Ucieleśnione emocje. Vivid Aurum. Tom 1 - Aleksandra Turek - ebook

Ucieleśnione emocje. Vivid Aurum. Tom 1 ebook

Aleksandra Turek

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Livid przeprowadza się do Korei Południowej, marząc o nowym życiu pełnym wyzwań i przygód. Szybko jednak odkrywa, że jej nowi przyjaciele – członkowie popularnego zespołu K-popowego – skrywają niezwykłą tajemnicę. Potrafią ucieleśniać swoje emocje w postaci zwierząt, co wprowadza ją w sam środek odwiecznej wojny, w której magia i wyobraźnia są jedynymi sojusznikami. Wkraczając do świata pełnego bogów, demonów i magicznych stworzeń, Livid musi zmierzyć się z siłami, które zagrażają nie tylko jej nowemu życiu, ale i całemu światu. Wraz z tajemniczym towarzyszem musi odkryć, czy ma w sobie dość siły, by stawić czoła nieznanemu. W tej walce o bezpieczeństwo swoich bliskich i świata, tylko wyobraźnia może okazać się kluczem do zwycięstwa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 659

Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Smoczepolecajki

Nie oderwiesz się od lektury

Kocham tą książkę całym sercem ♥️ Wspaniała, ciepła i bardzo wciągająca fantastyka 😍💞
10
fiolka88

Dobrze spędzony czas

Livid przeprowadza się z Polski do Korei Południowej. Pracuje jako weterynarz i spełnia swoje pasje ucząc innych jazdy konnej. Przyjaźni się z Alex oraz chłopakami ze znanego zespołu muzycznego. Do jednego z nich czuje coś więcej, tylko czy on odwzajemnia to uczucie. Jaką tajemnicę skrywa cała grupa i czy dziewczyna odnajdzie się w ich świecie? Bardzo rzadko sięgam po literaturę science-fiction, fantasy i tym podobne. W tym przypadku jednak się skusiłam. Czy się nie zawiodłam? Historia dziewczyny, która ma swoje pragnienia, zakochuje się w jednym z członków zespołu i odkrywa świat, o którym istnieniu nie miała pojęcia. Emocje "wychodzące" z ludzi, żyjące osobno, a jednak nieustannie połączone z konkretnym człowiekiem. Świat magii, bogów, demonów i tajemnic ograniczony jedynie wyobraźnią. Na szczęście, dla mnie, wiele z postaci ma ludzkie cechy. Nie przepadam za książkami gdzie wszystko jest jakby stworzone od nowa, a tutaj 'zwykły' świat jest równoległy do tego magicznego. Ciekawa, ...
00



Tytuł oryginału: UCIELEŚNIONE EMOCJE

VIVID AURUM © Copyright Aleksandra Turek, 2024

Projekt okładki Agnieszka Makowska

Redakcja Dominika Szrejder

Korekta Arkadiusz Orłowski

Łamanie i skład Agnieszka Makowska

ISBN 978–83–68129–01–4

Kraków, 2024

Wydawca

Wydawnictwo Orzeł Sp. z. o. o.

ul. Dajwór 14\19, 31–052 Kraków

Wydanie I, 2024

Wydawnictwo nie odpowiada za żadne szkody wyrządzone osobom lub podmiotom, jako wynik bezpośredni lub pośredni korzystania, zastosowania bądź interpretacji treści książki.

Prawa autorskie zastrzeżone. Reprodukcja, kopiowanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystanie w publicznych wystąpieniach wymaga zezwolenia właściciela praw autorskich.

SPIS TREŚCI

Mapa

Rozdział 1 - NOWE ŻYCIE

Rozdział 2 - KOLEJNY SEN

Rozdział 3 - MOST MAPO

Rozdział 4 - WYPADEK

Rozdział 5 - WESOŁE MIASTECZKO

Rozdział 6 - TWORZENIE

Rozdział 7 - NOCNA WIZYTA

Rozdział 8 - WYZNANIE

Rozdział 9 - CANIS

Rozdział 10 - EMOCJE

Rozdział 11 - PRZEDWCZESNY DOTYK

Rozdział 12 - ACINONA

Rozdział 13 - PAŁAC

Rozdział 14 - WSPOMNIENIA

Rozdział 15 - OCZY W KOLORZE INDYGO

Rozdział 16 - ZAPROSZENIE

Rozdział 17 - BAL

Rozdział 18 - BURZA I CISZA

Rozdział 19 - OBCY

Rozdział 20 - POWRÓT

Rozdział 21 -ŚWIĘTA

Rozdział 22 - URODZINY

Rozdział 23 - GŁOS

Rozdział 24 - PUSTY SEOUL

Rozdział 25 - CZASZKOWIEC

Rozdział 26 - MOTUS

Rozdział 27 - WIZYTA U LEKARZA

Rozdział 28 - PROROCZY SEN

Rozdział 29 - NA STRAŻY Z IGŁĄ I MIECZEM

Rozdział 30 - SZTUCZNA KREACJA I NOWE ŚWIATY

Rozdział 31 - SZAŁ I KONSEKWENCJE

Rozdział 32 - ZNAJOMI ZE SNÓW

Rozdział 33 - SZPIEG

Rozdział 34 - RDZAWY ODYNIEC

Rozdział 35 - WAŻNIEJSZY NIŻ ŚWIAT

Rozdział 36 - ARGENTI

Rozdział 37 - PARA KRÓLEWSKA

Rozdział 38 - ZASADZKA

Rozdział 39 - BOHATERKA

Rozdział 40 - RATUNEK

Rozdział 41 - POGRZEB

Rozdział 42 - ZIEMIA SPALONA SŁOŃCEM

Rozdział 43 - VIVID AURUM

EPILOG - PLAN ZAGŁADY

POSTACIE

PLAYLISTA SPOTIFY

PODZIĘKOWANIA

Dla mojego idola, człowieka,

który od najmłodszych lat rozbudzał we mnie

pokłady niekończącej się wyobraźni

Dla dziadka, Jerzego Turka

PROLOG

Sen

Miejska dżungla, wieżowce, światła, dźwięki. Stałam na środku ulicy, boso. Obok samochody mijały mnie, stając się tylko smugą barw i dźwięków. Dziesięć metrów przede mną pojawił się ryś. Był dwa razy większy od normalnego rysia i patrzył na mnie bez mrugnięcia. Zżerała mnie ciekawość, co on robi w środku miasta. Nie uciekał, nie okazywał strachu. Pomachał krótkim ogonem i ruszył w moim kierunku. Szedł dumnie, miękko stawiając łapy na asfalcie.

Nagle, jakby ludzie ocknęli się z transu, zauważyli wielkiego kota. Samochody zatrzymały się, a tłum zaczął wskazywać na zwierzę palcami. Strach mnie sparaliżował. Coś było nie tak. W mgnieniu oka poleciały kamienie, patyki, buty – wszystko, co ludzie mieli w zasięgu ręki. Ryś skulił się. Chciał uciekać, ale tłum otoczył nas. Chciałam pobiec do niego, aby go chronić, lecz nie mogłam się ruszyć. Dopadła mnie rozpacz. Jakiś mężczyzna zamachnął się metalową rurą, a ja…

Obudziłam się, siadając na łóżku.

Rozdział 1

NOWE ŻYCIE

Kocham swoje życie. Najbardziej cieszył mnie fakt, że mogłam to powiedzieć szczerze. Czasem tak się dzieje, że życie staje się z dnia na dzień piękniejsze. Gdy mam kontrolę nad wszystkim, spełniam swoje marzenia. Lepiej – żyję w marzeniu.

Takie myśli nachodziły mnie, gdy stałam na szutrowym podjeździe w moim nowym domu. Był to pierwszy dzień w nowej pracy.

Był czerwiec – początek lata i zarazem początek czegoś zupełnie nowego w Seulu. Wraz z moim znajomym ze Stanów przywieźliśmy Zachód na Wschód. Pierwsza pełnowymiarowa i nastawiona stricte na jazdę konną w stylu western stajnia w Korei. Pracowałam na to bardzo długo i nareszcie moje marzenie zaczęło się spełniać.

Lekki wietrzyk chłodził mój rozgrzany kark, do którego przykleiły się długie blond włosy. Związałam je w kok i ruszyłam dziarskim krokiem do stajni.

Była to stajnia na trzydzieści koni, ujeżdżalnia oraz hala wraz z tarasem widokowym, gdzie mieściły się też pokoje dla gości. Jeden z nich – największy, jaki był – zajmowałam ja i był to mój dom na przynajmniej rok. Przestronne padoki dla koni oraz rozległe łąki i tereny prawie krzyczały do mnie, że jest to moje miejsce na ziemi.

Weszłam do chłodnego wnętrza murowanego budynku, a koń na prawo zarżał w boksie. Uśmiechnęłam się do siebie. Był to jeden z trzech koni, jakie posiadałam. Przywiezienie ich z Polski wymagało nie lada wysiłku i stresu, ale ostatecznie były już bezpieczne w nowych domach.

– Livid! – ktoś krzyknął za moimi plecami. Obróciłam się, widząc, jak Kevin wchodzi do stajni. Uśmiechnęłam się do niego, czując, jak bańka szczęścia i radości rośnie z każdą sekundą. To właśnie ten człowiek umożliwił mi spełnienie marzeń. Wysoki blondyn o niebieskich oczach i opaleniźnie z Florydy wyglądał na dwadzieścia osiem lat, ale kiedyś zdradził mi, że ma trzydzieści cztery.

– Już na nogach? Jest dopiero siódma – zdziwił się.

– Wyspałam się już. Tutaj jakby sen przychodzi szybciej i potrzebujesz go mniej – zaśmiałam się, głaszcząc Banky’ego po nosie. Kasztanek skubnął moje palce chrapami i schował głowę, szukając resztek siana.

– Teraz tak mówisz. Za jakiś tydzień będziesz błagała o sen.

– Pewnie masz rację – parsknęłam, czując, jak skurcz w żołądku z powodu ekscytacji nie znika.

– To jaki masz plan na dzisiaj? – spytał, idąc za mną krok w krok. – Już się zaaklimatyzowałaś?

– Tak, powoli wiem, gdzie co jest. Nadal oczywiście nie rozpakowałam się, konie ważniejsze. Chcę wsiąść dziś na wszystkie trzy, a potem pojadę do kliniki.

Nie każdy boks był zajęty. Stajnia na ten moment była zapełniona w połowie, klientów nadal nie było za wielu, ale sukcesywnie ich liczba rosła. Teraz i tak większość koni było od rana na pastwiskach. Tylko moje trzy stały w boksach, czekając na to, aż się nimi zajmę.

– Jasne, czuj się jak u siebie. – Kevin mrugnął do mnie i ruszył do wyjścia.

