstających przy siedzeniu desek. – Są. Kąsają. Trzeba nauczyć się z nimi żyć, a kiedy staną się zbyt uciążliwi, opryskać im gniazda trucizną.
– Nie tak się walczy z komarami, wuju.
– A skąd ty nagle tyle wiesz o insektach, co? – syknął, wreszcie porządnie rozeźlony. Zupełnie nie podobał mu się kierunek, w jakim zmierzała rozmowa, ani fakt, że zaczynał tracić kontrolę nad jej przebiegiem. – Zresztą, nieważne. Ciesz się, że możesz iść na jakiekolwiek studia! Kiedyś panienka w twoim wieku musiała siedzieć w domu i rodzić dzieci. I, żebyśmy się dobrze zrozumieli, nie ma w tym nic złego! Kobiecość jest piękna, dobra i ciepła. Jak kocyk.
– Nie chcę być niczyim kocykiem! – oświadczyła dobitnie małolata, po czym z przemądrzałym wyrazem twarzy dodała: – Zresztą moja matka też pobierała nauki w Silcie.
– Ale ile było z tym kłopotu! Musiała najpierw udawać chłopaka, potem pojedynkować się z profesorami… Czasy się zmieniły.
– Przyjmują tylko dziesięć dziewcząt rocznie.
– A ty jesteś wśród nich! Czyż to nie jest wspaniałe?
Elaman odchrząknęła głośno. Kiedy zaczęła mówić, jej głos, choć cichy, brzmiał potężniej niż dzwon.
– Wspaniałe byłoby, gdyby o przyjęcie na studia mogła ubiegać się każda kobieta, niezależnie od tego, czy na roku jest już dziesięć innych, czy nie. Wspaniale byłoby, gdyby było ich tyle samo co chłopców i wspaniale byłoby…
– Byłoby, ale nie ma takiego świata – uciął Saanonis, wzdychając głęboko nad błędem, jakim było zainicjowanie konwersacji ze zbuntowaną nastolatką. – Tu się urodziłaś i tak już tutaj mamy. Trzeba się cieszyć tym, co jest, a nie cały czas wydziwiać.
Resztę podróży spędzili w ciszy.
Powóz nieuchronnie toczył się ku palasti, którego marmurowe schody obsiadło już gęsto potomstwo Saanonisa. W głębi, wyraźnie przejęci, stali słudzy z rozłożonymi parasolami i wachlarzami. Jeszcze dalej, oparta o kolumnę, czekała – ufryzowana niczym na wojskową paradę – jego małżonka: Iltuana Virta znana jako Virta Złotousta. Równie złote, co jej cięty język, były włosy, skóra i oczy, a także serce, otwarte na każdą krzywdę.
Widząc nadjeżdżający wóz, z właściwą sobie gracją spłynęła po schodach, nie zważając na podążające za nią służki oraz pierzchającą dzieciarnię. Kiedy tylko kibitka stanęła w miejscu, Iltuana podała mężowi dłoń, by sprawniej mógł się wytoczyć z pojazdu.
– No i co wam tak długo zeszło? – rzuciła w stronę Sanno, kiedy ten zeskakiwał z drewnianego schodka. Nie czekając na odpowiedź, zwróciła jasny, pogodny wzrok w stronę Elaman. – Kruszynko, jesteś nareszcie! Pokaż mi się! No, proszę. Cała matka. Jesteście głodni? Zaraz podają obiad. No, nie stójcie jak słup soli. Do środka! Dziecko, gdzie ty masz jakieś bagaże? Tutaj, widzę. Służba je zaraz od ciebie zabierze. I przebierz się do obiadu. Na Sydamen, wyglądasz jak jakaś chłopka, taka jesteś zakurzona… – Ciotunia paplała bezustannie; ucichła dopiero wtedy, gdy zauważyła kompletnie zagubiony wzrok młodej krewnej. Wtedy przytuliła ją serdecznie do bujnej piersi. – Bardzo dobrze, że jesteś, kochana. Strasznie się za tobą stęskniliśmy. Sanno! Weźże się w końcu do roboty. Niech zabiorą jej toboły i pokażą komnaty.
– Mogę to zrobić sama – zaproponowała Elaman, ciotka jednak przewróciła oczami ze zniecierpliwieniem.
– Nie bądź niedorzeczna, dziewczyno, na plecy je weźmiesz?
– Mogę przecież użyć zaklęcia…
– Zanim się rozłożysz dobrze z tym swoim sygilem, wszystkie przystawki będą zimne, nie mówiąc już o zupie i pieczystym, a tego wrażliwe serce mojego męża z pewnością nie zniesie. Zobacz, już po problemie. – Roześmiała się perliście, widząc, że w międzyczasie wszystkie skrzynie zostały już wypakowane na dziedziniec. – Neljas, dziecko, pokaż kuzynce, gdzie będą jej pokoje. Pamiętasz Neljas? – zapytała, wskazując na jedną z bardziej wyrośniętych pociech.
Elaman kiwnęła grzecznie głową.
Nie pamiętała.
Kiedy wreszcie znalazła chwilę, żeby móc pobyć sama, było dobrze po południu. Wyczerpana rzuciła się na łóżko i zamknęła oczy, rozkoszując się błogą ciszą. Już pierwsze minuty wizyty w posiadłości wuja mogły sugerować, że nie będą to wakacje jej marzeń. Zdecydowanie nie zapowiadały jednak absolutnej entropii, jaka zapanowała podczas wystawnego obiadu. Poczynając od ciągłego upierdliwego towarzystwa przynajmniej trójki z dzieci wujostwa, poprzez niekończący się potok jedzenia, na bardzo krępujących pytaniach dotyczących głównie jej planów matrymonialnych kończąc.
Przewróciła się niezgrabnie na drugi bok i spojrzała na snop światła wdzierający się do pomieszczenia przez cienkie zasłony. Słyszała wyraźnie gwar dobiegający z zewnątrz: stukot końskich kopyt na wybrukowanym placyku, stłumiony dziecięcy śmiech, wesołe rozmowy, zgrzytanie narzędzi, szczekanie psów, kocie prychnięcia.
To nie tak, że jej się nie podobało. Po prostu… nie do końca. Z całych sił nie chciała wyjść na niewdzięczną. Po części cieszyła się z okazji do zakosztowania choć odrobiny wolności. Myśl o rozpoczęciu nauki w równym stopniu ekscytowała ją i przerażała. Pierwszy raz miała być zdana zupełnie na siebie. Liczyła na to, że wreszcie przestanie czuć się tak, jakby spoglądała na rzeczywistość zza szklanej tafli. A jednak to uczucie nie mijało.
Kolejny raz wróciło do niej zdanie: „Prawdziwe życie najwyraźniej toczy się gdzie indziej”. Kiedyś zapisała je sobie w pamiętniku, ale odkryła go matka. Najpierw przeczytała od deski do deski, a potem kazała jej go spalić, strona po stronie, każdą innym sygilem.
W kontraście do matki ciotka, serdeczna i rozgadana, nie miała większych ambicji niż to, by jak najlepiej pożenić swoje liczne potomstwo. Wuj zaś… wydawał się ciągle pogrążony we własnych myślach. Ich dzieci były albo zbyt młode, żeby zapewnić jej towarzystwo, albo już zbytnio skupione na swoich sprawach. Elaman musiała jednak przyznać, że każdy okazywał jej sympatię.
W końcu Elaman postanowiła zrobić coś produktywnego: rozpakować się. Otworzyła kufer i wyciągnęła z niego jedną z cienkich broszurek w czarnej okładce. Swój pierwszy llyfr, w którym mogła kreślić sygile i proste formuły. Pisać wyliczenia i sprawiać, by magija dokonywała reszty dzieła.
Od razu poczuła się lepiej. Przez chwilę szacowała w myślach liczbę cyfr i liter w zaklęciu, a potem, nie odwracając uwagi od powtarzanych w myślach słów, zaczęła rysować w powietrzu sygil. Pracowała w milczeniu nad formułą, kiedy zaś wzór miał już konkretny kształt, jej wola powędrowała w stronę nieotwartych jeszcze skrzyń. Zaklęcie udało się perfekcyjnie: przedmioty magicznie trafiły na swoje miejsca. Po zamknięciu zaklęcia Elaman padła z powrotem na łóżko, kompletnie wyczerpana.
Zmęczona, ale i szczęśliwa, że udało jej się rzucić tak skomplikowaną (jak na jej skromne możliwości) formułę, pozwoliła sobie zamknąć na chwilę oczy. Kiedy je z powrotem otworzyła, pierwszym, co ujrzała, była skryta już w półmroku troskliwa twarz wuja. Za nim widać było ostatnie promienie słońca.
– Wuju, czy coś się stało?
– Ominęłaś kolację! – zagrzmiał z zaniepokojeniem. – Wysłałem któreś z moich dzieci, żeby cię obudziło, ale nie było w stanie.
„Któreś z moich dzieci?” Naprawdę, wuju, sam już straciłeś rachubę?
– Czy coś się stało, moja droga?
– Nie. Po prostu… musiałam chwilę odpocząć. Wszystko w porządku. – Elaman użyła całej swojej siły, aby brzmieć wiarygodnie, krewny jednak nie wyglądał na przekonanego.
– Zapominasz, że jestem bratem Virty Miedzianej. Dobrze wiem, że jeśli któraś z was mówi, że „wszystko w porządku”, to znaczy, że nic nie jest w porządku.
Na każdym kroku musieli podkreślać jej podobieństwo do matki.
– To, że wyglądam jak ona, nie znaczy, że jesteśmy tą samą osobą – odparła, unosząc się na łokciach.
Wujaszek przez chwilę bacznie się jej przyglądał. Po chwili usiadł bliżej i położył jej delikatnie dłoń na ramieniu.
– Posłuchaj mnie, kruszynko. Domyślam się, że decyzja o twoich studiach zapadła szybko, a twój przyjazd tutaj był nie do końca planowany. Ja to rozumiem. Wiem też, że moja siostra nie jest najlepszą matką pod słońcem. Bardzo mi przykro. Nie jestem dobry w pocieszaniu, ale myślę, że w sumie to dobrze, że się tutaj znalazłaś. Może to taki dar od losu. Będziesz miała chwilę, by odsapnąć sobie trochę od wszystkiego. No wiesz. Zaszaleć.
