Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Uniesienie, czwarta i ostatnia powieść z cyklu "Upadli", to powieść Lauren Kate, na którą czekał świat.
Niebo jest ciemne od skrzydeł...
Niczym piasek w klepsydrze, Luce i Danielowi ucieka czas. Aby powstrzymać Lucyfera przed wymazaniem przeszłości, muszą odnaleźć miejsce, w którym aniołowie upadli na Ziemię.
Za nimi podążają mroczne siły, a Daniel nie wie, czy uda mu się to przetrwać – przeżyć jedynie po to, by znów raz za razem ją tracić. Razem jednak muszą wziąć udział w epickiej bitwie, która skończy się martwymi ciałami... i anielskim pyłem. Jej skutkiem są wielkie ofiary i złamane serca.
A Luce nagle wie, co musi się wydarzyć. Ponieważ jej przeznaczeniem było życie z kimś innym niż Daniel. Ich przekleństwo zawsze dotyczyło tylko jej – i miłości, którą odrzuciła. Wybór, jakiego teraz dokonuje, jest jedynym, który się liczy. Kto zwycięży w walce o Luce?
Oszałamiające zakończenie serii „Upadli”. Niebiosa nie mogą dłużej czekać.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 412
Spis treści
Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Motto
Prolog
Jeden
Dwa
Trzy
Cztery
Pięć
Sześć
Siedem
Osiem
Dziewięć
Dziesięć
Jedenaście
Dwanaście
Trzynaście
Czternaście
Piętnaście
Szesnaście
Siedemnaście
Osiemnaście
Dziewiętnaście
Siedemnaście lat później
Dwadzieścia
Epilog
Tytuł oryginału:Rapture
Copyright © 2012 by Tinder Books, LLC and Lauren Kate
Copyright for the Polish translation © 2012 by Wydawnictwo MAG
Redakcja: Urszula Okrzeja
Korekta: Magdalena Górnicka
Ilustracja na okładce: Fernanda Brussi Gonçalaves
Opracowanie graficzne okładki: Angela Carlino
Skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń
Konwersja do formatu epub: [email protected]
ISBN 978-83-7480-282-6
Wydanie II
Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa
Ku upadkowi każda inna rzecz się chyli, A tylko miłość nasza nie zanika...
∗
JOHN DONNE Rocznica*
* John Donne, Wiersze wybrane, tłum. Stanisław Barańczak, Wydawnictwo Literackie 1984, s.37.
Na początku była cisza...
W przestrzeni między Niebiosami a Upadkiem, głęboko w niepojętych przestrzeniach, nadeszła chwila, kiedy wspaniała melodia Niebios zniknęła, a zastąpiła ją cisza tak głęboka, że dusza Daniela nasłuchiwała każdego odgłosu.
Później nadeszło uczucie spadania – upadku, którego nawet jego skrzydła nie umiały powstrzymać, jakby Tron obciążył je księżycami. Z trudem nimi poruszał, a nawet kiedy udało mu się to zrobić, nie wywierało to żadnego wpływu na jego upadek.
Gdzie się kierował? Przed nim i za nim nie było nic. Nic nie było na górze i nic na dole. Jedynie gęsta ciemność i niewyraźny zarys tego, co pozostało z duszy Daniela.
Pod nieobecność dźwięku władzę przejęła wyobraźnia. Wypełniała jego głowę czymś wykraczającym poza dźwięk, czymś nieuniknionym – dręczącymi słowami przekleństwa Luce.
„Umrze... Nigdy nie osiągnie dojrzałości, będzie umierać raz za razem dokładnie w tej chwili, kiedy przypomni sobie twój wybór.
Abyście nigdy nie byli naprawdę razem”.
Takie było ohydne przekleństwo Lucyfera, jego pełne goryczy uzupełnienie wyroku, który Tron wydał na Niebiańskich Błoniach. Teraz po jego ukochaną przychodziła śmierć. Czy Daniel mógł to powstrzymać? Czy umiałby w ogóle ją rozpoznać?
Co bowiem anioł wiedział o śmierci? Daniel widywał, jak przychodzi w pokoju po jednego z tych nowych śmiertelnych zwanych ludźmi, lecz aniołów śmierć nie dotyczyła.
Śmierć i dojrzałość – dwie wartości, absolutne Przekleństwa Lucyfera. Dla Daniela żadna nie miała znaczenia. Wiedział jedynie, że oddzielenie od Lucindy było karą, której nie mógł znieść. Musieli być razem.
– Lucindo! – wykrzyknął.
Jego dusza powinna poczuć ciepło na samą myśl o niej, lecz on czuł jedynie bolesną pustkę, obfitość tego, czego nie było.
Powinien wszędzie wokół siebie wyczuwać swoich braci – tych wszystkich, którzy wybrali źle albo za późno – którzy nie dokonali żadnego wyboru, ale zostali wygnani za niezdecydowanie. Wiedział, że tak naprawdę nie jest sam – tak wielu z nich poleciało w dół, kiedy chmuroziemia pod ich stopami otworzyła się w pustkę.
Ale nie widział ani nie wyczuwał nikogo innego.
Przed tą chwilą nigdy nie był sam. Teraz czuł się jak ostatni anioł we wszystkich światach.
Nie myśl tak. Zatracisz się.
Próbował się trzymać... Lucinda, Apel, Lucinda, wybór... ale w miarę, jak spadał, wszystko było coraz trudniej zapamiętać. Na przykład, jakie były ostatnie słowa Tronu, które usłyszał...
„Bramy Niebios...”.
„Bramy Niebios są...”.
Nie pamiętał, co było dalej, jedynie z trudem przypominał sobie, jak wielkie światło zamigotało, Błonia wypełnił podmuch ostrego zimna, a drzewa w Ogrodzie wpadały na siebie, wzbudzając fale potężnego zakłócenia, które wyczuwał cały kosmos, tsunami chmuroziemi, które oślepiało anioły i pozbawiało je chwały. Było coś jeszcze, coś tuż przed unicestwieniem Błoni, coś jak...
Rozdwojenie.
Zuchwały, świetlisty anioł wzniósł się w górę podczas Apelu – powiedział, że jest Danielem powracającym z przyszłości. W jego oczach był smutek, który wydawał się taki... stary. Czy ten anioł – ta wersja duszy Daniela – bardzo cierpiał?
A Lucinda?
Daniela wypełniła wściekłość. Odnajdzie Lucyfera, anioła, który żył w ślepym zaułku wszystkich idei. Daniel nie obawiał się zdrajcy, będącego niegdyś Gwiazdą Zaranną. Gdziekolwiek, kiedykolwiek dotrą do krańca tej nicości, Daniel miał zamiar się zemścić. Ale najpierw musiał odnaleźć Lucindę, gdyż bez niej nic się nie liczyło. Bez jej miłości nic nie było możliwe.
Ich miłość sprawiała, że wybór między Lucyferem a Tronem był nie do pomyślenia. Jedyną stroną, jaką kiedykolwiek mógł wybrać, była ona. Daniel wiedział, że musi zapłacić za ten wybór, ale jeszcze nie rozumiał kształtu, jaki przybrała jego kara. Wiedział jedynie, że zniknęła z miejsca, do którego przynależała – u jego boku.
Daniela nagle przeszył ostry i brutalny ból rozdzielenia od bratniej duszy. Jęknął, z zaćmionym umysłem, i nagle, co napełniło go przerażeniem, nie pamiętał już dlaczego.
Spadał dalej, w dół, przez coraz gęstszą ciemność.
Nie widział już, nie czuł i nie umiał sobie przypomnieć, jak się tu znalazł, nigdzie, pędząc przez nicość – dokąd? Jak długo?
Jego pamięć zamigotała i zaczęła gasnąć. Coraz trudniej było mu przypomnieć sobie te słowa wypowiedziane przez anioła na białych błoniach, który wyglądał zupełnie jak...
Kogo przypominał ten anioł? I co takiego powiedział, co było takie ważne?
Daniel nie wiedział, nic już nie wiedział.
Jedynie to, że spadał przez niekończącą się pustkę.
Wypełniało go pragnienie, by odnaleźć coś... kogoś.
Pragnienie, by znów poczuć się całością.
Lecz tu była jedynie ciemność w ciemności...
Cisza zagłuszająca jego myśli...
Nicość, która była wszystkim.
Daniel upadł.
– Dzień dobry.
Ciepła dłoń musnęła twarz Luce i wsunęła kosmyk jej włosów za ucho.
Przetoczywszy się na bok, ziewnęła i otworzyła oczy. Spała głęboko i śniła o Danielu.
– Och – westchnęła i dotknęła policzka. Oto i był.
Daniel siedział obok niej. Miał na sobie czarny sweter i tę samą czerwoną chustkę, którą widziała na jego szyi pierwszego dnia w Sword & Cross. Wyglądał lepiej niż sen.
Jego ciężar sprawił, że posłanie nieco się zapadło. Luce podciągnęła nogi, żeby przytulić się do niego.
– Nie jesteś snem – powiedziała.
Oczy Daniela były bardziej zaczerwienione niż zwykle, ale wciąż płonęły czystym fioletem, kiedy jego spojrzenie spoczęło na twarzy Luce i wpatrywał się w jej rysy, jakby widział ją po raz pierwszy. Pochylił się i przycisnął wargi do jej ust.
Luce wtuliła się w niego, objęła go ramionami za szyję i z radością odwzajemniła pocałunek. Nie przejmowała się niemytymi zębami, rozczochranymi po całej nocy włosami. Nie obchodziło jej nic poza pocałunkiem. Byli razem i żadne nie mogło przestać się uśmiechać.
I wtedy wszystko do niej powróciło.
Ostre jak brzytwa szpony i zamglone czerwone oczy. Duszący smród śmierci i zgnilizny. Wszędzie ciemność, tak pełna zagłady, że sprawiała, iż światło, miłość i wszystko, co dobre na świecie, zdawało się zmęczone, zniszczone i martwe.
To, że Lucyfer kiedyś dla niej coś znaczył – Bill, wredny kamienny gargulec, którego uznawała za swojego przyjaciela – wydawało się niemożliwe. Dopuściła go zbyt blisko do siebie, a teraz, ponieważ nie zrobiła tego, czego sobie życzył – zdecydowała, że nie zabije swojej duszy w starożytnym Egipcie – postanowił wytrzeć tablicę.
Zagiąć czas i wymazać wszystko od Upadku.