– Jestem u siebie – mruknęłam, biorąc głęboki oddech, ale on już zniknął za drzwiami.

Jak powiedziałam, tak zrobiłam. Czerwiec był miesiącem, w którym powoli żar zaczynał lać się z nieba, więc teraz nawet stojąc w chłodnej stajni, czułam, jak pot spływa mi po plecach. Wróciłam do mieszkania. Był to salon połączony z kuchnią, sypialnia oraz łazienka, gdzie ktoś na siłę wepchnął prysznic, ubikację i umywalkę. Kevin był tak cudownym człowiekiem, że pozwolił mi nawet urządzić mieszkanie tak, jak chcę, wliczając w to pomalowanie ścian na pistacjowo i wstawienie podwójnego łóżka. Salon był malutki, za to posiadał taras, z którego rozciągał się przepiękny widok na padoki oraz stajnie. Konie było widać nawet przez mleczne, sięgające podłogi firanki. I tak je odsłoniłam, by móc popatrzeć na świat jeszcze wyraźniej.

Zjadłam śniadanie na tarasie, patrząc, jak leniwie przesuwające się zwierzęta poszukują najlepszych źdźbeł trawy. Czując, jak nogi same mnie prowadzą na dół, przebrałam się w długie spodnie, założyłam czapkę z daszkiem, okulary i uzbrojona w telefon ruszyłam na dół.

W spokoju minęły mi dwa treningi. Ostatni był Gringo, który był moim pierwszym koniem i z nim poszłam na spacer do lasu.

Stajnia naprawdę była świetnie ulokowana. Od wjazdu ciągnęła się trasa szybkiego ruchu, a na tyłach rozpościerały się wielkie połacie łąk i zagajników, będące chyba jakimś rezerwatem. To dawało pewność, że żadna autostrada ani bloki mieszkalne nie mają tu wstępu. Tak czy inaczej, mi to było na rękę, miałam gdzie szaleć. Nic nie równało się z galopem leśną drogą, w letni dzień, w chłodnym lesie.

Na tym właśnie polegała moja praca. Gdy nie było klientów, by uczyć ich jazdy konnej, trenowałam swoje i Kevina konie. A więc robiłam to, co kochałam nad życie. Właściwie była to połowa mojej pracy, druga mieściła się w Seulu. Byłam też weterynarzem. Pracowałam jako pomoc na pół etatu w małej klinice w Gangnam–gu.

Mój teren tak się przeciągnął, że po powrocie musiałam się nieźle sprężać, by wyszykować się do wyjścia. Nie miałam samochodu, co było ogromnym utrudnieniem. Musiałam iść piętnaście minut do stacji metra. Cała droga zajmowała mi ponad półtorej godziny, doprowadzało mnie to do furii. Zdecydowanie musiałam sprawić sobie samochód. Byłam jednak osobą, która kupowała tylko takie rzeczy, jakie jej się podobały. W życiu nie kupiłabym samochodu tylko po to, by go mieć. Wolałam przeboleć miesiące podróży w trudnych warunkach, by uzbierać na wymarzonego fiata 500, niż dostać za grosze jakiegoś rzęcha.

Weszłam do zimnej kliniki, gdzie uderzył mnie zapach środka do dezynfekcji.

– O, jesteś już! – krzyknęła Ha Rina, dziewczyna w wieku około trzydziestu lat, ubrana w kitel z podobizną Garfielda na piersi. Właśnie za to, jak podchodziła do swojego zawodu, szanowałam ją najbardziej. Była praktyczna i odpowiedzialna, z nutką komizmu w sobie. Poznałam ją na jednym ze szkoleń, jakie odbywałam tutaj rok temu. Wtedy też dogadałyśmy się, bym pracowała u niej na pół etatu.

Gim Ha Rin studiowała weterynarię w Cambridge i z tego względu też mogłam z nią pracować, nie martwiąc się o język. Głównie chodziło o dogadanie się. Ja co prawda nie studiowałam za granicą, ale mieszkałam przez jakiś czas w Stanach, gdzie poznałam Kevina. Oczywiście nauczenie się słownictwa specjalistycznego wymagało trochę wysiłku, ale jeśli wiązało się to ze spełnieniem marzeń, to potrafiłam poświęcić wiele.

– Przedzierać się teraz przez centrum to jakiś koszmar – westchnęłam, przecierając twarz kawałkiem ligniny.

– Witamy w Seulu – parsknęła Ha Rina, pstrykając długopisem. – Przebierz się, zaraz mamy kastrację kota.

– Wiesz, jak poprawić człowiekowi nastrój.

Zaśmiałam się, czując, jak w żołądku rośnie mi bańka radości. Właśnie taka byłam, ekscytowałam się na samą wzmiankę o rozcinaniu i zaglądaniu do wnętrza zwierząt, badaniu ich pod każdym względem oraz, co sprawiało mi największą satysfakcję, ratowaniu im życia. Moją specjalizacją były konie, ale małe zwierzęta też sprawiały wiele radości.

Koło dwudziestej opuściłam przytulnie chłodne wnętrze kliniki weterynaryjnej i ruszyłam w drogę powrotną do domu. By umilić sobie życie, zadzwoniłam do Alex – mojej przyjaciółki.

– Jak dzień? – spytałam ją, gdy w końcu odebrała.

– Powoli ogarniam wszystko. Na szczęście akademik mam już załatwiony. Za tydzień zaczynają mi się zajęcia wyrównawcze z koreańskiego i poznałam świetnych ludzi. Mieszkam z jedną dziewczyną, chyba jest z Danii, i razem będziemy chodzić na zajęcia.

– To super – mruknęłam, przeciskając się przez mrowie ludzi zmierzające od metra. Powroty były lepsze, bo przynajmniej nie było tłumu w samym wagonie.

– A u ciebie? Ile zwierząt zabiłaś? – parsknęła kąśliwie.

– Kiedy ci się znudzą te żarty? – syknęłam, udając złość. – Wszyscy moi pacjenci mają się fantastycznie.

– No dobrze, a zapytam, jak twoje nastawienie przed jutrem?

Musiałam na chwilę zamknąć oczy, by uspokoić rozszalałe serce, które zareagowało na pytanie Alex.

– Alex. Cały dzień przeżyłam w spokoju, bez myślenia o jutrzejszym dniu. Miałam zamiar jakoś przetrwać ten wieczór, a ty mi go już na wstępie zniszczyłaś.

– Ups – Alex parsknęła śmiechem. – Stresujesz się?

– Masz jeszcze czelność pytać? Ja umieram ze stresu, kobieto.

– No wiem, ja też.

To była prawda, obie na samą myśl o tym, co nas jutro czeka, umierałyśmy w środku na zawał. Tak naprawdę to całe spełnianie marzeń było przykrywką, bo ciągnęło nas tutaj coś zupełnie innego. Inny świat, którego zdążyłyśmy posmakować już dwa razy, a każda wzmianka o tym aspekcie wywoływała w nas prawdziwe anomalie.

– Alex, spokojnie, to nie pierwszy raz, tak? Damy radę! – pocieszałam ją, starając się również pocieszyć siebie.

Z marnym skutkiem.

– I tak nie będę mogła spać.

Uspokoiłam ją, że ja też nie. Przegadałyśmy całą podróż do domu i musiałam rozłączyć się przed wejściem do sklepu. Przyjechałam do Korei jakieś pięć dni temu, ale było tyle zamieszania i stresów związanych z przewiezieniem wszystkich moich zwierząt i bagaży, że albo jadałam na mieście, albo zapominałam, by cokolwiek zjeść. Teraz wymagało to zmiany i musiałam kupić jakieś podstawowe produkty, by przeżyć – a więc chipsy, ramen w kubku i kimbapy1. Dobra, udało mi się upchnąć gdzieś wodę. Obładowana zakupami weszłam na ciemny teren stajni i doczołgałam się do mieszkania.

U wejścia przywitał mnie gruby brązowy kot, łasząc się z pretensją, czemu to nie dałam mu jeszcze jeść.

Naprostowałam tę oczywistą omyłkę i Mruczysław ułożył się udobruchany na kanapie. Ja wzięłam prysznic i przebrałam w piżamę, uznawszy, że mój żołądek przyjmie jedynie resztkę zimnego białego wina. Nalałam sobie końcówkę do filiżanki (nie, nie miałam jeszcze kieliszków) i poszłam zamknąć stajnię.

W pobliżu nie było żywej duszy. Świerszcze dokazywały tak głośno, że zagłuszały parskanie koni. Wzięłam kostkę siana i postawiłam pod pierwszym boksem na lewo, tam gdzie spała Saba, pies Kevina. Miała odstraszać intruzów, takie przynajmniej było założenie. Żartowałam, że jeśli złodzieje przestraszą się faktu bycia obślinionym, to rzeczywiście spełni swoją rolę, w innym przypadku nie było szans. Był to najbardziej roztrzepany pies, jakiego znałam. Słyszałam teraz, jak dyszy z gorąca, tuż za moimi plecami. Sama byłam ubrana w bluzkę na ramiączkach i spodnie od piżamy, i było mi ciepło. Lato przyszło w pełnej okazałości i czułam, że jest to dopiero przedsmak tego, co nam zafunduje w najbliższych miesiącach.

Upiłam łyk wina, czując, jak cierpki smak pobudza ślinianki. Popatrzyłam w ciemne niebo nad padokami, gdzie świeciły liczne gwiazdy. Czułam się jak na wsi. Za plecami parsknął koń w boksie, a w moim żołądku rozlało się ciepło szczęścia. Znalazłam swoje miejsce na ziemi i wiedziałam, że nie ma drugiego tak cudownego. Dopiłam wino, zamknęłam stajnię i ruszyłam do domu. Musiałam się wyspać przed jutrzejszym spotkaniem z przeznaczeniem.

***

Obudziłam się rano z jedyną myślą w głowie. Zaspałam. Nie na spotkanie, ale na trening. Miałam ambitny plan, by wsiąść rano na konia należącego do Kevina, ale gdy zobaczyłam, że jest za piętnaście dziesiąta, zaklęłam pod nosem, zrywając się z łóżka. Nie sądziłam, że przepowiednia Kevina tak szybko się spełni. Wzięłam szybki prysznic, stanęłam przed szafą, zastanawiając się, co mam na siebie włożyć. Sukienkę? Spodnie?

– Halo – odezwała się Alex z głośnika mojego telefonu.

– Jezu, Alex, sukienka czy spodnie?! – jęknęłam, czując, jak ogarnia mnie panika.

– Skąd ja mam wiedzieć?