– To znaczy?
Zaczynała się już gubić. Nadal huczało jej w głowie od używania magiji. Zdecydowanie nie miała ochoty na pogadankę o życiu. Wuj jednak wyraźnie zamierzał kontynuować:
– Bardzo, bardzo przypominasz swoją matkę z wyglądu. No, jak wspominałaś… Wszyscy ci to mówią i domyślam się, że tego nie lubisz. Ale jeśli chodzi o charakter, to jesteś bardziej jak twój ojciec. Nie powinienem ci tego mówić, bogowie… ale oboje wylądowaliście pod kloszem. Jak pająki. Albo mrówki. Tak nie powinno być. Dla twojego ojca jest już za późno, ale ty jesteś jeszcze młoda… Rozmawialiśmy o tym z Kluseczką. Ciebie można jeszcze uratować. – Saanonis czknął głośno z otwartymi ustami, a Elaman wyraźnie poczuła aromat wina. – Dobrze, żeś tutaj przyjechała. Musisz poznać życie, inaczej będą cię mieli za dziwaczkę. Wiesz, co jest w naszym herbie rodowym, Elaman? Jakie zwierzę?
– Lis, wuju.
– No właśnie, lis. A lis to jest zwierzę towarzyskie. Szczeka jak pies. I ma piękną kitkę. Elaman, moja droga kruszynko, byłaś kiedyś w tawernie?
Jedna część wywodu nie była powiązana z drugą, ale Elaman zwalała strumień świadomości wuja na zdradliwe działanie alkoholu.
– Wuju, nie do końca podoba mi się kierunek, w którym zmierza ta rozmowa.
– To nie jest odpowiedź na moje pytanie. – Letnie wino mogło rozwiązać Saanonisowi język, ale nie pozbawiło go z pewnością bystrości umysłu.
Elaman skinęła głową.
– Nie byłam. I nie zamierzam…
– Błąd. Poważny błąd! Będzie piękny wieczór. Ja jestem już stracony dla zabaw i uciech, ale ty jesteś jeszcze młoda. Kazałem naszykować powóz. Stoi od strony dziedzińca. Pojadą z tobą czterej moi strażnicy. Będziesz bezpieczna. W środku masz sakwę z pieniędzmi. Nie jest tego dużo, ale wystarczająco, żeby się dobrze bawić. Może przysiądziesz się do jakiejś grupki młodzieży i poznasz kolegów z uniwersyteckiej ławy? Uprzedzając pytania, twoja matka o niczym się nie dowie, przysięgam.
Elaman zamrugała kilkakrotnie, zupełnie zaszokowana.
– Wuju…
Była w niej jakaś część, która z miejsca chciała krzyczeć: nie ma mowy, nigdzie nie idę, wuj jest pijany! Proszę się przenieść w tym momencie do swoich komnat, bo wuja sama wyproszę! Naprawdę pragnęła zachować się jak trzeba, żeby matka była dumna. Odmówić i nudzić się dalej, leżąc bezczynnie w jedwabiach.
Stało się jednak inaczej. W tej jednej, magicznej chwili pomyślała o ptaku uwięzionym w ciernistym krzewie. O chłopaku, który wyciągnął kozik, i dziewczynie, która mogła go pocałować w policzek. O chłodnym wietrze liżącym ją po odkrytych kostkach, o nęcącym zapachu gruszek płynącym z przypałacowego sadu.
Saanonis uśmiechnął się dobrotliwie i ujął jej rękę niespodziewanie czułym, ojcowskim gestem.
– Przecież widzę, że nie jesteś zadowolona z przyjazdu tutaj. Już w trakcie podróży zdawałaś się tym wszystkim… mocno przytłoczona.
– To nie tak, tylko… muszę się przyzwyczaić. Ale właściwie… to chętnie pojechałabym do tawerny. Na pewno nie chce wuj jechać ze mną?
Starszy elf roześmiał się serdecznie, aż oczy całkowicie zaszły mu łzami.
– Nie wiem, czy moja złotousta małżonka byłaby zadowolona, że szlajam się z młodymi dziewczętami po knajpach. I nie do końca mam ochotę to sprawdzać. Ale nie martw się, kruszynko, obiecuję ci, że będziesz więcej niż bezpieczna. Moi ludzie to najlepiej wyszkoleni wojownicy w tej części kontynentu. To nie są przechwałki! – dodał, buńczucznie grożąc palcem wyimaginowanym wrogom.
Elaman zachichotała. Zupełnie nie znała go od tej strony.
– Mówi wuj poważnie?
– Jak najbardziej. Wyjdź ze swoich komnat i sama się przekonaj.
– I o której mam wrócić?
– Jutro do obiadu. – Saanonis spoważniał nagle, a potem wziął jej dłoń w swoją. Przez chwilę przypatrywał się jej bacznie, jakby szukał w jej twarzy wspomnienia o kimś, kogo już od dawna nie było na tym świecie. Wreszcie odezwał się ponownie. – Jeszcze raz podkreślam: wiem, że wcale nie chciałaś tutaj przyjeżdżać. To nic złego. Pamiętaj jednak, że czasem z nieprzyjemnych doświadczeń powstają całkiem ciekawe historie. Więc może przyszedł ten moment, w którym trzeba ci wziąć przeznaczenie w swoje ręce i wreszcie trochę zamieszać porządkiem, co?
Elaman nie potrafiła zmazać uśmiechu z twarzy. Spontanicznie, prawdopodobnie pierwszy raz, odkąd sięgała pamięcią, rzuciła się komuś na szyję, niezdolna nawet do wypowiedzenia słowa podziękowań. Virta w odpowiedzi poklepał ją po ramieniu.
– No już, już. Daj szansę przygodzie!
– Nie zawiodę cię, wuju!
Więc tak musiał się czuć ten ptak, kiedy wreszcie przecięto gałęzie, pomyślała.
Serce biło jej tak mocno, jakby miało za chwilę przebić się przez żebra i wyskoczyć z klatki piersiowej, by wzlecieć ponad malowany sufit.
Gdy tylko wóz z niezwykłą godnością przekroczył mury Silty, nieprzyjemnym ukłuciem w okolicy mostka odezwały się szczątki instynktu samozachowawczego Elaman. Nerwowo wyjrzała przez okienko. Chciała przyjrzeć się miastu, w którym najpewniej przyjdzie jej spędzić następne lata długiego elfiego życia.
Widok okazał się umiarkowanie przyjemny.
Silta miała niezwykle bogatą historię. Uroda niektórych gmachów przypominała o latach dawnej świetności, gdy w czasach zwanych starym porządkiem ludzie trzymali się z daleka od elfich ziem. Było to jednak jak obserwowanie sfatygowanej piękności, na której twarzy odmalowywały się jeszcze echa dawnego powabu. Większość budynków stanowiły tanie kamienice o murach niedbale zabielonych wapnem lub zbudowane po prostu z gołej cegły, a także parterowe stragany, o tej godzinie puste. Ku wielkiemu zdziwieniu Elaman spostrzegła, że mieszkańcy czynszówek mieli w zwyczaju wylewać brudną wodę i wyrzucać odpadki jedzenia wprost na bruk. W bajorach i kałużach taplały się dzieci zdecydowanie za małe, aby o tej porze przebywać na ulicy.
Od gadatliwego woźnicy dowiedziała się, że bliżej środkowej części miasta znajdowały się też dwa amfiteatry i trzy uniwersytety, w tym jeden w stu procentach poświęcony sztukom magicznym, a także rynek oraz mnogość tawern zróżnicowanych pod względem reputacji. Tam najwyraźniej zmierzali – „Pan Radny nakazał zawieźć wielmożną panienkę do bogatszych, bardziej cywilizowanych dzielnic”. Miała jednak wrażenie, że wóz poruszał się ciągle po obrzeżach, tuż przy miejskich murach.
– Zgubiliśmy się? – zapytała w końcu nieśmiało, udając, że kątem oka nie widziała mijanego właśnie pijanego mężczyzny, który oddawał mocz na brodzącą w błocie świnię.
– Absolutnie nie, wielmożna panienko. Tędy się lepiej jedzie. Główny trakt jest zawsze zatłoczony.
– Aha. To taki objazd?
– Mhm, dokładnie. Objazd. – Woźnica obdarzył ją odrobinę zawstydzonym spojrzeniem, a potem bardzo głośno przełknął ślinę. – Właściwie, droga panienko, skoro już tu jesteśmy… Czy bardzo się wielce wielmożna panienka obrazi, jeśli na chwilę zrobimy przystanek w okolicy? Mam jedną sprawę do załatwienia. Kompletnie o tym zapomniałem.
– Rozumiem, że mój wuj o niczym nie wie?
– Panienko, on by mi głowę przy samym dupsku uciął, jakby się dowiedział, gdzie ja interesy robię.
– A co ze strażnikami?
– To są przecież moi przyjaciele. Pójdą ze mną na chwilkę. My to już wszystko żeśmy przemyśleli, miła panienko.
Zauważyła, że woźnica nagle zaczął się mocno pocić.
Znała słowa, którymi mogłaby zakończyć całą eskapadę w kilka minut. „Chcę wracać do domu” albo „Zawieź mnie tam, gdzie obiecałeś wujowi, i nie odstępujcie mnie na krok przez całą noc”.
Coś takiego powinno było paść.
Powinno.
Jednak Elaman pokiwała tylko głową ze zrozumieniem, a kiedy w końcu zatrzymali się pod jednym z najbardziej obskurnych lokali, jakie kiedykolwiek miała okazję oglądać (a nie widziała ich zbyt wiele), tylko zatrzasnęła za nimi drzwi. Woźnica nie posiadał się z radości. Widziała, jak w asyście uzbrojonych po zęby ochroniarzy starego Virty wchodził do karczmy. Minęła minuta. A potem dwie. Potem kolejnych dziesięć i piętnaście, a mimo że przez tawernę zaczął przetaczać się tłum, ani woźnica, ani tym bardziej strażnicy nie wracali.