Każde życie, każda miłość, każda chwila, której kiedykolwiek doświadczyła ludzka i anielska dusza, zostaną zwinięte w kulkę i wyrzucone zgodnie z kaprysem Lucyfera, jakby wszechświat był grą planszową, a on marudnym dzieciakiem rezygnującym z gry, gdy zaczął przegrywać. Luce jednak nie miała pojęcia, co chciał wygrać.
Zrobiło jej się gorąco, kiedy przypomniała sobie jego gniew. Chciał, żeby go zobaczyła, żeby drżała w jego dłoni, kiedy zabrał ją z powrotem do czasu Upadku. Chciał jej pokazać, że dla niego to sprawa osobista.
Później odrzucił ją na bok, zarzucając Głosiciela jak sieć, by pochwycić wszystkie anioły, które spadły z Niebios.
W chwili, kiedy Daniel pochwycił ją w tym gwieździstym niemiejscu, Lucyfer zniknął i sprawił, że Upadek znów się rozpoczął. Był tam teraz ze spadającymi aniołami, w swoim wcześniejszym wcieleniu. Podobnie jak cała reszta, Lucyfer spadał w bezsilnej izolacji – razem z braćmi, ale oddzielony od nich, razem, lecz samotny. Przed tysiącleciami upadek aniołów z Niebios na ziemię zajął dziewięć śmiertelnych dni. Ponieważ drugi Upadek Lucyfera miał podążać tym samym śladem, Daniel i pozostali mieli jedynie dziewięć dni, by go powstrzymać.
A gdyby im się to nie udało, w chwili, kiedy Lucyfer i jego Głosiciel pełen aniołów upadną na ziemię, czas dostanie czkawki, która odbije się echem aż do pierwotnego Upadku i wszystko zacznie się od nowa. Jakby te siedem tysięcy lat między tamtą chwilą a teraźniejszością nigdy się nie wydarzyło.
Jakby Luce nie zaczęła w końcu pojmować przekleństwa, rozumieć, gdzie w tym wszystkim było jej miejsce, poznawać, kim była i kim mogła się stać.
Historia i przyszłość świata znalazły się w niebezpieczeństwie – chyba że Luce, siódemce aniołów i dwójce Nefilim uda się powstrzymać Lucyfera. Zostało dziesięć dni i nie mieli najmniejszego pojęcia, od czego zacząć.
Poprzedniego wieczoru Luce była tak zmęczona, że nie pamiętała, jak położyła się na tym posłaniu i owinęła cienkim niebieskim kocem. Między krokwiami niewielkiej chatki były pajęczyny, na składanym stoliku stały kubki z niedopitą gorącą czekoladą, którą Gabbe wczoraj zrobiła dla wszystkich. Ale Luce miała wrażenie, że to sen. Lot z Głosiciela na tę niewielką wysepkę niedaleko Tybee, to bezpieczne schronienie aniołów, przyćmił jej wyczerpanie.
Zasnęła, kiedy inni jeszcze rozmawiali, pozwoliła, by głos Daniela ukołysał ją do snu. Teraz w chatce panowała cisza, a przez okno za plecami Daniela widziała szarzejące niebo. Nadchodził świt.
Wyciągnęła rękę, by dotknąć jego policzka. Odwrócił głowę i pocałował wnętrze jej dłoni. Luce zacisnęła powieki, żeby nie płakać. Dlaczego, po tym wszystkim, co przeszli, musieli najpierw pokonać diabła, by mogli swobodnie dzielić swoją miłość?
– Danielu. – Od strony wejścia do chatki dobiegł głos Rolanda. Trzymał ręce w kieszeniach marynarskiej kurtki, a jego dredy zakrywała szara wełniana czapka narciarska. Posłał Luce zmęczony uśmiech. – Już czas.
– Czas na co? – Luce wsparła się na łokciach. – Wyruszamy? Już? Chciałam pożegnać się z rodzicami. Pewnie są spanikowani.
– Pomyślałem, że zabiorę cię do ich domu – powiedział Daniel – żeby się pożegnać.
– Ale jak mam wyjaśnić zniknięcie po obiedzie z okazji Święta Dziękczynienia?
Pamiętała słowa Daniela z poprzedniego wieczoru. Choć wydawało się, że w Głosicielach spędzili całą wieczność, w rzeczywistości minęło tylko kilka godzin.
Jednakże dla Harry’ego i Doreen Price kilka godzin nieobecności córki było wiecznością.
Daniel i Roland popatrzyli po sobie.
– Zajęliśmy się tym – powiedział Roland, podając Danielowi kluczyki do samochodu.
– Jak się tym zajęliście? – spytała Luce. – Tato kiedyś zadzwonił na policję, kiedy pół godziny spóźniłam się ze szkoły...
– Nie martw się, dzieciaku – powiedział Roland. – Zapewniliśmy ci przykrywkę. Musisz się tylko szybko przebrać. – Wskazał na plecak leżący na bujanym fotelu przy drzwiach. – Gabbe przyniosła twoje rzeczy.
– Dzięki, no – powiedziała zdezorientowana.
Gdzie była Gabbe? Gdzie była reszta? Wieczorem chatka była zapchana, robiła wrażenie wręcz przytulnej, wypełniona blaskiem anielskich skrzydeł i aromatem gorącej czekolady i cynamonu. Wspomnienie tej przytulności, połączone z obietnicą pożegnania z rodzicami bez wiedzy, dokąd się wybiera, sprawiło, że ten poranek wydawał się pusty.
Drewniana podłoga była szorstka pod jej stopami. Spoglądając w dół, zorientowała się, że wciąż ma na sobie wąską sukienkę z białego płótna, którą nosiła w Egipcie, w ostatnim życiu odwiedzonym przez Głosicieli. Bill kazał jej ją włożyć.
Nie, nie Bill. Lucyfer. Spoglądał na nią z aprobatą, kiedy zatknęła za pasek gwiezdną strzałę, rozważając radę, której jej udzielił.
Nigdy, nigdy, nigdy. Luce miała po co żyć.
W starym zielonym plecaku, który zabierała na wakacyjne obozy, Luce znalazła swoją ulubioną piżamę – flanelową, w czerwono-białe paski – starannie złożoną, a do tego parę białych kapci.
– Ale jest ranek – powiedziała. – Po co mi piżama?
Daniel i Roland znów spojrzeli po sobie, ale tym razem z trudem powstrzymywali śmiech.
– Zaufaj nam – powiedział Roland.
Malutka wysepka w pobliżu Tybee znajdowała się niecałe dwa kilometry od wybrzeża na wysokości Savannah. Roland obiecywał, że po drugiej stronie czeka na nich samochód.
Daniel ukrył skrzydła, ale musiał wyczuć, że Luce spogląda na miejsce, w którym wysuwały się z jego ramion.
– Kiedy wszystko będzie gotowe, polecimy, gdziekolwiek musimy, żeby powstrzymać Lucyfera. Do tego czasu lepiej nie zwracać na siebie uwagi.
– W porządku – powiedziała Luce.
– To co, wyścig na drugą stronę?
Jej oddech parował w chłodnym powietrzu.
– Wiesz, że bym cię pokonała.
– To prawda. – Objął ją w pasie. – Może w takim razie lepiej popłyńmy łódką. Nie zrani to mojej sławnej dumy.
Patrzyła, jak odcumowuje niewielką metalową łódź wiosłową od pochylni. Miękkie światło padające na wodę kazało jej wrócić myślą do dnia, kiedy ścigali się na ukrytym jeziorze w Sword & Cross. Jego skóra lśniła, kiedy wciągnęli się na płaską skałę pośrodku jeziora, żeby złapać oddech, a później leżeli na ogrzanym przez słońce kamieniu, pozwalając, by upał osuszył ich ciała. Wtedy prawie nie znała Daniela – nie wiedziała, że był aniołem – ale już była w nim szaleńczo zakochana.
– Pływaliśmy razem w moim życiu na Tahiti, prawda? – spytała, zaskoczona, że przypomniała sobie inny czas, kiedy widziała, jak we włosach Daniela połyskują krople wody.
Daniel wpatrywał się w nią i widziała, jak wiele dla niego znaczy, że w końcu może się z nią podzielić niektórymi wspomnieniami z ich przeszłości. Wydawał się tak poruszony, że niemal bliski łez.
Miast tego pocałował ją łagodnie w czoło i powiedział:
– Wtedy też zawsze ze mną wygrywałaś, Lulu.
Nie rozmawiali wiele, kiedy Daniel wiosłował. Luce wystarczyło, że może patrzeć, jak jego mięśnie napinają się i naprężają za każdym razem, kiedy unosi wiosła, słuchać, jak wiosła przecinają zimną wodę, i wdychać słony aromat oceanu. Słońce wschodziło nad jej ramionami, ogrzewając kark, ale kiedy zbliżyli się do lądu, zobaczyła coś, co natychmiast przeszyło ją dreszczem.
Od razu rozpoznała taurusa rocznik 1993.
– Co się stało? – Daniel zauważył napiętą sylwetkę Luce w chwili, kiedy łódka przybiła do brzegu. – Och. To.
Wydawał się zupełnie nieporuszony, kiedy wyskoczył z łódki i wyciągnął rękę do Luce. Ziemia była wilgotna i pachnąca. Przypominała Luce czasy dzieciństwa, kiedy jesienią biegała po lasach Georgii, rozkoszując się zapowiedzią psot i przygód.
– To nie tak, jak myślisz – powiedział Daniel. – Kiedy Sophia uciekła ze Sword & Cross, po tym, jak...
Luce czekała, krzywiąc się i mając nadzieję, że Daniel nie powie: „po tym jak zabiła Penn”.
– Po tym, jak dowiedzieliśmy się, kim naprawdę była, anioły skonfiskowały jej samochód. – Spochmurniał. – Jest nam winna przynajmniej tyle.
Luce przypomniała sobie pobladłą twarz Penn, odpływające z niej życie.
– Gdzie jest teraz Sophia?
Daniel pokręcił głową.
– Nie wiem. Niestety, pewnie wkrótce się dowiemy. Mam przeczucie, że znajdzie sposób, żeby wślizgnąć się w nasze plany. – Wyjął kluczyki z kieszeni, wsunął jeden do zamka od strony pasażera. – Ale tym się w tej chwili nie musisz przejmować.
Luce osunęła się na pokryte szarą tkaniną siedzenie i spojrzała na niego.
– To czym się powinnam w tej chwili przejmować?
Daniel przekręcił kluczyk i samochód zapalił. Kiedy po raz ostatni siedziała na tym siedzeniu, przejmowała się, że jest z nim sam na sam. To było tamtego wieczoru, kiedy pocałowali się po raz pierwszy... a w każdym razie tak wtedy sądziła. Luce siłowała się z klamrą pasa bezpieczeństwa, kiedy poczuła palce Daniela na swojej dłoni.
