Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Co się kryje za fasadą bogactwa i przepychu?
W jednej z najbogatszych dzielnic Kopenhagi żyją młodzi, piękni i bogaci. Tworzą idealne związki, zarabiają fortuny, pięknie mieszkają. Tak przynajmniej widzi to świat.
Line i Kristian to w rzeczywistości małżeństwo na krawędzi rozwodu. On jest bliski utraty rodzinnego majątku, ona popija w ukryciu i ma napady lęku.
Kaare jest ambitnym pośrednikiem w obrocie nieruchomościami, a Caroline wziętą adwokatką. Ich małżeństwo przypomina parodię, ale obydwoje robią wszystko, żeby nie dopuścić do siebie tej myśli.
Ask i Cille niedawno się pobrali i zamieszkali w prestiżowej lokalizacji. Ask, doradca w firmie McKinsey & Company, właśnie spełnił swoje największe marzenie, ale Cille mieszkanie w pięknej willi jest zupełnie obojętne. Siedząc z dzieckiem w domu, czuje się coraz bardziej samotna.
Jak długo uda im się utrzymać pozory? Jak długo można żyć, oszukując wszystkich, ale przede wszystkim samego siebie?
„Ulica koneserów” to pierwszy tom serii „Grzechy milionerów” duńskiej autorki Lotte Kaa Andersen. To zabawna i gorzka, ale zarazem empatyczna opowieść o tym, co w życiu najważniejsze.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 323
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 8 godz. 37 min
Tytuł oryginału: Hambros Allé 7-9-13
Przekład z języka duńskiego: Agata Lubowicka
Copyright © Lotte Kaa Andersen, 2022
This edition: © Risky Romance/Gyldendal A/S, Copenhagen 2022
Projekt graficzny okładki: Thit Thyrring
Redakcja: Maria Zając
Korekta: Joanna Kłos
ISBN 978-87-0234-969-6
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S | Klareboderne 3 | DK1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
CLAIRE: Kłamiemy od dawna, Francis.
FRANCIS: Oczywiście. Wyobrażasz sobie reakcję wyborców, gdybyśmy zaczęli mówić prawdę?
CLAIRE: Nie wyborcom. Sobie nawzajem.
***
CLAIRE: Nie lecę do New Hampshire.
FRANCIS: Owszem, lecisz. Spotkamy się w samochodzie.
CLAIRE: Odchodzę.
FRANCIS: Claire.
House of Cards, 3. sezon, 2015, końcowe sceny w odcinkach 38 i 39.
ZABAWA TRWA
Line
Line szukała czegoś, co mogłaby zrobić. Chciałaby skupić na sobie uwagę męża, oddać mu cześć, oszołomić, tak aby wyczuł w tym szczerość intencji. Indian summer – tak to nazwała na zaproszeniach. Te słowa mają w sobie powiew lata, mimo że urodziny męża przypadają w połowie września. W głowie Line przewija się mnóstwo obrazów, wie dokładnie, jak wszystko powinno wyglądać. Poda proste zakąski, gotowe do chwycenia w palce i zjedzenia bez zbędnych ceregieli, bez trzech kompletów sztućców i ciężkostrawnych mięsnych dań na wielkich obiadowych talerzach – tutaj, w swoim ogrodzie. Wszystko musi być lekkie. Wyobraża sobie ożywione rozmowy prowadzone ponad długimi białymi stołami, wyszukane drinki. Późniejszą porą goście mogą zainicjować tańce na tarasie, najlepiej, żeby się to odbyło w spontaniczny sposób. Wśród obecnych będą młodzi, starzy i pojedyncze dzieci, a Kristian ucieszy się na ich widok. Zapamięta, że on i Line właśnie tacy są w swoim najlepszym wydaniu – parą, która wyprawia przyjęcia, gdzie piękno i lekkość stanowią zasadę przewodnią. Że właśnie na tym polega ich moc: są parą, która przedłuża lato dla rodziny i przyjaciół. Dokładają ponadprzeciętnych starań, gromadzą wokół siebie ludzi, nakrywają do stołu w ogrodzie, po zmroku zapalają pochodnie, na drzewach wieszają lampiony, podają nocne przekąski, jakich goście nigdy wcześniej nie posmakowali, i tak dalej. Duży biały bankietowy namiot zajmuje większą część ogrodu. Line poustawiała parasole grzewcze i zakupiła pięćdziesiąt identycznych koców z polaru na ekskluzywnej wyprzedaży w Rungsted Havn. Dobrze jest mieć coś takiego w zapasie przy tego typu okazjach. Chłopcy rozpalą ognisko na tyłach domu, chociaż nie wiadomo, czy nie są już na to zbyt duzi, na wszelki wypadek zaopatrzyła się w pianki, ciasto do opiekania na patyku oraz kiełbaski. Pościeliła także łóżka w pokojach w suterenie, gdyby jacyś goście potrzebowali noclegu. Upiekła bułki i rogaliki z makiem, które będzie można łatwo podgrzać na śniadanie. Poukładała je w zamrażalniku w przeźroczystych woreczkach oznaczonych datą, w każdym po osiem sztuk. W ten dzień, który Kristian zapamięta na zawsze, musi panować absolutnie wyjątkowa, ale bezpretensjonalna atmosfera – niczym musujący różowy płyn w wysokich smukłych kieliszkach. W jednym kieliszku dobrego szampana jest milion bąbelków – Line to wie, bo przeczytała o tym kiedyś w magazynie kulinarnym „Dobry Smak”. Pewien francuski chemik spędził w laboratorium dwa lata, żeby dokładnie to policzyć. Dzisiejszego wieczoru Line poda swoim gościom miliony bąbelków, popłyną wartkim strumieniem, a w ogrodzie zapanują frywolna radość i atmosfera relaksu. Line wyprawi przyjęcie, jakiego jej goście nigdy nie zapomną. Wyrafinuje ten format do granic możliwości, uczyni go swoją specjalnością, wyłoży dziś na półmisek wszystko, co dobre i piękne, a następnie poda swojemu mężowi – i go olśni, ni mniej, ni więcej. Taki właśnie będzie ten dzień. Dzień, który mówi wszystko. To przyjęcie jest deklaracją. Wyznaniem miłości. Ma wprawiać we wspaniały nastrój i oszałamiać. Line otworzy dla gości swój ogród, poda jedzenie i musujące wina, które wywołują radość i jednoczą. Wypełni dom światłem i kwiatami, a sobie pozwoli mieć nadzieję. Line chce odzyskać swoje życie i swojego męża.
***
Na początku nie planowała niczego wydumanego, co najwyżej spotkanie towarzyskie w miłym gronie. Potem jak zwykle zaskoczyło ją, że pomysł ewoluował do tak skomplikowanej postaci, gdy przyszło do opracowywania listy gości, wysyłania zaproszeń, robienia zakupów, przygotowywania potraw, wyboru kwiatów, wypożyczania stołów i krzeseł, najmowania personelu do obsługi. Wybrała kolor, który ma być motywem przewodnim całego przyjęcia. Line chce podać gościom grillowane krewetki tygrysie w czosnku i słodkim chili na patyczkach do szaszłyków, bliny z jasnym kawiorem oraz maciupeńkie kanapki z łososiem udekorowane kaparami i listkami trybuli, a do tego różowy francuski szampan. Właściciel sklepu z winami, w którym Line zwykle się zaopatruje, dopomógł jej z wyborem. W białym namiocie znajdą się także małe tarty malinowe, francuskie makaroniki w kolorze jeżyn, czerwone owoce nadziane na patyczki i czekoladowa fontanna. Większość jedzenia przygotowała własnoręcznie. Na stołach staną wazony z różowymi różami z ogrodu. Nawet Molly, ich stara suczka rasy golden retriever, otrzyma różową wstążkę na szyi, Sofie obiecała, że o to zadba. Kristian zawsze uwielbiał zapełniać gośćmi dom i ogród. Line zmobilizuje wszystkie siły, żeby podarować mu różowy dzień jak ze snu. Planowała to przyjęcie kilka miesięcy. Na początku nie wiedziała, czy się odważy. Potem zaczęła sporządzać listy rzeczy do zrobienia, jeździć na zakupy, piec kolejne specjały. Wczoraj o piątej trzydzieści rano stawiła się na aukcji warzywnej w Valby ramię w ramię ze sprzedawcami kwiatów i restauratorami, aby zdobyć najlepsze produkty na swoje przyjęcie. Nie zdołała zapanować jedynie nad jednym kluczowym elementem: w akcie desperackiej odwagi i zuchwałej nadziei postawiła wszystko na jedną kartę – słoneczną pogodę. Musi polegać na swoim szczęściu i prognozach z ostatnich dni. Kiedy wstaje z łóżka i rozsuwa zasłony, niebo jest bezchmurne. Wręcz niesamowicie, oszałamiająco błękitne z nutką jesiennego zimna w powietrzu. Wychodzi na balkon i do oczu napływają jej łzy – czyli szczęście zupełnie jej nie opuściło. Wkłada szlafrok i wychodzi do ogrodu. Przestronna biała przedwojenna willa pokryta czarną glazurowaną dachówką jaśnieje na tle błękitu nieba. Klasyczny i przyjazny dom przypomina zadbaną dobrze zbudowaną kobietę, której wieku nie sposób odgadnąć. Wygląda, jakby się uśmiechał. Jest przepiękny. Stanowi zupełnie osobną kategorię, z której nic zdoła go usunąć. To żałosne, ale do oczu znów nabiegają jej łzy. Materiały budowlane wysokiej jakości, najlepsi fachowcy, gruntowne prace renowacyjne. Gdy patrzy się na budynek, widać, że ktoś dobrze się nim zajmował. Praca, którą weń wkładała przez wiele lat, była tego warta – nie można się do niczego przyczepić. Ich wspólna historia jest powiązana z tym miejscem. Spędzili tu najlepsze lata, Kristian ma tego świadomość. Niemożliwe, by dało się zapomnieć o minionych chwilach. Wszystkie wspólne tradycje, to, co razem zbudowali, centrum ich życia znajduje się właśnie tutaj. Tu byli szczęśliwi. Line i Kristian znają różne osoby, które na jakiś czas przeprowadzają się za granicę. Oddelegowują ich tam z pracy albo sami postanawiają, że przeniosą się razem z rodzinami i całą działalnością zawodową do Londynu, Dubaju, Nowego Jorku, Monako, Luksemburga, aby spróbować czegoś nowego. Nazywają to „nowymi wyzwaniami”. Wyjeżdżają znęceni korzystniejszym klimatem podatkowym, urządzają się tam jako profesorowie na uczelniach albo tworzą przemyślne konstrukcje spółek biznesowych i po kilku latach wracają do domu jeszcze majętniejsi, z odsetkami od odsetek na kontach, roztaczając wokół siebie aurę zagranicy. Line ich nie rozumie. Lubi podróżować, ale zawsze tęskni za Danią. Dom jest dla niej wszystkim, marzy tylko o tym, żeby być ze swoją rodziną właśnie tutaj, w tej willi, którą dopieszczała przez ostatnie osiemnaście lat, zupełnie jakby była jej czwartym dzieckiem. Line kierowała dwiema renowacjami i jedną przebudową i za każdym razem okazywała się skrupulatną kierowniczką, siedzącą na końcu stołu podczas każdego spotkania dotyczącego realizowanych prac, głęboko zaangażowaną we wszystkie fazy i szczegóły. Kilka lat temu wśród lokalnej społeczności ich willa została wybrana Domem Roku. Jest gościnna i przestronna. Panuje w niej szczególna atmosfera: wszyscy lubią tu przebywać. Swobodniej się tutaj oddycha i każdy natychmiast czuje się w tych wnętrzach jak w domu. Pod tym adresem rodziny z klas uprzywilejowanych mieszkały od ponad stu lat – ludzie, którzy dbali o swoje rzeczy i doceniali piękno otoczenia. Line administrowała tą spuścizną po rodzinie męża w sposób doskonały. Willa stoi niczym pomnik pieczołowitości i porządku, sztuki stwarzania ogniska domowego, w którym kształtują się i rozwijają kolejne jednostki. Pomnik niezłomności i ciężkiej pracy. Kristian dorastał w tym domu i wrócił do niego, gdy sam założył rodzinę. Bo jest to miejsce, do którego się powraca. Dom, który domaga się szacunku i treści. Stanowi doskonałe ramy dla przyjęć i dni upływających na beztrosce, a także dla stabilnego i szczęśliwego życia rodzinnego. Line znów do oczu napływają łzy.