Zaklęła w duchu. Czas mijał, ona zaś, coraz bardziej znużona i przestraszona, nie wiedziała kompletnie, co zrobić. Czy czekać zgodnie z ustaleniami? Co prawda powóz można było zamknąć od środka na kluczyk, ale stare drewno nie wyglądało na trudne do sforsowania. Gdyby ktoś chciał wyrządzić jej krzywdę, nie miałaby się jak ochronić. Spacer do posiadłości wuja był wykluczony. Jeśli nawet udałoby się jej jakimś cudem znaleźć drogę do bram miasta, istniało małe prawdopodobieństwo, że wypuszczono by ją samą, bez obstawy. W najlepszym wypadku któryś ze strażników zawiózłby ją pewnie do domu. W najgorszym – zostałaby wtrącona do lochów miejskich za… sama właściwie nie wiedziała za co, ale w powieściach heroiny zawsze lądowały w areszcie za niewinność. Wuj wspominał o zbieraniu doświadczeń, nie była jednak pewna, czy właśnie o takie mu chodziło.
Wiedziona dziwnym przeczuciem, otuliła się szczelniej peleryną. Wyszła z powozu, a potem skierowała kroki prosto do podejrzanej karczmy.
Raz kozie śmierć. Przecież gorzej już być nie może, prawda?
Od frontu uderzyła ją fala gorąca. Tętniące życiem wnętrze nawet nie zauważyło jej wejścia. Stłoczeni ludzie i elfy tańczyli wspólnie na środku sali, zdzierając gardła do ludowych przyśpiewek, stoliki zaś okupowali studentki i studenci grający w karty. Po woźnicy i strażnikach nie było śladu.
Elaman westchnęła z frustracją. Kolejny plan zawiódł. Postanowiła udać się do lady i wypytać karczmarza. Przecież piątka osobników nie mogła ot tak, po prostu zniknąć! Przecisnęła się pomiędzy tańczącymi.
– Dobry wieczór, gospodarzu! – ryknęła odrobinę zbyt głośno, nikt jednak nie zwrócił na nią większej uwagi.
Rosły mężczyzna odwrócił się w jej stronę, a potem uśmiechnął promiennie, eksponując braki w uzębieniu.
– Dobry wieczór! Czego ci trzeba, miła panienko? – zaskoczył ją sympatycznym powitaniem. Prawdę powiedziawszy, nie wiedziała dokładnie, czego powinna się była spodziewać ze strony zakapiora polewającego trunki w melinie, ale na pewno nie uprzejmości.
– Szlachetny gospodarzu, szukam moich czcigodnych przyjaciół. Mieliśmy się spotkać w tym miejscu o ustalonej porze. Niestety, trochę się spóźniłam. – Nie potrafiła do końca wytłumaczyć, dlaczego nie chciała powiedzieć całej prawdy. – Miało być ich pięciu: czterech w czarnych tunikach pod bronią i jeden zwyczajnie ubrany, w słomkowym kapeluszu.
– A czy szlachetny gospodarz może się dowiedzieć, co taka miła panienka miałaby robić z pięcioma uzbrojonymi mężami w tak zacnym lokalu?
Elaman się zawahała. Przybrała poważną minę, wydymając groźnie usteczka i marszcząc brwi.
– To byli najemnicy. Chciałam zamordować kochanka. Mieliśmy ustalić szczegóły.
Na jej szczęście szynkarz wybuchnął gromkim śmiechem.
– Niezłe z ciebie ziółko, szlachetna panienko! Dobry żart. Niestety nie widziałem żadnych takich. Na kogokolwiek czekasz, możesz sobie usiąść tutaj i poczekać w spokoju. Czegoś ci nalać? Mleka? Herbatki?
Po raz kolejny westchnęła ciężko, tym razem z rezygnacją. Czuła na sobie zainteresowany wzrok kilku podpitych jegomości. Miała wrażenie, że gdyby tylko teraz odwróciła się na pięcie i wyszła, podążyliby za nią niczym sępy.
– Może być piwo.
Mężczyzna skinął głową i już otwierał usta, żeby coś odpowiedzieć, kiedy nagle umilkł, jakby pod wpływem sygila uciszającego. Za plecami Elaman rozległ się niski, ochrypnięty głos przypominający mruczenie dzikiego kota:
– Daj mnie i jej sammę.
Elaman odwróciła się, by zaprotestować, ale zamarła, bo zobaczyła przed sobą najdziwniejszego elfa, jakiego kiedykolwiek miała okazję oglądać. Był wysoki, o wiele wyższy od niej, i niezwykle szczupły. Kanciasta twarz, z orlim nosem i wyrazistymi kośćmi policzkowymi, podkreślonymi dodatkowo kozią bródką, uśmiechała się szeroko. Oczy o bordowych, okrągłych źrenicach nadawały mu groźnego wyglądu wygłodniałego zwierzęcia. Mroczny elf.
Elaman nigdy wcześniej nie widziała przedstawiciela tej rasy. Oczywiście nieraz słyszała, że gdzieś na zachodzie, daleko poza granicami Cesarstwa, żyją zielonoskórzy kuzyni złotych elfów. Jednakże mało kto docierał tak daleko, a sami cudzoziemcy nieczęsto zapuszczali się w te strony, a jeśli już, to w celach handlowych. Przywozili jedwab, złoto, przyprawy i inne kosztowności. Poza tym, jeśli o nich wspominano, to jako o dzikusach czy wręcz złowieszczych demonach z grafik w starych księgach. A tu taki fart! Jeden z nich stał właśnie przed nią, całkiem realny. Pewnie chce mnie okraść, przeszło jej przez myśl, sama jednak zganiła się za ten pomysł. Takie uprzedzenia były charakterystyczne dla jej matki.
Elaman zaś uważała się za naukowczynię.
Żaden badacz nie mógł być z góry niechętny. Z braku lepszego pomysłu, jak zademonstrować entuzjastyczny stosunek do propozycji rzuconej przez niecodzienne zjawisko, złapała się pod boki i obrzuciła cudzoziemca buńczucznym spojrzeniem.
– Sammę, co? – zapytała, unosząc brew, udając, że wcześniej słyszała to słowo.
Ku jej zaskoczeniu obcy uśmiechnął się jeszcze szerzej, a jego łukowate, groźne brwi się rozluźniły.
– Samma – powiedział pogodnie, stając tuż obok niej przy ladzie. – Sfermentowany ryż z kardamonem. Specjał Paharamu – wyjaśnił i zwrócił się do szynkarza: – Polej nam, dobrodzieju, na mój koszt. Najwyżej jej nie zasmakuje.
Tęgi mężczyzna bez słowa sprzeciwu zanurkował pod ladę i wyciągnął kamionkową butelkę i dwie czarki z grubego szkła. Elaman spojrzała krytycznie najpierw na naczynia, potem zaś na swojego nowego kompana.
– Jednak nie masz ochoty się napić? – spytał.
– Po prostu zastanawiam się, na ile to rozsądne, żłopać nieznany mi trunek z obcą osobą – odparła pewnie, próbując patrzeć rozmówcy w oczy.
Na wszystkich bogów, jakie one są czerwone!
– No cóż, nie zamierzam przekonywać cię o czystości moich zamiarów względem ciebie, ale i tak nie wyglądasz, jakbyś się dokądś spieszyła. Nigdzie nie widać twoich towarzyszy. Najwyżej zamorduję tego twojego kochanka, po którego chcesz posłać aż pięciu zbójów. – Roześmiał się.
Cóż, w tym akurat musiała mu przyznać rację. I tak chwilowo nie miała lepszego zajęcia, a być może dziwny przybysz z dalekich krain będzie w stanie jakoś pomóc?
– Skoro tak pan stawiasz sprawę, niech będzie. Napiję się tej całej sammy.
Mroczny elf po raz wtóry skinął głową na szynkarza, po czym wziął ze sobą butelkę i czarki.
– Tylko nie pan. Pozwolisz?
Spojrzał na nią pytająco, poprawiając zmierzwione, spięte w kok granatowe włosy i wskazując brodą antresolę, a potem ruszył przed siebie, licząc zapewne, że Elaman pójdzie w jego ślady. Wstał i wówczas mogła przyjrzeć się jego ciemnogranatowej tunice przepasanej lśniącą, bogato haftowaną szarfą, a także pantoflom z podwiniętymi noskami, udekorowanym mnogością połyskujących kamieni. Nie chcąc czynić mu afrontu, podążyła za nim przez rozpierzchający się na widok przybysza tłum. Wspięli się mozolnie po schodach – starych, drewnianych i zdecydowanie zbyt wysokich jak na możliwości potencjalnie pijanej gawiedzi – i usiedli przy wolnym stoliku. Dopiero teraz Elaman poczuła, jak opuszcza ją wcześniejsza odwaga. Nie uszło to uwadze niezwykłego towarzysza – na szczęście odezwał się pierwszy.
– Jeśli cię uraziłem moim zachowaniem, przepraszam. To miejsce po prostu nie należy do najbezpieczniejszych dla osób pozbawionych towarzystwa. Nie chciałem, żebyś była sama, to byłoby wbrew woli Sinthini.
Nawet nie miała siły dopytywać, o kogo chodzi.
– Jeśli nie masz ochoty, nie musisz ze mną pić, ale pozwolisz, że ja sobie naleję. Jak tamci z dołu zapomną o naszej obecności, odprowadzę cię, skąd przyszłaś.
– Nalej i mnie, dobrze? Ten dzień jest po prostu paskudny.
– Każdy dzień jest dobry, bo jest wypełniony wolą Sinthini. Do pełna?
– Do pełna. Widziałeś tych, o których mówiłam szynkarzowi?
– Młoda, zagubiona dziewczyna w takim miejscu przyciąga uwagę. Niestety nie. Są tu natomiast inni, którzy chętnie pozbawiliby cię sakiewki i pereł wpiętych we włosy.
Pokiwała głową. Rozumiała. Zamyśliła się na moment.
Nie zmusza mnie do picia. Nie wydaje się niebezpieczny. Tylko jedna kolejka. Wypijemy, porozmawiamy chwilę i poproszę go, żeby zabrał mnie do domu. Może pomoże mi też wymyślić jakąś historyjkę, żeby ocalić posadę woźnicy i strażników. Wszystko będzie dobrze. Poradzę sobie.
– Jesteś studentem? – zapytała w końcu.
Mroczny elf pokręcił głową i zaczął rozlewać sammę do czarek, wciąż z pogodnym wyrazem twarzy. Z pewnym zaskoczeniem zauważyła, że całe jego dłonie pokryte były inskrypcjami w nieznanym jej alfabecie.
– W żadnym wypadku. Jestem tu tylko przejazdem – powiedział, podając jej naczynie. – Czadarama.
