Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Piekło na ziemi.
Tak właśnie czuje się Luce z dala od swojego chłopaka Daniela, upadłego anioła. Minęła wieczność, nim się odnaleźli, ale teraz znów się rozstaną... Daniel musi walczyć z Wygnańcami - nieśmiertelnymi, którzy chcą zabić Luce. Dziewczyna ukrywa się w Shoreline, szkole na skalistych wybrzeżach Kalifornii, gdzie przebywają wyjątkowo uzdolnieni uczniowie - Nefilim, potomkowie ludzi i upadłych aniołów. W Shoreline Lucy dowiaduje się, czym są cienie i jak może je wykorzystać, by zobaczyć swoje wcześniejsze wcielenia. Jednakże, im więcej się dowiaduje, tym bardziej prześladuje ją myśl, że Daniel nie powiedział jej wszystkiego. Coś przed nią ukrywa - coś niebezpiecznego.
A jeśli wersja przeszłości, którą opowiedział jej Daniel, nie jest prawdziwa?
A jeśli przeznaczeniem Luce jest życie z kimś innym?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 430
Spis treści
Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Dedykacja
Podziękowania
Motto
Prolog
Jeden
Dwa
Trzy
Cztery
Pięć
Sześć
Siedem
Osiem
Dziewięć
Dziesięć
Jedenaście
Dwanaście
Trzynaście
Czternaście
Piętnaście
Szesnaście
Siedemnaście
Osiemnaście
Dziewiętnaście
Epilog
Autorka
Tytuł oryginału:Torment
Copyright © 2010 by Tinder Books, LLC and Lauren Kate
Copyright for the Polish translation © 2010 by Wydawnictwo MAG
Redakcja: Urszula Okrzeja
Korekta: Magdalena Górnicka
Ilustracja na okładce: Fernanda Brussi Gonçalaves
Opracowanie graficzne okładki: Angela Carlino
Skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń
Konwersja do formatu epub: [email protected]
ISBN 978-83-7480-301-4
Wydanie II
Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa
DEDYKOWANE ELISABETH, IRDY’EMU, ANNE I VICOWI.
Przede wszystkim chciałabym złożyć ogromne podziękowania moim czytelnikom za ich ogromne i wspaniałomyślne wsparcie. Dzięki Wam być może nigdy nie przestanę pisać.
Na podziękowania zasługują również Wendy Loggia, której wiara w tę serię była wielkim darem i która pomogła mi uczynić ją bliższą temu, czym zawsze miała się stać. Beverly Horowitz, za najlepszą zachętę do dalszego wysiłku, jaką usłyszałam, i za deser, który wepchnęła mi do torebki. Krista Vitoli, której mejle z dobrymi wieściami poprawiały mi humor przez wiele dni. Angela Carlino i wszyscy z działu graficznego za okładkę, która mogłaby wyprawić w morze tysiąc okrętów. Noreen Marchisi, moja towarzyszka podróży, Roshan Nozari i wszyscy ze wspaniałego działu marketingu wydawnictwa Random House. Jesteście czarodziejami. Michael Stearns i Ted Malawer, niestrudzeni geniusze. Wasz dowcip i zachęta sprawiają, że praca z Wami jest niemal zbyt zabawna.
Przyjaciele, którzy pomagają mi zachować zdrowie psychiczne i natchnienie. Moja rodzina w Teksasie, Arkansas, Baltimore i Florydzie za żywiołowość i miłość. I Jason, za każdy dzień.
„Gdy skrzydłem skrzydło wesprzesz moje, Nawet ułomność w locie mi pomoże”.*
∗
GEORGE HERBERT „Skrzydła Wielkanocne”
* Tłum. Stanisław Barańczak w: Antologia angielskiej poezji metafizycznej XVII stulecia, PIW 1991.
Daniel spoglądał w stronę zatoki. Jego oczy były równie szare jak gęsta mgła spowijająca wybrzeże Sausalito i fale uderzające w kamienistą plażę u jego stóp. W tęczówkach nie miał wcale fioletu, czuł to. Była za daleko.
Objął się rękami dla ochrony przed przenikliwym morskim wiatrem. Jednakże, mimo że mocniej otulił się czarnym dwurzędowym płaszczem, wiedział, że to nic nie da. Po polowaniu zawsze robiło mu się zimno.
Tego dnia tylko jedno mogło go ogrzać, ale ona znajdowała się zbyt daleko. Tęsknił za czubkiem jej głowy, który idealnie pasował do jego warg. Wyobrażał sobie, jak bierze ją w ramiona i pochyla się, żeby pocałować ją w szyję. Ale dobrze, że Luce tutaj teraz nie było. To, co by zobaczyła, przeraziłoby ją.
Za jego plecami głosy morskich lwów wlokących się stadami wzdłuż południowego wybrzeża Wyspy Angel brzmiały dokładnie tak, jak on się czuł – przeraźliwie samotnie. Jakby nie było nikogo, kto mógłby go wysłuchać.
Oprócz Cama.
Kucał przed Danielem, mocując zardzewiałą kotwicę do wilgotnej postaci u ich stóp. Nawet zajęty czymś tak złowrogim, wyglądał dobrze. Jego zielone oczy błyszczały, a czarne włosy zostały krótko przycięte. Tak działał rozejm – zawsze sprawiał, że policzki aniołów rumieniły się, włosy błyszczały jeszcze bardziej, a nieskazitelnie umięśnione ciała wydawały się jeszcze zgrabniejsze. Dni rozejmu były dla aniołów tym, czym dla ludzi wakacje na plaży.
I dlatego, choć Daniel czuł wewnętrzny ból za każdym razem, gdy zostawał zmuszony do zakończenia ludzkiego życia, wyglądał jak ktoś, kto właśnie spędził tydzień na Hawajach – rozluźniony, wypoczęty, opalony.
Zaciskając kolejny skomplikowany węzeł, Cam stwierdził:
– To dla ciebie, typowe, Danielu. Zawsze odstępujesz i zostawiasz mi brudną robotę.
– O czym ty mówisz? To ja go wykończyłem.
Daniel spojrzał z góry na martwego mężczyznę, jego siwe włosy przylepione do bladego czoła, powykrzywiane ręce i tanie kalosze, na czerwoną poszarpaną ranę na piersi. Znów zrobiło mu się zimno. Gdyby zabijanie nie było niezbędne, by zapewnić Luce bezpieczeństwo, Daniel już nigdy nie podniósłby ręki do ciosu. Już nigdy by nie walczył.
A coś w zabiciu tego mężczyzny wydawało mu się niewłaściwe. W rzeczy samej, Daniel miał niewyraźne, niepokojące wrażenie, że coś było bardzo nie tak.
– Wykańczanie jest zabawne. – Cam owinął sznurem pierś mężczyzny i ściągnął go pod pachami. – Brudna robota to wrzucanie ich do morza.
Daniel wciąż trzymał w ręku okrwawioną gałąź. Cam zaśmiał się z tego wyboru, ale Daniela nie obchodziło, z jakiej broni korzysta. Mógł zabić czymkolwiek.
– Pospiesz się – warknął, zniesmaczony wyraźną przyjemnością, jaką Cam czerpał z rozlewu ludzkiej krwi. – Marnujesz czas. Zbliża się odpływ.
– O ile nie zrobimy tego tak, jak ja chcę, jutrzejszy przypływ wyrzuci tego tu pana Zabójcę na brzeg, dokładnie w tym miejscu. Jesteś zbyt impulsywny, Danielu, zawsze taki byłeś. Czy kiedykolwiek myślisz z wyprzedzeniem?