– Pamiętaj – powiedział cicho, sięgając do klamry i przez dłuższą chwilę nie cofając dłoni. – Trzeba wiedzieć, jak to zrobić.
Pocałował ją w policzek, po czym wrzucił wsteczny i wyjechał z mokrego lasu na wąską jednojezdniową asfaltową szosę. Byli samotni na drodze.
– Danielu? – powtórzyła Luce – Czym jeszcze powinnam się przejmować?
Spojrzał na piżamę Luce.
– Jak dobrze umiesz udawać chorą?
∗
Biały taurus stał na jałowym biegu w uliczce za domem jej rodziców, kiedy Luce prześlizgnęła się obok trzech różaneczników rosnących za oknem jej pokoju. Latem z czarnej ziemi wyrastały pędy pomidorów, lecz zimą ogródek z boku budynku wydawał się pusty, ponury i wcale nie przypominał domu. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz stała w tym miejscu. Miała doświadczenie w wykradaniu się z trzech różnych szkół z internatem, ale nigdy z domu rodziców. Teraz miała się wślizgnąć do środka, a nie wiedziała, jak otworzyć okno. Luce rozejrzała się dookoła po sennej okolicy, spojrzała na poranną gazetę leżącą w zaparowanym plastikowym woreczku na brzegu trawnika, na stary, pozbawiony siatki kosz do koszykówki na podjeździe domu Johnsonów po drugiej stronie ulicy. Nic się nie zmieniło, poza samą Luce. Czy jeśli Bill osiągnie swój cel, ta okolica też zniknie?
Po raz ostatni pomachała Danielowi, który obserwował ją z samochodu, odetchnęła głęboko i podważyła kciukami krawędź dolnej szyby, odrywając ją od łuszczącej się niebieskiej farby, którą pomalowano parapet.
Okno się uniosło. Ktoś w środku już wcześniej otworzył moskitierę. Luce zawahała się, oszołomiona, kiedy białe muślinowe firanki rozsunęły się, a w otworze ukazała się częściowo blond, częściowo czarna głowa Molly Zane, niegdyś jej śmiertelnego wroga.
– Cześć, Klops.
Luce najeżyła się, słysząc przezwisko, które nadano jej w Sword & Cross. To mieli na myśli Daniel i Roland, kiedy powiedzieli, że zajęli się sprawami w domu?
– Co tu robisz, Molly?
– Chodź. Nie ugryzę cię.
Molly wyciągnęła rękę. Jej paznokcie pokrywał popękany szmaragdowy lakier.
Luce wsunęła dłoń w rękę Molly, pochyliła się i ostrożnie weszła przez okno.
Jej sypialnia wydawała się mała i niemodna, jak kapsuła czasu Luce z dalekiej przeszłości. Z tyłu drzwi wisiał oprawiony w ramki plakat przedstawiający wieżę Eiffla, a na ścianie korkowa tablica z medalami, które zdobyła jej drużyna pływacka z podstawówki w Thuderbolt. Natomiast tam, pod zielono-żółtą kołdrą w hawajski wzór leżała jej najlepsza przyjaciółka Callie.
Callie wylazła spod kołdry, obiegła łóżko i rzuciła się Luce na szyję.
– Powtarzali mi, że nic ci nie będzie, ale w taki charakterystyczny sposób „kłamiemy, my też jesteśmy śmiertelnie przerażeni, ale tobie nic nie powiemy”. Masz w ogóle pojęcie, jakie to było dziwaczne? Jakbyś po prostu zniknęła z powierzchni ziemi...
Luce uścisnęła ją mocno. Zdaniem Callie, Luce zniknęła poprzedniego wieczoru.
– Dobra, dziewczyny – warknęła Molly, odciągając Luce od Callie – możecie się ekscytować później. Nie spędziłam całej nocy w twoim łóżku z tą tanią poliestrową peruką na głowie, udając Luce cierpiącą na grypę żołądkową, żebyście teraz wszystko popsuły. – Przewróciła oczami. – Amatorki.
– Zaraz zaraz. Co zrobiłaś? – spytała Luce.
– Po tym, jak... zniknęłaś – powiedziała zdyszanym głosem Callie – wiedzieliśmy, że nigdy nie wyjaśnimy tego twoim rodzicom. To znaczy, ja sama przecież z trudem to pojmowałam, choć widziałam wszystko na własne oczy. Kiedy Gabbe uporządkowała podwórko, powiedziałam twoim rodzicom, że się pochorowałaś i poszłaś się położyć, a Molly udawała, że jest tobą i...
– Całe szczęście, znalazłam to w twojej szafie. – Molly uniosła na jednym palcu perukę o krótkich, falujących czarnych włosach. – Wspomnienie po Halloween?
– Wonder Woman. – Luce skrzywiła się, nie po raz pierwszy żałując tego przebrania z okresu późnej podstawówki.
– Cóż, zadziałało.
Dziwnie się czuła, widząc, jak Molly – która niegdyś stanęła po stronie Lucyfera – jej pomaga. Ale nawet Molly, podobnie jak Cam i Roland, nie chciała znów upaść. I oto były w jednej drużynie, przypadkowe towarzyszki.
– Kryłaś mnie? Nie wiem, co powiedzieć. Dziękuję.
– Nieważne. – Molly wskazała głową na Callie, zbywając wdzięczność Luce. – To ona jest prawdziwą diablicą o srebrnym języku. Jej podziękuj. – Wystawiła jedną nogę przez otwarte okno, odwróciła się i powiedziała: – Myślicie, że sobie teraz poradzicie? Ja mam bardzo ważne spotkanie na szczycie, nad goframi.
Luce uniosła kciuk w stronę Molly i padła na łóżko.
– Och, Luce – wyszeptała Callie. – Kiedy odeszłaś, całe podwórko pokrywał szary pył. A ta blondyna, Gabbe, machnęła ręką i sprawiła, że zniknął. Potem powiedziałyśmy, że się pochorowałaś, że wszyscy pozostali już sobie pojechali, i zaczęłyśmy zmywać naczynia z twoimi rodzicami. Z początku myślałam, że ta Molly jest trochę straszna, ale nawet jest w porządku. – Zmrużyła oczy. – Ale gdzie się podziewałaś? Co się z tobą stało? Naprawdę mnie przestraszyłaś, Luce.
– Nawet nie wiem, od czego zacząć.
Rozległo się pukanie do drzwi, a po nim znajome skrzypienie otwierających się drzwi sypialni.
Matka Luce stała w korytarzu, rozczochrane po nocy włosy spięła klamrą. Jej twarz nawet pozbawiona makijażu była ładna. Trzymała w rękach wiklinową tacę, a na niej dwie szklanki soku pomarańczowego, dwa talerze z posmarowanymi masłem tostami i pudełko z tabletkami Alka Seltzer.
– Widzę, że ktoś czuje się lepiej.
Luce zaczekała, aż matka odstawi tacę na stolik nocny. Wtedy objęła ją rękami w pasie i zatopiła twarz w różowym szlafroku frotté. W oczach miała łzy. Pociągnęła nosem.
– Moja córeczka – powiedziała matka, macając czoło i policzki Luce, by sprawdzić jej gorączkę. Choć od lat nie mówiła do niej tym cichym, słodkim głosem, tak miło było go znów usłyszeć.
– Kocham cię, mamo.
– Nie mów mi, że jest zbyt chora na Czarny Piątek.
W drzwiach pojawił się ojciec Luce, w ręku trzymał zieloną plastikową konewkę. Uśmiechał się, ale za pozbawionymi oprawek szkłami okularów oczy pana Price’a wydawały się zatroskane.
– Czuję się lepiej – powiedziała Luce. – Ale...
– Och, Harry – wtrąciła matka. – Wiesz, że mieliśmy ją tylko na jeden dzień. Musi wracać do szkoły. – Odwróciła się do Luce. – Daniel dzwonił jakiś czas temu, kochanie. Powiedział, że może po ciebie przyjechać i zabrać cię do Sword & Cross. Powiedziałam, że oczywiście ja i ojciec z przyjemnością byśmy to zrobili, ale...
– Nie – powiedziała Luce pośpiesznie, przypominając sobie plan, który Daniel przedstawił jej w samochodzie. – Nawet jeśli ja nie mogę, wy i tak musicie zrobić zakupy w Czarny Piątek. To nasza rodzinna tradycja.
Zgodzili się, że Luce powinna pojechać z Danielem, a rodzice odwiozą Callie na lotnisko. Kiedy dziewczęta jadły, rodzice Luce siedzieli na brzegu łóżka i rozmawiali o Święcie Dziękczynienia („Gabbe wypolerowała całą porcelanę, prawdziwy z niej anioł”). Gdy przeszli do specjalnych promocji z okazji Czarnego Piątku, które ich interesowały („Twój ojciec myśli tylko o narzędziach”), Luce zorientowała się, że nie powiedziała ani słowa poza pozbawionymi znaczenia wypełniaczami w rodzaju „No tak” i „Serio?”.
Gdy rodzice w końcu wstali, żeby zabrać talerze do kuchni, a Callie zaczęła się pakować, Luce weszła do łazienki i zamknęła za sobą drzwi.
Była sama, miała wrażenie, że po raz pierwszy od miliona lat. Usiadła na taborecie i spojrzała w lustro.
Była sobą, ale inną. Owszem, z lustra patrzyła na nią Lucinda Price. Ale także...
W jej pełnych wargach była Layla, w falach gęstych włosów Lulu, w blasku orzechowych oczu Lu Xin, w ich migotaniu Lucia. Nie była sama. Może już nigdy nie będzie sama. Z lustra patrzyło na nią każde wcielenie Lucindy i zastanawiało się: „Co się z nami stanie? Co z naszą historią i naszą miłością?”.
Wzięła prysznic i włożyła czyste dżinsy, czarne buty do konnej jazdy i długi biały sweter. Usiadła na walizce Callie, kiedy jej przyjaciółka usiłowała ją domknąć. Cisza między nimi była bolesna.
– Jesteś moją najlepszą przyjaciółką, Callie – powiedziała w końcu Luce. – Przechodzę przez coś, czego nie rozumiem. Tu nie chodzi o ciebie. Przykro mi, że nie wiem, jak to dokładniej opisać, ale tęskniłam za tobą. Tak bardzo.
Callie zesztywniała.
– Kiedyś mówiłaś mi wszystko.
Spojrzenia, jakie sobie posłały, świadczyły, że wiedzą, że to już jest niemożliwe.
Na dworze trzasnęły drzwi samochodu.