***
O dziesiątej, dokładnie tak jak zaplanowała, ogród tętni przygotowaniami do przyjęcia. Line zatrudniła pracowników do pomocy, jej nastoletnie dzieci także biorą w tym udział. Sebastian i Johan rozstawiają stoły, potem nakrywają je obrusami, Sofie ścina róże o tej samej długości i wkłada je do małych wazonów, do każdego po jednej, żeby uniknąć zbędnej przesady. Goście zjawią się o szesnastej. Ekipa kucharzy, z których usług Line zazwyczaj korzysta, właśnie dokańcza ostatnie rzeczy, ale tylko pani domu ma całkowity ogląd sytuacji. Kristian raz na jakiś czas zagląda do ogrodu i nieco roztargniony pyta, czy może w czymś pomóc. Przez całe przedpołudnie wszyscy członkowie rodziny wbiegają do domu i z niego wybiegają, każdy pochłonięty innymi obowiązkami. W pewnym momencie cała piątka przypadkowo spotyka się na tarasie. Line wzrusza widok Kristiana i dzieci, tak zaabsorbowanych dokańczaniem jej dzieła. Pragnie uwiecznić tę chwilę. Przyprowadza jedną z pomocnic kuchennych i prosi, żeby zrobiła im zdjęcie przed domem. Na fotografii widać pięć urodziwych osób stojących przed otynkowaną na biało willą w dzielnicy Hellerup. Pięcioro członków rodziny obejmujących się ramieniem i uśmiechających do kamery. „Prawdziwa ze mnie szczęściara” – myśli Line, przyglądając się zdjęciu. Można życzyć sobie czegoś więcej? Prawdziwa rodzina – ich mała wspólnota zespojona silnymi więzami. Na tym zdjęciu łączy się ze sobą wiele różnych marzeń i aspiracji. Po prawej stoi mężczyzna w kwiecie wieku, obok niego troje rozpromienionych nastolatków, a po prawej kobieta z dumą obejmująca wzrokiem gromadkę swoich dzieci. Gdyby poprosić jakiegoś postronnego obserwatora, żeby powiedział, jakie skojarzenia nasuwają mu się z postaciami na zdjęciu, padłyby słowa takie jak rodzina, nadmiar, sukces, dobrobyt, dobre życie, solidarność, radość, wspólnota, miłość. Właśnie taki sygnał rodzina Hvidtów wysyła całemu światu, gdy w to sobotnie popołudnie w połowie września otwiera podwoje swojego domu i ogrodu przy Hambros Allé 13 dla około osiemdziesięciorga gości. Kiedy zapraszają Line i Kristian, każdy przybywa z radością i czuje się zaszczycony, że znalazł się w gronie wybranych. Przyjęcia u Hvidtów są dopracowane w każdym calu, wszystko jest tam przemyślane i na niczym się nie oszczędza. Być gościem w domu pod trzynastką to jak trafić na kilka godzin do raju.
Ask
Siedzi w kucki i próbuje malować długimi równymi pociągnięciami pędzla. Niewygodnie mu w tej pozycji, będzie musiał poprawić prześwity dodatkową warstwą, ale i tak nie ma szans, żeby na koniec ładnie wyszło. Kiedy chce się inaczej ustawić, niechcący przewraca wiaderko z farbą. Na chodniku rozlewa się biała plama. Cały on. Rozgląda się, żeby sprawdzić, czy ktoś to wdział. Przy tej dużej białej willi stoi mnóstwo samochodów i odświętnie ubranych ludzi, lecz wszyscy są zajęci witaniem się, wnoszeniem kwiatów i prezentów, nikt nie zwraca uwagi na niego – złotą rączkę od siedmiu boleści. Ask biegnie do kuchni, skąd przynosi dwa wiadra z gorącą wodą i szczotkę. Polewa białą plamę wodą i zaczyna ją szorować szybkimi ruchami, ale tylko wszystko tym pogarsza. Ask został właścicielem domu. Przez lata czekał na okazję na rynku nieruchomości. Teraz w końcu się wprowadzili. Mieszkają tu zaledwie dwa miesiące, a on już zdążył zniszczyć chodnik przed domem. Gmina na pewno zażąda odszkodowania za zamalowane płyty. Ask zawsze marzył o zamieszkaniu w dobrej dzielnicy, w willi z białym ogrodzeniem. Nie pamięta, kiedy ten pomysł zaświtał mu w głowie – zupełnie jakby zawsze tam był: piękny dom pokryty glazurowaną dachówką, biały płot, może nawet maszt w ogrodzie z powiewającą na nim duńską flagą. Właśnie tak chciał mieszkać. Teraz ma ogrodzenie, o którym marzył, trzeba je tylko pomalować.
***
Do niedawna on i Cille zajmowali mieszkanie w kamienicy na czwartym piętrze, podczas gdy ceny nieruchomości uparcie rosły. Przez lata wysłuchiwał przechwałek kolegów z pracy o tym, jak dużo zarobili na wzroście realnej wartości swoich domów wyłącznie dlatego, że kupili je we właściwym momencie. On także chciał dostąpić tej ziemi obiecanej. Nie odpowiadała mu stagnacja wiążąca się z byciem najemcą – ciasne mieszkanie na Frederiksbergu nie było jego naturalnym miejscem. Nie mógł znieść pozostawania w tyle za innymi. Stanie na uboczu i bierne obserwowanie wydawało mu się koszmarem. Byli młodą rodziną, pobrali się niedawno i zależało im na tym, żeby ich życie wyglądało dokładnie tak, jak to sobie wymarzyli. Ask chciał wyprowadzić się z centrum na przedmieścia, gdzie jest więcej światła i zieleni, zamieszkać wśród domów z cegły należących do milionerów, wśród żywopłotów i pomalowanych na biało ogrodzeń. Kierował nim instynkt. On także chciał zarabiać na swojej nieruchomości, co wieczór kłaść się spać we własnych ceglanych czterech ścianach. Chciał być taki jak inni, ale wyczekiwana przez niego idealna kombinacja ceny, lokalizacji na przedmieściach i metrażu długo nie chciała się pojawić. Cille i Ask oglądali te same domy co wszystkie inne młode pary. Niedziela za niedzielą jeździli na aukcje nieruchomości do Trørød, Vedbæk, Ordrup, Virum, Lyngby, Charlottenlund. Pary przelicytowywały się nawzajem podczas tajnych rund aukcyjnych, zgłaszając swoje oferty w zapieczętowanych kopertach, podczas gdy domy stawały się coraz droższe. Każdy chciał wyszarpać coś dla siebie. Olbrzymi popyt i walka wszystkich ze wszystkimi sprawiły, że rynek zaczął prężyć muskuły. Cille i Ask mieli dwoje małych dzieci, którym chcieli dać możliwość wyjścia na świeże powietrze, ubrudzenia się ziemią i trawą, bawienia się w bezpiecznym otoczeniu wśród pozostałych dzieciaków z przedmieścia. Marzyli o własnym domu, o byciu u siebie. Ask musiał mieć to wszystko w jednym. Trudno im było się zdecydować, znaleźć właściwe miejsce. Cille wolałaby zostać na Frederiksbergu, znaleźć tam jakiś mniejszy dom, najlepiej z choćby mikroskopijnym ogródkiem. Ask najbardziej chciał zamieszkać w Vedbæk, Rungsted albo Gentofte, wprowadzić się do przestronnych pomieszczeń z kominkiem, kuchnią łączoną z salonem, marzył o miedzianych rynnach i wysypanych żwirem ścieżkach w ogrodzie. Dlaczego mieliby tylko się czymś zadowalać, a nie dążyć do tego, co najlepsze? Dużo światła, dużo przestrzeni, zadbane otoczenie. Interesujący sąsiedzi, odpowiedni poziom.