Daniel założył ręce na piersi i spojrzał ponad białymi grzywaczami. Turystyczny katamaran, który odbił od przystani w San Francisco, kierował się w ich stronę. Niegdyś widok tej łodzi mógłby przywołać wspomnienia. Tysiące szczęśliwych wycieczek, na jakie udał się z Luce w tysiącu żywotów. Ale teraz – teraz, kiedy mogła umrzeć i nie powrócić, w tym życiu, w którym wszystko wyglądało inaczej i nie będzie już reinkarnacji – Daniel był dojmująco świadomy tego, jak pusta jest jej pamięć. To była ostatnia szansa. Dla nich obojga. Tak właściwie – dla wszystkich. I dlatego to wspomnienia Luce miały znaczenie, nie jego, a tak wiele wstrząsających prawd musiało łagodnie wypłynąć na powierzchnię jej umysłu, jeśli miała przeżyć. Na myśl o tym, czego jeszcze musiała się dowiedzieć, Daniel zesztywniał.
Jeśli Cam sądził, że Daniel nie myśli z wyprzedzeniem, bardzo się mylił.
– Wiesz, że jestem tutaj tylko z jednego powodu – powiedział. – Musimy o niej porozmawiać.
Cam się roześmiał.
– Wiem.
Z sapnięciem przerzucił sobie przez ramię ociekającego wodą trupa. Granatowa marynarka mężczyzny marszczyła się wokół sznura, którym przewiązał go Cam. Ciężka kotwica spoczywała na jego zakrwawionej piersi.
– Ten tu jest trochę żylasty, co? – spytał Cam. – Czuję się niemal obrażony, że Starcy nie wysłali zabójcy, który byłby nieco większym wyzwaniem.
Później, przypominając przy tym nieco olimpijskiego miotacza, Cam zgiął kolana, obrócił się trzy razy na pięcie i wyrzucił trupa nad morze, ponad trzydzieści metrów w powietrze.
Przez kilka długich chwil ciało unosiło się nad zatoką. Później ciężar kotwicy ściągnął je w dół... w dół... w dół. Z głośnym pluskiem wpadło w niebieskozieloną morską wodę. I natychmiast zatonęło.
Cam wytarł ręce.
– Chyba właśnie ustanowiłem rekord.
Byli tak bardzo do siebie podobni. Jednakże Cam był czymś gorszym – demonem – i dzięki temu bez wyrzutów sumienia dopuszczał się nikczemnych czynów. Daniela ograniczały wyrzuty sumienia. A teraz jeszcze bardziej ograniczała go miłość.
– Zbyt lekko traktujesz ludzką śmierć – powiedział Daniel.
– Ten gość na to zasłużył – odparł Cam. – Naprawdę nie widzisz w tym rozrywki?
Wtedy właśnie Daniel spojrzał mu w twarz i warknął:
– Ona nie jest dla mnie zabawą.
– I właśnie dlatego przegrasz.
Daniel chwycił Cama za kołnierz stalowoszarego trencza. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie wrzucić go do wody tak, jak tamten przed chwilą wrzucił zabójcę.
Słońce zasłoniła chmura, rzucając cień na ich twarze.
– Spokojnie – powiedział Cam, odsuwając ręce Daniela. – Masz mnóstwo wrogów, ale w tej chwili ja nie jestem jednym z nich. Pamiętaj o rozejmie.
– Co to za rozejm – prychnął Daniel. – Przez osiemnaście dni to inni próbują ją zabić.
– Przez osiemnaście dni ty i ja będziemy ich wyłapywać – poprawił Cam.
Zgodnie z anielską tradycją rozejmy trwały osiemnaście dni. W Niebie osiemnaście było najszczęśliwszą i najbardziej boską z liczb – afirmującą życie sumą dwóch siódemek (archaniołowie i cnoty kardynalne), zrównoważoną ostrzeżeniem czterech jeźdźców Apokalipsy. W niektórych językach ludzi osiemnaście zaczęło znaczyć tyle co życie – choć w przypadku Luce równie dobrze mogło oznaczać śmierć.
Cam miał rację. Gdy wieści o jej śmiertelności zaczęły przenikać kolejne kręgi niebios, szeregi jej wrogów będą się podwajać każdego dnia. Panna Sophia i jej kohorty, Dwudziestu Czterech Starców Zhsmaelin, wciąż polowali na Luce. Daniel zauważył Starców w cieniach rzucanych tego ranka przez Głosiciele. Dostrzegł w nich coś jeszcze – inną ciemność, większą przebiegłość, której z początku nie rozpoznał.
Promień słońca przebił chmury, a wtedy Daniel kątem oka ujrzał błysk. Odwrócił się i ukląkł, a po chwili odnalazł samotną strzałę wbitą w mokry piasek. Była smuklejsza niż zwyczajna strzała, matowosrebrna, ozdobiona grawerowanymi spiralami. Wydawała się ciepła w dotyku.
Danielowi zaparło dech w piersiach. Od wieków nie widział gwiezdnej strzały. Jego palce drżały, gdy wyciągał ją z piasku, starannie unikając zabójczego tępego końca.
Teraz wiedział już, czym była druga ciemność pośród porannych Głosicieli. Wieści były gorsze niż się obawiał. Odwrócił się do Cama, trzymając w dłoniach lekką jak piórko strzałę.
– Nie działał sam.
Na widok strzały Cam zesztywniał. Niemal z szacunkiem odwrócił się i dotknął jej równie ostrożnie, jak wcześniej Daniel.
– To bardzo cenna broń. Wygnaniec musiał bardzo szybko uciekać.
Wygnańcy – grupa tchórzliwych, mocnych tylko w gębie aniołów, odrzucona i przez Niebiosa, i przez Piekło. Ich silnym punktem był wyłącznie prowadzący samotnicze życie anioł Azazel, jedyny pozostały gwiezdny kowal, który umiał tworzyć gwiezdne strzały. Wypuszczona ze srebrnego łuku gwiezdna strzała mogła jedynie posiniaczyć śmiertelnika. Jednakże dla aniołów i demonów była zabójcza.
Wszyscy pragnęli ją mieć, lecz nikt nie chciał kontaktować się z Wygnańcami, więc gwiezdne strzały kupowano zawsze w tajemnicy, przez pośrednika. Co oznaczało, że człowiek zabity przez Daniela nie był zabójcą wysłanym przez Starców. Był jedynie handlarzem. Wygnaniec, prawdziwy wróg, uciekł – prawdopodobnie na widok Daniela i Cama. Daniel zadrżał. To nie były dobre wieści.
– Zabiliśmy nie tego, kogo trzeba.
– E tam – zbył go Cam. – Czyż świat nie będzie lepszym miejscem bez jednego drapieżcy? Czyż Luce nie będzie bezpieczniejsza? – Spojrzał na Daniela, a po chwili zapatrzył się na morze. – Jedyny problem to...
– Wygnańcy.
Cam pokiwał głową.
– Czyli teraz i oni jej pragną.
Daniel poczuł, jak czubki jego skrzydeł jeżą się pod kaszmirowym swetrem i ciężkim płaszczem. Bolesne swędzenie sprawiło, że się skrzywił. Stał nieruchomo, z zamkniętymi oczami i rękami wyciągniętymi wzdłuż boków, zmuszając się do uspokojenia, zanim skrzydła wyrwą się niczym gwałtownie rozwijające się żagle statku i poniosą go nad zatoką, daleko od wyspy. Prosto w jej stronę.
Zamknął oczy i spróbował wyobrazić sobie Luce. Z trudem oderwał się od tamtego domku, od jej spokojnego snu na malutkiej wysepce na wschód od Tybee. Tam już był wieczór. Czy się obudziła? Czy była głodna?