Wykrzyczałam bezgłośnie pretensje do sufitu i porwałam pierwszy lepszy wieszak z szafy, rozłączając się. Okazało się, że wybór padł na sukienkę. W biegu chwyciłam torebkę na tyle dużą, by wrzucić do niej książkę – gdzie ja będę czytać?! – oraz kitel do kliniki, związałam włosy w luźny kok. Dzisiaj znów było gorąco, zlana potem dopadłam stacji metra. Na szczęście restauracja, do której miałyśmy się obie dostać, była bliżej niż moja klinika.

Na miejscu już czekała przytupująca z nerwów Alex. Wysoka blondynka o wesołej twarzy i dużych zielonych oczach ubrana była w długie spodnie i kraciastą koszulę. Zdjęła okulary z nosa i uściskała mnie. Poczułam, że drży ze zdenerwowania, tak samo jak ja.

– Boże, co my tu robimy? – jęknęłam, patrząc na szyld czterogwiazdkowej restauracji.

– Dlaczego reagujemy tak za każdym razem? Dałyśmy radę wtedy, damy i teraz – powiedziała Alex jakby postanowiła wziąć się w garść. Podziwiałam ją.

Weszłyśmy do środka, czując przyjemny chłód klimatyzacji. Od razu podeszła do nas kelnerka.

– Dzień dobry – zaczęła Alex po koreańsku – na dwunastą mamy rezerwację na dziewięć osób.

Głos jej się załamał tylko raz. Dodając gesty rękami, doszłyśmy z panią do porozumienia. Uśmiechnęła się, ukłoniła i poprowadziła slalomem między stolikami. Restauracja była prawie pusta. Tylko dwóch biznesmenów siedziało pod oknem z laptopami na stole zamiast talerzy. Ciekawe tu mają menu. Mam nadzieję, że dają na wynos. Parsknęłam w duchu na swoje absurdalne myśli i wróciłam na ziemię w momencie, gdy kelnerka otworzyła drzwi jednej z sal. Mieścił się tu długi stół na dwanaście osób. To była tego typu restauracja, gdzie jak się zapłaciło, można było kompletnie odciąć się od świata. Wzięłam głęboki wdech i weszłam do sali za Alex.

Okrzyk powitania prawie zdmuchnął mnie z nóg. W następnej chwili podbiegło do nas trzech chłopaków. Był to Zemi, Teni i Enif.

– Nareszcie! – krzyknął Enif, ściskając mnie z radością.

– Tyle czasu was nie widzieliśmy – odezwał się Alti przedzierający się przez tłum wokół nas. Również się z nami przywitał i odszedł, by zrobić miejsce Remo.

– Jak podróż? – spytał w ferworze powitań Zemi.

Nie mogłam odpowiedzieć, bo właśnie Namukoto, nazywany też w skrócie Koto, objął mnie za szyję. Utonęłam w zapachu jego perfum i potrzebowałam dwóch sekund, by przypomnieć sobie, gdzie jestem.

– Dobrze – powiedziałam lekko drżącym głosem, gdy znów zobaczyłam twarze pozostałych. – Było mnóstwo stresu, to jasne. Cześć, Yaku. – Uśmiechnęłam się do ostatniego chłopaka, który stał najdalej. Sama podeszłam do niego i uściskałam krótko. Najbardziej milczący w naszym towarzystwie chłopak był jednocześnie najbardziej tajemniczy. Sprawiał, że część mojego mózgu zawsze w jego obecności starała się go rozgryźć.

Naszymi przyjaciółmi byli Astralni, chłopaki z najpopularniejszego zespółu na świecie. Jak to się stało? Nie mam pojęcia. Czasem nachodziły mnie podejrzenia, że może ktoś maczał palce w naszym spotkaniu. Wszechświat, Los, Bóg?

Rozpoczęło się to trzy lata temu, kiedy ja i Alex wygrałyśmy konkurs zorganizowany przez ich managera. Nagrodą był występ w ich teledysku. Pomijając cały ten jazgot, jaki przyszedł zaraz po ogłoszeniu wyników, pojechałyśmy do Korei, by zagrać w teledysku. Cały koncept polegał na tym, że nie było widać naszych twarzy, więc nikt nie wiedział, kim jesteśmy. Wygrałyśmy życie w tym konkursie, ale nasze występy były dopiero początkiem. Złapałyśmy niesamowity kontakt z Zemim – liderem zespołu – który okazał się świetnym kompanem do filozoficznych rozmów. Najpierw był pożegnalny obiad z całą siódemką, ale gdy dowiedzieli się, że zostajemy w Korei jeszcze tydzień, poprosili nas, byśmy spotkali się jeszcze raz.

Zawsze inicjatywa wychodziła od nich. My nie miałyśmy takiej odwagi. Każda kolejna ich propozycja była absurdem. Czemu znany zespół pragnie się z nami spotykać? Jak na razie nie przybliżyłyśmy się do rozwiązania zagadki choćby o krztynę. Brałyśmy to, co przychodziło. Gdy tylko wracałyśmy do Korei, pisałyśmy do nich, a to oni znajdowali czas w swoim grafiku, by się z nami spotkać. Dlaczego? Nie mam, cholera, zielonego pojęcia.

– To teraz na jak długo zostajecie w Korei? – zapytał Alti, gdy usiedliśmy. Ja zajęłam miejsce naprzeciwko Zemiego, a Alex obok Teniego. Ciągnęło ją do niego, a z tego, co widziałam, chłopak się nie uskarżał.

– Na razie na rok, ale pewnie wyjdzie, że na zawsze – uśmiechnęłam się.

– A ty, Alex?

– Ja dopiero zaczynam studia, więc minimum trzy lata. Potem się zobaczy.

– Już się zaaklimatyzowałyście?

– Ja już jestem u siebie. To miejsce jest niesamowite. Przyjedźcie, a sami zobaczycie – zachęciłam ich, napotykając wzrok Zemiego. Chłopak uśmiechnął się w jakiś dziwny sposób.

– Livid, mamy do ciebie pytanie. To znaczy, nasza wytwórnia ma.

Uniosłam brwi.

– Wielkimi krokami zbliża się nasza trasa koncertowa. Mamy już album, ale potrzebujemy nagrać teledysk. – Zemi oparł się o stół, a ja w tym czasie wymieniłam spojrzenia z Alex. Również wyglądała na zdziwioną. – Powiem wprost, potrzebujemy jednego ujęcia galopującego czarnego konia. Zapytasz właściciela, czy mógłby nam udostępnić jakiegoś? Oczywiście za opłatą.

Szczęka mi opadła. Zemi parsknął na ten widok i spuścił głowę.

– Spokojnie, możesz dać znać jutro.

– Nie… – odchrząknęłam. – Nie muszę się go pytać… znaczy mamy jednego karego konia w stajni, który jest mój.

– Naprawdę? – Enif wyraźnie się uradował. Kiwnęłam głową, wyjmując telefon z kieszeni.

– Zależy nam, by był cały czarny. Wybacz, nie mogę na razie zdradzić konceptu.

– Ja mam konia fryzyjskiego, one zawsze są kare2 – pokazałam im zdjęcie mojego siedmioletniego wałacha. – Właściwie to ocaliłam mu życie. Wzięłam go z organizacji, która ratowała konie z rąk nieodpowiedzialnych właścicieli. Ten akurat był w cyrku. Gdy odżył i nabrał sił, okazało się, że pamięta wiele sztuczek. Nie wiem, czego potrzebujecie, ale spróbuję pomóc.

– Możesz jutro podjechać do nas do wytwórni? Spotkasz się z naszym managerem i wszystkiego się dowiesz – zaproponował Zemi.

– W porządku – uśmiechnęłam się, chowając telefon akurat w momencie, gdy kelnerka przyniosła przystawki.

Ani ja, ani Alex nie potrafiłyśmy tego wytłumaczyć, ale gdy już się z nimi spotykałyśmy, całe nasze zdenerwowanie znikało, jakby zostawało gdzieś na zewnątrz. Rozmawialiśmy jak starzy znajomi. Nie umiałam wyjaśnić, czemu akurat oni pojawili się w moim życiu, ale byłam wdzięczna losowi za tak wspaniałych przyjaciół.

– To twierdzisz, że nie ma innych światów, tak? – spytał Zemi po godzinie objadania się wszystkim, co było na stole, od przystawek po gorące dania. Obowiązkowo stało też kimchi3 na które ja nawet nie patrzyłam, bojąc się, że wypali mi oczy.

– Nie mówię, że ich nie ma. Wierzę, że inne światy przeplatają się z naszym. Czy, jak to ujął Alti, inne linie czasowe. Ale mam już dosyć samej wiary, chcę dowodu.

– Masz wiarę, pojawi się i dowód – mruknął cicho Yaku, który udzielał się najmniej w dyskusji, ale gdy już się odzywał, to w punkt.

– A wy wierzycie w teorię wieloświatów? – zagadnęła Alex.

Reakcja chłopaków była dziwna. Trwało to sekundę i można było porównać do tchnięcia bryzy, która marszczy powierzchnię jeziora wieczorową porą. Byłam pewna, że cała siódemka pomyślała to samo, choć nikt nie wymienił spojrzeń.

– O co chodzi? – spytałam, bojąc się, że umknie mi ten gest. Zemi pokręcił głową, ale odpowiedział Enif.

– Pytasz, czy wierzymy w inne światy? Cały nasz przekaz opiera się na tej teorii.

Cmoknęła zmieszana, a policzki jej poczerwieniały. Sama byłam zdziwiona, jak mógł umknąć mi ten szczegół.

Właściwie trudno było powiedzieć, dlaczego w tak małej wytwórni jak Gamjeang powstał najbardziej rozpoznawalny koreański zespół na świecie. Koncertowali nie tylko w Azji, ale też w Ameryce i Europie, a fanów można było liczyć w milionach. Ich koncept polegał na pokazaniu innych światów, innych linii czasowych. Teorii było mnóstwo, a chłopaki, jak sami powiedzieli, czasem się w tym gubili. Nie zmieniało to faktu, że naprawdę robili dobrą robotę. Na scenie stanowili jeden organizm, choć w niektórych aspektach byli podzieleni. Trzech akrobatów i czterech tancerzy.

Wszyscy śpiewali.

– Takie tematy zawsze są trudne, bo rozmawiamy o czymś, na co nie ma niezbitych dowodów – powiedziała Alex, chcąc wyjść z tej rozmowy z twarzą. – To tak samo, jak dyskutowanie o Bogu czy teorii innych cywilizacji w kosmosie.

– O, na pewno nie jesteśmy sami – włączyłam się od razu do dyskusji. – Gdyby tak nie było, byłabym wielce rozczarowana.

– Rozczarowana? – zdziwił się Namukoto.