– Czadarama? – Elaman uniosła brew i podniosła czarkę, myśląc, że mężczyzna chce wznieść toast. On zaś w odpowiedzi roześmiał się szczerze.
– Nazywam się Czadarama.
Teraz i Elaman uśmiechnęła się serdecznie. Cóż, wuj kilkakrotnie wspominał o zbieraniu doświadczeń. Jak często ma się okazję pić sammę w towarzystwie mrocznego elfa? Poczuła, jak jej obawy zaczynają się stopniowo rozpływać. Może udałoby się porozmawiać z nim na temat jego ojczyzny, zwyczajów, pochodzenia? Zawsze intrygowało ją życie odległych ludów.
– Miło mi cię poznać, Czadaramo. Jestem Elaman Virta z doliny Kallio, córka Naale Virty.
Podała mu rękę zamaszystym gestem. Schwycił ją i ścisnął, zupełnie tak, jakby witał się z dawno niewidzianym kolegą.
– Mnie również bardzo miło. Zapytałaś, czy jestem studentem, więc teraz ja chciałbym zapytać cię o to samo.
– Jeszcze nie, ale za dwa tygodnie zaczynam nauki na uniwersytecie magicznym.
– Gratulacje! Niech wola Sinthini oświetla ci drogę do wiedzy. Teraz masz więc wakacje?
– Można tak powiedzieć. Przyzwyczajam się do innego trybu życia.
– Rozumiem. – Pokiwał głową powoli i pogładził się po koziej bródce. – Jedno mi w takim razie nie daje spokoju. Przyzwyczajanie się przyzwyczajaniem, ale kto, u licha, puścił cię tutaj samą?
Upił trochę ze swojej czarki. Elaman uznała, że to dobry moment, by spróbować śmierdzącego alkoholu. Uniosła naczynie i zamoczyła usta w płynie, po czym gwałtownie kichnęła. Wyobraziła sobie, że tak muszą smakować spleśniałe owoce leżące tygodniami na błotnistym trakcie. W końcu odchrząknęła głośno.
– Wiem, że zabrzmi to dziwnie, ale wuj, u którego obecnie mieszkam. Pozwolił mi wyjść do tawerny, żebym poznała innych studentów. Ci, których szukam… To moja obstawa.
– A to ci historia. – Czadarama wyszczerzył rozbrajająco zęby. – Sądzisz, że z którejkolwiek strony przypominam studenta?
– Sądzę, że o wiele ciekawsze od szukania osób, z którymi będę musiała spędzić kolejne lata w uniwersyteckiej ławie, jest spotkanie mrocznego elfa. – Nie zdążyła się w porę ugryźć w język. Zerknęła na niego, przejęta swoją śmiałością, z której on nic sobie jednak nie zrobił. Dodała więc: – Wybacz, na pewno wszyscy cię o to pytają, ale skoro już i tak oboje zdecydowaliśmy się chwilę razem posiedzieć… Opowiesz mi coś więcej o tym, skąd pochodzisz i jak się tu znalazłeś?
– No tak… muszę być dla ciebie dziwadłem, jak zresztą dla wszystkich dookoła. – Rozsiadł się wygodniej na krześle, a Elaman upiła kolejny łyk napoju, który, co zaskakujące, tym razem smakował już odrobinę lepiej. – Pewnie na twoim miejscu też byłbym zaintrygowany. Skąd przybyłem? Z zachodu, z Paharamu, krainy słonecznego światła. A czemu się tu znalazłem? To dłuższa historia, ale właściwie chyba zdążę ją zgrabnie streścić. Tylko proszę, kiedy zacznę cię zanudzać, daj mi znać.
– Dam niezawodnie. No więc?
– No więc – Czadarama zabębnił palcami w blat stołu, zupełnie jakby chciał dodać dramatyzmu wypowiadanym przez siebie słowom – jakkolwiek dziwnie to dla ciebie zabrzmi, przysłał mnie tu mój bóg.
– Bóg? – Elaman nie mogła się powstrzymać przed uniesieniem brwi, co na szczęście przybysz skwitował delikatnym uśmiechem.
– Cóż, spodziewałem się tonu pełnego zaskoczenia. Ale tak, dobrze słyszysz. Jestem tutaj na świętej misji, o której nie mogę zbyt wiele powiedzieć. Właściwie to powinnaś wiedzieć tylko tyle, że złe rzeczy trawią ten świat, ale błogosławione Ostrze Sinthini ma odwrócić bieg historii.
– Rozumiem – powiedziała Elaman z przejęciem, pomyślała zaś: O nie! Jednak wariat! Dlaczego zawsze do mnie lgną wariaci?
Mroczny elf spojrzał na nią z ukosa, jakby odczytał jej myśli. Nalał sobie więcej sammy.
– Dziwne, prawda? Dla mnie jest to tak normalne, jak oddychanie. Po prostu. Jestem sługą Pani w Panu i Pana w Pani, Sinthini. Bóstwo naznaczyło mnie wielkim szczęściem, odkąd guru wyciągnął mnie z niewoli Wamanów, ludu, którego wy nazywacie tutaj gnomami.
– Byłeś w niewoli? – Elaman jako osoba sceptyczna wobec zorganizowanej religijności czym prędzej starała się podjąć inny wątek.
– Tak, całe dzieciństwo.
– Nie wiem, co na to powiedzieć. Jest mi przykro. Nawet nie umiem sobie tego wyobrazić.
– Spokojnie, nie oczekuję współczucia. Ale fakt, to były smutne czasy. Arat… – Westchnął ciężko, a jego wzrok stał się dziwnie nieobecny.
– Wygadaj się, jeśli chcesz. Do obcego łatwiej – oznajmiła pewnie. Coś w istocie, która siedziała naprzeciw niej, wyglądało na złamane i przygasłe. Strapienie? Ból? Nie wiedziała, ale chciała posłuchać.
– To głupie tak narzekać nieznajomej. – Zaśmiał się nerwowo, trąc dłonią o dłoń, po czym wyrzucił z siebie: – Ale z drugiej strony, wszystko to miało głębszy sens. Wiesz, podobno pochodziłem z rodziny ubogich rolników. Ojciec zginął, próbując ratować mnie przed łowcami niewolników. Matkę próbowałem odnaleźć po latach w rodzinnej wiosce. Jedyne, co po niej zastałem, to zarośniętą pnączami chatę. Gaika. Tak się nazywała, powiedzieli mi w końcu sąsiedzi. Spłonęła z własnej woli, nie mogąc utrzymać sama gospodarstwa. Został mi tylko guru i Sinthinia. Opuściłem Arat na zawsze i służyłem bóstwu w jego świętym mieście, Pahariphulamie.
Umilkł, przez chwilę obserwując stłoczoną w dole przy ladzie tłuszczę. Elaman patrzyła na niego tępym wzrokiem, zupełnie nie wiedząc, jak powinna się w tej sytuacji zachować. Być może to właśnie te trudne wydarzenia spowodowały jakiś uraz psychiczny w jego głowie, przez co tak bardzo zafiksował się na religię. Głupio byłoby dać mu do zrozumienia, że brakuje mu piątej klepki. Jako jedyny okazał jej jakieś wsparcie w trudnej sytuacji. Ale przecież sam zauważył, że spowiadać się nieznajomemu to niedobrze, a i tak to zrobił…
Wciąż nie mając pojęcia, co mogłaby jeszcze zrobić, postanowiła się napić.
– Sądzę, że to, co cię spotkało… jest straszne – wydukała w końcu, czując, że zaczyna jej się lekko kręcić w głowie.
Czadarama wzruszył ramionami, wciąż nie zmieniając pogodnego wyrazu twarzy.
– To, co mnie spotkało, to największe szczęście. Z bezimiennego niewolnika i sieroty stałem się Świętym Ostrzem i pieśniarzem. Nigdy nie doszedłbym na szczyt wieży w Pahariphulamie, gdyby nie łaska guru, Sinthini i moich braci i sióstr w wierze.
Zdecydowanie wariat, zawyrokowała w swojej głowie. Ale żal mi go.
– Jesteś… bardzo… religijny – stwierdziła, opróżniając do końca kieliszek. – To dość niespotykane w tych stronach. Nalejesz nam jeszcze po jednym?
– Ależ ty masz mocną głowę, jak na prawie studentkę. Nawet dla mnie tempo jest zbyt szybkie. Jesteś pewna? Powinienem cię już odprowadzić – zauważył nieco zmartwiony. Jego długie, ustrojone kolczykami uszy poruszyły się niespokojnie, zdradzając zatroskanie.
– Zostanę jeszcze trochę. Miło się rozmawia. Proszę, polej – odparła pewnie. Skoro mroczny elf przed chwilą powiedział jej, że ma mocną głowę, nie mogła teraz dać po sobie poznać, że świat wiruje jej przed oczami, prawda? – No więc? Jak to jest z tą twoją religijnością, kolego?
– Religijność? To małe słowo. Wy, jasnoskórzy kuzyni, jesteście o wiele bardziej laiccy i swoją pranę czerpiecie z chłodnego intelektu. Magija? Tak to nazywacie? Nie chce wam się zbyt otwierać ust do tkania mantr. A najsilniejszymi czarami jest przecież poezja. To przez nią mówią bogowie. To od nich biorą się najpotężniejsze czary. Znacznie mniej męczą ciało niż wyliczenia sygili.
– Ach, więc na tym polega ta twoja święta misja, co? Przyjechałeś tu, by opowiadać o swoim bogu i przekonywać do wiary? Obawiam się, że będziesz musiał zainwestować w bardzo duże ilości alkoholu, żeby ktokolwiek dał się nawrócić.
– W żadnym wypadku, wprost przeciwnie! Nie można wtłaczać swoich wierzeń tym, którzy tego nie chcą. Do Sinthini trzeba przyjść samemu. Żaden przymus ani żadna namowa nie będą dla niego szczere. Nie otworzy się przed kimś, kto został zmanipulowany przez pośrednika. To tak nie działa. Mogę ci powiedzieć, kim jest Sinthinia, ale namawiać cię, by oddawać mu cześć… to byłaby dla niego obraza. Każdy, kto próbuje nawracać na naszą wiarę, jest heretykiem.