Bitwa w Sword & Cross, objawienia, śmierć jej przyjaciółki – to wszystko bardzo odbiło się na Luce. Anioły spodziewały się, że prześpi cały dzień i noc. Niestety, do następnego ranka musieli wymyślić jakiś plan.
Wtedy Daniel po raz pierwszy zaproponował rozejm. Aby wyznaczyć granice, ustalić zasady i konsekwencje, gdyby któraś ze stron je złamała – współdziałanie z Camem było wielką odpowiedzialnością. Oczywiście wiedział, że to zrobi, dla niej zrobiłby wszystko – chciał się jedynie upewnić, że zrobi to właściwie.
– Musimy ją ukryć w bezpiecznym miejscu – powiedział. – Jest taka szkoła na północy, w pobliżu Fortu Bragg...
– Szkoła Shoreline. – Cam pokiwał głową. – Moja strona też się nią zainteresowała. Będzie tam szczęśliwa. I wyedukowana w sposób, który jej nie zagrozi. I, co najważniejsze, będzie chroniona.
Gabbe już wcześniej opowiedziała Danielowi, jaką osłonę może zapewnić Shoreline. Wkrótce rozejdą się wieści, że Luce się tam ukrywa, ale przynajmniej przez jakiś czas w obrębie szkoły będzie niemal niewidzialna. W środku Francesca, anielica bardzo bliska Gabbe, zajmie się Luce. Na zewnątrz Daniel i Cam będą polować na wszystkich, którzy odważą się zbliżyć do szkoły.
Kto mógł powiedzieć Camowi o Shoreline? Danielowi nie podobało się, że tamta strona wie więcej niż jego strona. Już zaczął się przeklinać, że nie odwiedził szkoły przed dokonaniem wyboru, ale trudno mu było opuścić Luce.
– Może zacząć od jutra. Zakładając – tu Cam omiótł Daniela spojrzeniem – zakładając, że się zgodzisz.
Daniel przycisnął rękę do kieszeni koszuli, gdzie trzymał niedawne zdjęcie. Luce nad jeziorem w Sword & Cross. Błyszczące, mokre włosy. Rzadki uśmiech na jej twarzy. Zazwyczaj kiedy udawało mu się zdobyć jej zdjęcie lub obraz, tracił ją. Tym razem wciąż tu była.
– Posłuchaj, Danielu – mówił Cam. – Obaj wiemy, czego ona potrzebuje. Zapiszemy ją tam, a później zostawimy w spokoju. W żaden sposób tego nie przyspieszymy, musimy zostawić ją samą.
– Nie mogę opuścić jej na tak długo. – Daniel za szybko wypowiedział te słowa. Spojrzał na trzymaną w rękach strzałę i zrobiło mu się słabo. Chciał wrzucić ją do oceanu, ale nie umiał.
– Czyli jej nie powiedziałeś. – Cam zmrużył oczy.
Daniel znieruchomiał.
– Nie mogłem jej nic powiedzieć. Moglibyśmy ją stracić.
– Ty mógłbyś ją stracić – zaszydził Cam.
– Wiesz, o co mi chodzi. – Daniel zesztywniał. – To zbyt wielkie ryzyko, zakładać, że mogłaby to wszystko przyjąć bez...
Przymknął oczy, by odpędzić od siebie dręczący obraz czerwonego płomienia. Lecz on zawsze płonął z tyłu jego głowy, grożąc nagłym wybuchem. Gdyby powiedział jej prawdę, a to by ją zabiło, tym razem odeszłaby na zawsze. I to by była jego wina. Daniel bez niej nie mógł nic zrobić – nie mógł istnieć. Jego skrzydła zapiekły na tę myśl. Lepiej chronić ją jeszcze przez jakiś czas.
– Jakże to dla ciebie wygodne – mruknął Cam. – Mam tylko nadzieję, że nie będzie rozczarowana.
Daniel go zignorował.
– Naprawdę wierzysz, że w tej szkole będzie mogła się uczyć?
– Owszem – odpowiedział powoli Cam. – Zakładając, że zgodzimy się na brak zewnętrznych bodźców. A to oznacza, że nie będzie tam Daniela ani Cama. To musi być główna zasada.
Nie widzieć jej przez osiemnaście dni? Daniel nie mógł w to uwierzyć. Co więcej, nie mógł uwierzyć, że Luce się na to zgodzi. Dopiero co odnaleźli się w tym życiu i w końcu mieli szansę być razem. Lecz jak zawsze wyjaśnienie szczegółów mogło ją zabić. Nie mogła usłyszeć o swoich poprzednich żywotach z ust aniołów. Luce jeszcze tego nie wiedziała, ale wkrótce sama będzie musiała sobie przypomnieć... wszystko.
Ukryta prawda – a dokładniej to, co Luce o niej pomyśli – przerażała Daniela. Lecz dziewczyna musiała odkryć ją sama, by uwolnić się z tego przerażającego zamkniętego kręgu. Dlatego jej doświadczenia w Shoreline były tak ważne. Przez osiemnaście dni Daniel mógł zabijać wszystkich Wygnańców, którzy staną mu na drodze. Lecz po zakończeniu rozejmu wszystko znów będzie zależeć od Luce. I tylko od niej.
Słońce zachodziło nad górą Tamalpais i zaczynała opadać wieczorna mgła.
– Pozwól mi ją zabrać do Shoreline – powiedział Daniel. To będzie jego ostatnia szansa, by się z nią zobaczyć.
Cam popatrzył na niego dziwnie, decydując, czy się zgodzić. Po raz drugi Daniel musiał siłą wepchnąć bolące skrzydła pod skórę.
– W porządku – powiedział w końcu Cam. – W zamian za gwiezdną strzałę.
Daniel podał mu broń. Cam wsunął ją pod płaszcz.
– Zabierz ją do szkoły, a później mnie znajdź. Nie spieprz tego, będę cię obserwował.
– A później?
– Czeka nas obu polowanie.
Daniel pokiwał głową i rozwinął skrzydła, czując, jak przepełnia go głęboka przyjemność. Stał przez chwilę, zbierając energię i wyczuwając opór wiatru. Czas uciec z tego przeklętego, paskudnego miejsca i pozwolić, by skrzydła zaniosły go do miejsca, gdzie mógł być sobą.
Z powrotem do Luce.
I z powrotem do kłamstwa, w którym musiał żyć jeszcze przez chwilę.
– Rozejm zaczyna się jutro o północy – zawołał Daniel, podnosząc ogromną chmurę piasku na plaży. Wzniósł się w niebo i odleciał.
Luce planowała mieć zamknięte oczy przez całe sześć godzin lotu z Georgii do Kalifornii, aż do chwili, gdy samolot dotknie pasa startowego w San Francisco. Odkryła, że w stanie pół-snu o wiele łatwiej jej udawać, że znów jest z Danielem.
Wydawało jej się, że od ich ostatniego spotkania minęło pół życia, choć w rzeczywistości upłynęło zaledwie kilka dni. Od kiedy w piątek rano pożegnali się na terenach Sword & Cross, Luce czuła się na wpół przytomna. Nieobecność jego głosu, jego ciepła, dotyku jego skrzydeł przepełniała ją do szpiku kości, jak dziwna choroba.
Ktoś otarł się o nią ramieniem i Luce otworzyła oczy. Spojrzała w szeroko otwarte oczy ciemnowłosego chłopaka, kilka lat starszego od niej.
– Przepraszam – powiedzieli jednocześnie i oboje cofnęli się o kilka centymetrów od wspólnego oparcia lotniczego fotela.