– Przedszkola, gdzie dzieci bawią się wśród zieleni! Dobre szkoły! Gentofte jest znane ze swoich szkół – wyliczał, na co Cille spojrzała na niego uważniej.
Przez krótki czas była także mowa o Holte, ale Cille szybko ucięła dalsze spekulacje.
– Holte jest zbyt nadęte – stwierdziła.
– Byłaś tam w ogóle?
– Przejeżdżałam tamtędy. Nie mogłabym tam oddychać.
Zatem wybrali miejsce pod względem mentalnym i geograficznym plasujące się mniej więcej w połowie drogi między Frederiksbergiem i Holte. Cille je zaproponowała.
– Czy Hellerup nie będzie dobrym kompromisem? Może nie jest tam aż tak snobistycznie, jak mówią.
Gdy wreszcie udało im się dojść do porozumienia, sprawy potoczyły się tak, jak zawsze w przypadku Aska: przesadził i kupił dom w najlepszej lokalizacji z możliwych. Spóźnił się przy tym zdecydowanie w stosunku do sytuacji rynkowej i gospodarczej. Kupili dom w samym szczycie, nie da się tego inaczej ująć. Gdyby ceny nieruchomości przyrównać do łańcucha górskiego, Ask i Cille dokonali zakupu na wierzchołku Mount Everestu. Za to nikt, po prostu nikt, nie mógł się przyczepić do lokalizacji.
***
Przynosi więcej wody i wraca do szorowania plamy, która nabrała szarawej barwy i rozlała się na kilka metrów. Plama pozbawiła efekty jego pracy jakiegokolwiek uroku. Ta część ogrodzenia, którą zdążył pomalować na biało, wygląda, jakby zrobiło to dziecko. Pod żadnym względem nie przypomina pełnego prostoty estetycznego wejścia do ogrodu od strony frontowej, co było jego celem. Znów wbiega do domu.
– Cille, kochanie, przydarzył mi się drobny wypadek. Mogłabyś przynieść przed dom duży garnek wody? Wrzącej! To pilna sprawa.
– Właśnie karmię, dopiero za jakieś pół godziny będę miała wolne ręce. Możesz zająć się Tobiasem, zabrać go ze sobą do ogrodu?
– Nie teraz, Cille, w tej chwili to wykluczone! Mam sytuację kryzysową.
Rezygnuje z polania palmy wrzątkiem i zamiast tego biegnie do samochodu. Musi kupić terpentynę albo benzynę ekstrakcyjną, w każdym razie coś silnego i żrącego, czym mógłby wywabić tę cholerną plamę.
Z Hambros Allé skręca w Strandvejen, którą zamierza dojechać do Netto. Sobota to pracowity dzień dla posiadaczy willi. Krzątają się po ogrodach, robią porządki wokół domów, myją samochody albo mają od tego ludzi. Zazwyczaj jazda po okolicy i chłonięcie panującej tu atmosfery sprawiają Askowi przyjemność. Lubi się przyglądać, jak ta zamożna dzielnica stroi się w piękne piórka. Właściciele domów nieustannie coś budują albo przebudowują. Hellerup przechodzi samą siebie pod względem pięknego wyglądu. Remontuje się tu wszystko, co tylko potrzebuje renowacji. Niewyczerpane pokłady przedsiębiorczości i ambicji! Nacisk na wysoką jakość, bezkompromisowość. Ask nareszcie jest u siebie! Dookoła wyczuwa się nastrój upojenia. Oprocentowanie jest niskie, ręce aż świerzbią, żeby skorzystać z możliwości wzięcia pożyczki pod zastaw domu. Sam też nie może się doczekać, kiedy będzie mógł to zrobić. Jedna z telewizyjnych reklam przedstawia sukces materialny jako dobro o wymiarze ogólnoludzkim: „Każdy ma prawo do stylowej kuchni”. Wszyscy powinni mieć nowe przestronne kuchnie łączone z salonami, większe garaże, piękniejsze łazienki, dobudówki z oknami w dachu. Ask doświadcza tego na własnej skórze, bo trudno mu znaleźć ekipę, która miałaby czas wyremontować mu dom. Firmy mogą przebierać w zamówieniach. Na cieślę, murarza, hydraulika czeka się miesiącami, a jeśli chciałoby się ominąć kolejkę, trzeba zapłacić grubo ponad tysiąc koron za godzinę, na czarno. Ask nie tęskni ani za miejskim gwarem, ani za ich dawnym mieszkaniem na czwartym piętrze, ale Cille ma rację, gdy twierdzi, że mentalność mieszkańców Hellerup jest zupełnie inna. Wszyscy posiadają tu to, co ona nazywa „pakietem XL”, w skład którego wchodzą nie tylko willa, volvo i duży pies, lecz także elektronika najwyższej jakości, wakacje w pięciogwiazdkowych hotelach, internet światłowodowy, auto z napędem na cztery koła. Od kryzysu paliwowego i ubogich lat osiemdziesiątych dzielą ich lata świetlne. W powietrzu wyczuwa się tę pogoń za przyjemnościami, za tym, żeby z niczego nie rezygnować, głód nie do nasycenia. Ludzie chcą rzucić się w coś na łeb na szyję, ubić dobry interes, wykazać się sprytem, brać życie na gorąco. Jak dobrze, że on i Cille załapali się na te lata prosperity. Zbiorowy optymizm jest zaraźliwy, nastawienie, ze wszystko da się zrobić. Kredytów rzadko się odmawia, każda sprawę można załatwić. „Przyjdź i pożycz od nas pieniądze!” – nawołują banki. „Nie myśl teraz o spłacie rat, porozmawiamy o tym później, za dziesięć lat. Przyjdź i kup, zaciągnij kredyt i spłacaj same odsetki”. Łatwo dać się uwieść, dołączyć do reszty. Duńska gospodarka jest silna, wręcz brakuje rąk do pracy, wszystko się kręci na najwyższych obrotach. Świat zachodni aż kipi produktywnością i chęcią inwestowania. W przebłyskach świadomości Askowi zdarza się pomyśleć, że to zbyt piękne, by było prawdziwe. Ci, którzy nie posiadają na własność żadnych nieruchomości, mówią o nierównościach i zaburzeniach rynku. Piszą listy do gazet, w których krzyczą, że wylądowali w drugiej lidze tylko dlatego, że urodzili się o dziesięć lat za późno. Ask dobrze rozumie ich frustrację, ale tym bardziej jest wdzięczny losowi za to, że on i Cille zdążyli dobiec do mety. Nareszcie może się nazwać jednym z pierwszoligowców, w końcu udało mu się załapać na ten pociąg. Musi tylko wyremontować swój dom. Ale najpierw trzeba wyczyścić chodnik. A ogrodzenie będzie razić śnieżną bielą, kiedy w poniedziałek rano Ask wyjedzie do pracy.
Kristian
Sezon łowiecki właśnie się rozpoczął. Kristian zamyka się w łazience z naręczem gazet. Czuje się jak zwierzyna, którą powinien tropić w tak piękny dzień jak ten. Mógłby oczywiście zachować się jak mężczyzna, posłać w diabły przyjęcie Line i mimo wszystko pojechać do Gribskov. Mógłby zrobić, co mu się żywnie podoba, ale wie, że powinien zejść na dół i pomóc w przygotowaniach, dołączyć do reszty w imię pokoju domowego. Musi spróbować bezpiecznie przepłynąć przez meandry tego dnia. Za nic w świecie nie chce, aby doszło do scen na oczach gości. Szybko przekartkowuje kolejne sekcje gazet, które udało mu się tutaj przemycić. Jeden z nagłówków przyciąga jego uwagę: „Czy świat zachodni zmierza ku katastrofie?”. Pytanie to zadaje na pierwszej stronie „Financial Times”. Kristian lekko sztywnieje, włoski jeżą mu się na karku. Od dłuższego czasu to przeczuwał, dostrzegał pierwsze oznaki tego, że wszystko pójdzie tą drogą. Szybko czyta artykuł, a potem schodzi na dół, ale nie jest w stanie znieść panującej tam atmosfery pośpiechu. Jego gabinet przeobraził się w skład z winem i pomieszczenie do aranżacji posiłków tuż przed ich podaniem. Nieznane mu młode dziewczyny w identycznych fartuszkach przechadzają się swobodnie po pokojach, jakby tutaj mieszkały. Kristian wymyśla sobie jakąś pilną sprawę do załatwienia i wybywa z domu na przejażdżkę. Najlepiej mu się myśli, kiedy siedzi za kierownicą. Jedzie w stronę Bellevue, żeby napić się kawy na tarasie restauracji Jacobsen. W solidnym białym budynku reprezentującym skandynawski funkcjonalizm podają dobrą kawę. Kristian może tam siedzieć w spokoju i patrzeć na morze. Po Strandvejen kursują kabriolety, w których siedzą gustownie ubrani opaleni ludzie słuchający głośnej muzyki. Kristian mieszka kawę łyżeczką i zamawia ciasto. Przy innych stolikach siedzą rodziny oraz kilka większych grupek. Pracują ciężko cały tydzień, a dziś mają wolne. Piją cavę i latte, delektują się lunchem na bazie zdrowych produktów, które przedłużają życie. Rozmawiają o wartości domów, wzroście gospodarczym, życiowych przyjemnościach. Oddają im się w pełni, czerpią całymi garściami z życia, zysków i wypłacanych im premii. Obnoszą się z tym i taksują wzrokiem innych, porównują się z nimi i operują żargonem marketingu. „Na tym polega ta zmiana” – myśli Kristian. „Definiujemy wszystkie nasze działania za pomocą modeli biznesowych albo analiz kosztów i korzyści. Mówimy o strategiach rodzinnych, o efekcie sygnalizacyjnym, brandingu osobistym, koncepcji tego czy owego. Tak się nie mówiło jeszcze jakieś dziesięć, piętnaście lat temu. Jesteś skazany na przegraną, jeśli nie potrafisz kombinować. Najzdolniejsi reprezentanci tej grupy utrzymują ten mechanizm w ciągłym ruchu – robią, co do nich należy”. Kristian długo siedzi nad swoją kawą, musi wziąć się w garść, żeby wrócić do domu. Parkuje w garażu i przez jakiś czas nie wychodzi z samochodu. Widzi, jak Line i dzieci nakrywają stoły w ogrodzie. Jego małżonka ma istne urwanie głowy, krząta się po całym domu i dogląda wszystkich prac. Kwiaty, serwetki, zdobienie ciast. Chodnik i ścieżka ogrodowa zostały zamiecione wczoraj, ale Line znów się do tego zabiera. Każde źdźbło w ogrodzie musi znać swoje miejsce. Dla kogo ona to wszystko robi? Dla niego? Dla siebie, dla sąsiadów, dla gości? Przed domem zatrzymuje się furgonetka. Kierowca niesie przez ogród jakieś wielgachny przedmiot. To na pewno jeszcze jeden z pomysłów Line. Kristian zamyka na moment oczy i bierze głęboki wdech. Przed drzwiami wejściowymi do jego domu stoi mężczyzna z czymś w objęciach, co przypomina wielkie serce w najróżniejszych kolorach, jakiś rodzaj dekoracji. Wygląda, jakby zostało z czegoś ułożone – tylko z czego? Kristian wyjmuje okulary z wewnętrznej kieszeni marynarki, mruży oczy i pochyla się ku przedniej szybie auta. Kwiaty? Warzywa? Klocki Lego? Co takiego wymyśliła tym razem?