Luce patrzyła przez żaluzje, jak Daniel idzie ścieżką do drzwi domu jej rodziców. Choć minęła niecała godzina od kiedy ją zostawił, poczuła, jak na jego widok serce bije jej szybciej, a na policzkach pojawia się rumieniec. Szedł powoli, jakby się unosił, końce jego czerwonej chustki falowały się na wietrze.
Rodzice Luce czekali razem z nimi w przedpokoju. Długo ściskała ich wszystkich – najpierw ojca, później matkę, na końcu Callie, która objęła ją mocno i szybko szepnęła:
– To, co widziałam wczoraj... ciebie wchodzącą w ten cień... to było piękne. Chciałam, żebyś to wiedziała.
Luce poczuła, że znów pieką ją oczy. Ścisnęła Callie i odpowiedziała:
– Dziękuję.
Później ruszyła ścieżką w stronę objęć Daniela i tego, co miało nadejść.
∗
– A oto i jesteście, gołąbki, robiąc to, co zawsze robią gołąbki – zanuciła Arriane, wystawiając głowę zza długiego regału.
Siedziała ze skrzyżowanymi nogami na drewnianym krześle, żonglując kilkoma szmacianymi piłeczkami. Miała na sobie ogrodniczki i wojskowe buty, a ciemne włosy zaplotła w warkoczyki.
Luce nie uszczęśliwił powrót do biblioteki Sword & Cross. Została odnowiona po tym, jak zniszczył ją pożar, ale wciąż śmierdziała, jakby spaliło się w niej coś wielkiego i paskudnego. Grono pedagogiczne uznało pożar za dziwaczny wypadek, ale ktoś zginął – Todd, cichy uczeń, którego Luce właściwie nie znała aż do nocy jego śmierci – i Luce wiedziała, że pod powierzchnią kryje się coś mroczniejszego. Obwiniała samą siebie. Zbytnio przypominało jej to Trevora, chłopaka, w którym się kiedyś podkochiwała, a który zginął w innym niewyjaśnionym pożarze.
Teraz, kiedy Luce wraz z Danielem wyszła zza regału i znalazła się w czytelni, zorientowała się, że Arriane nie była sama. W bibliotece zebrali się wszyscy – Gabbe, Roland, Cam, Molly, Annabelle – długonoga anielica o jaskraworóżowych włosach – nawet Miles i Shelby, którzy machali do niej z ekscytacją, a wyglądem zdecydowanie różnili się od innych aniołów, ale także od śmiertelnych nastolatków.
Miles i Shelby – czy oni trzymali się za ręce? Kiedy znów spojrzała w ich stronę, ich dłonie zniknęły pod stołem, przy którym wszyscy siedzieli. Miles naciągnął na czoło bejsbolówkę. Shelby odchrząknęła i pochyliła się nad książką.
– Twoja książka – powiedziała Luce do Daniela, kiedy tylko zauważyła gruby grzbiet z plamą pokruszonego brązowego kleju w dolnej części.
Na wyblakłej okładce zapisano tytuł: „Obserwatorzy: Mit w średniowiecznej Europie”, autorstwa Daniela Grigori.
Odruchowo sięgnęła dłonią w stronę jasnoszarej okładki. Przymknęła oczy, ponieważ przypomniała jej o Penn, która znalazła książkę ostatniej nocy, jaką Luce spędziła jako uczennica Sword & Cross. Jak również, ponieważ zdjęcie przyklejone na drugiej stronie okładki książki jako pierwsze przekonało ją, że to, co Daniel opowiedział jej o ich historii, mogło być prawdą.
To było zdjęcie z ich innego życia, w Helston w Anglii. I choć to powinno być niemożliwe, jedno nie pozostawiało żadnych wątpliwości – młoda kobieta na zdjęciu była nią.
– Gdzie ją znalazłaś? – zapytała Luce.
Jej głos musiał coś zdradzić, ponieważ Shelby spytała:
– A tak w ogóle, co jest takiego ważnego w tym starym, zakurzonym tomiszczu?
– Jest cenny. To nasza jedyna wskazówka – powiedziała Gabbe. – Sophia próbowała go spalić.
– Sophia? – Luce uniosła dłoń do serca. – Panna Sophia próbowała... pożar w bibliotece? To była ona? – Pozostali pokiwali głowami. – Zabiła Todda – dodała tępo Luce.
Czyli to nie była jej wina. Kolejne życie, które odebrała Sophia. Luce wcale nie poczuła się od tego lepiej.
– A tamtej nocy, kiedy pokazałaś jej książkę, wstrząs ją prawie zabił – powiedział Roland. – Wszyscy byliśmy wstrząśnięci, zwłaszcza tym, że przeżyłaś, żeby o tym opowiedzieć.
– Rozmawiałyśmy o tym, że Daniel mnie pocałował – przypomniała sobie Luce, rumieniąc się. – I że to przeżyłam. Czy to tak zaskoczyło pannę Sophię?
– Częściowo – odparł Roland. – Ale w tej książce jest o wiele więcej rzeczy, o których zdaniem Sophii nie powinnaś wiedzieć.
– Kiepska z niej była nauczycielka, co? – odezwał się Cam. Posłał Luce uśmiech z gatunku „dawnośmy się nie widzieli”.
– Czego jej zdaniem nie powinnam wiedzieć?
Wszystkie anioły zwróciły się w stronę Daniela.
– Poprzedniego wieczoru powiedzieliśmy ci, że żaden z aniołów nie pamięta, gdzie wylądowaliśmy, kiedy upadliśmy – stwierdził Daniel.
– Tak, no właśnie... Jak to możliwe? – spytała Shelby. – Można by sądzić, że coś takiego pozostawi swój ślad w umyśle.
Cam poczerwieniał.
– Spróbuj spadać przez dziewięć dni przez rozliczne wymiary i biliony mil, wylądować na twarzy, połamać skrzydła, przetaczać się nieprzytomnie nie wiadomo jak długo, wędrować całe dziesięciolecia przez pustynię, szukając jakiejkolwiek wskazówki, kim jesteś i gdzie się znajdujesz, a potem pogadamy o śladach w umyśle.
– Dobrze, widzę, że masz problemy z wyparciem – powiedziała Shelby, naśladując psychiatrę. – Gdybym miała cię zdiagnozować...
– Cóż, przynajmniej pamiętacie, że była tam pustynia – powiedział dyplomatycznie Miles, doprowadzając Shelby do śmiechu.
Daniel odwrócił się do Luce.
– Napisałem tę książkę po tym, jak straciłem cię w Tybecie... ale zanim spotkałem cię w Prusach. Wiem, że odwiedziłaś to życie w Tybecie, ponieważ podążyłem tam za tobą, więc może się domyślasz, dlaczego sposób, w jaki cię tam utraciłem, sprawił, że poświęciłem całe lata na badania i studia nad sposobem pokonania tego przekleństwa.
Luce odwróciła wzrok. Jej śmierć w Tybecie sprawiła, że Daniel zeskoczył z urwiska. Bała się, że to się powtórzy.
– Cam ma rację – powiedział Daniel. – Nikt z nas nie przypomina sobie, gdzie wylądowaliśmy. Wędrowaliśmy po pustyni, aż przestała być pustynią. Wędrowaliśmy po równinach, dolinach i morzach, aż znów stały się pustynią. Dopiero kiedy powoli odnaleźliśmy się nawzajem i zaczęliśmy składać naszą historię z kawałków, przypomnieliśmy sobie, że kiedyś byliśmy aniołami.
– Ale istnieją pewne relikwie stworzone po Upadku, fizyczne zapisy naszej historii, które ludzkość odnalazła i zachowała jako skarby, dary... jak sądzą... od boga, którego nie rozumieją. Przez długie lata trzy z tych relikwii były ukryte pod świątynią w Jerozolimie, ale w czasie krucjat zostały ukradzione i w tajemnicy wywiezione do różnych miejsc. Nikt z nas nie wiedział, gdzie.
– Kiedy przed kilkuset laty prowadziłem badania, skupiłem się na okresie średniowiecza i sięgałem do wszystkich dostępnych źródeł, prowadząc swego rodzaju teologiczne poszukiwania relikwii – mówił dalej Daniel. – Wszystko sprowadza się do tego, że jeśli uda się odnaleźć te artefakty i zebrać je razem na górze Synaj...
– Dlaczego góra Synaj? – spytała Shelby.
– Tam są najkrótsze kanały między Tronem a Ziemią – wyjaśniła Gabbe, poprawiając włosy. – Tam właśnie Mojżesz otrzymał dziesięć przykazań; tam pojawiają się anioły, kiedy przynoszą wiadomości od Tronu.
– Możesz ją traktować jako ulubioną knajpę Boga w tej okolicy – dodała Arriane, wyrzucając jedną z piłeczek zbyt wysoko w górę i trafiając nią w wiszącą lampę.
– Ale, zanim zapytasz – powiedział Cam, posyłając Shelby spojrzenie – góra Synaj nie jest miejscem Upadku.
– To by było za proste – stwierdziła Annabelle.
– Jeśli wszystkie relikwie zostaną zgromadzone na górze Synaj – kontynuował Daniel – przynajmniej w teorii powinniśmy móc zlokalizować miejsce Upadku.
– W teorii – powtórzył szyderczo Cam. – Czy to ja muszę być tym, który zwróci uwagę, że istnieją pewne wątpliwości co do badań Daniela...
Daniel zacisnął zęby.
– Masz lepszy pomysł?
– Nie sądzisz – Cam uniósł głos – że twoja teoria kładzie dość duży nacisk na założenie, że te relikwie są czymś więcej niż tylko pogłoską? Kto wie, czy rzeczywiście mogą zrobić to, co się im przypisuje?
Luce wpatrywała się w grupę aniołów i demonów – jej jedynych sojuszników w tej misji, której celem było uratowanie jej i Daniela... i świata.
– Czyli ta nieznana lokalizacja jest miejscem, w którym musimy być za dziewięć dni?
– W tej chwili za mniej niż dziewięć dni – powiedział Daniel. – Za dziewięć dni od teraz będzie za późno. Lucyfer... i legiony aniołów wygnanych z Niebios... zdążą już tam dotrzeć.
– Ale jeśli dotrzemy przed Lucyferem na miejsce Upadku – drążyła Luce – to co wtedy?
Daniel pokręcił głową.
– Tak naprawdę to nie wiemy. Nikomu nie powiedziałem o tej książce, tu Cam ma rację, ponieważ nie wiedziałem, czy to ma sens. Dopiero po wielu latach dowiedziałem się, że Gabbe ją opublikowała, a wtedy straciłem już zainteresowanie badaniami. Ty umarłaś po raz kolejny, a bez ciebie i roli, jaką miałaś odegrać...