Widok za oknem był zdumiewający. Samolot opadał w stronę San Francisco, a Luce nigdy nie widziała czegoś podobnego. Kiedy lecieli wzdłuż południowego brzegu zatoki, wijący się niebieski dopływ zdawał się rozcinać ziemię w drodze do morza. Strumień oddzielał intensywnie zielone pole po jednej stronie od czerwono-białego wiru po drugiej. Przycisnęła czoło do podwójnej tafli plastiku i próbowała przyjrzeć się temu lepiej.
– Co to? – zastanawiała się na głos.
– Sól – opowiedział chłopak, pokazując palcem. Nachylił się bliżej. – Wydobywają ją z Pacyfiku.
Odpowiedź była tak prosta, tak... ludzka. Niemal zaskakująca po czasie, który spędziła z Danielem i innymi – wciąż nie umiała używać tych określeń dosłownie – aniołami i demonami. Spojrzała ponad granatową wodą, która zdawała się rozciągać bez końca na zachód. Słońce nad wodą zawsze oznaczało poranek dla wychowanej na atlantyckim wybrzeżu Luce. Lecz tutaj niemal zapadał zmierzch.
– Nie jesteś stąd, co? – spytał jej towarzysz z sąsiedniego siedzenia.
Luce potrząsnęła głową. Wyglądała przez okno. Kiedy tego ranka opuszczała Georgię, pan Cole kazał jej zachowywać się ostrożnie. Innym nauczycielom powiedziano, że rodzice Luce poprosili o jej przeniesienie. To było kłamstwem. Rodzice Luce, Callie i wszyscy inni jej znajomi wciąż sądzili, że jest zapisana do Sword & Cross.
Kilka tygodni wcześniej rozzłościłoby ją to. Jednakże wydarzenia ostatnich dni w Sword & Cross sprawiły, że Luce wydoroślała. Zobaczyła obrazy z innego życia – jednego z wielu, które dzieliła z Danielem. Odkryła miłość, która okazała się dla niej ważniejsza niż cokolwiek innego. A później wszystko to znalazło się w niebezpieczeństwie z powodu szalonej starej kobiety z nożem, której Luce wcześniej zaufała.
Wiedziała, że na świecie są inni, podobni do panny Sophii. Nikt jednak nie powiedział jej, jak ich rozpoznać. Czy tamci inni mogli wyglądać tak niewinnie jak... ciemnowłosy gość siedzący obok niej? Luce przełknęła ślinę, złożyła ręce na kolanach i próbowała myśleć o Danielu.
Daniel zabierał ją w jakieś bezpieczne miejsce.
Luce wyobraziła sobie, jak czeka na nią na jednym z tych szarych plastikowych krzesełek na lotnisku, z łokciami wspartymi na kolanach i spuszczoną głową. W czarnych converse’ach kołysze się do przodu i do tyłu. Wstaje co chwila i krąży wokół taśmociągu bagażowego.
Samolot dotknął z szarpnięciem ziemi. Nagle Luce poczuła niepokój. Czy on ucieszy się na jej widok tak samo, jak ona na jego?
Skupiła się na brązowo-beżowym wzorze obicia fotela z przodu. Szyję miała zesztywniałą po długim locie, a jej ubrania przesiąkły charakterystycznym zatęchłym zapachem samolotu. Ubrana w granatowe kombinezony obsługa naziemna wyjątkowo długo kierowała samolot w stronę właściwego rękawa. Luce czuła, że nogi drżą jej z niecierpliwości.
– Zakładam, że wybierasz się do Kalifornii na dłużej? – Senny uśmiech gościa obok sprawił, że Luce jeszcze bardziej zapragnęła wydostać się ze swojego miejsca.
– Czemu tak mówisz? – spytała szybko. – Dlaczego tak uważasz?
Zamrugał.
– Ta wielka czerwona torba i w ogóle.
Luce się cofnęła. Zauważyła tego człowieka dopiero przed dwiema minutami, kiedy ją obudził. Skąd mógł wiedzieć o jej bagażu?
– Hej, to nic podejrzanego. – Spojrzał na nią z ukosa. – Stałem za tobą w kolejce, kiedy odprawiałaś bagaż.
Luce uśmiechnęła się niepewnie.
– Mam chłopaka – powiedziała bez zastanowienia. Jej policzki natychmiast się zarumieniły.
Gość obok zakaszlał.
– Rozumiem.
Luce nie miała pojęcia, dlaczego to powiedziała. Skrzywiła się. Nie chciała być niegrzeczna, ale wtedy właśnie zapaliło się światełko zezwalające na rozpięcie pasów i zapragnęła jedynie przebiec obok tego chłopaka i uciec z samolotu. On chyba myślał podobnie, gdyż cofnął się i wyciągnął rękę do przodu. Luce najuprzejmiej jak potrafiła przecisnęła się obok niego i pognała w stronę wyjścia.
I utknęła w wąskim gardle rękawa. Przeklinając w duchu wszystkich wyluzowanych Kalifornijczyków, którzy wlekli się przed nią, stawała na palcach i przestępowała z nogi na nogę. Zanim w końcu dotarła do terminalu, zdołała się niemal doprowadzić do szaleństwa z niecierpliwości.
W końcu mogła się ruszyć. Zwinnie przeciskając się przez tłum, zupełnie zapomniała o facecie, którego poznała w samolocie. Przestała się denerwować na myśl, że nigdy wcześniej nie była w Kalifornii – najdalej na zachodzie odwiedziła Branson w stanie Missouri, kiedy rodzice zaciągnęli ją na występ komika Yakova Smirnoffa. Teraz, po raz pierwszy od kilku dni udało jej się na chwilę zapomnieć o przerażających rzeczach, które widziała w Sword & Cross. Kierowała się w stronę tego jedynego, który mógł sprawić, że Luce poczuje się lepiej. Jedynego, dzięki któremu mogła poczuć, że wszystkie cierpienia, jakie ją spotkały – cienie, nierealna bitwa na cmentarzu i najgorsze: ból po śmierci Penn – warto było przetrwać.
Oto był.
Siedział dokładnie tak, jak sobie wyobrażała, na ostatnim w rzędzie ponurych szarych krzesełek, obok automatycznych drzwi, które otwierały się i zamykały za jego plecami. Przez krótką chwilę Luce jedynie stała i radowała się jego widokiem.
Daniel miał na nogach klapki japonki, był ubrany w ciemne dżinsy, których nie widziała nigdy wcześniej, i porozciągany czerwony podkoszulek, rozdarty przy kieszeni. Wyglądał tak samo, a zarazem inaczej. Chyba był bardziej wypoczęty niż kiedy się żegnali. I czy to jedynie wpływ jej tęsknoty, czy też jego skóra była bardziej promienna niż wcześniej? Uniósł wzrok i w końcu ją zobaczył. Jego uśmiech niemal oślepiał.
Ruszyła ku niemu biegiem. Wkrótce wziął ją w ramiona, a ona ukryła twarz na jego piersi i odetchnęła głęboko. Ich wargi zetknęły się i zaczęli się całować. Uszczęśliwiona, rozluźniła się w jego ramionach.
Aż do tej chwili sobie tego nie uświadamiała, lecz w głębi duszy zastanawiała się, czy jeszcze go zobaczy, czy też może wszystko to było tylko snem. Miłość, którą czuła, miłość, którą Daniel odwzajemniał, wciąż wydawała się nierealna.
Nie przerywając pocałunku, Luce lekko uszczypnęła jego biceps. To nie sen. Po raz pierwszy od bardzo długiego czasu poczuła się jak w domu.
– Jesteś tutaj – szepnął jej do ucha.
– Ty jesteś tutaj.
– Oboje tutaj jesteśmy.