Line
Kurier dostarczył instalację. To niespodzianka dla Kristiana: jadalna rzeźba o rozmiarach jeden na jeden metr. Wykonała ją pewna artystka, specjalnie na zamówienie. Kompozycja z owoców stanie obok baru, żeby goście udający się po dolewkę szampana albo kolejnego drinka mogli sobie zerwać na przykład czereśnię, owoc liczi albo sięgnąć po kawałek mango. Sofie wychodzi do garażu po ojca, który ostatnimi czasy non stop przesiaduje w tym samochodzie. Córka przewiązuje mu oczy chustką i wyciąga go z auta, ciągnie do reszty zebranych przed domem.
– Poczekajcie, tylko znajdę chłopców, oni też muszą przy tym być – mówi Line.
Serce bije jej zbyt gwałtownie w piersi. Głos lekko drży, sama to słyszy. Uczucie lekkości znika.
– Soff, jak długo mam tu stać? Przeszkodziłaś mi w czymś – dochodzi ją głos Kristiana, gdy biegnie za dom po Sebastiana i Johana.
Gdy wszyscy znów są razem, a rzeźba stoi na swoim miejscu, Sofie rozwiązuje chustkę zasłaniającą ojcu oczy i zamaszystym gestem, niczym dyrektorka cyrku, prezentuje główny punkt wieczoru.
– A niech mnie! – Kristian podchodzi trochę bliżej. – Niesamowite. Cóż to takiego?
Line spogląda na niego. Jej uśmiech jest nieco zbyt szeroki. W prowadzonych przez nich negocjacjach, które utknęły w martwym punkcie, nie stać jej na sugestie i udawanie. Musi ciągle próbować się do niego zbliżyć, gładzić go po włosach, cierpliwie i pobłażliwie niczym matka, która nie przestaje pocieszać swojego dziecka, chociaż ono czuje się tak nieszczęśliwe, że odwraca się do niej plecami.
– Kochanie, to owocowa kompozycja. W całości ekologiczna! Zrobiła ją artystka z Kalifornii. To znaczy, mieszka z mężem Duńczykiem na Østerbro… Nie denerwuj się, nie przysłano nam tego aż z San Francisco. Nie sądzisz, że ma prawdziwy talent? Musimy nacieszyć się teraz widokiem tego cuda, bo za kilka godzin zostanie zjedzone i zniknie bez śladu. To część jego uroku. Jest fantastyczna, prawda?
– O tak. Naprawdę. Jest super.
Synowie podchodzą do kompozycji, żeby zrobić zdjęcia tej owocowej mozaice niezliczonych kolorów. Zielony, niebieski, fioletowy, żółty i pomarańczowy przeplatają się ze sobą. Owoce przypominają małe kwiatki, układając się w doskonały kształt kuszącego jadalnego serca. Całe i pokrojone w cząstki owoce ponadziewano ciasno obok siebie na wykałaczki – wystarczy tylko chwycić i zjeść. Śliwki, mango, czereśnie, truskawki, jagody, marakuja, słodkie pomarańcze. Kristian podchodzi i bierze dużą ciemną czereśnię.
– Naprawdę nie wiem, co powiedzieć. Na pewno wzbudzi sensację. Miejmy nadzieję, że goście zjawią się o czasie i ptaki nie zdążą przerobić tej kompozycji na smoothie. No dobrze, teraz muszę coś dokończyć, do zobaczenia za chwilę.
Znika w drzwiach wejściowych. Sofie spogląda na matkę pytającym wzrokiem. Line uśmiecha się i wzruszeniem ramion kwituje zachowanie męża. Całuje córkę w policzek. Co mu strzeliło do głowy? Próbują tylko sprawić mu radość. Nie mógłby spojrzeć dalej niż czubek własnego nosa? Przynajmniej dzisiaj… Dzieci także się cieszyły, że wyprawią to przyjęcie właśnie dla niego. Za tę owocową kompozycję Linę zapłaciła pięciocyfrową kwotę, a wcześniej tygodniami korespondowała z artystką. Oprowadziła ją po ogrodzie, opowiedziała o mężu, o jego guście, o menu podczas przyjęcia, o gościach, o całym koncepcie związanym z lekkością, jaki przyświecał jej pomysłowi. Teraz wysyła jej esemesa po angielsku: „Dziękuję Ci, Claire. Kompozycja jest niesamowita. Wprost wspaniała. Wszyscy ją podziwiamy!”. Za pół godziny zjawią się goście. Line najbardziej lubi właśnie ten moment – kiedy po raz ostatni obchodzi cały dom, sprawdzając, czy wszystko gra. Doskonała nienaruszona chwila, w której cała scena zostaje zaaranżowana. Stoły są nakryte, powitalne drinki chłodzą się gotowe do podania, dom lśni czystością, wszystko jest na swoim miejscu. Już w tym momencie Line potrafi przewidzieć, czy przyjęcie będzie udane. Może właśnie pragnienie doświadczenia tej chwili tuż przed pcha ją ku organizacji wszelkich spotkań towarzyskich. „Powinnaś prowadzić hotel” – powtarzał jej kiedyś Kristian. „Jesteś doskonałą panią domu. Dostrzegasz swoich gości, zawsze wiesz, czego potrzebują. Przyznano by ci pięć gwiazdek, bez względu na lokalizację. A za zaangażowanie sześć. Tylko to, co najlepsze, jest wystarczająco dobre – oto cała ty”. Tak swego czasu mówił. W ten sposób ze sobą rozmawiali, dopóki Kristian nie zamilkł.
Kaare
Kaare Kristiansen spod dziewiątki słyszał muzykę i widział nadjeżdżające samochody. W sumie miałby ochotę się przejść. Często przemierza całą ulicę tam i z powrotem. Lubi przyglądać się domom i udowadniać sobie w duchu, że ma wszelkie prawo tędy spacerować, bo to także jego droga. Kaare należy do stowarzyszenia właścicieli, które odpowiada za jej utrzymywanie, zastanawia się nawet, czy nie zgłosić swojej kandydatury na przewodniczącego, kiedy stanowisko się zwolni, chociaż aby tak się stało, obecny przewodniczący musiałby umrzeć. Tutejsi trzymają się kurczowo stołków, uwielbiają dekorować się różnymi tytułami kierowniczymi w zarządach, prezydiach, radach nadzorczych, komisjach i komitetach. Nawet gdy w grę chodzi przewodniczenie bez wynagrodzenia, wciąż wiąże się z tym prestiż. Przewodniczący stowarzyszenia właścicieli, przewodniczący zarządu szkoły, ambasador dobrego samopoczucia w przedszkolu, skarbnik w klubie wioślarskim, prezes zarządu klubu sportowego. Kaare musi poczekać na swoją kolej, ale ma na to czas. Ważne, że jest na równej pozycji z innymi: wolno mu tutaj być, bo też tu mieszka.