– Roli, jaką miałam odegrać? – powtórzyła Luce.
– Której tak naprawdę jeszcze nie rozumiemy...
Gabbe wymierzyła Danielowi kuksańca, uciszając go.
– Chodzi mu o to, że wszystko zostanie wyjawione, kiedy dopełni się czas.
Molly klepnęła się w czoło.
– Naprawdę? „Wszystko zostanie wyjawione”? Czy tyle tylko wiecie? Czy tym się kierujecie?
– Tym i twoim wielkim znaczeniem – powiedział Cam, odwracając się do Luce. – Ty jesteś pionkiem, o który walczą siły dobra, zła i wszystkie pomiędzy.
– Co takiego? – wyszeptała Luce.
– Zamknij się – rzucił Daniel do Cama i zwrócił się do Luce: – Nie słuchaj go.
Cam prychnął, ale nikt nie zwrócił na to uwagi. Jego słowa tkwiły w pomieszczeniu jak nieproszony gość. Anioły i demony milczały. Nikt nie miał zamiaru zdradzić niczego więcej na temat roli Luce w powstrzymaniu Upadku.
– Czyli te wszystkie informacje, te poszukiwania – powiedziała – są w tej książce?
– Mniej więcej – odparł Daniel. – Muszę poświęcić chwilę czasu na przejrzenie tekstu i odświeżenie wspomnień. Miejmy nadzieję, że wtedy będę wiedział, od czego zacząć.
Pozostali odsunęli się, żeby zapewnić Danielowi miejsce przy stole. Luce poczuła, jak dłoń Milesa muska jej ramię. Od czasu jej powrotu przez Głosicieli prawie nie rozmawiali.
– Czy mogę z tobą porozmawiać? – spytał bardzo cicho Miles. – Luce?
Wyraz jego twarzy – malowało się na niej napięcie – przypomniał Luce te ostatnie chwile na podwórku domu jej rodziców, kiedy Miles rzucił jej odbicie.
Nigdy tak naprawdę nie rozmawiali o pocałunku na dachu nad jej pokojem w Shoreline. Z pewnością Miles wiedział, że to była pomyłka – więc dlaczego Luce czuła się, jakby go podpuszczała za każdym razem, kiedy była dla niego miła?
– Luce. – U boku Milesa pojawiła się Gabbe. – Pomyślałam – tu spojrzała na Milesa – że gdybyś chciała odwiedzić na chwilę Penn, to jest właściwy moment.
– Dobry pomysł. – Luce pokiwała głową. – Dzięki.
Spojrzała przepraszająco na Milesa, ale on tylko mocniej naciągnął czapeczkę na czoło i odwrócił się, żeby wyszeptać coś do Shelby.
Shelby zakaszlała z oburzeniem. Stała nad Danielem, próbując mu czytać przez ramię.
– A co ze mną i Milesem?
– Wracacie do Shoreline – powiedziała Gabbe, a Luce nagle zorientowała się, jak bardzo przypomina w tym jej nauczycieli z tamtej szkoły. – Musicie ostrzec Stevena i Francescę. Możemy potrzebować ich pomocy... i waszej też. Powiedzcie im – zaczerpnęła tchu – powiedzcie im, że to się dzieje. Że rozpoczęła się ostateczna rozgrywka, choć nie tak, jak się spodziewaliśmy. Powiedzcie im o wszystkim. Będą wiedzieli, co robić.
– W porządku – odparła Shelby z ponurą miną. – Ty jesteś szefem.
– Hej, hej, hej. – Arriane uniosła dłonie do ust. – Jeśli, no, Luce chciałaby wyjść, ktoś musi jej pomóc wydostać się przez okno. – Z zawstydzoną miną stukała palcami po blacie. – Zrobiłam barykadę z regałów w pobliżu wejścia, na wypadek gdyby ktoś z miejscowych miał ochotę nam przeszkodzić.
– Wchodzę w to. – Cam już wziął Luce pod rękę.
Zaczęła się sprzeciwiać, ale nikt z pozostałych nie uważał tego za zły pomysł. Daniel nawet nie zwrócił na to uwagi.
W pobliżu tylnego wyjścia Shelby i Miles oboje z różnym natężeniem wyszeptali samym ruchem warg „Bądź ostrożna”.
Cam poprowadził ją do okna, jego uśmiech emanował ciepłem. Podniósł szklaną taflę i razem wyjrzeli na kampus, na którym się poznali, na którym zbliżyli się do siebie, gdzie podstępem skłonił ją, by go pocałowała. To nie były wyłącznie złe wspomnienia...
Pierwszy wyskoczył przez okno, wylądował gładko na gzymsie i wyciągnął do niej rękę.
– Milady.
Jego chwyt był silny i sprawiał, że czuła się malutka i pozbawiona ciężaru, kiedy opadali z gzymsu, dwie kondygnacje w dwie sekundy. Jego skrzydła pozostawały w ukryciu, ale mimo to, poruszał się wdzięcznie, jakby latał. Wylądowali miękko na wilgotniej trawie.
– Zakładam, że nie chcesz mojego towarzystwa – powiedział. – Na cmentarzu... wiesz, nie tak w ogóle.
– Jasne. Nie, dziękuję.
Odwrócił wzrok, sięgnął do kieszeni i wyjął z niej malutki srebrny dzwoneczek. Wydawał się starożytny, zdobiło go hebrajskie pismo. Podał go Luce.
– Zadzwoń, kiedy będziesz chciała wrócić na górę.
– Cam – odezwała się Luce. – Jaka jest moja rola w tym wszystkim?
Cam wyciągnął rękę, żeby dotknąć jej policzka, jednak po drodze zmienił zdanie. Jego dłoń unosiła się w powietrzu.
– Daniel ma rację. Nie naszą rolą jest ci o tym mówić.
Nie czekając na jej odpowiedź, przykucnął i wzbił się w górę. Nawet się nie obejrzał.
Luce przez chwilę rozglądała się, pozwalając, by znajoma wilgoć Sword & Cross przylgnęła do jej skóry. Nie umiała ocenić, czy ponura szkoła ze swoimi wielkimi, surowymi budynkami w stylu neogotyckim i przygnębiającym, depresyjnym krajobrazem wygląda inaczej, czy tak samo.
Przeszła powoli przez teren szkoły, przez płaski, nieruchomy trawnik boiska, obok przygnębiającego internatu, aż do żelaznej bramy cmentarza. Tam zatrzymała się, czując gęsią skórkę.
Cmentarz wciąż wyglądał i śmierdział jak wielki lej. Kurz bitwy aniołów zniknął. Wciąż było na tyle wcześnie, że większość uczniów spała, a poza tym, żaden z nich raczej nie miał zamiaru włóczyć się po cmentarzu, chyba że za karę. Otworzyła bramę i ruszyła w dół między przechylonymi nagrobkami i ziemnymi grobami.
We wschodnim rogu cmentarza znajdowało się miejsce ostatniego spoczynku Penn. Luce usiadła u stóp grobu przyjaciółki. Nie miała kwiatów i nie znała modlitw, więc tylko położyła dłonie na zimnej, wilgotnej trawie, zamknęła oczy i przesłała swoją wiadomość do Penn, obawiając się, że ta nigdy do niej nie dotrze.
∗
Luce wróciła do biblioteki, czując irytację. Nie potrzebowała Cama ani jego egzotycznego dzwoneczka.
Nie miała większych problemów z wejściem po najniższym odcinku pochyłego dachu, stamtąd wspięła się kilka poziomów w górę, aż znalazła się blisko długiego, wąskiego gzymsu biegnącego pod oknami biblioteki. Miał szerokość nieco ponad pół metra. Kiedy skradała się po nim ostrożnie, dotarły do niej odgłosy sprzeczki Cama i Daniela.
– A jeśli jeden z nas zostanie pojmany? – Głos Cama był wysoki i błagalny. – Wiesz, że razem jesteśmy silniejsi.
– Jeśli nie dotrzemy tam na czas, nasza siła nie będzie miała znaczenia. Zostaniemy wymazani.
Oczami wyobraźni widziała ich po drugiej stronie ściany. Cam z zaciśniętymi pięściami i błyszczącymi zielonymi oczami, Daniel powściągliwy i niewzruszony, z rękami założonymi na piersi.
– Nie ufam ci, że nie będziesz działał na swoją korzyść – odezwał się ostro Cam. – Twoja słabość do niej jest silniejsza od twojego słowa.
– Nie ma o czym mówić. – Daniel nie zmienił tonu. – Rozdzielenie się jest naszą jedyną szansą.
Inni nie odzywali się, pewnie myśleli tak samo, jak Luce. Cam i Daniel zachowywali się jak bracia i nikt nie odważył się stanąć między nimi.
Dotarła do okna i zobaczyła dwa anioły stojące naprzeciwko siebie. Zacisnęła dłonie na parapecie. Poczuła niewielki przypływ dumy – do którego nigdy by się nie przyznała – że udało jej się wrócić do biblioteki bez pomocy. Pewnie żaden z aniołów by nawet tego nie zauważył. Westchnęła i wsunęła jedną nogę do środka. Wtedy właśnie okno zaczęło się trząść.
Szklana tafla zadrżała, a parapet wibrował w jej rękach z taką mocą, że prawie spadła z gzymsu. Mocniej zaciskała ręce, czując wibracje w swoim wnętrzu, jakby serce i dusza również drżały.
– Trzęsienie ziemi – wyszeptała. Jej stopa zsunęła się z gzymsu w chwili, kiedy jej uchwyt na parapecie osłabł.
– Lucinda!
Daniel podbiegł do okna. Chwycił ją mocno za ręce. Cam też znalazł się przy niej, jedną dłonią podtrzymywał ramiona Luce, drugą tył jej głowy. Regały kołysały się, a światła w bibliotece migotały, kiedy dwaj aniołowie wciągnęli ją do środka przez kołyszące się okno. W tej właśnie chwili tafla szkła wypadła z ramy i rozpadła się na tysiące odłamków.
Luce spojrzała na Daniela, szukając odpowiedzi. Wciąż trzymał ją za nadgarstki, ale jego spojrzenie podążyło ponad jej ramionami na zewnątrz. Wpatrywał się w niebo, burzowe i szare.
Z tego wszystkiego najgorsza była wibracja, która wypełniała wnętrze Luce, jakby przenikał ją prąd. Wydawało się, że trzęsienie trwa całą wieczność, choć w rzeczywistości ustało po pięciu, może dziesięciu sekundach – wystarczająco dużo czasu, by Luce, Cam i Daniel z hukiem padli na podłogę biblioteki.