Zaśmiali się, nie przerywając pocałunku, radując się słodką niezręcznością ponownego spotkania. Jednakże w chwili, gdy Luce się tego najmniej spodziewała, jej śmiech zmienił się w siąkanie nosem. Szukała sposobu, by opowiedzieć, jak ciężkie były dla niej ostatnie dni – gdy została bez niego, w całkowitej samotności, na wpół śpiąca i pół świadoma tego, że wszystko się zmieniło; teraz, w ramionach Daniela, nie umiała znaleźć właściwych słów.
– Wiem – powiedział. – Zabierzmy twoją torbę i wynośmy się stąd.
Luce odwróciła się w stronę taśmociągu bagażowego i odkryła, że sąsiad z samolotu stoi przed nią, trzymając w ręku jej wielką torbę.
– Widziałem, jak przejeżdża obok – powiedział z wymuszonym uśmiechem, jakby cholernie starał się udowodnić swoje dobre intencje. – To twoja, prawda?
Nim Luce zdążyła odpowiedzieć, Daniel jedną ręką uwolnił gościa od nieporęcznej torby.
– Dzięki, stary. Teraz ja się tym zajmę – powiedział, zdecydowanym tonem ucinając rozmowę.
Tamten przyglądał się, jak Daniel drugą ręką obejmuje Luce w pasie i odchodzą. Po raz pierwszy od czasów Sword & Cross Luce miała możliwość zobaczyć Daniela tak, jak widział go świat, zastanowić się, czy inni ludzie, kiedy na niego patrzyli, również zauważali, że jest w nim coś niezwykłego.
Później przeszli przez szklane drzwi i po raz pierwszy odetchnęła powietrzem zachodniego wybrzeża. W ten listopadowy dzień wydawało się świeże, rześkie i jakimś sposobem zdrowe, w przeciwieństwie do wilgotnego i chłodnego powietrza Savannah, gdy stamtąd odlatywała. Wszystko wydawało się nowe i czyste – nawet na parkingu stały całe rzędy świeżo umytych samochodów. Wszystko otaczały góry, płowo-brązowe z postrzępionymi plamami zielonych drzew, jeden rząd wzgórz za drugim.
Już nie była w Georgii.
– Nie wiem, czy powinienem być zaskoczony – zażartował Daniel. – Ledwie na dwa dni wypuściłem cię spod swoich skrzydeł, a już pojawił się kolejny facet.
Luce przewróciła oczami.
– Hej, prawie nie rozmawialiśmy. Naprawdę, przespałam cały lot. – Wymierzyła mu kuksańca. – Śniłam o tobie.
Daniel uśmiechnął się i pocałował ją w czubek głowy. Znieruchomiała, pragnąc więcej, i nawet nie zorientowała się, że Daniel zatrzymał się przed samochodem. I to nie byle jakim.
Przed czarną alfą romeo.
Luce otworzyła szeroko usta, kiedy Daniel otworzył drzwi od strony pasażera.
– T-to... – zająknęła się. – To... skąd wiedziałeś, że to mój wymarzony samochód?
– Nie tylko wymarzony – odparł Daniel ze śmiechem. – To był twój samochód.
Zaśmiał się, kiedy niemal podskoczyła na jego słowa. Wciąż nie mogła się przyzwyczaić do tej części ich wspólnej historii, która wiązała się z reinkarnacją. To było takie niesprawiedliwe. Samochód, którego nie pamiętała. Całe żywoty, których nie umiała sobie przypomnieć. Rozpaczliwie pragnęła je poznać, zupełnie jakby jej poprzednie tożsamości były rodzeństwem, z którym została rozdzielona tuż po urodzeniu. Oparła dłoń na przedniej szybie, czekając na jakiś ślad, na déjà vu.
Nic.
– To prezent, który dostałaś od rodziców na szesnaste urodziny, kilka żywotów temu. – Daniel spojrzał z ukosa, jakby oceniał, ile powiedzieć. Jakby wiedział, że rozpaczliwie pragnie poznać szczegóły, ale zbyt wielu naraz mogłaby nie przyswoić. – Odkupiłem go od jednego gościa z Reno. On kupił go po tym, jak ty... No wiesz, po tym jak ty...
Uległaś spontanicznemu samozapłonowi, pomyślała Luce, dopowiadając gorzką prawdę, której Daniel nie chciał wypowiedzieć na głos. Tak wyglądały jej poprzednie życia – koniec zwykle był taki sam.
Jednakże wydawało się, że tym razem może być inaczej. Tym razem mogli trzymać się za ręce, całować i... nie wiedziała, co jeszcze mogli robić. Ale rozpaczliwie pragnęła się tego dowiedzieć. Powstrzymała się. Siedemnaście lat to za mało, a w tym życiu Luce była zdecydowana zostać dłużej i zobaczyć, jak to naprawdę jest żyć z Danielem.
Odchrząknął i poklepał błyszczącą czarną maskę.
– Wciąż świetnie się go prowadzi. Jedynym problemem jest... – Spojrzał na niewielki bagażnik kabrioletu, później na torbę Luce i znów na bagażnik.
Tak, Luce miała paskudny zwyczaj pakowania zbyt wielu rzeczy, sama się do tego przyznawała. Ale tym razem nie była to jej wina. Arriane i Gabbe zapakowały jej rzeczy z pokoju w Sword & Cross, wszystkie czarne i nieczarne sztuki odzieży, których nigdy nie miała okazji włożyć. Była zbyt zajęta żegnaniem się z Danielem i z Penn, by się spakować. Skrzywiła się, czując się winna na myśl, że przebywa z Danielem w Kalifornii, tak daleko od miejsca, gdzie jej przyjaciółka została pochowana. To wydawało się niesprawiedliwe. Pan Cole zapewniał ją, że panna Sophia zostanie ukarana za to, co zrobiła Penn, lecz kiedy Luce próbowała wyciągnąć z niego, co to naprawdę znaczy, szarpnął wąsy i umilkł.
Daniel rozejrzał się podejrzliwie po parkingu. Otworzył bagażnik, trzymając w dłoni potężną torbę Luce. Wydawało się, że nigdzie się nie zmieści, lecz wtedy z tyłu rozległ się cichy odgłos przypominający cmokanie i torba Luce zaczęła się zmniejszać. Po chwili Daniel zatrzasnął bagażnik.
Luce zamrugała.
– Zrób tak jeszcze raz!
Daniel wydawał się zdenerwowany. Wsunął się na miejsce kierowcy i bez słowa uruchomił silnik. Dla Luce było to nowe, dziwne doświadczenie – jego twarz na zewnątrz wydawała się tak spokojna, lecz ona znała go na tyle dobrze, by wyczuć w głębi coś więcej.
– Co się dzieje?
– Pan Cole mówił ci, żebyś starała się nie zwracać na siebie uwagi, prawda?
Pokiwała głową.
Daniel wycofał się z miejsca parkingowego i skierował w stronę wyjazdu, po drodze wsuwając kartę kredytową do parkometru.
– To było głupie. Powinienem był wcześniej pomyśleć...
– Co to za problem? – Luce wsunęła kosmyki ciemnych włosów za uszy, gdy samochód zaczął przyspieszać. – Myślisz, że wpychając torbę do bagażnika, przyciągniesz uwagę Cama?
Spojrzenie Daniela się zamgliło. Potrząsnął głową.
– Nie Cama. Nie. – Po chwili ścisnął jej kolano. – Zapomnij, że cokolwiek mówiłem. Po prostu... Oboje musimy być ostrożni.
Luce słyszała go, ale była zbyt oszołomiona, by uważnie go wysłuchać. Uwielbiała patrzeć, jak Daniel zręcznie przesuwa dźwignię zmiany biegów, gdy zjechali na autostradę i przemykali się wśród ulicznego ruchu; uwielbiała wiatr we włosach, kiedy pędzili w stronę San Francisco; a przede wszystkim uwielbiała być z Danielem.