Zna wszystkie wille po obu stronach drogi, można powiedzieć, że na pamięć. Leżą niczym perły w naszyjniku, każda kolejna przydająca splendoru poprzedniej. O otynkowanych ścianach, przyjemne dla oka, w najróżniejszych stylach, rozmiarach, kolorach, lecz wszystkie absolutnie wspaniałe, co czyni tę ulicę jedyną w swoim rodzaju. Kaare nosi w pamięci szczegółowy obraz każdego domu, bo podczas spacerów tworzył w myślach oferty ich sprzedaży i zastanawiał się, na co położyłby nacisk, żeby wzbudzić zainteresowanie nabywców. Mimo to nigdy mu się nie znudzi przechadzanie się po ulicy, zerkanie na świat ponad ogrodzeniami albo za prętami metalowych bram. Przy Hambros Allé stoją zadbane mniejsze wille o metrażu od dwustu do dwustu dwudziestu metrów kwadratowych, średniej wielkości pałacyki takie jak jego własny, a także kameralne ekskluzywne domy jednopoziomowe, wzniesione daleko w głębi działek, ukryte za żywopłotami i nadające niedwuznaczny komunikat, aby trzymać się od nich z daleka. Nie wchodzić, teren prywatny, wstęp tylko dla ścisłego kręgu znajomych, pies gryzie, mężczyzna strzela, kobieta ma w torebce gaz pieprzowy. Są tu też wielkie przepyszne wille wzniesione na początku dwudziestego wieku, z mnóstwem wymyślnych detali, mozaik, wykuszy, o miedzianych dachach, z witrażowymi oknami, wieżyczkami i iglicami. Znajdą się i gładko otynkowane minimalistyczne wille zaprojektowane przez znanych architektów, oświetlone w jakiś magiczny sposób niczym rzeźby w ogrodach przypominających parki. Stoją w szeregu niczym małe pałacyki za wysokimi ogrodzeniami i bramami z kutego żelaza. Mogłyby być ambasadami, rezydencjami głów państw albo prywatnymi posiadłościami rodziny królewskiej. Kaare odruchowo wycenia każdą mijaną nieruchomość. W przypadku Hambros Allé jest to trudne, bo ważną rolę odgrywa nie tylko sam budynek, ale też oczywiście jego lokalizacja i coś nieokreślonego, rodzaj atmosfery, którą ciężko ująć słowami w ofercie sprzedaży. Po prostu trzeba jej doświadczyć. Dokładnie tak formułuje to Kaare w tworzonych przez siebie ogłoszeniach: „Trzeba zobaczyć na własne oczy!”. Rzeczywiście trzeba tu przybyć i poczuć tę szczególną aurę wspaniałości, dostrzec liczne walory estetyczne, uświadomić sobie sumę wiążących się z tym miejscem przywilejów, jego historię oraz to, ile prominentnych wybitnych osób zamieszkiwało tu przez minione dziesięciolecia. Absolutnie nie należy bagatelizować efektu wow. Kto nie chciałby rzucić od niechcenia: „Ja? Mieszkam na Hambros Allé”? W tym miejscu kończy się rozmowa, ludzie raptownie milkną. Nie da się porównać trzystu metrów kwadratowych tutaj z trzystoma metrami kwadratowymi przy Annasvej położonej zaledwie dwieście metrów dalej. Niewykluczone, że spotka się tam urzędnika albo nauczyciela z podstawówki, którzy kupili mieszkanie w willi jeszcze przed gwałtownym wzrostem cen, jakiego świat nie oglądał. I teraz ten urzędnik albo ten nauczyciel mieszkają ściana w ścianę z adwokatami, dyrektorami banków, neurochirurgami, pośrednikami w kupnie i sprzedaży zadłużonych spółek, generałami i prezenterami telewizyjnymi. Takie nierówności można dostrzec w wielu innych miejscach w Hellerup, ale pod tym względem Hambros Allé zdecydowanie się wyróżnia. To niewzruszony świat. Nie chodzi tylko o pieniądze. Kaare coraz wyraźniej sobie uświadamia, że istnieje inna gospodarka niż ta monetarna. Ma ona bardziej ulotny charakter i nie chodzi w niej o korony i øre albo o to, w jakim domu mieszkasz. Ta druga gospodarka wiąże się z osobowością i rodowodem. Z integralnością. Dotyczy tego, kim jesteś i skąd pochodzisz. W jaki sposób i jak dużo mówisz, jak się ubierasz, jak nosisz swoje ubranie, czy studiowałeś, a jeśli tak, to gdzie, do jakiej szkoły chodzą twoje dzieci, jakie gazety czytasz, co robisz ze swoimi pieniędzmi, jak je zarobiłeś, jak nimi zarządzasz, jak długo je masz, jak o nich mówisz i z jakim spokojem na twarzy, jak brzmi twój głos, czy się przechwalasz, jakich masz przyjaciół, jakie zainteresowania i tak dalej. Liczy się pełen pakiet. Ta druga gospodarka wiąże się z tym, do jakiego świata należysz i w którym miejscu się plasujesz na osi najważniejszych podziałów. Kaare idzie ulicą pogrążony w myślach. A niech to, jak to dobrze, że udało mu się tutaj przedrzeć, właśnie na tę ulicę! Pojawiło się otwarte okienko, on je ujrzał i przystąpił do akcji w najodpowiedniejszym momencie. Na ulicy są tylko dwie wille mniej zadbane od pozostałych. Jedna z nich stoi niezamieszkała po niefortunnym włamaniu w zeszłym roku. Przed kradzieżą właściciele prowadzili sklep z biżuterią przy Strandvejen, ale sama willa niespecjalnie przypomina klejnot, w każdym razie nie z zewnątrz. Kaare już od jakiegoś czasu myślał o tym, żeby kupić ten dom i dać mu nowe życie. Odpicować go, wyświadczając w ten sposób przysługę całej ulicy, bo ta willa jest niczym cierń w oku, codzienne przypomnienie o włamaniu z przeszłości. Kaare musi ponownie sprawdzić tę ofertę u pośrednika. No i jest dom pod numerem siedem, niestety – należący do jego sąsiadów zza płotu. Najmniejszy i najbrzydszy na całej ulicy. Wygląda jak ponury żart. Nowi właściciele zabrali się do roboty, lecz potrzeba prawdziwego cudu, żeby ten dom zaczął się prezentować choć w przybliżeniu przyzwoicie. „Powodzenia” – myśli Kaare. Cholernie go jednak irytuje, że ta rudera musi stać tuż obok i ujmować blasku jego własnej rezydencji. Ale poza tym reszta domów została pieczołowicie wyremontowana i reprezentuje najwyższy standard. Właśnie tak powinno być, mieszkanie pod dobrym adresem zobowiązuje. Kaare zatrzymuje się przed domem z numerem trzynaście, gdzie dziś odbywa się przyjęcie. To przepiękna willa, na oko warta przynajmniej trzydzieści milionów, może nawet trzydzieści pięć, bo stoi na wyjątkowo dużej działce. A jeśli z balkonu mają widok na morze, czego Kaare jest prawie pewien, wtedy wartość może wzrosnąć do trzydziestu siedmiu, trzydziestu ośmiu, trudno dokładnie stwierdzić. Przed jakąkolwiek rzetelną wyceną trzeba by go oczywiście obejrzeć w środku, ale z pewnością jest tam obłędnie, trudno mieć co do tego wątpliwości. Działka wyróżnia się jako największa na całej ulicy. Można by sprzedać jej część i postawić na niej coś nowego. Już sama ta perspektywa! Taka działka jest czymś absolutnie unikatowym, choć całkowicie poza zasięgiem innych niż ścisła elita finansowa. Kaare rozmawiał kilka razy z parą właścicieli, nawet ich sprawdził. Bardzo przyjaźni w obyciu, wyższe warstwy społeczeństwa, którym wszystko idzie jak po maśle. Wśród tych czterech ścian toczy się życie niemające sobie równych – przyjęcia, goście, celebryci i arystokraci przewijają się przez ten dom w każdy weekend. Właściciele mają na nazwisko Hvidt. Kristian Thomas Hvidt, tak się nazywa małżonek, o ile Kaare dobrze zapamiętał. Dorobił się fortuny na jakimś interesie z opakowaniami. Kartony do napojów, coś w tym stylu. Nie brzmi to zbyt porywająco, ale najwidoczniej można na tym dobrze zarobić.
***
Kaare stoi dyskretnie schowany za drzewem i zagląda do ogrodu przez żywopłot. Żeby mieć lepszy widok, wspiął się na murek okalający dom sąsiada. Przy uchu trzyma telefon, żeby wyglądać na zajętego ważną rozmową. Chyba świętują czyjeś urodziny. Co takiego im podano do jedzenia? Nie powinni siedzieć przy stole, zamiast chodzić po ogrodzie z talerzami w rękach? Kaare czuje się tak, jakby oglądał na żywo artykuły z brukowca „Se og Hør”. Są tam wszyscy. Jest pewien, że rozpoznał dyrektora Danfossu – albo Lego? – jak mu tam było… To jeden z tych nadzianych niskich Jutlandczyków, którzy ubierają się i zachowują, jakby wciąż byli biednymi wieśniakami z wrzosowisk, mimo że dysponują majątkiem wartym wielu miliardów. To takie sztuczne – udawanie szaraczka z tłumu, chociaż w rzeczywistości masz forsy jak lodu. Oderwijże się w końcu od tego pługa! Ja cię kręcę, Mads Mikkelsen! Czy to nie on stoi odwrócony tyłem? Facet ma, kurwa, styl. Totalny James Bond. Nie ma w sobie nic z niezgrabnego Jutlandczyka. Do uszu Kaarego docierają strzępy rozmów. W tym miejscu nie rozmawia się o cenach nieruchomości ani o kredytach, tak jak to robią wszyscy inni ludzie. Rozprawia się o architekturze. O podróżach. O nastoletnich dzieciach, o prywatnych szkołach dla elity i o jakimś dizajnerskim hotelu w Nowym Jorku. Ktoś opowiada o przejściu na emeryturę, bo nie chce mu się dłużej pracować.
– Kiedyś, żeby się wycofać, wystarczyło dziesięć milionów. Teraz potrzeba trzydziestu – narzeka, kręcąc głową.
– W takim razie musisz pozostać na scenie kilka lat dłużej, Søren. Mówią, że praca uszlachetnia. Møller zjawiał się w Maersku codziennie, nawet po dziewięćdziesiątce!
Ci, którzy stoją wokół tego Sørena, wybuchają śmiechem i unoszą kieliszki we wspólnym toaście. Pojawia się też trochę spekulacji na temat nadciągającego kryzysu, ale mówi się o tym inaczej niż w otoczeniu Kaarego.
– Może to i prawda, że amerykański rynek nieruchomości trochę przystopował i że to promieniuje w naszą stronę, ale kiedy tu stoimy z bąbelkami w kieliszkach i delektujemy się jedzeniem w ogrodzie u Kristiana i Line, prawda, że trudno być pesymistami?