Wstrząsy ustąpiły i zapanowała śmiertelna cisza.
– Co, do diabła? – Arriane podniosła się z ziemi. – Czyżbyśmy bez mojej wiedzy przeszli do Kalifornii? Nikt mi nie mówił, że w Georgii są uskoki tektoniczne.
Cam wyciągnął długi odłamek szkła z przedramienia. Luce sapnęła na widok jaskrawoczerwonej krwi spływającej po jego łokciu, lecz na twarzy Cama nie malowało się cierpienie.
– To nie było trzęsienie ziemi. To były ruchy sejsmiczne czasu.
– Co takiego? – spytała Luce.
– Pierwsze z wielu. – Daniel wyjrzał przez zniszczone okno i popatrzył na białe cumulusy płynące po błękitnym niebie. – Im bardziej zbliży się Lucyfer, tym będą silniejsze. – Spojrzał na Cama, a ten pokiwał głową i powiedział:
– Tik-tak, ludzie. Kończy nam się czas. Musimy lecieć.
Gabbe zrobiła krok do przodu.
– Cam ma rację. Słyszałam, jak Waga mówi o tych ruchach. – Otulała się mocniej jasnożółtym kaszmirowym sweterkiem, jakby nie mogła się ogrzać. – Nazywają je trzęsieniami czasu. To zmarszczki na powierzchni naszej rzeczywistości.
– A im bardziej się zbliża – dodał Roland, jak zawsze pełen dyskretnej mądrości – im bliżej jesteśmy końca jego Upadku, tym częstsze i mocniejsze stają się trzęsienia czasu. Czas się załamuje, przygotowując się do nadpisania.
– To tak jak komputer, który zawiesza się coraz częściej i częściej, aż pada mu twardy dysk i człowiek traci liczącą dwadzieścia stron pracę semestralną? – zastanawiał się Miles. Reszta spojrzała na niego tępo. – No co? Aniołowie i demony nie odrabiają prac domowych?
Luce opadła na jedno z drewnianych krzeseł przy stole. Czuła się pusta, jakby trzęsienie czasu poluzowało coś znaczącego w jej wnętrzu i utraciła to na dobre. Głosy sprzeczających się aniołów pojawiały się w jej umyśle, ale nie było w nich nic użytecznego. Musieli powstrzymać Lucyfera, a widziała, że żadne z nich nie miało pojęcia, jak tego dokonać.
– Wenecja. Wiedeń. I Avalon.
Hałas przebił czysty głos Daniela. Siedział obok Luce, otaczając ramieniem oparcie jej krzesła. Palcami musnął jej ramię. Kiedy uniósł „Księgę Obserwatorów”, pozostali ucichli. Wszyscy się skupili.
Daniel wskazał na gęsto zapisany akapit tekstu. Aż do tej chwili Luce nie uświadamiała sobie, że księgę napisano po łacinie. Rozpoznała kilka słów z lekcji łaciny w Dover. Daniel podkreślił lub wziął w kółko kilka słów i zrobił notatki na marginesie, ale upływ czasu sprawił, że karty były niemal nieczytelne.
Arriane pochyliła się nad nim.
– Ciężki przypadek bazgrania jak kura pazurem.
Daniela to nie zniechęciło. Kiedy zaczął robić nowe notatki, jego pismo było eleganckie. Luce wypełniło znajome, ciepłe uczucie, kiedy uświadomiła sobie, że widziała je już wcześniej. Pławiła się w każdym przypomnieniu, jak długoletni i głęboki był jej związek z Danielem, nawet jeśli tym przypomnieniem był drobiazg – jak to pochyłe pismo płynące przez stulecia i świadczące o tym, że Daniel należy do niej.
– Zapis tych wczesnych dni po Upadku został stworzony przez niebiański legion, przez wygnane z Niebios anioły, które nie opowiedziały się po żadnej ze stron – powiedział powoli. – Ale ta historia jest porozrzucana.
– Historia? – powtórzył Miles. – Czyli musimy po prostu odnaleźć parę książek, przeczytać je, a one już powiedzą nam, gdzie mamy iść?
– Nic tak prostego – odparł Daniel. – To nie były książki w takim sensie, jaki jest tobie znany... mówimy o samym początku. Nasza historia i nasze opowieści zostały zapisane w inny sposób.
Arriane się uśmiechnęła.
– Tu się zaczyna problem, prawda?
– Historia została związana z relikwiami... wieloma relikwiami, przez tysiąclecia. Ale trzy z nich wydają się szczególnie istotne w kontekście naszych poszukiwań. Trzy, mogące zawierać odpowiedź na pytanie, w którym miejscu anioły spadły na ziemię. Nie wiemy, czym są te relikwie, ale wiemy, gdzie wspomniano o nich po raz ostatni: Wiedeń, Wenecja i Avalon. Znajdowały się w tych trzech miejscach w czasie, kiedy prowadziłem badania i pisałem tę książkę. Ale to było jakiś czas temu, a nawet wtedy nie było do końca pewne, czy te przedmioty... czymkolwiek były... nadal się tam znajdują.
– Czyli może się to skończyć boskim szukaniem wiatru w polu – powiedział Cam z westchnieniem. – Cudownie. Zmarnujemy czas, szukając tajemniczych przedmiotów, które być może powiedzą nam to, co chcemy wiedzieć, w miejscach, w których być może znajdowały się przed kilkoma stuleciami.
Daniel wzruszył ramionami.
– W skrócie tak.
– Trzy relikwie. Dziewięć dni. – Annabelle podniosła wzrok. – To niezbyt dużo czasu.
– Daniel miał rację. – Gabbe omiatała resztę aniołów spojrzeniem. – Musimy się rozdzielić.
O to właśnie kłócili się Cam i Daniel, zanim biblioteka zaczęła się trząść. Czy będą mieli większą szansę znaleźć wszystkie relikwie na czas, jeśli się rozdzielą.
Gabbe zaczekała na niechętne przytaknięcie Cama, zanim stwierdziła:
– No to wszystko ustalone. Daniel i Luce, wy bierzecie pierwsze miasto. – Spojrzała z góry na notatki Daniela i posłała Luce dodający otuchy uśmiech. – Wenecja. Udajecie się do Wenecji i znajdujecie pierwszą relikwię.
– Ale czym jest pierwsza relikwia? Czy w ogóle to wiemy? – Luce pochyliła się nad książką i ujrzała rysunek naszkicowany piórem na marginesie.
Daniel też się w niego wpatrywał, kręcąc głową nad obrazem, który narysował przed setką lat. Wyglądem przypominał tacę – jej matka zawsze się za nimi rozglądała, kiedy odwiedzała sklepy z antykami.
– Tyle udało mi się ustalić podczas badań nad pseudoepigrafami... odrzuconymi księgami biblijnymi z początków Kościoła.
Relikwia miała owalny kształt i szklane dno, co Daniel sprytnie przedstawił, szkicując ziemię po drugiej stronie przezroczystej podstawy. Taca, czy też czymkolwiek była relikwia, miała po obu stronach coś, co wyglądało jak niewielkie, wyszczerbione uchwyty. Daniel nawet narysował obok skalę i według jego rysunku artefakt był sporych rozmiarów – jakieś osiemdziesiąt na sto centymetrów.
– Ledwie pamiętam, jak to rysowałem. – Daniel wydawał się rozczarowany sobą samym. – Teraz na jego temat wiem niewiele więcej od was.
– Jestem pewien, że kiedy dotrzecie na miejsce, zorientujecie się, o co chodzi – powiedziała Gabbe, starając się dodać im otuchy.
– Na pewno – stwierdziła Luce. – Na pewno się nam uda.
Gabbe zamrugała, uśmiechnęła się i mówiła dalej.
– Roland, Annabelle i Arriane... wasza trójka uda się do Wiednia. To pozostawia... – Jej wargi zadrżały, kiedy uświadomiła sobie, co ma właśnie powiedzieć, ale i tak zrobiła dzielną minę. – Molly, Cam i ja zajmiemy się Avalonem.
Cam odchylił ramiona do tyłu i gwałtownie wypuścił swoje oszałamiająco złote skrzydła, czubkiem prawego trafiając Molly w twarz i popychając ją półtora metra do tyłu.
– Zrób to raz jeszcze, a zniszczę cię – warknęła Molly, spoglądając na otarcie na łokciu. – Właściwie... – Ruszyła w stronę Cama z uniesioną pięścią, ale powstrzymała ją Gabbe.
Z udawanym westchnieniem rozdzieliła Cama i Molly.
– Skoro mowa o zniszczeniu, wolałabym nie być zmuszona do zniszczenia tego z was, które jako pierwsze sprowokuje drugie – uśmiechnęła się słodko do swoich demonicznych towarzyszy – ale zrobię to. Zapowiada się dziewięć długich dni.
– Miejmy nadzieję, że będą długie – mruknął Daniel.
Luce odwróciła się do niego. W głowie miała obraz Wenecji z przewodnika – pocztówkowe zdjęcia łodzi tłoczących się w kanałach, zachodzące słońce nad wysokimi iglicami katedr i ciemnowłose dziewczęta liżące lody. To nie była wycieczka, jaka ich czekała. Nie, kiedy koniec świata wyciągał w ich stronę ostre jak brzytwa szpony.
– A kiedy odnajdziemy wszystkie trzy relikwie? – spytała Luce.
– Spotkamy się na górze Synaj – powiedział Daniel – połączymy relikwie...
– I zmówimy krótką modlitwę, by rzuciły jakiekolwiek światło na miejsce, w którym wylądowaliśmy, kiedy upadliśmy – mruknął ponuro Cam, rozmasowując czoło. – A wtedy pozostanie nam już tylko nakłonienie psychopatycznego piekielnego ogara, który trzyma nasze istnienie w paszczy, żeby porzucił swój głupi plan uzyskania władzy nad wszechświatem. Czy może być coś prostszego? Sądzę, że mamy wszelkie powody do optymizmu.
Daniel wyjrzał przez otwarte okno. Słońce wznosiło się teraz nad internatem, Luce musiała zmrużyć oczy, by popatrzeć na zewnątrz.
– Musimy jak najszybciej wyruszyć.
– W porządku – powiedziała Luce. – Muszę wrócić do domu, spakować się, wziąć paszport...
W jej głowie kłębiły się setki myśli, gdy zaczęła przygotowywać listę tego, co musi zrobić. Rodzice mieli spędzić w galerii handlowej jeszcze kilka godzin – dość czasu, żeby wpadła do środka i zabrała swoje rzeczy...