W samym San Francisco wjechali między wzgórza. Za każdym razem, gdy wspinali się na kolejny szczyt, a potem zjeżdżali w dół, Luce zauważała inne oblicze miasta. Wydawało się jednocześnie stare i nowe – lustrzane elewacje drapaczy chmur tuż obok barów i restauracji, które wyglądały, jakby miały ze sto lat. Wzdłuż ulic stały malutkie samochody, zaparkowane pod nieprawdopodobnymi kątami. Wszędzie były psy i spacerowicze. Blask błękitnej wody dookoła miasta. I pierwsze mignięcie czerwonego mostu Golden Gate.
Rozglądała się wokół, żeby nie uronić nic z widoków. A choć ostatnie kilka dni właściwie przespała, nagle poczuła falę wyczerpania.
Daniel wyciągnął rękę i skierował jej głowę w stronę swojego ramienia.
– To mało znany fakt na temat aniołów: jesteśmy doskonałymi poduszkami.
Luce zaśmiała się i uniosła głowę, żeby pocałować go w policzek.
– Nie mogłabym zasnąć – powiedziała, trącając głową jego szyję.
Na moście Golden Gate samochodom towarzyszyły tłumy pieszych, rowerzystów w obcisłych kombinezonach i biegaczy. Poniżej znajdowała się zatoka, pełna białych żaglówek, rozświetlana blaskiem zachodzącego słońca.
– Nie widzieliśmy się od tak dawna. Chciałabym to nadrobić – powiedziała. – Powiedz mi, co robiłeś. Opowiedz mi o wszystkim.
Przez chwilę wydawało jej się, że Daniel mocniej zaciska dłonie na kierownicy.
– Jeśli twoim celem jest nie usnąć – powiedział, uśmiechając się – to naprawdę nie powinienem wchodzić w szczegóły ośmiogodzinnego spotkania Rady Aniołów, na którym wczoraj utknąłem. Widzisz, rada spotkała się, żeby omówić poprawkę do propozycji 362B, która opisuje dokładny sposób udziału cherubinów w trzecim kręgu...
– Jasne, rozumiem. – Pacnęła go.
Daniel żartował, ale to był dziwny nowy rodzaj żartu. Otwarcie mówił o tym, że jest aniołem, co bardzo jej się podobało – a raczej, co miało jej się spodobać, kiedy znajdzie chwilę czasu, by wszystko przetrawić. Luce ciągle miała wrażenie, że jej serce i mózg próbują wciąż nadążyć za zmianami, jakie nastąpiły w jej życiu.
Ale teraz byli znów razem na dobre, więc wszystko było o wiele łatwiejsze. Nic ich nie mogło rozdzielić. Chwyciła go za ramię.
– Powiedz mi przynajmniej, dokąd jedziemy?
Daniel wzdrygnął się i Luce poczuła chłód w piersi. Chciała położyć mu dłoń na ręce, ale on ją cofnął, by zredukować bieg.
– Szkoła w Forcie Bragg, nazywa się Shoreline. Lekcje zaczynają się jutro.
– Zapisujemy się do kolejnej szkoły? – spytała. – Dlaczego?
Wydawało się to takie definitywne. Myślała, że wybiera się na krótką wycieczkę. Jej rodzice nawet nie wiedzieli, że wyjechała z Georgii.
– Shoreline ci się spodoba. Jest bardzo nowoczesna i o wiele lepsza od Sword & Cross. Myślę, że się tam... rozwiniesz. I nie stanie ci się żadna krzywda. Szkoła ma wyjątkową ochronę. Swego rodzaju kamuflaż, tarczę.
– Nie rozumiem. Po co mi tarcza ochronna? Myślałam, że przybycie tutaj, z dala od panny Sophii, wystarczy.
– Nie chodzi tylko o pannę Sophię – powiedział cicho Daniel. – Są inni.
– Kto? Możesz mnie ochronić przed Camem, Molly czy kimkolwiek. – Luce zaśmiała się, choć zimno w jej piersi zaczęło sięgać żołądka.
– Nie chodzi też o Cama i Molly, Luce. Nie mogę o tym rozmawiać.
– Czy będziemy tam kogoś znali? Czy są tam inne anioły?
– Jest tam kilka aniołów. Nikt, kogo znasz, ale na pewno się polubicie. I jeszcze jedno. Ja się nie zapisuję. – Nie odrywał wzroku od drogi. – Tylko ty. Na krótki czas.
– Jak krótki?
– Kilka... tygodni.
Gdyby to Luce prowadziła, w tej chwili zahamowałaby gwałtownie.
– Kilka tygodni?!
– Gdybym mógł być z tobą, na pewno bym to zrobił. – Ton głosu Daniela był tak obojętny, tak spokojny, że Luce zdenerwowała się jeszcze bardziej. – Widziałaś, co się stało z twoją torbą i bagażnikiem. To było jak wystrzelenie w powietrze flary, żeby wszyscy wiedzieli, gdzie jesteśmy. Żeby ostrzec wszystkich, którzy mnie szukają, a kiedy mówię o mnie, chodzi o ciebie. Mnie jest zbyt łatwo odnaleźć, zbyt łatwo wyśledzić. A ten numer z torbą? To drobiazg w porównaniu z tym, co robię codziennie, i co może przyciągnąć uwagę... – Gwałtownie potrząsnął głową. – Nie sprowadzę na ciebie niebezpieczeństwa, Luce.
– No to nie rób tego.
Daniel zrobił zbolałą minę.
– To skomplikowane.
– I niech zgadnę... nic nie możesz mi powiedzieć.
– Bardzo żałuję.
Luce podciągnęła kolana pod brodę, odsunęła się od niego i oparła o drzwi pasażera, czując się nieco klaustrofobicznie pod wielkim, błękitnym niebem Kalifornii.
∗
Przez pół godziny jechali w milczeniu. Przebijali się przez kłęby mgły, jechali w górę i w dół przez kamieniste, suche okolice. Minęli tablice Sonomy, a gdy ruszyli drogą pośród bujnych zielonych winnic, Daniel w końcu się odezwał:
– Od Fortu Bragg dzielą nas trzy godziny jazdy. Masz zamiar złościć się na mnie przez cały ten czas?
Luce go zignorowała. Wymyśliła setki pytań, wyrazów frustracji, oskarżeń i – w końcu – przeprosin za zachowywanie się jak rozpieszczony bachor, lecz żadnego z nich nie wypowiedziała na głos. Gdy dotarli do rozjazdu na Dolinę Anderson, Daniel skręcił na zachód i znów próbował chwycić ją za rękę.
– Może wybaczysz mi na tyle szybko, byśmy mogli przyjemnie spędzić ostatnie kilka chwil razem?
Chciała. Naprawdę bardzo chciała nie kłócić się teraz z Danielem. Ale wspomnienie o „ostatnich kilku chwilach razem”, o tym, że zostawi ją samą z powodów, których nie rozumiała i których nie chciał jej wyjaśnić – sprawiło, że Luce poczuła się najpierw zdenerwowana, później przerażona, a na koniec znów sfrustrowana. Pośród wzburzonego morza nowego stanu, nowej szkoły, nowych niebezpieczeństw, Daniel był jedyną stabilną skałą, której mogła się trzymać. I miał ją zostawić? Czyż nie przeżyła już wystarczająco wiele? Czy oboje nie przeżyli już wystarczająco wiele?