Perłowe zęby i perlisty śmiech, drobne kobiety o spiętych twarzach i gęstych włosach, z drogimi torebkami pod pachą, zrelaksowani mężczyźni we włoskich mokasynach i z kaszmirowymi swetrami zarzuconymi na ramiona, noszący dobrze skrojone ubrania na wysportowanych ciałach. Ach, ci szczęśliwi ludzie! Niczego im w życiu nie brakuje. Kaare oddałby wiele za to, żeby uczestniczyć w ich przyjęciu. Marzy o tym, żeby go zapraszano na tego typu spotkania towarzyskie – i będzie do tego dążył! Na takiej imprezie nie marnowałby czasu, wyszedłby stamtąd z numerami telefonów co najmniej pięciu potencjalnych klientów, do których mógłby zadzwonić w poniedziałek. Ubiłby na tym jakiś interes i wykorzystałby okazję do wsiąknięcia w ich elitarne środowisko, stania się jego częścią. Bo właśnie tego pragnie – być taki jak oni. Należeć do tego klubu. Już rozumie, na czym polega ten drugi rodzaj gospodarki, i również na tym polu chciałby coś zdziałać. Na pewno da się tego wszystkiego nauczyć, ale czuje, że aby to osiągnąć, potrzeba więcej niż tylko zwykłej pracowitości i zręczności. W takie kręgi nie wchodzi się z automatu. Nie wystarczą upływ czasu, odpowiedni adres i rozmowy prowadzone przez płot. Ten proces przebiega w sposób bardziej rozproszony. Musisz mieć kontakty, wspólne punkty odniesienia, musisz być kimś. I musisz na to zasłużyć. Nie pozostaje nic innego, jak uzbroić się w cierpliwość. Nie ma łatwych rozwiązań: żeby móc tu mieszkać, Kaare musi przejść długą ścieżkę edukacji. Jeśli chcesz, żeby cię przyjęto do grona najwyższych warstw społecznych, musisz o to walczyć, udowodnić, że jesteś wart zainteresowania. Musisz być kimś. Trzeba będzie podważyć wyjątkowo ciężkie drzwi, a żeby to zrobić, Kaare najpierw musi się zaopatrzyć w odpowiednie narzędzia.
***
Od strony willi Bella Vista po drugiej stronie ulicy nadciąga Mogens Mogensen. Oto ktoś, kogo można nazwać kimś! Kaare opuszcza swój punkt obserwacyjny i wita tego króla reklamy gestem przypominającym salutowanie. Mogensen posyła mu szeroki uśmiech. Trzyma za rękę nową panią Mogensen, która ma na sobie krótką białą kurtkę i obcisłe różowe spodnie, a niech to, jaka laska! Kaare zagapia się na nią. Nigdy wcześniej nie widział tak opiętych spodni, aż wrzynają jej się w krocze, ta kobieta nie ma za grosz wstydu. Pierwszym, co ta para zrobiła po wprowadzeniu się tutaj, było wybudowanie garażu dla trzech samochodów i rampy dla skutera wodnego. W dodatku postawili przed domem dwa lwy z marmuru naturalnych rozmiarów. W lokalnej gazecie zrobiono wokół tego dużo szumu, niektórzy mieszkańcy skarżyli się, że Mogensen oszpeca dzielnicę. „Ależ te marmurowe lwy pełnią ściśle określoną funkcję. Siedzą przed frontowymi drzwiami i czuwają nad cnotą pani Mogensen” – tak król reklamy wypowiedział się w jednym z wywiadów do gazetki „Villabyerne”. Nie ma co, facet umie ściągać na siebie uwagę, nie brakuje mu przy tym poczucia humoru. Kaaremu podoba się jego styl. Mogensenowie wznieśli się ponad zwyczajowy umiar, jaki panuje w tej części Hellerup. Bez wątpienia wyróżniają się na tle reszty. Wprowadzają się do najdroższej prywatnej nieruchomości w całej Danii i z miejsca zaczynają ją przeobrażać w rezydencję rodem z Hollywood – ociekający luksusem pałac mogący pomieścić wszystkie samochody i zabawki Mogensena. Ludzie nazywają go Mogensem Multimilionerem. Kaare żałuje, że to nie on sprzedał sąsiadom tę nieruchomość. Ciekawe, przez kogo ją kupił, czyżby tego pośrednika od celebrytów, a może przez biuro nieruchomości HOME? Kaare nie jest pewien, ale jeśli pośrednik dobrze się spisał, zarobił przynajmniej dwa, może nawet trzy miliony za doprowadzenie do sfinalizowania transakcji. Domy tej klasy w takiej lokalizacji praktycznie sprzedają się same. Kaare chętnie zapoznałby się z tym Mogensenem. Przeczuwa, że mają wiele wspólnego. Od niego mógłby się nauczyć naprawdę dużo, to jeden z zawodników wagi ciężkiej i zna kogo trzeba. Problem polega na tym, że trudno jest się zbliżyć do sąsiadów. Na tej ulicy nikt nie puka do drzwi nowego mieszkańca ze świeżo upieczonym ciastem na powitanie albo z tanim bukietem z supermarketu, tak jak na prowincji. Tutejsi znają wartość stanowczego oddzielania od siebie sfer publicznej i prywatnej. Dyskrecję dostaje się tutaj w genach. Dobrze żyją ci, którzy żyją w ukryciu. Kaare kupuje co tydzień „Se og Hør” tylko po to, żeby na bieżąco śledzić wszelkie poczynania śmietanki towarzyskiej. Do jego obowiązków zawodowych należy trzymanie ręki na pulsie, jak również śledzenie tego, jak mieszkają znane osobistości, dokąd się przeprowadzają i kto ewentualnie mógłby poszukiwać nowego lokum, na przykład dlatego, że się rozwiódł, urodziły mu się bliźniaki albo właśnie odziedziczył mnóstwo pieniędzy. Mogensen spogląda za Kaarem przez żywopłot do ogrodu sąsiadów, a potem wraca do niego wzrokiem z krzywym uśmiechem na ustach.
– Ach, ci bogacze, mają mnóstwo uciech.
Mruga do niego porozumiewawczo.
Jego żona uśmiecha się szelmowsko.
– A biedacy mają mnóstwo dzieci.
Kaare nie pamięta, jak jej na imię, ale podoba mu się jej głos – pełen seksu i słodyczy. Powolny, jakby rozespany, ale zdradzający jakąś pierwotną siłę. Kaare nigdy wcześniej nie widział jej na żywo. Przypomina bohaterkę komiksów – Bambi i Superwoman w jednym. Wygląda na taką, która nie daje sobie w kaszę dmuchać. Teraz łasi się do swojego milionera, prawie mrucząc jak kotka, jest w niej nieco przesady, ale seksowna z niej bestia! Obydwoje uśmiechają się do siebie i się całują. Łatwo zrozumieć, że facet uległ pokusie. Zdaje się, że zostawił dla niej żonę i troje dzieci. Nowa pani Mogensen wydaje się jednocześnie słodka i wulgarna, delikatna i brutalna. Kaaremu też bardzo odpowiada takie połączenie. Poza tym widać, że to fest dziewczyna, ma poczucie humoru. Prasa brukowa jest dla niej zbyt okrutna, nazywają ją poszukiwaczką złota. Mogensenowi też potrafią przywalić z grubej rury, bo zbyt ostentacyjnie obnosi się z bogactwem. To okropne, że ludziom nie daje się spokoju tylko dlatego, że pociąga ich złoto albo osiągnęli sukces zawodowy.
Mogensen wyciąga dłoń do Kaarego.
– Mogensen. A ta ślicznotka to moja małżonka. Ta impreza za żywopłotem jest raczej zamknięta, nas też nie zaproszono. Nie pozostaje nic innego, jak urządzić własną. – Klepie żonę po pupie. – Pan mieszka trochę dalej w górę ulicy, prawda? Jestem pewien, że już pana wcześniej widziałem. Dobra, lecimy dalej. Miłego dnia!
Przyjemny facet, energiczny, twardo stąpający po ziemi. Nie można się o nic przyczepić. Celebrycka para wsiada do czarnego mercedesa zaparkowanego częściowo na chodniku. Taki wóz kosztuje minimum dwa miliony, Kaare często go mijał podczas swoich przechadzek. Ach, ten pomruk silnika, gdy przejeżdżają ulicą… Taki samochód ocieka męskością. Kaare macha im na pożegnanie i unosi obydwa kciuki. Kurczę, życie jak w Madrycie. Mogensen zna się na tym jak nikt. Niektórzy ludzie po prostu mają wszystko.
***
Kaare dochodzi do plaży i patrzy w stronę Sundu. Aż się tam roi od łodzi motorowych i ludzi pływających na nartach wodnych. Opaleni, wysportowani, młodzi – między trzydziestką a osiemdziesiątką – ale wszyscy w swoich najlepszych latach. Ci ludzie nie marnują ani sekundy, ze wszystkiego potrafią wycisnąć choćby odrobinę dla siebie. Nie można zmarnotrawić tak pięknej słonecznej soboty. Dlaczego by nie skoczyć na plażę z prowiantem i butelką białego wina? Zwołują rodzinę, przyjaciół i wypływają na szerokie wody. Ciekawe, ile kosztuje takie motorowe cacko. Czyżby Kaare zbyt jednostronnie skupiał się na nieruchomościach? A może powinien poszerzyć swoją ofertę o łodzie i samochody? Łodzie z pewnością można wypożyczyć albo wyczarterować, czy jak to się nazywa w żeglarskim świecie. Kaare jest otwarty na nowe możliwości, nie widzi powodu, by zafiksować się na jednej branży. Sprzedaż to sprzedaż. Może powinien zdać egzamin na sternika łodzi motorowej? Wystarczy do tego chyba weekendowy kurs. Byłoby to trochę szpanerskie – nie powiedziałby o niczym Caroline, dopiero później zaprosiłby ją na krótki rejs. On i jego rodzina też powinni teraz pływać tam na morzu, w małej łodzi kołyszącej się na falach. Oczywiście, że tak. Kaare chce dołączyć do klubu żeglarzy i ludzi doceniających uroki życia. Przychodzi mu do głowy, że nie ma zielonego pojęcia, czy Caroline i ich syn dobrze znoszą pływanie. Caroline czasem bywa oporna wobec nowych rzeczy. Może powinien sprawić jej kiedyś niespodziankę, na przykład kupić parę takich spodni, jakie miała na sobie laska Mogensena, i krótką białą kurteczkę? Dobrze by w tym wyglądała. Albo kupić taki sam komplet ciuszków Swietłanie? Emanowałaby w nich seksem nie gorzej niż pani Mogensen. Po namyśle dochodzi do wniosku, że Swietłana to nieco szersza w biodrach wersja żony sąsiada. Kaare musi się także zakrzątnąć wokół karty łowieckiej. I wyrobić zieloną kartę, żeby wreszcie zacząć grać w prawdziwego golfa. O tak, wciąż ma wiele do zrobienia, lista jest długa. Oczywiście można tu mieszkać bez karty łowieckiej i zielonej karty, ale wtedy nie przyjmą cię do swojego grona. Bez tego nigdy nie będziesz uczestniczył w tej drugiej gospodarce. Kaare musi pokazać, że jest chętny i gotowy do gry. To dla niego rodzaj inwestycji w przyszłość. Skoro chce się wpasować, najpierw musi zadbać o wszystkie kwestie formalne: jeździć na polowania, wstąpić do Klubu Golfowego Simona, pływać po morzu w tej czy innej łodzi. Musi poznać ich świat od wewnątrz, aby rozmawiać z tymi ludźmi jak równy z równym. Na nic się nie zda, że będzie siedział tutaj na lądzie niczym grzejący ławkę piłkarz – bez łodzi, karty łowieckiej, uprawnień do gry w golfa – pozwalając na to, by autochtoni zgarnęli wszystko dla siebie. Gdy tylko pojawi się okazja do wzięcia udziału w polowaniu, musi być w stanie w nim uczestniczyć na równi z resztą, żadnego pozostawania w tyle. Najpierw trzeba zakasać rękawy, żeby później w gronie dużych chłopców móc zasadzać się na bawoły afrykańskie i rosyjskie niedźwiedzie.