– Słodkie... – powiedziała ze śmiechem Annabelle i podfrunęła do nich, unosząc stopy kilka centymetrów nad ziemią. Jej skrzydła były umięśnione i ciemnosrebrzyste, w odcieniu burzowej chmury, a wysuwały się przez niewidoczne rozcięcia jaskraworóżowej podkoszulki. – Nie chciałabym się wtrącać, ale... nigdy nie podróżowałaś z aniołem, prawda?
Ależ tak. Wrażenie skrzydeł Daniela unoszących jej ciało w powietrze było równie naturalne, jak wszystko inne. Może i jej loty były krótkie, ale na pewno niezapomniane. Wtedy właśnie Luce czuła się najbliżej niego – jego ramiona otaczające ją w pasie, jego serce bijące blisko jej serca, jego białe skrzydła chroniące ich oboje i sprawiające, że Luce czuła się bezwarunkowo i nieprawdopodobnie kochana.
W snach latała z Danielem wielokrotnie, lecz tylko trzy razy na jawie – raz nad ukrytym jeziorem za Sword & Cross, raz wzdłuż wybrzeża w Shoreline i raz z chmur do chatki poprzedniego wieczoru.
– Chyba nigdy nie lataliśmy razem na takie odległości – powiedziała w końcu.
– Dla waszej dwójki problemem jest nawet dotarcie do pierwszej bazy. – Cam nie mógł się powstrzymać przed złośliwością.
Daniel zignorował go.
– W normalnych warunkach sądzę, że podróż by ci się spodobała. – Spochmurniał. – Ale w ciągu najbliższych dziewięciu dni nie mamy czasu na normalność.
Luce poczuła jego dłonie z tyłu ramion. Zebrał jej włosy z karku i uniósł je. Objąwszy ją w pasie, zaczął ją całować wzdłuż dekoltu swetra. Luce zamknęła oczy. Wiedziała, co będzie dalej. Najpiękniejszy dźwięk na świecie – elegancki szum, kiedy miłość jej życia wypuszczała swoje białe jak śnieg skrzydła.
Świat po drugiej stronie powiek Luce pociemniał nieco w cieniu jego skrzydeł, a jej serce wypełniło ciepło. Kiedy otworzyła oczy, były tam, wspaniałe jak zawsze. Odchyliła się nieco do tyłu, opierając o pierś Daniela, a on skręcił w stronę okna.
– To jedynie tymczasowe rozstanie. – Daniel pożegnał pozostałych. – Powodzenia i szybkiego lotu.
∗
Z każdym uderzeniem skrzydeł Daniela zyskiwali setki metrów. Powietrze, niegdyś chłodne i pełne wilgoci typowej dla Georgii, stało się zimne i drapało Luce w gardło, kiedy się wznosili. Wiatr szarpał jej włosy. Zaczęły jej łzawić oczy. Ziemia poniżej stała się odległa, a cały świat skurczył się i złączył w oszałamiające zielone płótno. Sword & Cross miało wielkość paznokcia. A później zniknęło.
Pierwsze spojrzenie na ocean sprawiło, że Luce zakręciło się w głowie. Czuła ogromną radość, gdy oddalali się od słońca, lecąc w stronę ciemności na horyzoncie.
Latanie z Danielem było bardziej ekscytującym, bardziej intensywnym doznaniem, niż jej wspomnienia mogły przekazać. A jednak coś się zmieniło – Luce nauczyła się, jak to robić. Czuła się swobodnie, w jedności z Danielem, rozluźniona w jego ramionach. Skrzyżowała nogi w kostkach, czubki jej butów dotykały lekko czubków jego butów. Ich ciała kołysały się jednakowo, reagując na poruszenia jego skrzydeł, które unosiły się nad ich głowami i zasłaniały słońce, po czym cofały się, by dokończyć kolejne mocarne uderzenie.
Minęli granicę chmur i zniknęli pośród mgieł. Wokół nich nie było nic poza postrzępioną bielą i mglistym dotykiem wilgoci. Kolejne uderzenie skrzydeł. Kolejne wzniesienie wyżej w niebo. Luce nawet się nie zastanawiała, jak będzie oddychać na granicy atmosfery. Była z Danielem. Czuła się doskonale. Wyruszyli uratować świat.
Wkrótce Daniel wyrównał i leciał już nie jak rakieta, a raczej jak nieprawdopodobnie potężny ptak. Nie zwolnili – jeśli już, ich prędkość wzrosła – ale kiedy ich ciała znalazły się równolegle do ziemi, ryk wichru ucichł, a cały świat wydawał się jaskrawobiały i zadziwiająco cichy, tak spokojny, jakby właśnie zaistniał i nikt jeszcze nie próbował eksperymentów z dźwiękiem.
– Wszystko w porządku? – Jego głos otoczył ją, aż poczuła się tak, jakby to w świecie, co było nie w porządku, mogło zostać naprawione przez troskę jej ukochanego.
Przechyliła głowę w lewo, by na niego spojrzeć. Twarz Daniela była spokojna, wargi wygięły się w łagodnym uśmiechu. Jego oczy emanowały fioletowym blaskiem, tak potężnym, że on sam wystarczyłby, by utrzymać ją w powietrzu.
– Zamarzasz – mruknął jej do ucha i musnął jej palce, by je rozgrzać, aż ciało Luce przeszyły fale gorąca.
– Już lepiej – powiedziała.
Przebili się przez warstwę chmur. To było jak ta chwila w samolocie, kiedy widok w zamglonym owalu zmienia się z jednolitej szarości w nieskończoną paletę barw. Różnica polegała na tym, że okno i samolot zniknęły, nie pozostawiając żadnej bariery między jej skórą a pastelowym różem chmur na wschodzie i ostrym indygo nieba na dużej wysokości.
Widziała przed sobą krajobraz chmur, obcy i oszałamiający. Jak zawsze, Luce nie była na niego przygotowana. To był inny świat, zamieszkany tylko przez nią i Daniela, wysoki świat, na szczycie najwyższych minaretów miłości.
Jakiż śmiertelnik o tym nie śnił? Ile razy Luce marzyła, by znaleźć się po drugiej stronie okna samolotu? By wędrować pośród dziwnych, bladozłotych, muśniętych promieniami słońca deszczowych chmur poniżej? Teraz była tutaj i czuła się oszołomiona pięknem odległego świata, który czuła na skórze.
Ale Luce i Daniel nie mogli się zatrzymać. Nie mogli się zatrzymać ani razu przez następne dziewięć dni – albo wszystko się zatrzyma.
– Jak długo zajmie nam dotarcie do Wenecji? – spytała.
– Wkrótce powinniśmy być na miejscu – powiedział Daniel prawie szeptem.
– Brzmisz jak pilot, który od godziny znajduje się w strefie oczekiwania i po raz piąty mówi pasażerom „jeszcze tylko dziesięć minut” – zażartowała Luce.
Kiedy Daniel nie odpowiedział, spojrzała na niego. Niepewnie marszczył czoło. Nie pojął metafory.
– Nigdy nie leciałeś samolotem – stwierdziła. – Czemu miałbyś, skoro umiesz to? – Wskazała gestem na jego wspaniałe skrzydła. – Całe to czekanie i kołowanie pewnie doprowadziłoby cię do szału.
– Chciałbym kiedyś polecieć z tobą samolotem. Może na wycieczkę na Bahamy? Ludzie latają tam samolotami, prawda?
– Tak. – Luce przełknęła ślinę. – Zróbmy to.
Nie mogła przestać myśleć o tym, jak wiele niemożliwych rzeczy musiało się wydarzyć we właściwy sposób, żeby ich dwójka mogła podróżować jak normalna para. Trudno jej było myśleć w tej chwili o przyszłości, gra toczyła się o zbyt wysoką stawkę. Przyszłość była równie odległa i niewyraźna, jak ziemia poniżej – i Luce mogła tylko mieć nadzieję, że będzie równie piękna.
– Jak długo to będzie tak naprawdę trwało?
– Przy tej prędkości cztery, może pięć godzin.
– A nie potrzebujesz odpoczynku? Paliwa? – Luce wzruszyła ramionami, wciąż zawstydzająco nieświadoma, jak działało ciało Daniela. – Nie zmęczą ci się ręce?
Zaśmiał się.
– Co takiego?
– Właśnie sfrunąłem z Niebios, i rany, jakie mam zmęczone ramiona. – Daniel ścisnął ją w talii. – Pomysł, że moje ramiona mogą się kiedykolwiek zmęczyć obejmowaniem ciebie, jest absurdalny.
Jakby chcąc to udowodnić, Daniel wygiął grzbiet, unosząc skrzydła wysoko nad ramionami i uderzył nimi lekko. Gdy ich ciała wzniosły się elegancko w górę, zdjął jedną rękę z jej talii, pokazując, że mógłby ją utrzymać jedną ręką. Swobodną dłoń Daniel uniósł do przodu i musnął nią jej wargi, czekając na pocałunek. Kiedy go złożyła, znów przeniósł rękę na jej talię, a uwolnił drugie ramię, malowniczo skręcając przy tym w lewo. Tę dłoń też pocałowała. Wówczas barki Daniela otoczyły ją, ściskając tak mocno, że mógł zdjąć obie dłonie z jej talii, a ona i tak pozostawała w powietrzu. Uczucie było tak rozkoszne, tak radosne i nieskrępowane, że Luce zaczęła się śmiać. Zatoczył wielki krąg w powietrzu. Włosy otoczyły jej twarz. Nie bała się. Latała.
Dotknęła dłoni Daniela, kiedy znów objął ją w pasie.
– Prawie jakbyśmy byli do tego stworzeni – powiedziała.
– Tak. Prawie.
Leciał dalej, nie słabnąc nawet na chwilę. Przebijali się przez chmury i wolne powietrze, przez krótkie, piękne ulewy, chwilę później wysychając na wietrze. Mijali samoloty pasażerskie z tak ogromną prędkością, że Luce wyobrażała sobie, że pasażerowie nic nie zauważali, może poza nagłym jaskrawym błyskiem i być może delikatną turbulencją, od której na ich drinkach pojawiały się niewielkie falki.
W miarę lotu nad oceanem chmury się przerzedzały. Luce nawet na tej wysokości wyczuwała woń jego słonych toni – pachniał jak ocean z innej planety, nie kredowo jak w Shoreline i nie słonawo jak w domu. Skrzydła Daniela rzucały wspaniały cień na jego wzburzoną powierzchnię, co było w jakiś sposób pocieszające, choć z trudem wierzyła, że jest częścią wizji, którą widziała na kłębiących się falach.