– Tak, byłoby to straszne marnotrawstwo miejsca. A jeśli chodzi o Boga, to pozostaje nam jedynie wiara – dodałam cicho.

– Kto wie, może w innym świecie bogowie objawiają się jako postacie cielesne – ponownie odezwał się Yaku.

Spojrzałam na niego, starając się zignorować skurcz w żołądku.

– Dlatego właśnie chcę mieć dowód na to, że inne światy istnieją – powiedziałam.

– A jak je sobie wyobrażasz? – zaczął Teni, pochłaniając kolejną porcję klusek.

– Hmm, jak byłam mała, wyobrażałam sobie wielką pustynię o granatowym piasku, a na środku pustyni stoi wielkie drzewo o złotych liściach.

Oblałam się rumieńcem, gdy tylko skończyłam mówić. Zaległa cisza.

– No co? – spojrzałam na nich lekko speszona.

– Masz bujną wyobraźnię – stwierdził Alti.

– O tak, ona ma bardzo bujną wyobraźnię – mruknęła Alex, celując we mnie pałeczkami. – Co chwilę opowiada, co udało jej się stworzyć w swojej głowie.

Była to prawda, ale nie czułam potrzeby, by dzielić się tym z kimkolwiek oprócz niej i mojej mamy. Fakt, kochałam tworzyć, co prawda tylko w myślach, ale była to dla mnie forma rozrywki, sposób na odreagowanie czy odpędzenie przykrych myśli. Zawsze jednak pomysły pozostawały w mojej głowie i tylko ja widziałam, jakie są wspaniałe.

– Dlatego tak bardzo chcę mieć dowód – usprawiedliwiłam się. – Może wtedy miałabym dostęp do świata, w którym mogłabym dotknąć swojej wyobraźni.

– Życzę ci tego z całego serca – powiedział Yaku, upijając łyk ze swojej szklanki. Remo popatrzył na niego ciężkim wzrokiem, ale chłopak go zignorował.

Filozoficzny temat się skończył, jakby podsumowanie Yaku dało sygnał, że czas porozmawiać o lżejszych kwestiach. Dawali nam praktyczne rady, jak przeżyć w Seulu i gdzie jadać. Tak minęła nam kolejna godzina, w której oprócz rozmów raczyliśmy się deserem. Po nim z nieszczęśliwą miną ogłosiłam, że muszę już jechać do pracy.

– Miło było cię zobaczyć, Livid. – Zemi wstał i obchodząc stół, uściskał mnie. Pomachałam pozostałym i odprowadzana pożegnaniami opuściłam salę.

Alex, która nie musiała nigdzie się spieszyć, została, by wykorzystać w pełni wolny czas. Nie czułam się źle, że wyszłam wcześniej. Byłam w tym samym mieście co oni i wiedziałam, że jeszcze nie raz dane nam będzie się spotkać.

Przed poznaniem ich byłyśmy zwykłymi fankami, które w wyobraźni układały sobie z nimi życie. W momencie, gdy stałyśmy się znajomymi, a potem przyjaciółmi, pojawił się problem uczuciowy. Za każdym razem, gdy przebywałam w jednym pomieszczeniu razem z Yaku, w głowie powtarzałam swoją mantrę: „Nie zakochuj się, tylko się nie zakochuj, głupia”. Jednak wiedziałam, że równie dobrze mogłabym powtarzać: „Nie oddychaj, nie oddychaj, głupia!”.

Przy pierwszych spotkaniach praktycznie się nie odzywał. Był też czas, gdy myślałam, że mnie nie lubi albo męczą go spotkania z nami. Z czasem jednak nasze stosunki ociepliły się i częściej rozmawialiśmy. Otwierał się przy mnie raczej w tych krótkich i nielicznych momentach, gdy byliśmy sami.

Przedzierałam się przez miasto z tymi myślami w głowie. Wspominałam każdą sekundę, jaką spędziłam z nimi, nie mogąc uwierzyć, że moje życie tak właśnie wygląda. Kiedyś to były marzenia, teraz rzeczywistość. Może Yaku ma rację? „Miej wiarę, a pojawi się dowód.” Wierzyłam, że ich spotkam, a potwierdzeniem tej wiary była wspólna znajomość, za co byłam wdzięczna losowi.

Dotarłam do kliniki i moje myśli ponownie zajęły chore zwierzęta.

***

– Możesz rozmawiać? – spytała Alex, gdy w końcu odebrałam telefon. Piątego z rzędu nie mogłam już zignorować.

Miałyśmy dziś w klinice prawdziwy sajgon, nie jadłyśmy nic, o telefonach nie było mowy. Złamana łapa, pobranie krwi, zatrucie, połknięta zabawka, dwie sterylizacje i jedna cesarka.

– Średnio, ale dawaj.

– Może to głupie, ale on się nie chce ode mnie odczepić – jęknęła do słuchawki.

– Kto?

– Teni!

Spojrzałam wymownie w sufit, odkładając długopis i westchnęłam ciężko. Alex lubiła doszukiwać się sygnałów tam, gdzie zapewne ich nie było. Wciąż się upierała, że Teni z nią flirtuje.

– Alex, proszę cię, dyskutowałyśmy już o tym. To, że pisze do ciebie na KakaoTalk4, to żadna deklaracja.

– Napisał mi właśnie, że wyglądałam pięknie. – W jej głosie dało się słyszeć nutę paniki pomieszaną z zarozumiałością.

– Bo wyglądałaś pięknie. Tylko ślepiec by to zignorował.

– Nie pomagasz mi – prychnęła Alex.

– Ja nie chcę ci pomagać! – wstałam już zdenerwowana. – Obiecałyśmy sobie, że wybijemy ich sobie z głowy, tak?

Alex, nie będziesz z Tenim. Nawet jeśli byłby bardzo wylewny wswoich uczuciach, to zapewne manager by nas za to powiesił. To inny świat, inna liga. Zapomnij, Alex.

– Inaczej byś mówiła, gdyby to Yaku prawił ci komplementy – fuknęła naburmuszona.

Ugryzłam się w język, by nie odszczeknąć jej czegoś niemiłego i powiedziałam:

– Muszę kończyć, mam dużo pracy.

Alex rozłączyła się bez pożegnania. Nic nie mogłam na to poradzić, byłam jej głosem rozsądku, nawet jeśli jej to przeszkadzało. Cudownie było żyć w świecie, gdzie nie istniały żadne bariery. Sama snułam marzenia, jak piękne życie czeka mnie z Yaku, ale to był tylko sen, głupia szczenięca zachcianka, która nijak miała się do rzeczywistości.

Naburmuszona i wściekła posprzątałam po pracy i poszłam się przebrać. Poczekałam, aż Ha Rina będzie gotowa i razem zamknęłyśmy klinikę.

– Do zobaczenia w poniedziałek – powiedziała na pożegnanie.

– Trzymaj się – odmachałam jej i ruszyłam do metra.

1  Kimbap – tradycyjna potrawa kuchni koreańskiej, przyrządzana z ryżu owiniętego w prasowane wodorosty. Zazwyczaj znajdują się w nim także: paluszki krabowe, smażony tuńczyk i awokado, czasem także kimchi.

2 Kara maść – sierść i włosie barwy jednolicie czarnej.

3 Kimchi – tradycyjne danie kuchni koreańskiej składające się z fermentowanych lub kiszonych warzyw.

4 KakaoTalk – powszechnie określany jako KaTalk w Korei Południowej, to mobilna aplikacja do przesyłania wiadomości na smartfony obsługiwana przez Kakao Corporation

Rozdział 2

KOLEJNY SEN

Ta sama ulica, te same samochody, światła, dźwięki i ten sam ryś, patrzący na mnie ciekawymi oczami. Jego futro falowało łagodnie na lekkim wietrze. Strzepnął z ucha jakiś paproch. Machnął ogonem. I nagle ludzie zaczęli rzucać w niego wszystkim, co mieli pod ręką. Jakbym już to widziała. Chciałam biec, chronić go, ale nie mogłam się ruszyć. Widziałam, jak jakiś mężczyzna chce uderzyć go metalową rurą. Zasłoniłam usta dłonią w niemym krzyku. Nagle na scenę wbiegły inne zwierzęta. Był tam polarny niedźwiedź, wilk, a nawet orzeł. Otoczyły rysia, wydając z siebie groźne dźwięki. Dało się słyszeć krzyki gapiów. Nagle mężczyzna, który chciał skrzywdzić stworzenie, runął twarzą na ziemię, przygnieciony przez nadnaturalnych rozmiarów lisa, który warknął mu w kark i machnął puszystą kitą. Lis zeskoczył i stanął u boku rysia. Zwierząt było sześć. Niedźwiedź stojący na dwóch łapach, koń grzebiący niespokojnie nogą, orzeł z pięknymi złotymi oczami siedzący na grzbiecie konia, wilk wraz z lisem szczerzący kły do otaczających ludzi, a w samym środku ryś, który spoglądał wprost na mnie. Nie bałam się, chłonęłam ich majestatyczność całą sobą. W końcu ryś ruszył w moją stronę. Był tak wielki, że jego pysk był na wysokości mojej brody. Nagle rozległo się wszechogarniający ryk. Sama wrzasnęłam i zakryłam uszy dłońmi, a ryś skulił się. Reszta zwierząt rzuciła się do ucieczki. Hałas trwał dalej i brzmiał trochę jak ryk lwa, ale był znacznie głośniejszy. Chciałam się rozejrzeć, lecz wtedy…

Krzyknęłam, podrywając się na łóżku i dysząc ciężko. Przejechałam dłonią po twarzy, starając się wyrwać z otępienia. Za każdym razem budziłam się z tego snu zlana potem. Zawsze był taki sam. Opadłam zmęczona na poduszki, skopałam kołdrę, błagając o choćby cień powiewu powietrza. Koszulka przykleiła mi się do ciała mokrego od emocji. Nie rozumiałam tego snu. Odkąd tu przyjechałam, co kilka nocy śniły mi się te zwierzęta. Sprawdzałam znaczenie w sennikach i portalach o symbolice zwierząt, ale nic nie mogłam dopasować. Tylko tu miałam te sny. Gdy mieszkałam w Polsce, nigdy się to nie zdarzało. Przekręciłam się na bok, starając uspokoić rozszalałe serce. Zamknęłam oczy, czekając, aż ponownie przyjdzie sen. Po kilku minutach poczułam gęsią skórkę na ramionach i okryłam się kołdrą, by chwilę później zasnąć.

Tak jak obiecałam, stawiłam się następnego dnia pod wytwórnią chłopaków i z bijącym sercem zadzwoniłam do drzwi. Odezwał się damski głos w domofonie, po koreańsku.

– Eee, dzień dobry. Byłam umówiona na spotkanie – powiedziałam po angielsku.