Line
Line chce oszołomić Kristiana tym, w czego dawaniu jest najlepsza: jedzeniem, pięknem, przyjęciem dopracowanym w każdym calu, podczas gdy ona będzie wszystkiego doglądać i sprawiać, że goście poczują się u niej jak w domu. Impreza jest częściowo niespodzianką. Dopiero kilka dni temu, gdy nie dało się dłużej ukrywać wszystkich przygotowań, Line uprzedziła męża, że może się spodziewać świętowania swoich urodzin w gronie znajomych, chociaż prosił ją, żeby nie robić wokół tego szumu. Line zdaje sobie sprawę, że w tym roku wszystko wygląda inaczej, ale właśnie o to chodzi, żeby o tym zapomnieć i skoncentrować się na urodzinach męża. Kryzys i związane z nim zmartwienia, problemy w fabryce, zwłaszcza sprawa tych kretyńskich zakrętek, muszą poczekać. Dziś będą świętować, dziś goście będą się świetnie bawić w ogrodzie Line i Kristiana – tak jak przez te wszystkie minione lata. Ten dzień jest dobrą okazją, żeby zacząć myśleć o przyszłości. Zaprosiła osoby z najróżniejszych kręgów – najbliższych współpracowników Kristiana, członków rodziny, ich własnych przyjaciół, przyjaciół dzieci, znajomych z dzielnicy. Są wśród nich przedsiębiorca Peter Zobel, aktor Anders Bircow, pewna hrabina, brygada tuzów z Jutlandii. Prokurator generalny, trener drużyny narodowej, minister sprawiedliwości z żoną. Szkolny kolega Kristiana, który ożenił się z damą dworu księżniczki Mary. Para aktorów, artysta, którego poznali kiedyś w Cannes, były mistrz świata w jednej z konkurencji żeglarskich, pojedynczy sąsiedzi, prezenterka telewizyjna i jej nowy mąż. Dyrektor IBM i jego żona wzięli ze sobą dzieci, mimo że zaproszono tylko dorosłych. Szampan jest schłodzony i doskonale pasuje do wykwintnych kanapeczek. Line zakupiła sto butelek. Przywieziono je w drewnianych skrzynkach ze sklepu winiarskiego w Holte, w którym od wielu lat zaopatruje się Kristian. Zamówiła ze sporym zapasem, żeby szampana przypadkiem nie zabrakło, żadna butelka i tak się u nich nie zmarnuje. Specjalnie na tę okazję krawcowa uszyła dla niej kreację. Z różowego tajskiego jedwabiu. W ułożeniu włosów i zrobieniu makijażu pomogła jej fryzjerka, która przyszła dziś rano. Na szyi ma wisiorek z różowej perły z Thaiti. Dostała go od Kristiana na osiemnastą rocznicę ślubu. Wyprawili z tej okazji przyjęcie w ekskluzywnej restauracji Den Røde Cottage w Klampenborgu, było to jeszcze przed pojawieniem się problemów w fabryce, zanim Kristian zamilkł. Jeśli o nią chodzi, Line jest bardzo zadowolona z efektów swojej pracy. Dała z siebie naprawdę wszystko. Przez cały ostatni tydzień przygotowywała jedzenie w kolorze różowym. A na jedzeniu to ona się zna jak nikt, swoimi wyczynami kulinarnymi potrafi wprawić gości w ekstazę. Doskonale jej wychodzi rozsiewanie wokół siebie aury domowości, dzięki której wszyscy czują się zrelaksowani, bo zaspokoili swoje najgłębsze potrzeby. Ciepło, jedzenie, światło, kontakt – wszystko to wynosi nas ponad poziom barbarzyństwa, czyniąc prawdziwymi ludźmi. Line otwiera okna, wpuszcza do środka więcej światła. Odpowiednio dba o tych, których ma pod swoimi skrzydłami. Stoły dekoruje kwiatami, pamięta o upodobaniach poszczególnych osób, o ich ulubionych potrawach, o ich urodzinach. Zawsze nawiązuje do tego, o czym rozmawiali podczas poprzedniej wizyty. Zna imiona wszystkich dorosłych i dzieci, pamięta, ile mają lat, i zadaje pytania świadczące o zainteresowaniu, ale wie także, kiedy przerwać rozmowę na dany temat. Line nie należy do osób, które nadeptują komuś na odcisk. W jej zachowaniu nie ma nic wystudiowanego, po prostu uważa za zupełnie naturalne, że u niej w domu wszyscy powinni czuć się dobrze.
Line i Kristian stoją na tarasie, skąd witają przybyłych gości. Kiedyś, gdy pojawiali się razem, jaśnieli własnym światłem. Zasze im to mówiono: „Jesteście dobraną parą. Uzupełniacie się nawzajem”. I rzeczywiście – trwali razem, podczas gdy wiele innych par dookoła nie przetrwało próby czasu. Teraz, gdy tutaj stoją, Line nagle przychodzi do głowy, że wróciło trochę z tej dawnej aury, łączącej ich niepowtarzalnej więzi, wrażenia idealnego zgrania. Dzieci są ich wspólną dumą. Największym osiągnięciem ze wszystkich. Line obserwuje całą trójkę stojącą razem z przyjaciółmi obok owocowej kompozycji. Chłopcy mają ciemne włosy jak Kristian, a Sofie jest blondynką tak jak ona. Troje pięknych młodych ludzi pośród wszystkich innych osób zebranych dzisiaj u nich w ogrodzie. Line i Kristian przetrwali razem lata wypełnione troską o fabrykę, wychowywaniem małych dzieci, problemami, bezsennymi nocami, hałasem i chaosem. Cisza jest dużo trudniejsza. Wbija się klinem między nią i Kristiana i nie da się jej zneutralizować kieliszkiem wina czy dobrze przespaną nocą. Ta cisza wysysa z ich domu powietrze. Line nie pozwoli jednak na to, żeby milczenie Kristiana doprowadziło ją do śmierci. Nie rozdzieli ich jeden błędny krok. O tym myśli, kiedy stoi na tarasie i uśmiecha się do gości. Poszczęściło im się z pogodą. Na długim stole pod białym namiotem czeka wykwintny bufet. Późniejszą porą otwarty zostanie także namiot z deserami. Goście będą zanurzali kwaśne owoce na patyczkach w płynnej francuskiej czekoladzie Valrhona, która otoczy je kruchą słodko-gorzką polewą. Potem zgromadzeni wokół czekoladowej fontanny będą powtarzali w rozmowach, że Kristian i Line po raz kolejny tego dokonali, że pod numerem trzynastym zawsze można się spodziewać czegoś absolutnie wyjątkowego.