– To się zaczyna robić naprawdę fascynujące. – Elaman buntowniczym gestem skrzyżowała ręce na piersiach. – A więc czcisz boga, który nie chce, by namawiać innych do wyznawania go. Kim zatem on jest? Słyszałam kiedyś o bóstwach mrocznych elfów, ale przedstawiano mi je jako demony. Wydało mi się to dziwne. Kto chciałby czcić przerażające istoty? Skoro mam już okazję słyszeć, jak wygląda to z punktu widzenia mrocznego elfa, to proszę, mów. Pijemy?
– Pijemy – zgodził się z ochotą.
Stuknęli się czarkami, wylewając nieco trunku na wysłużoną ławę.
– Widzisz – podjął – wszystko, co robimy w Paharamie, tutaj wydaje się dzikie i straszne. Ale to działa w dwie strony. My tak samo sądzimy o was. O Cesarstwie szczególnie! A to wszystko tylko dlatego, że mało kto zapuszcza się w nasze strony. My też niechętnie wchodzimy na ziemię, na której ma się nas za potwory. Ale widzę, że ty się mnie nie boisz. Więc słuchaj. Niech będzie. Odpowiem ci: Sinthinia jest bóstwem pieśni, piękna, mordu i zniszczenia.
– To dość… oryginalna kombinacja.
– Dla was może i tak. W waszych głowach wszystko musi być jednostronne. Piękno jako czysty pierwiastek, zdrowie jako czysty pierwiastek, zło jako czysty pierwiastek. Wszystko oddzielone od siebie jak w szklanych fiolkach. A natura tak nie działa. Tak, jak w nas złość miesza się z uwielbieniem, jak jednego dnia potrafi świecić słońce i padać deszcz, jak jedna istota może jednego dnia ściąć dziesięć ofiar mieczem, a drugiego ułaskawić dwadzieścia innych. Tacy są bogowie. To byty znacznie bardziej skomplikowane od nas. Tak jak my jesteśmy bardziej skomplikowani od myszy biegających po polach. Sinthinia jest kobietą i mężczyzną, nocą i dniem. Jest nieskończoną energią kreacji i zimną destrukcją. Jest ukochaną matką, która przyjmie mnie zawsze, bo wie, jakie targają mną słabości, ale jest także w stanie rozpoznać moje zalety i dawać im rozkwitać. Jest jak burza wywołana krzykiem milionów szaleńców… – Głos Czadaramy stawał się z chwili na chwilę coraz bardziej melodyjny, a jego słowa zaczęły nabierać przedziwnej nuty, gdzieś pomiędzy śpiewem a recytacją. – Wieżami budowanymi przez naszych przodków, trzęsieniami ziemi dziewiczych tańców. Gwiazdami świecącymi tak jasno, że przezierają przez skłębione obłoki, a także ciemnością pomiędzy nimi, objęciami wyciągającymi ręce i niosącymi wprost w jej łono…
Każde kolejne zdanie zawierało coraz więcej i więcej wtrąceń z jego ojczystego języka, który był niezrozumiały nie tylko dla Elaman, lecz także wszystkich dookoła. Nikt nie miał jednak odwagi przerwać tej donośnej modlitwy, przede wszystkim przez piękno pieśni. Zmiana nastąpiła gwałtownie. Powietrze zrobiło się chłodne, jakby zaraz miała nadejść dzika burza. Głos elfa lekko zadrżał. Uderzył otwartą dłonią w stół i zamilkł wreszcie, rozglądając się dookoła. Wybudził się z niezwykłego snu na jawie. Gdy z całej izby zaczęły dobiegać brawa i okrzyki, roześmiał się nerwowo i z zakłopotaniem ukłonił parokrotnie.
– Lejcie mu, niech siny dalej śpiewa! – krzyknął ktoś z końca sali.
– Proszę, pozwólcie mi spędzić ten wieczór na rozmowie z młodą damą – powiedział Czadarama skromnie, na co odpowiedział mu wyraźny pomruk zawodu. – Może jutro znów wam zaśpiewam! – obiecał z nieśmiałym, kłamliwym uśmiechem, po czym skłonił się raz jeszcze i usiadł przy stoliku.
Tłum wydawał się całkowicie usatysfakcjonowany jego obietnicą, a rozentuzjazmowana gawiedź wróciła do poprzednich zajęć.
– To, co zrobiłeś, to była magija od twojego boga? – zapytała Elaman, wciąż wpatrując się w rozmówcę szeroko otwartymi oczyma.
– Można tak powiedzieć. Gdybym nie przerwał, kto wie, czy wszystko wkoło nie rozleciałoby się w drobny mak. Ale Sinthinia działa też subtelniej. Spójrz, oni wszyscy chcieli, bym umilał im wieczór śpiewem i gdybym nie poprosił boga, by odwrócił ich uwagę ode mnie, byłoby tu mnóstwo marudzących i proszących o jeszcze. Naprawdę się nie boisz, że jestem wariatem? – zapytał nagle, odchylając głowę do tyłu.
Elaman przez chwilę wsłuchiwała się w swój instynkt, który, o dziwo, podpowiadał jej, żeby powiedzieć mu prawdę.
– Jeśli mam być szczera, to myślę, że trochę jesteś. Ale nie chcę stracić okazji, dzięki której mogę poznać mrocznego elfa z bliska. Rozmowa to inny rodzaj wiedzy niż fakty z podręcznika albo opowieści uczonych, którzy kiedyś dawno coś od kogoś słyszeli. Teraz ja jestem badaczką i odpowiada mi ta rola – wyjaśniła, po czym delikatnie wyciągnęła palec w kierunku dłoni Czadaramy. – Czym są te znaki?
Po raz kolejny sięgnął po karafkę i napełnił czarki.
– To tatuaże. Modlitwy, pieśni. Widzisz tylko te na rękach, ale całe moje ciało jest nimi pokryte.
– Malujesz je codziennie od nowa?
– Co? – Roześmiał się szczerze, po czym pogłaskał się po odsłoniętej kończynie. – Nie, nie. Zrobiłem je wiele lat temu i już ze mną zostaną.
– Na zawsze?
– Póki żyję na tym świecie i póki to ciało nie zmieni się w proch.
Elaman znów poczuła ten przedziwny dryg naukowej ekscytacji. Co z tego, że był wariatem, skoro znał magiję, która pozwalała mu rysować sygile na stałe? Zastanawiała się, czy na pewno nie robił sobie z niej żartów.
– Mogę dotknąć?
Czadarama skinął głową. Opuszki jej palców natychmiast musnęły jego szorstką, siną skórę. O dziwo znaki nie były wypukłe.
– One są pod skórą? Jak to się stało? Jak to się robi? – dopytywała zafascynowana.
– Igłą i barwnikiem. – Z rozbawieniem zademonstrował jej ruchy, które wykonywano podczas robienia tatuażu.
Wzdrygnęła się i stwierdziła, że to dobry moment, żeby wypić następną kolejkę.
– To musi sakramencko boleć.
– Tylko trochę. Opium pomaga to znieść. Po pewnym czasie się przyzwyczajasz. Nawet zaczynasz to lubić. Nie robicie sobie tego tutaj, prawda? Kolczyki też widuję bardzo rzadko, zazwyczaj tylko u kobiet.
– Niektórzy ludzie noszą takie ozdoby, ale dla jasnych elfów, i to, i… takie malunki na skórze, no, to jest raczej coś… nie wiem, czy to dobre określenie… delikatnie powiedziałabym: niespotykanego. Kaleczenie ciała bez potrzeby… Nie zrozum mnie źle, po prostu tak jest tutaj przyjęte kulturowo. Ja osobiście nie uważam, że to brzydkie czy złe – wyjaśniła pospiesznie, zgodnie zresztą ze swoimi przekonaniami. Istotnie, było coś, co fascynowało ją w znakach pokrywających dłonie Czadaramy.
– Ujęłaś to bardzo dyplomatycznie. Ale spokojnie, wiem, o co ci chodzi.
– Poważnie, są intrygujące, chociaż zupełnie nie rozumiem ich znaczenia. Powiesz mi? Co to znaczy? – Wskazała na jedną z inskrypcji.
– Święte Ostrze Sinthini. A tutaj – elf podwinął rękaw tuniki – wędrowny sokół i pawi tancerz ochronią skrzydłami śpiewającego sługę. „Głęboko w moim sercu skrzy sztylet mego pana. Od urodzenia jestem wcieleniem jego woli” – przeczytał, wodząc palcem po kolejnych znakach.
Elaman poczuła, że pieką ją policzki. Najprawdopodobniej dla mrocznego elfa nie było niestosowne podwijać rękawy przy kobiecie i pokazywać łokcie przy stole, jednak wśród towarzystwa, w jakim obracała się Elaman, była to oznaka frywolności. Pospiesznie upiła łyk sammy. Mimowolnie skrzywiła się i potrząsnęła głową.
– Chyba przestało ci wchodzić – zauważył grzecznie Czadarama.
– Właśnie zauważyłam, jaki ma ciekawy bukiet.
– Możesz mówić prawdę.
– Szczerze? To jest paskudne. Naleję nam jeszcze po jednym… – Tym razem to ona wzięła do ręki karafkę, wylewając przy tym trunek wokół czarek.
Czadarama z troską wyjął jej z dłoni butelkę, po czym odstawił z powrotem na stół.
– A to miasto, z którego jesteś. Macie tam miasta? – zapytała nagle Elaman, czując, że jest już naprawdę mocno pijana.
Mroczny elf położył głowę na blacie i zamknął oczy, nadając swojej twarzy wyraz całkowitego rozmarzenia.
– Mamy. I to wielkie. Pahariphulam jest jednym z nich. Codziennie wstaje i zachodzi czerwone słońce. Wieże świątyń i pałaców zalane są jego blaskiem. Drzewa kwitną szkarłatem. Nad wielkim bazarem unoszą się zapachy przypraw i pachnideł. Jest cieplej niż tutaj. Śnieg padał chyba z dwa razy w przeciągu mojego życia. Wychodzi… – widać było, że zastanawiał się intensywnie, w jakim jest właściwie wieku – raz na dziesięć lat, mniej więcej. Do tego Pahariphulam otoczony jest górami. Jest całkiem inaczej niż tu. Zupełnie inne życie. Inni mieszkańcy. Inny zapach. – Brzmiał melancholijnie, jakby głęboko tęsknił za domem.