– Pani godność?

– Livid Aurum – powiedziałam, ledwo przełykając swoje nazwisko. Nienawidziłam go, odkąd pamiętam. Tak jak i imię, było kompletnie od czapy, przez co w szkole miałam same głupie przezwiska. W Polsce nikt tak nie nazywał dzieci. Gdy pytałam mamy, czemu mnie tak skrzywdziła, kręciła tylko głową, mówiąc, że to zasługa ojca. Świetnie, nadał mi głupie imię i zniknął.

Z zamyślenia wyrwał mnie bzyczący dźwięk otwieranego domofonu. Pociągnęłam drzwi, by wejść do budynku. Pani skierowała mnie na szóste piętro, ale i bez tego wiedziałam, gdzie mam iść. Byłam przecież ich fanką, a fanki wiedzą takie rzeczy. – A, Livid! – krzyknął Zemi, idąc ku mnie, gdy wysiadłam z windy. Pojawił się tak nagle, że uznałam, iż musiał podsłuchać, jak rozmawiałam z sekretarką.

– Cześć, Zemi – uśmiechnęłam się.

– Chodź, Hwan już na ciebie czeka.

Poprowadził mnie korytarzem, nasze kroki tłumiła gruba wykładzina. Po minucie dotarliśmy do drzwi małego pokoju. Wewnątrz stała kanapa i biurko z komputerem. Na jedynym obrotowym krześle siedział mężczyzna, którego tak dobrze znałam z internetu.

– Witaj, Livid – wstał, ukłonił się i wyciągnął ku mnie rękę, którą szybko uścisnęłam.

– Dzień dobry – pochyliłam się pokracznie i zajęłam miejsce, które mi wskazał.

Obok mnie usiadł Zemi.

– A więc Zemi powiedział ci o mojej prośbie – zaczął Hwan łamanym angielskim, ale prawie od razu urwał, bo mleczne drzwi przesłoniła jakaś postać. Rozległo się pukanie, po czym do pokoju wślizgnęła się głowa Altiego.

– Czy ja dobrze słyszałem głos Livid? – spytał i rozpromienił się, gdy tylko mnie zobaczył. Wszedł, zamknął drzwi i przysiadł na oparciu kanapy obok Zemiego.

Hwan odchrząknął, obrzucił Altiego spojrzeniem i zaczął ponownie:

– Czy wiesz, dlaczego tu jesteś, Livid?

– Tak, chcecie wypożyczyć ode mnie konia do nagrania teledysku.

– Zgadza się. Zanim przejdziemy do sedna, mam pytanie. Czy chcesz wiedzieć, jaki jest szczegółowy zamysł, czy podać ci tylko minimalną wersję? Od tego zależy umowa.

– Powiedzcie mi tyle, ile musicie, też chcę mieć niespodziankę – wyszczerzyłam się, trącając Zemiego w ramię. Chłopak zaśmiał się.

– Dobrze. Aby wszystko odbyło się zgodnie z prawem, podpiszemy umowę, a po zdjęciach dostaniesz wynagrodzenie za konia oraz twoją pracę.

Skrzywiłam się lekko.

– Czy nie możemy potraktować tego jako przysługi? Naprawdę, nie musicie tego robić – powiedziałam cicho.

– Ja wszystko rozumiem, ale tak będzie bezpieczniej. Gdyby znalazł się ktoś, kto lubi grzebać i szukać kruczków prawnych… To tylko na wszelki wypadek.

– No dobrze. To jak ma wyglądać cała scena?

– Wszystko będzie trwać maksymalnie piętnaście sekund. Potrzebujemy galopującego konia nocą na moście.

– Serio? – wytrzeszczyłam oczy. Wyobrażałam to sobie raczej w jakiejś alejce, gdzie Baro nie mógłby nigdzie uciec. Na moście… cóż… Nagle przed oczami pojawiły mi się wszystkie możliwości katastrof, jakie mogłyby się zdarzyć. – A samochody?

– Jeśli potrzebujesz, mogę załatwić pozwolenie na zamknięcie mostu, ale zdjęcia pewnie będą się odbywać w nocy.

– Tak, bezpieczeństwo konia jest najważniejsze.

– Dobrze. Jeśli nie masz więcej pytań, czy możemy podpisać umowę?

– Mam jeszcze jedno. Kiedy mają się odbyć zdjęcia? Muszę najpierw poćwiczyć z koniem, żeby przybiegał do mnie na zawołanie.

– Ile czasu ci to zajmie?

– Trudno stwierdzić. Co prawda pracował w cyrku i zna parę sztuczek, ale akurat tego nie ćwiczyłam z nim nigdy. Może dwa tygodnie.

– Teledysk wychodzi na początku sierpnia. Chłopaki i tak mają jeszcze kupę roboty z nauczeniem się choreografii. Myślę, że zdjęcia odbyłyby się za jakiś miesiąc.

– Idealnie – uśmiechnęłam się.

– Proszę, oto umowa. Proszę ją przeczytać i dać znać, czy są jakieś uwagi. – Hwan podał mi kartki papieru, a ja wczytałam się w tekst. Całe szczęście był po angielsku. Przeczytałam dwa razy i powiedziałam:

– Nie musi pan załatwiać weterynarza, sama nim jestem – powiedziałam, oddając mu kartkę. Oczy managera rozszerzyły się.

– Naprawdę?

Kiwnęłam głową, uśmiechając się lekko.

– Czy są jeszcze jakieś pytania?

– Nie – powiedziałam. Hwan podał mi długopis, a ja podpisałam umowę.

– No nie! – rzekłam ze śmiechem, oddając managerowi papiery. – Tego jeszcze nie było, żebym podpisywała umowę z najsławniejszą wytwórnią muzyczną w Korei na wynajęcie konia.

Reszta zaśmiała się i powoli opuszczaliśmy już gabinet, gdy nagle odezwał się manager.

– Czy mogę cię prosić jeszcze na słówko? – zagadnął.

Lekko zdziwiona powiedziałam chłopakom, że zaraz przyjdę i zamknęłam za sobą szklane drzwi.

– Słucham? – zapytałam, widząc, jak manager nerwowo kreśli coś długopisem po kartce. Przez jego gest sama zaczęłam się denerwować.

– Proszę mnie posłuchać. Widzę, jak dobry macie kontakt z chłopakami, ty oraz twoja przyjaciółka. Alex, tak? – Kiwnęłam głową. – Jest to bardzo delikatna sprawa i nie chcę, żeby którakolwiek z was poczuła się dotknięta w żaden sposób – ciągnął dalej Hwan, ale widać było, że temat przyprawia go o zakłopotanie, bo krążył wokół niego, nie przybliżając się do sedna. Westchnął w końcu ciężko i powiedział: – Chłopaków ewidentnie do was ciągnie i nie chcę, żeby zaszkodziło to którejkolwiek ze stron – ponownie się zająknął, ale ja już wiedziałam.

– Proszę się nie martwić – zaczęłam. – Ma pan moje słowo, że nie zbliżę się do chłopaków w taki sposób, o jakim pan myśli. – Czułam, jak palą mnie policzki.

– Naprawdę nie mam do ciebie żadnych uwag, chodzi mi tylko o dobro zespołu. Chłopaki nie mają teraz czasu na związki. Przepraszam, jeśli poczułaś się jakoś dotknięta. Jeśli tylko zobaczę, że między wami coś jest, podejmę odpowiednie kroki, by odciąć ciebie i Alex od zespołu – powiedział to spokojnym głosem, ale wyraźnie poczułam nutę groźby.

– Spokojnie, to są tylko przyjaciele – uśmiechnęłam się dobrodusznie, starając się ukryć zdenerwowanie.

Hwan ewidentnie odetchnął z ulgą. Mnie ogarnęło za to surrealistyczne pytanie, o czym ja do cholery gadam z ich managerem? Zanim zdążyłam sobie odpowiedzieć, już byłam na korytarzu.

– Chodź, Livid, właśnie skończyliśmy trening. – Alti złapał mnie za nadgarstek i pociągnął, ale rozmowa z managerem nadal kołatała mi w głowie. Miałam rację i musiałam to wyperswadować Alex.

Skręciliśmy w lewo. Alti otworzył salę treningową, a ja poczułam ciepłe powietrze i zapach zmęczenia. Gdy weszłam, myślałam, że jestem świadkiem masowego morderstwa. Prawie wszyscy leżeli na podłodze i dyszeli jak po maratonie.

– No ładnie – rzuciłam, omiatając ich spojrzeniem. Oczywiście miałam świadomość, że chłopaki zawsze dają z siebie wszystko, ale zobaczyć to na żywo… Te mokre plamy potu na podłodze, zaparowane lustro… To wszystko było dowodem na to, że pracowali jak dzicy.

– Cześć, Livid! – Enif pomachał mi z podłogi, uśmiechając się. Jego klatka piersiowa nadal unosiła się i opadała szybko.

– Idę pod prysznic – odezwał się Yaku, wstając i kierując się do drzwi. Nawet na mnie nie spojrzał, a ja spuściłam lekko głowę, próbując wziąć się w garść i nie dać po sobie poznać, że jego ignorancja jakkolwiek mnie dotknęła.

– Co u Alex? – spytał Teni, nadal leżąc na podłodze. Otarł spocone czoło nadgarstkiem.

– Eee, w porządku. Znając ją, pewnie się uczy – odparłam wymijająco, nie chcąc go zachęcać do dalszych pytań. A może Alex jednak miała rację? Nie, to absurdalne.

– To jak, uzgodniłaś wszystko z Hwanem? – zagadnął Namukoto, siadając na podłodze.

– Tak, właśnie wracam do domu, by uczyć Baro przybiegania do mnie na zawołanie. – Uśmiechnęłam się, wracając do rzeczywistości po wyjściu Yaku.

– Powodzenia! – krzyknął Remo.

– Wam też, chłopaki, odpoczywajcie czasami, a nie sama harówka. Trzymajcie się. – Pomachałam na pożegnanie i wyszłam z sali prób.

Alti odprowadził mnie do windy i po pięciu minutach stałam znów na rozgrzanej ulicy Seulu, przepełniona radością i spełnieniem.

Gdy tylko wróciłam do stajni, wzięłam Baro na trening. Był to mocno zbudowany koń o pięknej czarnej, lśniącej sierści, w której odbijało się słońce. Konie fryzyjskie słynęły ze swej krótkiej budowy i mocno zarysowanego ruchu w górę. Duża ruchomość przednich kopyt dodawała im gracji. Baro dzięki moim staraniom i dostępnym na rynku odżywkom i suplementom dla koni, odzyskał piękną długą grzywę, która po przejściach w cyrku była w strasznym stanie. Dzisiaj zapleciona w cztery warkocze sięgała prawie do łopatki.