Dopiero kiedy wyjechali spomiędzy sekwoi i znaleźli się pod gwiaździstym, szafirowym wieczornym niebem, Daniel powiedział coś, co do niej dotarło. Właśnie minęli znak z napisem WITAMY W MENDOCINO i Luce spoglądała na zachód. Księżyc w pełni świecił nad grupą budynków – latarnią morską, kilkoma miedzianymi wieżami ciśnień i rzędami dobrze utrzymanych, starych drewnianych domków. Gdzieś dalej znajdował się ocean, którego nie widziała, ale go słyszała.
Daniel wskazał na wschód, w stronę ciemnego, gęstego lasu sekwoi i klonów.
– Widzisz tamten kemping?
Nie zauważyłaby go, gdyby jej nie pokazał, ale teraz, gdy zmrużyła oczy, zobaczyła wąski podjazd i zabłoconą drewnianą tablicę, na której białymi literami wypisano OSIEDLE DOMKÓW KEMPINGOWYCH MENDOCINO.
– Kiedyś tam mieszkałaś.
– Co? – Luce tak szybko odetchnęła, że aż zaczęła kaszleć. Osiedle wydawało się przygnębiające i samotne, ponury rząd niskich, szablonowych pudełek wzdłuż żwirowej drogi. – To straszne.
– Mieszkałaś tam, zanim powstał kemping – wyjaśnił Daniel i zwolnił, by zatrzymać samochód na poboczu. – Zanim wymyślono domki kempingowe. Twój ojciec z tamtych czasów sprowadził tu waszą rodzinę z Illinois podczas gorączki złota. – Wydawało się, że Daniel przywołał jakieś wspomnienie, po czym ze smutkiem potrząsnął głową. – To było naprawdę ładne miejsce.
Luce patrzyła, jak łysy mężczyzna z wielkim brzuchem ciągnie na smyczy rudego kundla. Mężczyzna miał na sobie biały podkoszulek i flanelowe bokserki. Luce zupełnie nie potrafiła wyobrazić sobie siebie w tym miejscu.
A jednak dla Daniela wspomnienia były bardzo czytelne.
– Mieliście dwuizbową chatkę, a twoja matka nie umiała gotować, więc zawsze śmierdziało kapustą. Mieliście zasłony z niebieskiej bawełny w kratę, które odsuwałem i przez okno wkradałem się do środka, kiedy twoi rodzice już spali.
Samochód wciąż stał na poboczu, ale Daniel nie gasił silnika. Luce zamknęła oczy i próbowała walczyć z głupimi łzami. Kiedy Daniel mówił o ich wspólnej historii, czuła, że jest ona jednocześnie możliwa i niemożliwa. A z drugiej strony przepełniało ją ogromne poczucie winy. Pozostał z nią tak długo, przez tyle żywotów. Zapomniała, jak dobrze ją znał. Lepiej, niż ona sama znała siebie. Czy wiedział, o czym teraz myśli? Luce zastanawiała się, czy w pewnym sensie jej nie było łatwiej, nigdy nie pamiętała bowiem Daniela, on zaś musiał to wszystko przeżywać raz za razem.
Skoro powiedział, że musi wyjechać na kilka tygodni, i nie mógł wyjaśnić, dlaczego... musiała mu zaufać.
– Jak wyglądało nasze pierwsze spotkanie? – spytała.
Daniel się uśmiechnął.
– W tamtym czasie rąbałem drewno w zamian za jedzenie. Pewnego wieczoru, w porze kolacji przechodziłem obok waszego domu. Twoja matka znów gotowała kapustę i śmierdziało tak potwornie, że chciałem ominąć wasz dom. Ale wtedy zobaczyłem cię przez okno. Szyłaś. Nie mogłem oderwać wzroku od twoich dłoni.
Luce spojrzała na swoje ręce, blade, wąskie palce i małe, kwadratowe dłonie. Zastanawiała się, czy zawsze wyglądały tak samo. Daniel sięgnął do nich.
– Są równie miękkie, jak wtedy.
Luce potrząsnęła głową. Historia jej się podobała, chciała usłyszeć tysiące podobnych, ale nie o to jej chodziło.
– Chciałam, żebyś mi opowiedział o naszym pierwszym spotkaniu – powiedziała. – Pierwszym w ogóle. Jak ono wyglądało?
Po długiej chwili powiedział w końcu:
– Robi się późno. W Shoreline oczekują nas przed północą.
Dodał gazu i skręcił w lewo w stronę centrum Mendocino. Luce obserwowała w bocznym lusterku, jak osiedle domków kempingowych staje się coraz mniejsze i coraz ciemniejsze, aż zupełnie znika. Kilka chwil później Daniel zaparkował samochód przed zupełnie pustym całodobowym barem z żółtymi ścianami i sięgającymi do samej ziemi oknami.
Ten kwartał był pełen dziwacznych, staroświeckich budynków, które wydawały się Luce mniej wyniosłą wersją wybrzeża Nowej Anglii w okolicach Dover, jej starej szkoły w New Hampshire. Ulica została wybrukowana nierównymi kamieniami, które błyszczały żółcią w świetle ulicznych latarni. Na końcu droga opadała do oceanu. Dziewczyna poczuła nagły chłód. Musiała zdusić odruchowy strach przed ciemnością. Daniel wyjaśnił jej, czym są cienie – że nie należy się ich obawiać, są bowiem jedynie posłańcami. To powinno ją uspokoić, lecz nie umiała zignorować faktu, że to oznaczało, że istnieją większe rzeczy, których należy się bać.
– Dlaczego mi nie powiesz?
Nie umiała się powstrzymać. Nie wiedziała, dlaczego to pytanie wydawało się jej tak ważne. Jeśli miała zaufać Danielowi, kiedy mówił, że musi ją zostawić, choć całe życie czekała na to spotkanie – cóż, może po prostu chciała poznać źródła tego zaufania. Dowiedzieć się, kiedy i jak się to zaczęło.
– Czy wiesz, co oznacza moje nazwisko? – spytał, zaskakując ją.
Luce zagryzła wargi, próbując przypomnieć sobie badania, które prowadziła z Penn.
– Pamiętam, że panna Sophia wspomniała coś o Obserwatorach. Ale nie wiem, co to znaczy, a nawet, czy powinnam jej zaufać.
Uniosła palce do szyi, do miejsca, którego dotykał nóż panny Sophii.
– Miała rację. Grigori to klan. Klan, który nosi moje imię. Ponieważ obserwują i uczą się z tego, co się wydarzyło, kiedy... kiedy wciąż byłem mile widziany w Niebie. I kiedy ty byłaś... cóż, to się wydarzyło bardzo dawno temu, Luce. Nie pamiętam wszystkiego.
– Gdzie? Gdzie byłam? – naciskała. – Pamiętam, że panna Sophia powiedziała coś o Grigorich zadających się ze śmiertelniczkami. Czy to się właśnie stało? Czy ty...?
Spojrzał na nią. Coś zmieniło się w jego twarzy, a w słabym blasku księżyca Luce nie potrafiła ocenić, co to znaczyło. Sprawiał wrażenie, że czuł ulgę, że się domyśliła i że sam nie będzie musiał powiedzieć tego na głos.
– Kiedy zobaczyłem cię po raz pierwszy – mówił dalej Daniel – nie różniło się to od wszystkich pozostałych spotkań w późniejszych czasach. Świat był młodszy, ale ty byłaś taka sama. To była...
– Miłość od pierwszego wejrzenia. – To wiedziała.
Pokiwał głową.
– Jak zawsze. Jedyna różnica polegała na tym, że na początku byłaś dla mnie zakazana. Właśnie odbywałem karę i zakochałem się w tobie w najgorszym możliwym momencie. W Niebie panował niepokój. Ze względu na to... kim jestem... miałem się trzymać od ciebie z dala. Rozpraszałaś mnie. Miałem się skupiać na wygraniu wojny. Tej samej wojny, która wciąż trwa. – Westchnął. – I jeśli jeszcze tego nie zauważyłaś, wciąż jestem bardzo rozkojarzony.