– Jesteśmy prawie rówieśnikami – zauważyła trzeźwo.
– Tak? Ile masz lat? – spytał zaciekawiony.
– Osiemnaście. Za parę miesięcy dziewiętnaście. Ty dwadzieścia? Dwadzieścia kilka?
Zapewne dla przybysza musiało być niespotykane, że szła tak szybko na uniwersytet. Mroczne elfy nie żyły wszak blisko ludzi i nie dostosowywały tempa swojego życia do krótkich, śmiertelnych lat, jakie do przeżycia mieli Kajowie.
– Sam nie wiem do końca. Nikt nie wie. Do niewoli trafiłem, mając chyba z pięć czy sześć… Ile lat tam spędziłem? Trudno orzec. Wyzwolono mnie, jak byłem dzieckiem. Osiem lat temu. Wychodzi coś między dwadzieścia a dwadzieścia dwa. Tak mówią w świątyni. Może mniej, może więcej.
Prawie połowę życia pracował gdzieś, nieświadom upływu czasu, zatroskała się, a alkohol dodatkowo wzmagał w niej współczucie. A to ja narzekam na brak wolności!
– W tej świątyni dobrze się tobą zajmują? – zapytała bełkotliwie.
– Nauczyli mnie czytać, pisać, rachować, śpiewać, pisać poezję… Być. Być elfem takim jak każdy inny. Dali mi dom, dach nad głową, przez który nie kłopoczą mnie monsuny ani słoneczna spiekota.
Elaman także położyła głowę na stole. Przeprowadziła żałosną, kompletnie nieudaną próbę schwycenia Czadaramy za ramię. Wyraźnie czuła, jak walczyły w niej dwie osoby. Jedna z całego serca pragnęła pocieszyć niesamowitego, groźnego dzikusa, który okazał się całkiem sympatycznym kompanem do picia. Druga podpowiadała, by zachować spokój.
– Tęsknisz za domem?
Mroczny elf również zatoczył żałośnie ramieniem, powtarzając jej ruchy.
Również nie trafił.
– Każdego dnia. Ale niedługo wrócę, jeśli wypełnię swoją misję.
Elaman przybliżyła się do dziwnej twarzy obcokrajowca. Wciąż wiedziona niezwykłym przeczuciem (i wciąż zbyt pijana, żeby podnieść głowę), zaczęła szeptać mu wprost do ucha:
– Wspominasz o niej po raz wtóry. To tajne. Ja rozumiem. Ale jesteśmy przyjaciółmi. Braćmi nocy. – Nie wiedziała, skąd jej się wzięło to określenie. Musiała je gdzieś przeczytać. – Powiedz mi, bracie, mogę ci jakoś pomóc?
– Nie, bracie. To znaczy… siostro. Im mniej o tym wiesz, tym lepiej. Możesz mieć przez to tylko problem. Zresztą… – zasępił się mocno, a jego rubinowe oczy pociemniały jeszcze bardziej – jutro mnie już tu nie będzie.
Słysząc to, Elaman podniosła się i zatoczyła chwiejnie na krześle.
– Zaraz, wyjeżdżasz? Dokąd? Nie zgadzam się! – oburzyła się, po czym wzięła do ręki karafkę i upiła spory łyk z gwinta.
Czadarama uniósł głowę, a potem sięgnął po butelkę. Również napił się prosto z niej, po czym otarł usta wierzchem dłoni.
– Muszę, moja przyjaciółko. Udaję się do stolicy. Do Aguris.
– Czyli… nie zobaczymy się już?
– Raczej nie, droga jasna elfko.
– I nie wrócisz do Silty?
– Nie wydaje mi się.
Poczuła się, jakby nagle wytrzeźwiała. Wstała, odebrała flaszkę z jego rąk, wypiła zawartość do dna, po czym skłoniła się w dworski sposób.
– Czadaramo wielmożny, święty sługo Pani w Panu i Pana w Pani czy tam coś. Rada jestem, że mogłam cię poznać. Pozwól, że zaśpiewam ci pieśń mojego ludu. Niech będzie zwiastunem powodzenia twojej misji.
Czadarama spojrzał na nią mętnym wzrokiem. Wyglądał, jakby miał się za chwilę rozpłakać.
– Śpiewaj, jasna elfko, śpiewaj na chwałę Sinthini!
Była jakaś niezwykła moc i powab w jej głosie. Tak czuła. Chwiejnym krokiem wchodziła na lepki blat. Jej towarzysz nie miał już siły powstrzymywać łez – płakał rzewnie, jak dziecko, klaszcząc przy tym w dłonie w dziękczynnym geście. Być może to ta niezwykła magia tego całego boga, co jest panią i panem, Sawaramajajaja czy jak on tam się nazywał, pomyślała bystrze, ogarniając wzrokiem całą izbę, która nagle zamarła, obserwując jej niezwykłe, kocie ruchy. Teraz i ja jestem Świętym Ostrzem, mój przyjacielu, pomyślała, a może powiedziała (krzyknęła? Była jakaś muzyka, wszystko ucichło, wirując szaleńczo), a potem, patrząc prosto w krwiste, niebezpieczne oczy (albo gdzieś obok nich, no, w każdym razie w ich stronę), nabrała powietrza w płuca i zaczęła śpiewać pierwszą piosenkę, która przyszła jej do głowy. Hymn autonomicznego królestwa jasnych elfów.
Czadarama przyłączył się do niej, mimo że nie znał słów. Śpiewał tak głośno, ile tylko starczyło mu sił, lecz ona, upojona magiją Samarjianini, śpiewała jeszcze głośniej. Podskórnie czuła, że melodia nie była dostatecznie podniosła. Postanowiła ubarwić ją licznymi melizmatami. Głos, który słyszała w swojej głowie, zdawał się brzmieć niczym chóry nieziemskich istot. Oczywiście słyszała też narastające buczenie tłumu. Nie przejmowała się. Pozwoliła, aby niezwykła energia boskiej kreacji niosła ją dalej, ponad ograniczenia prostej tłuszczy, niezdolnej do odczuwania tak skomplikowanych emocji jak gorycz rozstania. Niezwykła uroda jej pieśni nie została zmącona nawet licznymi czknięciami i seplenieniem. Umilkła dopiero, kiedy zauważyła przed sobą tęgą postać wymachującą groźnie ścierką. Czadarama stał przy niej. Zapamiętale szeptał jej coś do ucha.
– Pan zielony mówi, że państwa nie trzeba będzie wynosić i pani sama zejdzie – powiedział szynkarz uprzejmie, wskazując na strome schody.
– Co?
– Musimy stąd iść, bo będą nas bić, a ja już nie mogę tu zabić człowieka, bo pójdę do więzienia – podsumował rezolutnie mroczny elf.
– Państwo opuszczą lokal, dobrze? Ja pomogę zejść, najpierw pani, a potem panu.
– Tylko nie „panu”!
– Ja myślę, że ja muszę iść z nim, a on wtedy pójdzie ze mną.
– Świetny pomysł. Byle szybciej – mruknął karczmarz ponuro.
Święty tancerz zatoczył się malowniczo, po czym ujął dłoń Elaman.
– Chodź. Robimy zawody.
Chwiejąc się w swoich objęciach, podprowadzili się nawzajem do schodów. Następnie Czadarama, po dłuższej chwili iście inżynierskiego planowania zagospodarowania przestrzeni, usiadł na jednym ze stopni. Potem, przesuwając pośladki, przeniósł ciężar ciała na niższy. Elfka ochoczo podążyła za nim. Pełna godności czynność odbywała się przy cichej aprobacie obecnych w izbie gości. Do dziewczęcych uszu co chwilę dolatywały jedynie pojedyncze komentarze. Najdelikatniejszy z nich brzmiał: „Właśnie dlatego nie pozwalam ci pić tego gówna”.
Stali już w progu, kiedy Elaman zakrzyknęła, rzucając na środek sali sakiewkę:
– Ja stawiam! Wszystkim stawiam. Wuj Virta, radny z honorami. Mój wujek kochany wszystkim wam stawia, drodzy koledzy z uni… wersy… no, ze szkolnej ławy!
– Państwo już wyjdą, proszę…
– Elaman, odchodzimy. Niechybnie nie chcą nas tu. Od stania w miejscu niejeden już zginął. Dobranoc, dzielni mężowie! – darł się teraz obcokrajowiec, łapiąc się buńczucznie pod boki.
– Dobranoc, dobranoc! – odkrzyknęli grzecznie mężowie oraz ich towarzyszki. Nagłą falę uprzejmości najprawdopodobniej spowodował fakt, że cudzoziemiec przez cały czas trwania pijackiej eskapady trzymał dłoń na rękojeści szabli.
Kiedy tylko faktycznie znaleźli się za drzwiami tawerny, szynkarz przerzucił szmatkę przez ramię i odwrócił się do towarzystwa oczekującego w napięciu na jego komentarz.
– Słyszeliście, co panienka powiedziała? Kolejka na koszt starego Virty. Jak pragnę zdrowia, niby taka spokojna dziewczyna, a naprawdę to diabeł za skórą!
Woźnica, wychodzący właśnie z jednej z przyległych do karczmy izb w towarzystwie dwóch rudowłosych niewiast, zamarł, słysząc znane sobie nazwisko.
Tymczasem za murami karczmy roztaczała się piękna, rozgwieżdżona noc.
Elaman leżała sobie wygodnie na plecach, z zachwytem wpatrując się w migoczące nad nią niebo. Czadarama spoczywał tuż obok, podparty na łokciach. Pogwizdywał wesoło, wystukując rytm odzianą w strojny bucik lewą stopą – prawy niestety gdzieś się zagubił.
Przeciągnęła się leniwie, po czym trąciła swojego towarzysza w ramię. Nie pamiętała, jak długo błąkali się po ulicach Silty. Początkowo planowali udać się do powozu, ale nie zdołali go znaleźć. Odrobinę zniechęceni tym faktem, ale i uradowani perspektywą dalszej wędrówki, postanowili poszukać milszego miejsca do spędzenia reszty wieczoru. Znaleźli je dopiero na brukowanym krawężniku, gdzie spoczęli. Elaman przez ten czas zdążyła pozbyć się wszelkich uprzedzeń oraz nabrać przemożnego przeświadczenia, że nigdy nie spotkała na drodze przyjemniejszego towarzysza niż Czadarama. On także stwierdził, że nie było na świecie drugiej tak profesjonalnej badaczki życia mrocznych elfów jak nowo poznana prawie studentka.