Puściłam go luźno na ujeżdżalni, a wałach, czując powiew wolności, ruszył z kopyta, strzelając radośnie z zadu.

– No dobrze, zobaczymy, czy mam jakieś szanse – mruknęłam do siebie. Stanęłam na środku jakieś pięć metrów od konia, który wąchał ziemię.

– Baro! – zawołałam doniośle. – Chodź do mnie!

Zza pleców wyjęłam wiadro pełne marchewek i pomachałam nim wysoko. Koń kompletnie mnie zignorował. Machnął głową i ponownie zerwał się do galopu, by wejść na orbitę wokół mnie. Pędził jak szalony, a warkocze obijały mu się o grzbiet. Nie mogłam powstrzymać śmiechu.

– Chodź tu, wariacie! – krzyknęłam, nadal chichocząc.

Wybieganie się zajęło mu dwadzieścia minut. Uznałam, że tą drogą nigdzie nie dojdziemy. Zmieniłam taktykę. Kolejne treningi przeprowadzałam, trzymając go na uwiązie. Starałam się uwarunkować go, by przychodził do mnie na gwizd. Najpierw nagradzałam za każde zwrócenie na mnie uwagi czy minimalny ruch w moim kierunku. Ćwiczyłam, kiedy tylko się dało. Otwierałam boks, stawałam w drzwiach i gwizdałam, a Baro leniwie wyłaził na zewnątrz, po drodze strącając wszystkie szczotki, które wisiały w pobliżu.

Poprosiłam o pomoc Alex. Ustawiłam korytarz na ujeżdżalni, a ona stała na jednym końcu, trzymając Baro za kantar. Ja gwizdałam, w wyobraźni widząc, jak Baro przybiega do mnie radośnie. Niestety, miał inne plany.

Drugi tydzień ćwiczeń był najgorszy. Oboje byliśmy zmęczeni, zarówno sobą, jak i treningami. Wprawdzie gdy Alex go puszczała, Baro zrywał się do galopu, obsypując ją piaskiem, dobiegał gdzieś do połowy i ratował się brawurową ucieczką, skacząc przez metrową przeszkodę, która tworzyła korytarz, ja jednak byłam pełna obaw i starałam się wymazać z głowy wizję Baro skaczącego przez barierkę prosto do rzeki Han.

– Czemu mi nie powiedziałaś, że Teni o mnie pytał!? – krzyknęła Alex, gdy wracałam z kolejnego w tym dniu treningu. Przyjechała właśnie, by pomóc mi z Baro. Powoli zaczynało to mieć ręce i nogi. Osiem na dziesięć przypadków Baro przychodził do mnie jak po sznurku.

– Słucham? – uniosłam brwi, przypinając Banky’ego. Koń spocony i zgrzany po jeździe wykorzystał okazję i otarł łeb o moje ramię. Cofnęłam się krok, cmokając ostrzegawczo.

– Jak byłaś załatwiać sprawę z ich managerem, to ponoć Teni się o mnie pytał. – Alex ciskała gromami z oczu. Czułam jej wzrok na karku. By na nią nie patrzeć, zajęłam się rozsiodływaniem konia.

– Jakoś wyleciało mi z głowy – mruknęłam, zdejmując ochraniacze z nóg Banky’ego.

– Wyleciało ci z głowy?! – krzyknęła totalnie już wybita z równowagi. Przeszła pod szyją konia i kucnęła po jego drugiej stronie, tak by być naprzeciwko mnie. Ja taktycznie nadal unikałam jej wzroku i przeniosłam się na tylne nogi.

– Jak mogłaś, Livid?! Wiesz, że mi się podoba, wiesz, że go kocham!

– Kochasz? Nie rozśmieszaj mnie – nie wytrzymałam i włączyłam się do dyskusji. – To, że piszesz z nim prywatnie na Kakao, jeszcze nic nie znaczy.

– Sama wiesz, jakie wiadomości mi pisze. Sama widziałaś, że ma mi coś powiedzieć, jak tu przylecimy. Twierdzisz, że to nic?

– Pewnie chce ci się pochwalić nową parą butów do Gucciego – mruknęłam pod nosem. Nawet nie sądziłam, że to usłyszała.

– Co się z tobą dzieje? – powiedziała, a była tak zła, że nawet nie mogła krzyczeć. – Sama mi ryczałaś, jak miałaś okazję pogadać z Yaku sam na sam. „Jak my się rozumiemy, Boże, Alex, on jest niesamowity!” – zaczęła mnie przedrzeźniać. Wściekła cisnęłam owijką w ścianę boksu.

Odbiła się i potoczyła znów pod konia. – Ja staram się nas chronić. Ciebie chronić. To, że przyjaźnimy się z nimi, nic nie znaczy. Ja wiem, sama mam z tym problem, by sobie to wyperswadować, ale zrozum, Alex, my nie możemy być z nimi. Sam Hwan mi to bardzo klarownie uzmysłowił.

– Co?

– „Jeśli tylko zobaczę, że między wami coś jest, podejmę odpowiednie kroki, by odciąć ciebie i Alex od zespołu.” – zacytowałam managera. Alex zatkało. Widziałam w jej oczach ból i żal. Doskonale ją rozumiałam.

– Sama widzisz, że nie tylko ja jestem ta zła. Alex, naprawdę trzymam twoją stronę, ale zrozum, że tak będzie lepiej. – Położyłam jej rękę na ramieniu. Dziewczyna spuściła głowę.

– Ale przyznaj się, lubisz go. – Spojrzała mi w oczy, a ja poczułam się tak, jakby zajrzała mi w duszę.

– Oczywiście – zaprzeczanie nie wchodziło w grę. Alex i tak wiedziała.

– Kogo lubisz? – rozległo się wołanie, a mnie poderwało do góry. Obejrzałam się akurat w momencie, gdy do stajni weszli Alti i Teni.

– A co wy tu robicie? – krzyknęłam, łapiąc się za serce.

– Przyszliśmy was odwiedzić. Jesteśmy ciekawi, jak wygląda twoja stajnia. – Alti uśmiechnął się, podchodząc bliżej.

– Alex nas zaprosiła – wypalił Teni.

Spojrzałam na przyjaciółkę morderczym wzrokiem.

– I nic mi nie powiedziałaś? – wycedziłam przez zęby.

– Jakoś wyleciało mi z głowy – odparła, wzruszając ramionami i udając obojętną. Zdradziły ją rumieńce. Prychnęłam i zwróciłam się do chłopaków.

– To, że jest wieczór, nie znaczy, że tu jest bezpiecznie. Ktoś może was zobaczyć.

– My tylko na chwilkę – uśmiechnął się Teni, podchodząc do Banky’ego. – Mogę?

Kiwnęłam głową, widząc, jak nadstawia rękę, by go pogłaskać. Chłopak musnął palcami jego chrapy, a Banky skubnął go za palce, jak to miał w zwyczaju. Teni zaśmiał się. Czułam, jak za plecami Alex powoli się roztapia.

– Nie chcę, żebyście mieli przeze mnie kłopoty – mruknęłam.

Alti podszedł do mnie i położył rękę na ramieniu.

– Spokojnie, Livid. Nikt nie wie, że tu jesteśmy.

Było w nim tyle radości i spokoju, że musiałam mu uwierzyć. Westchnęłam i dokończyłam zajmować się Bankym. Odpięłam go i w kakofonii szurnięć i stukotu podków wprowadziłam go do boksu.

Chłopaki zostali przez prawie cały trening z Baro. Alex stała z nimi, tłumacząc to, czego nie wiedzieli, a ja zajęłam się wałachem. Naprawdę widziałam postęp, Baro przybiegał do mnie prawie za każdym razem, wiedząc, że będzie obdarowany smakołykami.

– My wracamy, Livid. Widzimy się za tydzień. Świetnie wam idzie! – Teni i Alti pomachali mi, kierując się do samochodu.

– Trzymajcie się, dzięki – krzyknęłam i wróciłam do Baro, żeby zrobić z nim jeszcze trzy powtórki.

Rozdział 3

MOST MAPO

Nadszedł w końcu przedostatni dzień lipca. Od rana chodziłam roztrzęsiona i zdenerwowana. Kevin unikał mnie jak mógł, widząc, że ciskam gromami z oczu. Zrezygnowałam z ostatniego treningu. Taka rozjuszona mogłabym jeszcze wszystko popsuć. Zorganizowałam dla Baro najnormalniejszy dzień, jaki tylko można sobie wyobrazić. Śniadanie, padok, obiad, a potem kolacja.

Kevin obiecał, że zawiezie Baro na most Mapo. Zdjęcia miały się zacząć około pierwszej trzydzieści, ale lepiej było być wcześniej. Ja z sercem w gardle już o północy nie mogłam sobie znaleźć miejsca.

– Pięć minut temu sprawdzałem, wszystko jest spakowane – powiedział Kevin, gdy przeglądałam rzeczy przygotowane do wyjazdu.

– Dodatkowy uwiąz? Lonża? Woda? – wymieniałam szybko, jak karabin maszynowy.

– Spokojnie, Livid, wszystko jest zapakowane – Kevin położył mi rękę na ramieniu. Uśmiechał się. Naprawdę podziwiałam jego spokój i opanowanie.

– Możemy już jechać?

– Mamy jeszcze pół godziny. Jak pojedziemy teraz, Baro będzie stał w przyczepie. Ulice zamykają dopiero o pierwszej.

Jęknęłam z rozpaczy.

– Oddychaj, Livid. – Zarzucił mi rękę na szyję. – Wszystko się uda. Nie będziesz tam sama, mają być twoi przyjaciele, tak? Alex też?

Kiwnęłam głową, bo na więcej nie miałam siły.

– No właśnie. Baro nie jest płochliwym koniem, więc nie masz się czego obawiać. Będzie dobrze. – Uściskał mnie dobrodusznie, dodając odwagi, i poszedł spakować rzeczy.

Kiedy powiedziałam Kevinowi, gdzie jedziemy, był w lekkim szoku, ale obiecał, że mi pomoże.

– No, nie wiedziałem, Livid, że obracasz się w takim towarzystwie – zażartował, a jego brwi zatańczyły zadziornie.

– Ja też nie – parsknęłam. – Tylko proszę, nie mów nikomu, bo będę miała kłopoty.

– Nie pisnę słówkiem – obiecał, przykładając rękę do serca.

Kevin naprawdę był w porządku. Zawsze pomocny, można było na nim polegać. Tak naprawdę to on powiedział mi o tym konkursie organizowanym przez wytwórnię chłopaków. Gdyby nie on, nadal byłabym tylko ich fanką.