***
Kristian wygłasza mowę, bowiem zebrani oczekują, że pan domu zabierze głos. Mówi o przepięknej pogodzie podczas babiego lata i o tylu wspaniałych osobach, które przybyły świętować jego urodziny. I o tym, że cudownie jest wyprawiać przyjęcie dla ludzi tak bliskich jemu i Line. Niektórzy przyjechali aż z Francji, z Niemiec, ze Szwecji, z Jutlandii, to niesamowite, że chciało im się wybrać w tak daleką podróż tylko ze względu na niego, wszystko to niewymownie go wzrusza. „Nie zgadzam się z tym, że szampana można pić bez powodu. Szampan sam w sobie jest tym powodem”. Podekscytowani goście kiwają głowami i wznoszą toast razem z gospodarzem. Następnie Kristian chwali talent kulinarny Line, jej umiejętność gromadzenia wokół siebie ludzi. Jej dobre relacje z bóstwami pogody. „Kochanie, zawsze byłaś w czepku urodzona” – mówi i na krótką chwilę kładzie jej dłoń na ramieniu. Wygłosił tę mowę już kiedyś. Line uśmiecha się, mając w duchu nadzieję, że nikt poza nią tego nie zarejestrował. Tyle jest tych wszystkich mów, spotkań towarzyskich, tego parlando, melodyjnego small talku, aż ludzie przestają słuchać. Kristian zawsze mówi to, czego się od niego oczekuje. Nie jest kimś, kto zdecydowałby się na nieprzewidywalne w skutkach działanie albo opowiedział coś oryginalnego. Być może dlatego cieszy się taką sympatią. Ma wprawę w przemawianiu, słowa przychodzą mu łatwo, czasami wręcz zbyt łatwo. Znajome frazy, cytaty, aforyzmy ustawiają się w kolejce. Ma we krwi właściwe akcentowanie i uśmiechy w odpowiednich miejscach. Zdaniem Line jego teatralne pauzy wydają się czasami zbyt wystudiowane. Wygłaszaną mowę należałoby doprawić szczyptą oporu, szorstkości. Potrzeba jej czegoś w rodzaju chrupiącej skórki. Przemówienie nie może być zbyt gładkie. Line próbuje to wyjaśnić mężowi już od lat: „Ostrożnie z tym masłem w cieście! Pamiętaj o tym. Ciasto powinno mieć w sobie coś, w co można się wgryźć”. Kiedyś potrafili się z tego śmiać, ale w ostatnim czasie położenie Line nie pozwala jej na czułą krytykę. Mimo to uważa, że Kristian wygląda dziś na nastawionego do niej nieco przychylniej. Jakby naprawdę mówił to, co myśli. Jakby opuściło go zgorzknienie. Albo po prostu mówi to, co goście chcą usłyszeć. Czy wygłoszona przez niego mowa oznacza, że jest jakiś cień nadziei na rozwianie się czarnych chmur, na złamanie milczenia? Line popełniła błąd, ale liczy na to, że zostanie jej to wybaczone. Szuka wyciągniętej ręki, lecz nie w słowach Kristiana, bo nigdy nie pozwoliłby sobie na nierozważny krok w obecności tylu osób. Będzie w nieskończoność zachowywał pozory, nie dopuszczając do tego, by ktoś z gości poznał prawdę. On nie dąży do pojednania w tym, co mówi, ale w sposobie, w jaki to robi. Line wsłuchuje się w ton jego wypowiedzi. Zachowuje się jak jeden wielki radar nastawiony na śledzenie męża. Odczytuje otaczające go impulsy i pola elektryczne, a potem zaprogramowuje siebie w zależności od odebranych sygnałów. Line szuka szczeliny, w którą mogłaby się wcisnąć.
Ask
Hambros Allé to nie miejsce dla tych, którzy nabywają nieruchomość po raz pierwszy. Cille i Ask mieli dużo szczęścia, że wygrali licytację domu do remontu. Wyliczyli, że akurat uda im się zmieścić w kosztach. Ask dostaje co roku wysoką premię za wyniki, poza tym uważa, że on i Cille są młodzi, mają przed sobą całe życie, więc w nie inwestują. Konsekwentnie realizuje swój plan. Wychodzi z założenia, że właśnie teraz kładą fundament pod swoją przyszłość i że musieli zaryzykować. Wolałby jednak, żeby Cille lepiej się tutaj zaaklimatyzowała.
– Ta ulica jest jak otwarte więzienie – mówi mu pewnego dnia.
Obydwoje siedzą w ogrodzie za żywopłotem z ligustru i obserwują turystów, którzy maszerują ulicą zaopatrzeni w termosy i piwo w puszkach. Ich ramiona pokrywają tatuaże. Chcą na własne oczy zobaczyć dzielnicę bogaczy. Po zakończonym zwiedzaniu rozkładają się na murku przy plaży, aby skonsumować przyniesiony prowiant.
– Jesteś z Amager, a ja z Jutlandii. Siedzimy tutaj co niedziela, żeby mogli się nam przyglądać gapie z Amager i z Jutlandii. Co my tu w ogóle robimy?
Ask, który zaciera ręce z radości, że wreszcie będzie mógł wrzucić steki wołowe na swój własny grill, stojący na jego własnym trawniku przed kupionym na własność domem, nie rozumie, o czym mówi jego żona. Wraz z nabyciem nieruchomości pod numerem siedem przy Hambros Allé jego marzenie w dużym stopniu się spełniło. Główny plan jest o włos od zrealizowania. Ask wspiął się na pierwszy szczebel drabiny, na której szczyt zawsze chciał dojść. Czuje się usatysfakcjonowany. Ale Cille nie ustępuje.
– Panuje tu sztuczny spokój. Jak w parkach dla zwierząt, którym próbuje się nadać autentyczny wygląd, ale zwierzęta są dokarmiane i żyją odseparowane od swoich wrogów. Właśnie tak jest tutaj. Każdy chce być kimś. Istny rezerwat! Kiedy robię zakupy w Netto, brakuje mi widoku grubasa w powyciąganych dresach. Brakuje mi odrobiny brudu. Pijaków, ludzi zbierających butelki, bezdomnych. Życie nie jest tak idealne! Ci wszyscy piękni jasnowłosi ludzie sami o tym nie wiedzą, nie mają pojęcia, że żyją uwięzieni w tym doskonałym świecie. Niczym blondynki w klatce!
Cille zaciska dłonie i szarpie za wyimaginowane pręty krat. Trochę się podśmiewa z tych nagłych wynurzeń. Ask nie widzi w tym nic śmiesznego. Żona pobudziła niepokój, który się w nim zalągł, kiedy podpisali umowę kupna. Na rynku nieruchomości zaczyna następować zmiana. Do Aska docierają pojedyncze historie o cięciach, zwolnieniach, licytacjach, ludziach, których nie stać na mieszkanie we własnych domach ani na wyprowadzenie się z nich. Niewypłacalność techniczna. Aż przechodzą go ciarki. Może jednak powinni byli trochę zaczekać. Tak długo się do tego przymierzał, zaplanował wszystko co do najmniejszego szczegółu… Czyżby na sam koniec stracił głowę? Gdy szansa nareszcie się pojawiła, może dał się zaślepić? Za wszelką cenę chciał wejść na rynek nieruchomości i korzystać z jego wzrostu. Udało mu się przekonać bank, ale może jego argumenty brzmiały zbyt przekonująco, żeby mogły być prawdziwe? Czyżby wszedł go gry zbyt szybko, zbyt późno, a może zapłacił zbyt wysoką cenę? Posunął się za daleko? Czy to naprawdę możliwe, że Ask się przeliczył, popełnił błąd?
– Oni? – podchwytuje. – Pamiętaj, że teraz też tu mieszkamy. Sama siedzisz w tej klatce, moja droga, w klatce długu. Nie, Cille. Jesteśmy tutaj i mam nadzieję, że tak pozostanie przez wiele, wiele lat. Nareszcie tu jesteśmy. – Podczas gestykulowania uderza knykciami o metalowy grill w kształcie kuli. – Ożeż ku…!
Kristian
Niektórzy sąsiedzi uważają dobudówki wzniesione przez Mogensa Mogensena za tak odstręczający element, zaburzający rytm i estetykę ulicy, że aż zorganizowali w tej sprawie spotkanie, a nawet przesłali wspólną skargę do urzędu gminy Gentofte. „Ten facet nie może tak po prostu zepsuć wyjątkowego piękna nadmorskich terenów, nie mówiąc o tym, jaką szkodę wyrządza wizerunkowi naszej ulicy. Zupełnie jakby mieszkał w Las Vegas albo był arabskim szejkiem. Na Boga, to jest Hambros Allé! Mieszkanie tutaj zobowiązuje”. Kristian cierpliwie wysłuchał wzburzonej kobiety, która zadzwoniła do niego kilka dni temu. Na szczęście dość gładko udało mu się jej pozbyć. Sam nie jest w stanie podniecać się poczynaniami speca od reklamy. Wystarczająco pochłaniają go jego własne problemy, choć, rzecz jasna, ulica dzieciństwa i reprezentowane przez nią tradycje napawają go dumą. Zamieszkujący tu członkowie starych szanowanych rodzin prowadzili handel, tworzyli i zamykali przedsiębiorstwa, przekazywali je w spadku kolejnym pokoleniom. Dbali też o swoje kontakty, niekiedy zataczające kręgi sięgające europejskiej szlachty i rodzin królewskich. Tutaj przyszedł na świat Arnold Mærsk Mc-Kinney Møller, tutaj złożył z papieru swój pierwszy statek, tutaj pił herbatę w ogrodzie z Emmą Marie z czwartej klasy Liceum Øregård. Ten, kto zjawia się tu ze swoimi marmurowymi lwami, sam się prosi o kłopoty. Na tej ulicy nie parkuje się sportowych samochodów na chodniku, gdy dopiero co wybudowało się garaż dla trzech pojazdów. Prawdziwie bogaci nie obnoszą się ze swoimi pieniędzmi. Nie obnoszą się, panie Mogensen od reklamy! Na Hambros Allé nikt nie łamie panujących reguł tylko dlatego, że trochę się dorobił. Kristian zna historię tej ulicy i swoją własną. Wie, że nie wypadł sroce spod ogona, i jest świadomy ciężaru spoczywającego mu na ramionach. Zna oczekiwania względem swojej osoby. Jego obowiązek stanowi zarządzanie własnymi przywilejami w taki sposób, aby zapewnić następnemu pokoleniu te same profity, które sam otrzymał, najlepiej z narastającymi odsetkami. On i Line przejęli dom po jego rodzicach, kiedy urodziły im się dzieci. Uznano, że młodzi powinni mieszkać na odpowiednim poziomie. Ole i Gunvor byli gotowi do wkroczenia w kolejną fazę życia i przeprowadzili się do mniejszego domu na wybrzeżu, położonego trochę dalej na północ. Kristian i Line rozpoczęli wspólne życie na Hambros Allé, tutaj założyli rodzinę i poszerzyli swój krąg znajomych, w którym znalazła się większość wpływowych kopenhaskich rodzin. Przeżyli w tym miejscu czasy świetności, które, jak im się zdawało, będą trwać wiecznie, bo niby dlaczego nie? Co złego mogło się zdarzyć, co mogło ich rozdzielić? Kiedyś pod numerem trzynastym działo się dobrze. Kristian cieszył się na powrót do domu, gdzie panował idealny porządek, a na stole zawsze czekała wykwintna kolacja przygotowana przez Line. Kiedyś życie w białej willi za bukowym żywopłotem wydawało się proste.
***