– Powiedz mi, czy to nie jest najwspanialsze uczucie na świecie? – zapytała Elaman, kręcąc zalotnie kostką w rytm wygwizdywanej przez niego melodii.
Czadarama spojrzał na nią ze zdziwieniem.
– To znaczy?
– No… to. To, że ten świat tak wiruje przed oczami. Ciepła noc, spanie na ziemi. To najlepszy wieczór w moim życiu – odpowiedziała z pełnym przekonaniem. Nagle strasznie zachciało jej się płakać.
Towarzysz obrzucił ją najpierw zaskoczonym, potem zaś zatroskanym spojrzeniem.
– Czujesz smutek, jasna elfko?
– Czuję… że mi niedobrze.
– Często tak jest po alkoholu. – Czadarama się zasępił.
Elaman podniosła się i usiadła w kucki, obejmując kolana ramionami.
– To nie o alkohol chodzi. Jest mi niedobrze od tego wszystkiego. Nigdy nie widziałam nawet ogniska. Widziałeś kiedyś ognisko, Czadaramo?
– Widziałem, i to nieraz – odparł radośnie, podając jej piersiówkę. – A mówiłem ci już, że moja matka dokonała samospalenia?
– Ja wiem, to jest takie ekscytujące, ale nie mówimy teraz o tobie, tylko o mnie – wypaliła bez głębszego przemyślenia swoich słów, ale Czadarama nie obraził się wcale. Mimo to zaczęła tłumaczyć bełkotliwie: – Wiesz, ja cię przepraszam, że ja tak łażę za tobą, po prostu nie wiem… co ja mam zrobić, dokąd mam iść? Przepraszam.
– Rozumiem, wszystko w porządku, nie przepraszaj – uspokoił ją, siadając przy niej, ramię przy ramieniu. – Słuchaj, może chcesz już wrócić do domu, do wujka? Musisz mi tylko powiedzieć, gdzie to jest. Odprowadzę cię. Jest strasznie późno. Pewnie jesteś zmęczona.
– Właśnie o to chodzi, że nie jestem. Nie idź sobie jeszcze, dobra?
– Nie, nie idę. Jeszcze nie idę.
– No, jeszcze nie idziesz.
Znów ta cisza między nimi, kiedy tak siedzieli razem, skuleni pod sklepieniem nocnego nieba. Trochę niezręczna, ale o dziwo bardziej komfortowa niż jakiekolwiek rozmowy, które do tej pory odbyła w życiu.
– Nie idę, ale będę musiał.
– Wiem. Posłuchaj mnie… – zaczęła nieśmiało, starając się uważnie dobierać słowa. – Wiem, że może ci się to wydać dziwne, bo jestem strasznie pijana, ale… ja to naprawdę przemyślałam. Naprawdę. Rozumiem, że odejdziesz właściwie zaraz. Że my się w ogóle nie znamy i to jest trochę… spontaniczne działanie, ale… no, słuchaj. Jest tak. Czadaramo, mogłabym iść z tobą? To nie tak. Nie tak, jak myślisz. Jeśli coś myślisz. Ja po prostu… zawsze chciałam zobaczyć stolicę – dodała szybko, widząc jego skonfundowaną minę.
Wyglądał, jakby usilnie starał się dodać dwa do dwóch.
– Czekaj, czekaj. Czy ty nie zaczynasz przypadkiem nauk na uniwersytecie?
– Za dwa tygodnie. Wrócę do tego czasu.
– A co dokładnie powiesz swojej rodzinie? Wujkowi, matce? Że ot tak, po prostu weszłaś sobie po zmroku do najpodlejszej tawerny w mieście, poznałaś nefrytowego elfa i tak dobrze ci się z nim rozmawiało, że postanowiłaś iść z nim na wycieczkę?
Mimo że pytanie brzmiało trochę niegrzecznie, czuła, że zadał je bez złośliwości. Mało tego, wiedziała, że przecież miał rację. Virta Miedziana wpadłaby w szał. Oczyma wyobraźni widziała matkę gniewnie krążącą wokół stołu, ciskającą na ziemię kryształowe misy.
Zwróciła wzrok w stronę kompana. Wiele można było powiedzieć o jego przedziwnym wyglądzie, ale czuła, że Czadarama był dobry. Jej rodzina na pewno nie podzielałaby tego poglądu i nigdy nie pozwoliłaby, by mroczny elf nawet na nią spojrzał. Zakazy, nakazy, protokoły, myślała gorączkowo. Całe moje życie będzie takie. Teraz mam szansę, być może jedyną w życiu, na tydzień albo dwa bez tego wszystkiego. Zrobię szczegółowe badania. Wypytam Czadaramę. Napiszę książkę o zwyczajach mrocznych elfów, o magiji Sinthini, o niewolnictwie… Matka i wujek mi wybaczą. A ojciec i tak ma to w nosie.
– Nie wiem, co im powiem. Zastanowię się nad tym, jak wytrzeźwieję. Ale chcę z tobą iść. Chcę tego bardziej niż czegokolwiek w życiu. Przysięgam ci, nie będę dla ciebie żadnym obciążeniem.
– Ani przez chwilę bym tak nie pomyślał. Nie w tym rzecz.
– A w czym?
– Nikt nie pozwoli ci tak po prostu odejść.
Znów zamilkła, pozwalając sobie na intensywne rozmyślania. Właściwie mogłaby trochę wytrzeźwieć, wrócić do wuja i załatwić sprawę na czysto, ale obawiała się, że odwaga ją opuści, kiedy tylko zobaczy dobrotliwą twarz Saanonisa Virty, uprzednio zastygłą w wyrazie troski. Poza tym musiałaby się przyznać, że woźnica i strażnicy zostawili ją samą w powozie (właśnie, woźnica i strażnicy, ciekawe, co się z nimi stało). Poza tym Czadarama… jego by to już nie obchodziło. Byłby już dawno w stolicy, wypełniając supertajną misję, i z pewnością nie poświęcałby nawet najcichszej myśli drobnej, rudowłosej studentce. Musiała działać szybko. Może nie do końca rozsądnie, ale skutecznie. Poza tym jak to powiedział jej wuj?
„Czasem z nieprzyjemnych doświadczeń powstają całkiem ciekawe historie”.
– Wiem, wiem, dlatego potrzebuję twojej pomocy – przemówiła pewnie, acz ciągle bełkotliwie. – Mam pewien pomysł. Zostawię im list.
– List? – Czadarama spojrzał na nią z powątpiewaniem, ale ona była już całkowicie przekonana co do słuszności swojego zamysłu.
– Tak, list. Napiszę wujowi, że w towarzystwie innych studentów pojechałam do Kanastry. To takie miasto na południe stąd.
– No dobrze, a w jakim celu? – Elf podrapał się po bródce.
– Żeby zbierać wraz z nimi doświadczenia życiowe. W liście napiszę, że mają się o mnie nie martwić. Równo za dwa tygodnie będę z powrotem. Uwierz mi, to doskonały plan, nigdy im jeszcze nie uciekłam. Jak to się mówi w powszechnym języku: nie odwaliłam żadnego numeru. Uwierzą, że napisałam to szczerze.
Święte Ostrze Sinthini zaczął rozmasowywać sobie skronie. Poczuła się jak generał, który już za chwilę miał wygrać jakieś wyjątkowo skomplikowane starcie.
– No dobrze. Tylko gdzie zostawisz ten list?
– W swojej komnacie. Muszę się tam tylko jakoś dostać, żeby mnie nie zauważono.
– W tym akurat bez problemu mogę ci pomóc.
– To co, robimy to?
Czadarama spojrzał na nią z ukosa.
– Dobra, robimy. Tylko… chodź ze mną najpierw do gospody, gdzie najmuję izbę, dobrze? Możesz nawet poczekać przed drzwiami – dodał szybko, w obawie, że mogłaby opacznie zrozumieć jego słowa – chociaż wolałbym, żebyś weszła do środka, by nikt cię nie nagabywał. Napiszesz list, a ja pozbieram rzeczy.
– Nie boję się. Jakbyś miał mnie skrzywdzić, już byś to zrobił. – Wstała i wyciągnęła do niego rękę.
– Elaman. Na świecie jest wiele zła i nie powinnaś być tak ufna – ostrzegł ją, ale jednocześnie złapał za jej dłoń i podniósł się.
– Wiem, wiem – odparła nader niefrasobliwie.
– I co zrobimy potem? Jak będziemy mieli list? – Czadarama koniecznie chciał wysłuchać dalszej części planu.
– No… Włamiesz się do posiadłości wuja? Umiesz takie rzeczy, prawda? Jak najemnicy w książkach…
– Oczywiście!
Ruszył przed siebie dziarskim, niemal równym krokiem. Powlekła się za nim, dziwnie lekka na duszy, szczęśliwa jak nowo narodzony źrebak. Teraz, kiedy decyzja zapadła, nie było już odwrotu, trzeba było realizować plan, póki jeszcze nie doszło do niej, że w ostatecznym rozrachunku mógł być pozbawiony sensu.
– Zdajesz sobie sprawę, ile trwa podróż do stolicy? – zapytał Czadarama.
– Parę dni, coś koło sześciu czy siedmiu, jeśli będziemy szli piechotą. Cztery, jeśli uda nam się złapać wóz na trakcie. Nawet mniej, jeśli mielibyśmy rumaka!
– I jesteś pewna, że wytrzymasz ze mną tyle dni? Chodzi mi o to… – Pielgrzym zmarszczył groźnie brwi i obrzucił ją uważnym spojrzeniem. – Spójrz na siebie, a potem spójrz na mnie. Ja jestem łazęgą. Marnym prochem. Nie istnieję bez woli Sinthini. Obawiam się, że mogę być nudnym towarzyszem.
Elaman odpowiedziała mu gromkim śmiechem.
– Święty tancerz, poeta, pieśniarz i wolny duch, wędrujący po świecie z tajemną misją do wykonania, miałby się znudzić chowanej pod kloszem młodej damie? Zdecydowanie, Czadaramo, nic nie wiesz o kobietach.
Teraz to on roześmiał się serdecznie. Brzmiało to nader absurdalnie.