Zapakowaliśmy sprzęt, a ja poszłam po Baro. Wszystko odbyło się tak sprawnie, że nawet mnie to zdziwiło. Fakt, Baro nie miał problemów tak jak Gringo, który mdlał z przerażenia na sam widok przyczepy. Kary wałach obwąchał trap i bez problemu wszedł do środka. Przywiązałam go na bezpieczny węzeł, a koń od razu zajął się sianem. Kevin zamknął trap i oboje wsiedliśmy do terenówki.

Samochodem do centrum było czterdzieści minut. Teraz w środku nocy jechało się jeszcze szybciej. Gdy przyjechaliśmy na miejsce, cała ekipa już była. Wysiadłam z samochodu akurat w momencie, gdy ustawiali barierki w poprzek mostu.

– O, Livid przyjechała! – krzyknął Koto, wyłaniając się zza samochodu.

Pomachałam do niego, po czym zwróciłam się do Kevina: – Może zostawimy go na razie w przyczepie. Niech się zajmie sianem.

– Jak chcesz, złociutka – Kevin uśmiechnął się i zaparkował samochód z przyczepą na chodniku. Zostawiłam go wraz z Baro i poszłam się przywitać.

– Cześć, Koto, wszyscy przyjechaliście?

– Tak, Alex też już jest – odpowiedział Koto, prowadząc mnie między pracującą ekipą. Kluczyliśmy chwilę wśród kabli i najróżniejszych statywów, aż przed nami pojawił się czarny van, z którego dochodziły śmiechy.

– Chłopaki, Livid już jest! – krzyknął ktoś z samochodu, a sekundę później z niego wychyliła się głowa Enifa oraz Remo. Powitali mnie głośno.

– Cześć. Wy też będziecie brać udział w scenie? – spytałam, zastanawiając się, po co przyjechali wszyscy.

– Nie, chcieliśmy dotrzymać ci towarzystwa – powiedział Zemi, który siedział na środkowym fotelu samochodu i popijał mrożoną kawę.

– Jesteśmy też ciekawi, jak to wszystko będzie wyglądać – dodał Enif, szczerząc się w uśmiechu.

– Denerwujesz się? Jakoś tak blado wyglądasz – odezwał się ktoś z tyłu, a ja wsadziłam głowę do środka, stanowczo zaprzeczając. To był Yaku, obok zobaczyłam Teniego i Alex. Omiotłam ją spojrzeniem, zastanawiając się, czy przypadkiem czegoś nie kombinuje, ale z jej oczu nic nie dało się wyczytać.

– Nie, nic mi nie jest – ponownie zaprzeczyłam, prostując się. – Za ile zaczynamy?

– Chodź, zaprowadzę cię do reżysera – powiedział Zemi i oboje ruszyliśmy dalej.

Reżyser okazał się pulchnym mężczyzną z czapką z daszkiem i gumą do żucia. Ubrany w t–shirt i krótkie spodenki opowiedział mi, czego mogę się spodziewać.

– Zrobimy kilka ujęć. Mamy też drona, więc trzeba będzie jeden raz zrobić ujęcie, gdy na moście nie ma nikogo – tłumaczył mi Zemi. Ja tylko kiwałam głową, czując, jak w żołądku rośnie panika. Baro sam na moście? Błagam, nie!

– Dobrze, to idę go przygotować – mruknęłam.

Zemi chciał mi towarzyszyć, ale machnęłam ręką, że sobie poradzę. Musiałam się uspokoić. Odeszłam spory kawałek i dopadłam barierki mostu, czując, jak mi wali serce. Czemu ja się tak denerwuję? Nic się nie stanie, Livid!

Wychyliłam się i utkwiłam wzrok w masach czarnej wody przepływającej pode mną. Mimo że czułam, jak wysokość ściąga mnie w kierunku rzeki, trochę się uspokoiłam.

– W porządku? – odezwał się głos, przez który o mało co nie wyplułam serca. Odwróciłam się i napotkałam wzrok Yaku.

– Wybacz, nie chciałem cię przestraszyć – powiedział cicho i podszedł do mnie. Oparł się o barierkę i zapatrzył w rzekę. – Czym się najbardziej stresujesz? – spytał.

Z nim zawsze tak było. Rozmawialiśmy rzadko, ale jak już nam się udało, to w stu procentach szczerze. Ja nie umiałam nic przed nim ukryć. – To, że się spłoszy i uzna, że jedynym ratunkiem jest skok do rzeki Han – wypaliłam, nie patrząc na niego.

– Konie naprawdę robią takie rzeczy?

– Pewnie nie – parsknęłam. – Ale nie umiem w ten sposób wyłączyć swojego umysłu.

– To myśl o czymś innym. Takimi myślami nie pomagasz ani sobie, ani jemu. Sama mówiłaś, że konie wyczuwają nastrój.

– Fakt, mówiłam – Teraz musiałam spojrzeć na niego. Widziałam jego profil, farbowane blond włosy opadły mu na czoło. Mimo że było ciepło, ubrany był w podarte jeansy i czarną bluzę.

– Po prostu włącz sobie w głowie Immanuel i znów bądź z nim na porannej przejażdżce w zimę – Przeniósł na mnie wzrok i jego oczy prześlizgnęły się po mojej zszokowanej twarzy. Uśmiechnął się i odszedł.

Musiałam usiąść. Nie mogłam uwierzyć, że on to jeszcze pamięta. Jeden z najbardziej intymnych momentów, jakie z nim miałam. Półtora roku temu, gdy udało mi się odwiedzić go w studio. Wtedy pokazałam mu moje ulubione utwory instrumentalne oraz to, co przy nich widziałam. Wtedy czułam, że po raz pierwszy oboje się otworzyliśmy przed sobą. On pozbył się nieśmiałości, a ja pokazałam mu swój świat. Jednym z utworów był właśnie Immanuel Tony’ego Andersona. Tylko raz słyszał ten utwór, nie miałam okazji, by podać mu tytuł. To aż niemożliwe, że wiedział, czego słuchaliśmy.

Przetarłam twarz i westchnęłam. Zawsze to robił. Odchodził w najmniej oczekiwanym momencie, wtedy, gdy miałam najwięcej pytań, gdy chciałam zalać go przypuszczeniami, teoriami i po prostu z nim porozmawiać. Yaku jednak jakby wyczuwał, że rozmowa może zajść na niebezpieczny grunt, odchodził tuż przed jej rozpoczęciem. W ostatnich dniach było to aż namacalne. Ewidentnie mnie unikał, ale nie miałam pojęcia dlaczego.

Otrząsnęłam się z ponurych myśli i poszłam wyprowadzić Baro. Wszyscy podeszli go zobaczyć. Kevin nalał wody do wiadra, a siano przywiązał tak, że teraz Baro mógł wyjadać z siatki powieszonej na zewnętrznej stronie przyczepy.

– Jest fantastyczny, Livid! – powiedział uradowany Hwan, który dopiero co przyjechał. – Na zdjęciach nie wygląda tak czarno.

– Możemy go pogłaskać? – zagadnął Alti.

Kiwnęłam głową i każdy po kolei, z wyjątkiem Alex i Enifa, którzy stali oparci o jeepa, podchodził i głaskał wałacha.

– Chcesz zrobić próbę, Livid? – zapytał Hwan.

Poczułam się, jakby czytał w moich myślach.

– O tak, zdecydowanie, ale najpierw się z nim przejdę po moście – powiedziałam i ruszyłam z Baro, prowadząc go na długiej lince. Wałach rozglądał się z głową uniesioną wysoko, a jego kroki bębniły o asfalt. Był troszkę nerwowy, ale nie tak, jak podejrzewałam. Bardziej można było to nazwać ciekawością. Przeszłam z nim wolno całą długość mostu, pokazując wszystko, co chciał obwąchać i wróciłam do reszty.

– Pomożesz mi, Alex? – spytałam, podnosząc taśmę policyjną, by mogła przejść. Kiwnęła głową i podeszła do mnie.

– Zaprowadzić go tam i puścić?

Przekazałam Alex uwiąz z Baro, a ona ruszyła żwawo we wskazane miejsce.

– Spokojnie, przybiegnie – powiedział Kevin, stając obok. Reszta też stała w poprzek mostu, czekając na to, co się wydarzy. Miałam złe przeczucia. Oczami wyobraźni widziałam, jak Baro z impetem wbiega w chłopaków i taranuje ich swoją masą.

– Uwaga wszyscy! – krzyknęłam, by ostrzec tych, co byli po bokach trasy. – Odpięłaś go, Alex?

– Tak! – krzyknęła z drugiego brzegu.

Zagwizdałam.

Baro machnął głową i puścił się pędem w moim kierunku. Pierwsze kilka kroków było w kłusie, ale potem przeszedł w galop. Ja dalej gwizdałam, dopóki nie zaczął zwalniać. Ruszyłam ku niemu, podnosząc ręce, ale Baro minął mnie i podleciał wprost do… Enifa. Stanęłam jak wryta, gapiąc się, jak chłopak głaszcze Baro z uśmiechem na twarzy. Jakby to, że podbiegł do niego wielki koń, nie zrobiło na nim najmniejszego wrażenia. – Tu jestem, wariacie – odblokowałam się w końcu i podeszłam do wałacha. Dałam mu nagrodę, bo w końcu przybiegł. Zapięłam go na uwiąz. – Przepraszam cię, Nifi, nie wiem, co w niego wstąpiło – powiedziałam, odciągając Baro od chłopaka.

– Nie przejmuj się, wszystko jest w porządku – uspokoił mnie.

W tej chwili przyszedł reżyser oznajmić, że są gotowi do zdjęć.

No i się zaczęło. Baro biegł zawsze z tej samej strony i ogólnie sprawował się wyśmienicie, ale z jednym wyjątkiem. Za każdym razem na gwizd przybiegał do Enifa, a nie do mnie. W pewnym momencie aż musiałam chłopaka zasłonić i złapać konia wcześniej, bo prawie na niego właził. O dziwo Nifi nie miał pretensji, wytrwale głaskał go, gdy tylko przybiegał. Straciłam rachubę, ile razy już go przepraszałam.

Po godzinie reżyser zakomunikował, że ma potrzebne ujęcia. Czas było opuścić most, by nagrać sceny z drona. Odprowadziłam Baro do przyczepy, przy której zatrzymał się Kevin. Wprowadziłam konia do środka i zamknęłam, żeby mógł odpocząć i zająć się sianem. W tym czasie ekipa zaczęła sprzątać miejsce zdjęć.

– Naprawdę, Enif, nie mam pojęcia, co się z nim stało – powiedziałam, odkładając uwiąz na bok. Było mi głupio, pewnie pomyśleli, że nie umiem wytresować własnego konia.