– Luce? – odezwał się Daniel.
– Tak?
– Jak się czułaś dziś rano z rodzicami?
Śledziła wzrokiem samotną parę wysepek na mrocznej wodnej równinie poniżej. Zastanawiała się, gdzie byli, jak daleko od domu.
– To było trudne – przyznała. – Chyba czułam się tak, jak ty musiałeś się czuć miliony razy. Oddalona od tych, których kocham, ponieważ nie mogłam być z nimi szczera.
– Tego się obawiałem.
– W pewnym sensie łatwiej mi być z tobą i innymi aniołami niż z moimi własnymi rodzicami i najlepszą przyjaciółką.
Daniel zastanawiał się nad tym przez chwilę.
– Nie tego dla ciebie chciałem. Tak nie powinno być. Chciałem cię tylko kochać.
– Ja też. Tylko tego pragnę.
Ale kiedy to powiedziała, spoglądając na blaknące niebo na wschodzie, Luce nie mogła nie przypominać sobie tych ostatnich chwil w domu i nie żałować, że nie postąpiła inaczej. Mogła trochę mocniej uścisnąć ojca. Powinna wysłuchać, naprawdę wysłuchać rad matki, kiedy wychodziła z domu. Powinna spędzić więcej czasu, wypytując najlepszą przyjaciółkę o życie w Dover. Nie powinna być tak samolubna i działać w pośpiechu. Teraz każda sekunda coraz bardziej oddalała ją od Thunderbolt, rodziców i Callie, i z każdą sekundą Luce musiała zmagać się z coraz silniejszym uczuciem, że być może już nigdy ich nie zobaczy.
Luce całym sercem wierzyła w to, co robili – ona sama, Daniel i inne anioły. Jednakże nie po raz pierwszy porzuciła ludzi, którzy byli ważni dla niej, dla Daniela. Myślała o pogrzebie, którego świadkiem była w Prusach, ciemnych wełnianych płaszczach i mokrych czerwonych oczach jej rodziny, zamglonych żalem z powodu jej przedwczesnej, nagłej śmierci. Myślała o swojej pięknej matce w średniowiecznej Anglii, gdzie spędziła walentynki, siostrze Helen i dobrych przyjaciółkach Laurze i Eleanor. W tym jednym życiu, które odwiedziła, nie doświadczyła własnej śmierci, ale zobaczyła wystarczająco dużo, by wiedzieć, że to byli dobrzy ludzie, którymi nieunikniona śmierć Lucindy musiała wstrząsnąć. Poczuła ściskanie w żołądku na tę myśl. A później Luce pomyślała o Lucii, dziewczynie, którą była we Włoszech, która straciła rodzinę na wojnie, która nie miała nikogo poza Danielem, której życie – choćby i krótkie – było coś warte dzięki jego miłości.
Kiedy wtuliła się głębiej w pierś Daniela, wsunął dłonie w rękawy jej swetra i palcami zakreślał kręgi na jej rękach, jakby rysował na skórze małe aureole.
– Opowiedz mi o najlepszych chwilach wszystkich twoich żywotów.
Chciała odpowiedzieć „kiedy cię odnajdywałam, za każdym razem”. Ale to nie było takie proste. Trudno jej było myśleć o każdym z osobna. Jej przeszłe wcielenia zaczęły kłębić się razem i przeskakiwać, jak płytki w kalejdoskopie. Była ta piękna chwila na Tahiti, kiedy Lulu tatuowała pierś Daniela. I kiedy porzucili bitwę w starożytnych Chinach, ponieważ ich miłość była ważniejsza niż każda wojna. Mogłaby wymienić kilkanaście namiętnych, skradzionych chwil, kilkanaście wspaniałych, słodko-gorzkich pocałunków. Luce wiedziała, że to nie są najlepsze chwile.
Najlepsza chwila była teraz. To właśnie wyniosła ze swoich podróży przez epoki – był dla niej wszystkim i ona dla niego była wszystkim. Jedynym sposobem, by doświadczyć tak głębokiej miłości, było wchodzenie w każdą nową chwilę razem, jakby czas był z chmur. A jeśliby do tego doszło w ciągu następnych dziewięciu dni, Luce wiedziała, że ona i Daniel zaryzykują wszystko dla swojej miłości.
– To była nauka – powiedziała w końcu. – Kiedy po raz pierwszy przeszłam samodzielnie, byłam zdecydowana pokonać przekleństwo. Ale czułam się przytłoczona i niepewna, aż zorientowałam się, że z każdym życiem, które odwiedzałam, dowiadywałam się czegoś ważnego o sobie.
– Na przykład?
Znajdowali się tak wysoko, że na tle ciemniejącego nieba było widać sugestię zakrzywienia kuli ziemskiej.
– Nauczyłam się, że samo całowanie się z tobą mnie nie zabija, że ma to więcej wspólnego z tym, czego byłam świadoma w tamtej chwili, jak wiele z siebie i swojej historii mogłam przyjąć.
Poczuła, że Daniel za jej plecami kiwa głową.
– To zawsze była dla mnie największa tajemnica.
– Dowiedziałam się, że moje wcześniejsze wcielenia nie zawsze były miłymi osobami, ale ty i tak kochałeś duszę w ich wnętrzu. I na twoim przykładzie nauczyłam się rozpoznawać twoją duszę. Widziałam, jak twoja dusza niemal nakłada się na twarz, którą nosiłeś w każdym życiu. Byłeś swoim obcym egipskim wcieleniem, a jednocześnie Danielem, którego pragnęłam i kochałam.
Daniel obrócił głowę, żeby pocałować ją w skroń.
– Pewnie sobie tego nie uświadamiałaś, ale zawsze miałaś w sobie zdolność do rozpoznawania mojej duszy.
– Nie, nie mogłam... kiedyś nie miałam takiej umiejętności...
– Miałaś, tylko o tym nie wiedziałaś. Myślałaś, że jesteś wariatką. Widziałaś Głosicieli i nazywałaś ich cieniami. Myślałaś, że dręczą cię przez całe życie. A kiedy po raz pierwszy spotkałaś mnie w Sword & Cross, a może kiedy po raz pierwszy uświadomiłaś sobie, że zależy ci na mnie, pewnie zobaczyłaś coś jeszcze, czego nie umiałaś wyjaśnić, coś, czemu próbowałaś zaprzeczyć.
Luce zacisnęła powieki, przypominając sobie.
– Zostawiałeś w powietrzu fioletową aurę, kiedy przechodziłeś. Ale kiedy mrugnęłam, znikała.
Daniel uśmiechnął się.
– Nie wiedziałem.
– Nie rozumiem. Właśnie powiedziałeś, że...
– Wyobrażałem sobie, że coś widzisz, ale nie miałem pojęcia, co to jest. Jakiekolwiek przyciąganie rozpoznawałaś we mnie, w mojej duszy, ukazywało się ono na różne sposoby, zależnie od twoich potrzeb. – Uśmiechnął się do niej. – W taki sposób twoja dusza współdziała z moją. Fioletowa aura brzmi nieźle. Cieszę się, że to było coś takiego.
– Jak moja dusza wygląda dla ciebie?
– Nie umiałbym opisać jej słowami, nawet gdybym spróbował, ale jej piękno jest niezrównane.
To był dobry sposób na opisanie tego lotu ponad światem z Danielem. Wokół nich migotały odległe galaktyki. Księżyc był wielki, pokryty licznymi kraterami, częściowo zasłonięty przez jasnoszarą chmurę. Luce było ciepło i czuła się bezpieczna w ramionach anioła, którego kochała, tego luksusu ogromnie jej brakowało podczas wędrówki pośród Głosicieli. Westchnęła i zamknęła oczy...
I zobaczyła Billa.
Wizja była agresywna, wypełniła jej umysł, choć nie była to paskudna, rozwścieczona bestia, którą stał się Bill, kiedy widziała go po raz ostatni. Był Billem, jej kamiennym gargulcem, trzymającym ją za rękę, by sprowadzić ją na dół z masztu rozbitego okrętu, kiedy wyszła z Głosiciela na Tahiti. Nie wiedziała, dlaczego to wspomnienie odnalazło ją w ramionach Daniela. Ale wciąż czuła w dłoni kształt jego małej kamiennej rączki. Pamiętała, że zaskoczyły ją jego siła i wdzięk. Pamiętała, że czuła się z nim bezpiecznie.
Teraz przeszedł ją dreszcz i zaczęła się wiercić w ramionach Daniela.
– Co się dzieje?
– Bill. – Słowo miało kwaśny posmak.
– Lucyfer.
– Wiem, że jest Lucyferem. Wiem o tym. Ale przez chwilę był dla mnie kimś innym. Jakimś sposobem uważałam go za przyjaciela. Dręczy mnie to, jak blisko go do siebie dopuściłam. Wstydzę się.
– Nie musisz. – Daniel przytulił ją mocno. – Nie bez powodu zwano go Gwiazdą Zaranną. Lucyfer był piękny. Niektórzy mówią, że najpiękniejszy.
Luce pomyślała, że w głosie Daniela kryje się nuta zazdrości.
– Był też najbardziej ukochanym, nie tylko przez Tron, ale i przez wielu z aniołów. Pomyśl o wpływie, jaki ma na śmiertelnych. Ta moc płynie z tego samego źródła. – Daniel przez chwilę wahał się, po czym dodał przez zaciśnięte zęby: – Nie powinnaś się wstydzić, że dałaś mu się nabrać, Luce... – Urwał, choć brzmiał, jakby miał zamiar powiedzieć coś jeszcze.
– Sprawy między nami robiły się napięte – przyznała – ale nigdy nie spodziewałam się, że może zmienić się w takiego potwora.
– Nie ma ciemności mroczniejszej od wielkiego światła, które zostało zepsute. – Daniel zmienił ustawienie skrzydeł i zawrócili szerokim łukiem, okrążając potężną chmurę. Jedna strona, oświetlona ostatnimi promieniami zachodzącego słońca, miała złocisto-różowy odcień. Druga, jak zauważyła Luce, była ciemna i ciężka od deszczu. – Ciemność i mrok zwinięte razem, obie konieczne, by ta chmura była tym, czym jest. Z Lucyferem jest tak samo.
– I z Camem też? – spytała Luce, kiedy Daniel zakończył okrążenie chmury i wrócił do lotu nad oceanem.
– Wiem, że mu nie ufasz. Mrok Cama jest legendarny, ale to tylko fragment jego osobowości.
– W takim razie, dlaczego stanął po stronie Lucyfera? Dlaczego inni aniołowie to zrobili?