– W istocie. Na pewno nie o takich jak ty… I jesteś pewna, że dasz sobie radę z trudami podróży? Będziesz musiała maszerować bez przerwy wiele godzin.
– Lubię spacery.
– Jeść często obrzydliwe potrawy.
– Najwyraźniej nie znasz kuchni mojej matki! Paskudztwa to dla mnie nic nowego.
– Znosić moje poranne modlitwy.
– Kiedy ta część ciekawi mnie w tym wszystkim najbardziej! – Czy wydawało jej się, czy policzki zrobiły mu się całe fioletowe? Widocznie tak się rumieni, pomyślała. W sumie może to przez ten alkohol… ale z jakiegoś powodu uznała, że było to całkiem urocze. By ukryć nagłe zakłopotanie, bąknęła nieskładnie: – Nie pomyślałeś sobie, że może tak miało być? Że spotkaliśmy się nie przez przypadek? Powiedz mi, czysto hipotetyczne, czy możliwe jest, żebyśmy trafili na siebie dzięki interwencji twojego bóstwa?
– Oczywiście, że tak! – Czadarama godnie uderzył się w wątłą pierś. – Wola Sinthini rządzi losami śmiertelnych. Jesteśmy dla niej jak konopne sznurki, które splata według swego uznania. Dlaczego pytasz?
– Czy to nie oczywiste? Na misji zupełnym przypadkiem trafiasz na arystokratkę. Czy może być ktoś, kto lepiej nadawałby się do pomocy? Może nie wyglądam, ale dzięki pochodzeniu mam wiele kontaktów.
To nie do końca prawda, pomyślała, paplając, co ślina przyniosła na język. Jednak jej towarzysz wreszcie zaczął wyglądać na odpowiednio zaintrygowanego jej słowami.
– O jakich kontaktach mówisz?
– Moja matka to najbliższa przyjaciółka królowej. Odwiedza ją w naszej posiadłości rodowej tak często, jak tylko ma sposobność. – Przybysz z daleka nie musiał wiedzieć, że biorąc pod uwagę napięty kalendarz królowej, ostatnia taka wizyta przypadała na czasy przed narodzinami Elaman. – Zawsze dobrze mieć przy sobie kogoś takiego jak ja. Poza tym sam zauważyłeś: dla każdego jesteś tutaj obcy. Nie znasz zupełnie naszych zwyczajów, a ja mogę ci we wszystkim pomóc.
– I sądzisz…
– Sądzę, że to Sinthinia we własnej osobie postawił mnie na twojej drodze. Czy byłoby mądre odrzucić jego wołanie?
Czadarama popatrzył na nią ze śmiertelną powagą.
– Nigdy. Sinthinia nigdy się nie myli, a jego głosu nie można zignorować.
– No właśnie. Więc nie wymyślaj. Wyruszamy na podbój Aguris!
Ponieważ Czadarama nie znalazł już żadnego kontrargumentu, postanowił, że całą sytuacją będzie przejmować się dopiero po porannej modlitwie, kiedy już całkowicie wytrzeźwieje. Elaman tymczasem układała w myślach treść rozpaczliwego listu.
Będzie dobrze.
Gdy tylko przekroczyli próg izby, Czadarama padł na łoże i przez chwilę leżał na nim w bezruchu. Elaman podeszła do okna i otworzyła je na oścież. Wciąż panowała głęboka noc. Do rana pozostawało mnóstwo czasu. Nie wiedziała, jak daleko znajdowali się od bramy wjazdowej, natomiast jeśli przeprawiliby się przez las i sad, zamiast wybierać brukowaną drogę, szybko wylądowaliby na terenie latyfundium.
Cały dobytek pielgrzyma stanowiło kilka worów podróżnych, a także szabla w pięknej, zdobionej kamieniami pochwie, obecnie leżąca na łóżku tuż przy nim niczym zazdrosna żona; Elaman nawet w stanie upojenia alkoholowego zdziwiła się, że nie cisnął jej niedbale na ziemię, tylko czule położył tuż obok.
Jeszcze przez chwilę leżał nieruchomo, aż w końcu zapytał:
– I co, jasna elfko, dalej jesteś pewna, że chcesz wyruszyć ze mną do stolicy?
– Dalej.
– Cóż mogę powiedzieć, Sinthinia zawsze nagradza tych, którzy są wierni swoim wyborom. Sięgniesz do tego wora obok miski z wodą? W środku jest pergamin i przybory do pisania.
Zanurkowała dłonią w sakwie, Czadarama zaś wstał, przeciągnął się kilka razy jak kot, a potem zajął się powtórnym przyczepianiem szabli do pasa.
– Tylko nikogo nie zabijaj po drodze… – Elaman na widok broni przeszył zimny dreszcz. A co, jeśli woźnica i strażnicy zostali zamordowani? Odsunęła tę myśl od siebie. Musieli po prostu wpaść w jakieś inne, mniej spektakularne tarapaty.
– Nie mam zamiaru. Ale jeśli coś pójdzie nie po mojej myśli, to pozwolisz, że nie dam nam obciąć głów – parsknął, po czym przeczesał palcami splątane włosy.
To wystarczyło i Elaman zajęła się kreśleniem krągłych, równych liter.
Kochany wujku, kochana matko!
Wybaczcie mi moje zachowanie i wstrzymajcie swój gniew. Wiem, że to, co robię, wyda się Wam skrajnie nieodpowiedzialne, jednakże ciągnie mnie zew przygody. Zgodnie z Twymi słowami, wuju, pragnę nabyć nowych doświadczeń życiowych. Dziś w nocy, za Twoją namową, poznałam grupę studentów i wspólnie postanowiliśmy w ramach integracji odbyć podróż do Kanastry. Przyrzekam wrócić przed rozpoczęciem nauki na uniwersytecie. Nie przyniosę wstydu naszemu rodowi.
Chwała klanowi Virta,
oddana Wam bez reszty Elaman
– Myślisz, że to kupią? – Zwinęła pergamin i podała go Czadaramie.
– Jesteś pewna, że tego właśnie chcesz? – zapytał przeciągle, wyraźnie akcentując każde słowo.
Przygryzła wargę z powątpiewaniem.
– A czy ty chcesz ryzykować dla mnie?
– Skoro tak stawiasz sprawę, to żadne ryzyko. – Poklepał ją po ramieniu, wyraźnie rozweselony, i schował list za pazuchę swojej niesamowitej szaty. Wyglądała zupełnie inaczej niż dublety możnych z Taivas i Cesarstwa. Uszyta była z cienkiego muślinu haftowanego w kwiaty, wiązana z boku na ozdobne troki z ciężkich, złocistych pasów. Rozkloszowana spódnica odzienia odsłaniała łydki przyodziane w lekkie, równie bogato dekorowane spodnie. – No dobrze, zostaje nam jeszcze tylko jedna kwestia. Jak wyjdziemy przez bramę?
– Jesteśmy bardzo daleko od niej?
– Zupełnie blisko, kilka minut marszu. Nie w tym problem. Nikt nie wypuści nocą panienki z porządnego domu, zwłaszcza w takim stanie. Nie uśmiecha mi się wizyta w lochu za to, że uprowadziłem szlachciankę.
– Co zrobimy?
– Moja droga Elaman, sprawa jest bardzo prosta. Trzeba powiedzieć strażnikom, że idziesz do klienta za miastem, a ja jestem twoim ochroniarzem. Przecież najemnicy nie muszą pokazywać twarzy, jeśli ich pracodawca za nich poręczy, szczególnie w kwestiach natury… obyczajowej.
Elfka zamrugała kilkakrotnie.
– Mam udawać…
– Kokotę, zgadza się. Panienki z dobrego domu nie wypuszczą. Ale kurtyzanę i owszem.
Elaman pobladła i wzięła głęboki wdech:
– I ty poważnie myślisz, że będą mi w stanie uwierzyć? Przecież ja mam dopiero osiemnaście lat!
Czadarama westchnął ze smutkiem, nagle o wiele mniej pijany niż przed chwilą.
– Czadaramo?
– Słucham?
– Zrobię to – oznajmiła pewnie.
Spojrzał na nią przelotnie – była młoda, niewiele młodsza od niego, ale znacznie mniej doświadczona trudem życia. Jasnoskóra, o wyraźnym, przejrzystym spojrzeniu, pochodząca z czystego domu, w którym zapewne nieznany był głód. A jednak w jej ruchach czaiło się coś nerwowego, jak u psa, który, latami bity przez pierwszego właściciela, bał się gwałtowniejszego podniesienia ręki.
Kiwnął głową.
Zataczając się lekko, okutani pod samą szyję – ona w pelerynce, on zaś w podróżnej kurcie skrytej pod ciemną opończą, z sakwą przewieszoną przez ramię – ruszyli pod nocną furtę. Szli powoli, od czasu do czasu mijając żebraków i pijaków. Chowali się też przezornie przed strażnikami, jakby sami byli częścią półświatka. Wiedzieli, że każdy, kto zobaczyłby samotną elfkę o jasnej skórze w towarzystwie mężczyzny z Paharamu, nabrałby z miejsca podejrzeń, co z kolei mogłoby zniweczyć cały podstęp. Ciężka, oblepiona ulicznym błotem suknia Elaman plątała się pod jej nogami. A to nie ułatwiało cichego przemykania ulicami Silty.
Elaman zatrzęsła się lekko. Do tej pory całą noc działała z pomocą siły rozpędu, teraz poczuła, jak odwaga, mimo działania alkoholu, zaczynała powoli ją opuszczać. Nie wypadało się jednak wycofywać. Nawet gdyby chciała po prostu wrócić do domu, nie było nikogo, kto mógłby jej pomóc, poza stojącym obok Czadaramą. Idąc w stronę trzech rosłych strażników przy nocnej furcie, miała wrażenie, że w jej nogach nie było kości, ale miękkie pakuły.
Wzięła głęboki wdech i ruszyła pewnie ku bramie. Pociągła twarz mrocznego utonęła w zasłonie z warstw muślinowej uttariyi, kapłańskiego szala.
– Dobrodzieje, proszę was bardzo o otwarcie bramy! – zawołała w ich stronę najpewniej, jak umiała.
Jeden z osiłków drgnął, słysząc kobiecy głos.
– A na co panience otwarta brama?
– Idę do Vanos! – odkrzyknęła, przypominając sobie na poczekaniu nazwę jednego z pobliskich majątków.