– To nie twoja wina, uwierz mi – Nifi uśmiechnął się pocieszająco.

– Uczepił się ciebie jak rzep psiego ogona.

– Naprawdę, Livid, to nie twoja wina – odezwał się za plecami Yaku.

Obejrzałam się. Górował nade mną, a na Enifa patrzył ciężkim, osądzającym wzrokiem. Spojrzałam ponownie na Enifa, ale ten nadal się tylko uśmiechał.

– Świetnie ci idzie, Livid – podszedł do nas Zemi, szczerząc zęby. – Gadałem z reżyserem, wyjdą naprawdę świetne ujęcia. Macie teraz jakieś dwadzieścia minut przerwy, zanim się stąd wszyscy zwiną.

– Dzięki – odparłam, nadal zastanawiając się nad zachowaniem Baro.

Dwadzieścia minut minęło bardzo szybko. Zdążyłam rozczesać splątaną grzywę konia, dać mu pić, gdy reżyser przyszedł oznajmić, że już są gotowi.

– Teraz chcą ujęcie od drugiej strony – powiedział Zemi, tłumacząc to, co przekazał mu reżyser.

– To ty, Alex, stój tu z nim, a ja polecę – oznajmiłam i puściłam się truchtem na drugi koniec mostu.

Stanęłam sama na środku przeprawy, ogarniając przez chwilę całą scenerię. Za plecami miałam odległe odgłosy miasta, szum samochodów i krzyki imprezowiczów, którzy mimo tak późnej pory nadal balowali. Przed sobą otwartą przestrzeń z betonu, a na końcu majaczące światła reflektorów i zarysy postaci. W samym środku widziałam Baro, który machał lekko łbem, czekając na sygnał.

– Możesz go wołać, Livid! – krzyknęła Alex.

Zerknęłam raz na dron, który zawisł nad nami i zagwizdałam przeciągle.

Nic się nie wydarzyło. Widziałam z oddali, że Baro dalej stoi jak wmurowany.

– Jeszcze raz! – usłyszałam Alex.

– Baro! – zawołam i zaczęłam gwizdać. Dalej nic. Już chciałam wracać, ale dostrzegłam, jak ktoś biegnie w moją stronę.

– Nadal nie umie się ode mnie odczepić, więc przyszedłem ci pomóc – powiedział roześmiany Enif.

Wytrzeszczyłam oczy.

– Jak to? – wyrwało mi się.

Nifi tylko rzucił mi roześmiane spojrzenie.

– Mogę spróbować? – spytał, przykładając już dłonie do ust. Kiwnęłam głową. Chłopak odchrząknął, przyłożył dłonie do ust i zawołał Baro, po czym zagwizdał.

Wałach zerwał się do galopu z taką szybkością, jakby ścigała go wataha wilków. Zarżał przeraźliwie i pędził mostem, dalej nie zwalniając. Stałam jak rażona piorunem, nic z tego nie rozumiejąc. Koń, będąc jakieś trzy metry przed nami, podstawił tylne nogi i zarył podkowami w asfalt, szorując i zgrzytając tak, że aż uszy zaczęły boleć. Podleciałam do niego czym prędzej i założyłam kantar. Spojrzałam na Enifa, nie mogąc wydobyć słowa.

– Pewnych rzeczy się po prostu nie da wyjaśnić racjonalnie – mrugnął do mnie.

– Livid! Reżyser jest oczarowany! – darł się Zemi, skacząc jak szalony.

– Wyrwał się, myślałam, że pociągnie mnie ze sobą! – Alex była cała rozgorączkowana.

U wszystkich dało się widzieć podniecenie. Tylko ja kiwałam uprzejmie głową, cały czas powtarzając w myślach, że to nie moja zasługa. – Bardzo ci dziękujemy. Mamy mnóstwo materiału. Nie będziemy was już męczyć, jesteście wolni. – Podszedł do mnie Hwan, kłaniając się z wdzięcznością. Uścisnęłam mu dłoń, również dziękując i odeszłam z Baro.

– Byłeś dzielny, mały – poklepałam go z uczuciem i wprowadziłam do przyczepy. Kevin już zdążył spakować resztę naszych rzeczy.

– Livid! – odwróciłam się na krzyk Alex. Lekko zasapana stanęła przede mną i mruknęła:

– Chłopaki zapraszają nas do siebie, żeby świętować wspólny sukces. Może pojedziemy? – Widać było w jej oczach, że aż błaga, bym się zgodziła.

– Ale ja muszę zawieźć Baro – odparłam, wiedząc, jak mocno ją to dotknie.

– Idźcie, dziewczyny! Ja go zawiozę – krzyknął Kevin z samochodu. Podeszłam zdziwiona do niego i oparłam się o otwartą szybę.

– Jesteś pewny, że sobie poradzisz? – spytałam.

– A co to za filozofia? Przyjadę, zaprowadzę do boksu i pójdę spać. Idź, złota, baw się dobrze. – Kevin wyszczerzył się, uruchamiając silnik i ostatecznie pomagając mi podjąć decyzję.

Odwróciłam się i nadal lekko zdziwiona poszłam za Alex. Doszłyśmy do samochodu chłopaków, którzy czekali już w środku.

– To jak? Jedziecie z nami? – spytał Teni, wychylając się z auta.

– Tak, Kevin sam zawiezie Baro, jestem wolna – wyszczerzyłam się.

Chłopaki ścisnęli się na tylnym siedzeniu tak, żeby Alex mogła usiąść, a ja usadowiłam się na jej kolanach.

– Wytrzymacie, dziewczyny? To niedaleko – Alti odwrócił się do nas i uśmiechnął. Pokiwałyśmy głowami przytulone do siebie. Kierowca wsiadł i ruszyliśmy.

Podróż faktycznie nie trwała długo, ale byłam wdzięczna, gdy przejechaliśmy w końcu przez szlabany na osiedle w dzielnicy Yongsan–gu. Tyłek mi już zdrętwiał, a zmęczenie trochę dawało o sobie znać, bo oczy mi się zamykały.

– Jesteśmy na miejscu! – oznajmił Koto. Wyskoczył pierwszy, a my wysypaliśmy się z auta.

Ich mieszkanie było naprawdę ogromne. Każdy, za wyjątkiem Altiego i Enifa, miał własny pokój. Były tam trzy łazienki, największa wielkości całego mojego mieszkania. Salon z rozkładaną kanapą, dodatkowy pokój, który dziś miał nam służyć za sypialnię, oraz przestronna kuchnia. Wszystko w ciepłych brązowych barwach. Było lato, a w Korei ta pora roku oznaczała bycie spoconym praktycznie non stop. Tu jednak klimatyzacja buczała cicho nad kanapą, sprawiając, że jak tylko weszliśmy, odetchnęłam świeżym, chłodnym powietrzem.

– Rozgośćcie się, moje drogie. – Zemi zaprosił nas do salonu i wskazał kanapę.

– Mamy soju5, chcecie? – spytał Alti, wychylając się z kuchni.

– Z przyjemnością, choć nie ręczę za Alex – parsknęłam śmiechem, rzucając przyjaciółce zadziorne spojrzenie.

– Oj, cicho! – fuknęła zirytowana.

– A co? Słaba głowa? – Alti mruknął zadziornie, stawiając na stoliku kilka zielonych butelek.

– Poczekajcie, a sami zobaczycie – powiedziałam, opierając się o kanapę.

– To może ja sobie odpuszczę. – Alex poczerwieniała na twarzy.

– Daj spokój. – Teni przysiadł się obok niej. – Jesteś wśród swoich. Spokojnie, będziemy cię trzymać, jak będziesz chciała skakać przez okno.

– Ja w trochę inny sposób reaguję na alkohol – szepnęła tak cicho, że tylko ja ją usłyszałam. Gdyby jednak wszyscy na nią w tym momencie patrzyli, wiedzieliby, o czym mówi. Utkwiła jednoznaczne i przerażone spojrzenie w Tenim.

Było wpół do czwartej, gdy impreza zaczęła się na dobre. Nie wszyscy pili, tłumacząc się, że jutro odbije się to na ich treningu, ale i tak zabawa była przednia. Najpierw były jakieś filozoficzne tematy poruszone przez Zemiego, ale po chwili Remo zaproponował, by każdy puszczał pierwszą piosenkę, jaka przyjedzie mu do głowy. Chłopaki byli bardzo ciekawi jakiejś polskiej piosenki, więc włączyłam utwory disco polo. Oczywiście nic z tego nie zrozumieli, ale mieli wielką radochę oglądać nas, jak drzemy się na cały regulator.

– To mówicie, że ta piosenka jest zawsze na weselach.

– Disco polo zawsze jest na weselach – westchnęła Alex, upijając łyk ze swojej szklanki.

– Wiecie, to jest taki gatunek polskiej muzyki, do którego nikt się nie przyznaje, że słucha, ale jak już przyjdzie co do czego, to w jakiś magiczny sposób wszyscy znają tekst – wyjaśniłam, opierając głowę na ręce.

– A, to i u nas też się znajdą takie piosenki – skwitował Namukoto, chichocząc.

– To teraz twoja kolej. Co nam puścisz, Alex?

– Livid… – Alex spojrzała na mnie wymownie, patrząc na podłączony do głośników telefon. Słysząc jej ton, poczułam gęsią skórkę na ramionach.

– Co ty chcesz włączyć?

– Co ty na to?

– O nie! Nie, błagam, ja nie mam już siły! – krzyknęłam momentalnie, zrywając się z miejsca, jakby ktoś pociągnął mnie za sznurki. Nic nie mogłam poradzić, pierwsze nuty Neverending story po prostu wyrwały mnie z siedzenia.

Przez następne cztery minuty, wypluwając płuca do granic możliwości, urządzałyśmy cyrk na oczach chłopaków. Nic nie mogłam na to poradzić, po prostu kochałam tę piosenkę. Ostatecznie nasze przedstawienie zostało przerwane, gdy Alti trzymając się za brzuch, spadł z kanapy. My również nie mogłyśmy powstrzymać śmiechu. Poczułam w tym momencie tak obezwładniające szczęście, że aż musiałam usiąść na podłodze. Miałam cudownych przyjaciół, wymarzoną pracę, mieszkałam w stajni, robiłam to, co kocham, a na dodatek imprezowałam z tak wspaniałymi ludźmi jak Astralni. Czułam, jakbym całą tę scenę szczęścia oglądała w zwolnionym tempie. Alti tarzający się na podłodze, Zemi wsparty na Remo ocierającym łzy radości, Teni zapowietrzony ze śmiechu, Nifi klepiący się w udo, a Yaku… zdążyłam zobaczyć tylko tył jego głowy, jak wychodzi z mieszkania.