– Czyli byłeś bardzo wysoko postawionym aniołem – mruknęła Luce.
– Pewnie. – Daniel wyglądał żałośnie. Zawahał się, po czym, kiedy znów się odezwał, mówił tak, jakby wypluwał słowa. – To był upadek z jednego z najwyższych piedestałów.
Oczywiście. Daniel musiał być kimś ważnym w Niebie, skoro doprowadził do tak wielkiego rozłamu. I skoro jego miłość do śmiertelnej dziewczyny była tak zakazana.
– Zrezygnowałeś z tego wszystkiego? Dla mnie?
Dotknął czołem jej czoła.
– Niczego bym nie zmienił.
– Ale ja byłam niczym – powiedziała Luce. Czuła się ciężka, jakby go obciążała. Ściągała go w dół. – Musiałeś oddać tak wiele! – Poczuła mdłości. – A teraz zostałeś potępiony na zawsze.
Gasząc silnik, Daniel uśmiechnął się do niej smutno.
– Być może nie na zawsze.
– Co masz na myśli?
– Chodź – powiedział. Wyskoczył z samochodu i obszedł go, żeby otworzyć jej drzwi. – Przespacerujemy się.
Przeszli wolnym krokiem do końca ulicy, która jednak nie kończyła się ślepo i dochodziła do wąskich, kamiennych schodów prowadzących w dół, na brzeg morza. Z lewej strony schodów Luce zobaczyła ścieżkę. Daniel wziął ją za rękę i zaprowadził na brzeg klifu.
– Gdzie idziemy? – spytała Luce.
Daniel uśmiechnął się do niej, wyprostował ramiona i rozwinął skrzydła.
Powoli wyrastały z jego łopatek, rozwijając się z cichuteńkimi trzaskami i skrzypieniem. W pełni rozwinięte wydawały cichy, łopoczący dźwięk, przypominający odgłos wydawany przez kołdrę rzucaną na łóżko.
Po raz pierwszy Luce zwróciła uwagę na tył podkoszulki Daniela. Znajdowały się na nim dwa malutkie, niemal niewidoczne rozcięcia, które teraz rozsunęły się, wypuszczając jego skrzydła. Czy wszystkie ubrania Daniela zostały w taki sposób przerobione? A może miał pewne określone, szczególne rzeczy, które wkładał, kiedy planował latać?
Tak czy inaczej, jego skrzydła zawsze oszałamiały Luce.
Były ogromne, trzy razy wyższe od samego Daniela i wygięte do góry i na boki jak szerokie białe żagle. Ich ogromna powierzchnia przechwytywała blask gwiazd i odbijała go, jednocześnie potęgując, tak że całe aż opalizowały. Bliżej jego ciała ciemniały, nabierając głębokiego kremowego odcienia w miejscu, gdzie stykały się z mięśniami ramion. Jednakże na krawędziach stawały się cieńsze i świeciły, a na samych końcach wydawały się niemal przezroczyste.
Luce wpatrywała się w nie w uniesieniu, próbując zapamiętać kształt każdego wspaniałego pióra, zatrzymać ten widok na czas, kiedy Daniela przy niej nie będzie. Świecił tak jasno, że słońce mogłoby pożyczać od niego blask. Radość w jego fioletowych oczach świadczyła o tym, jak dobrze się czuł, kiedy mógł uwolnić skrzydła. Tak samo dobrze, jak czuła się Luce, gdy mogła w nich zatonąć.
– Poleć ze mną – wyszeptał.
– Co?
– Nie zobaczymy się przez jakiś czas. Muszę dać ci coś, co będziesz mogła wspominać.
Nim zdążył powiedzieć coś jeszcze, Luce pocałowała go, chwyciła za szyję i trzymała z całych sił, również pragnąc dać mu coś, co mógłby wspominać.
Przyciskając jej plecy do piersi i unosząc głowę nad jej ramieniem, Daniel zaczął całować ją po szyi. Wstrzymała oddech w oczekiwaniu. Później zgiął nogi i z wdziękiem zeskoczył z klifu.
Lecieli.
Oddalali się od skalistej linii wybrzeża, ponad srebrzystymi falami, wznosząc się łukiem w górę, jakby chcieli dolecieć do księżyca.
Objęcia Daniela chroniły ją przed każdym podmuchem wiatru, każdym dotknięciem chłodu nad oceanem. Noc była zupełnie cicha. Jakby pozostali jedynymi ludźmi na świecie.
– To Niebo, prawda? – spytała.
Daniel się roześmiał.
– Chciałbym, żeby tak było. Może już niedługo.
Kiedy dolecieli tak daleko, że nie widzieli już ziemi, Daniel skręcił delikatnie na północ i szerokim łukiem przelecieli nad miastem Mendocino, które świeciło ciepło na horyzoncie. Znajdowali się wysoko nad najwyższym budynkiem i lecieli nieprawdopodobnie szybko. Luce nigdy dotąd nie czuła się bezpieczniejsza ani bardziej zakochana.
A później, aż za szybko, zaczęli opadać, stopniowo zbliżając się do krawędzi innego klifu. Odgłosy oceanu stały się głośniejsze. Od głównej drogi odbijała wąska, ciemna dróżka. Kiedy ich stopy znów dotknęły chłodnej trawy, Luce westchnęła.
– Gdzie jesteśmy? – spytała, choć oczywiście już wiedziała.
Szkoła Shoreline. W pewnej odległości widniał duży budynek, lecz z tego miejsca wydawał się zupełnie ciemny – jedynie niewyraźny kształt na horyzoncie. Daniel przyciskał ją do siebie, jakby wciąż byli w powietrzu. Odchyliła głowę, by przyjrzeć się jego twarzy. Jego oczy były wilgotne.
– Ci, którzy mnie potępili, wciąż obserwują, Luce. Robią to od tysiącleci. I nie chcą, żebyśmy byli razem. Zrobią wszystko, by nam przeszkodzić. Dlatego nie mogę tu zostać.
Pokiwała głową, choć oczy ją piekły.
– Ale dlaczego ja tu jestem?
– Ponieważ zrobię wszystko, co w mojej mocy, by zapewnić ci bezpieczeństwo, a w tej chwili to najlepsze miejsce dla ciebie. Kocham cię, Luce. Bardziej niż cokolwiek innego. Wrócę po ciebie, kiedy tylko będę mógł.
Chciała się sprzeciwić, ale się powstrzymała. On oddał dla niej wszytko. Kiedy wypuścił ją z objęć, otworzył dłoń, a wtedy ukryty w niej niewielki czerwony kształt zaczął rosnąć. Jej torba. Zabrał ją z bagażnika tak, że nawet tego nie zauważyła, i przez ten cały czas niósł ją w dłoni. W ciągu kilku sekund torba wróciła do właściwych rozmiarów. Gdyby Luce nie czuła się tak załamana świadomością tego, co oznaczało oddanie jej torby, byłaby zachwyconą tą sztuczką.
W budynku zapaliło się samotne światło. W wejściu pojawiła się jakaś postać.
– To nie potrwa długo. Gdy zrobi się bezpieczniej, przyjdę po ciebie.
Zacisnął gorącą dłoń na jej nadgarstku i Luce w jednej chwili znalazła się w jego ramionach, przyciągana do jego warg. Pozwoliła, by wszystko inne zniknęło, by jej serce się przepełniło. Może nie pamiętała swoich wcześniejszych wcieleń, ale kiedy Daniel ją całował, czuła się bliska przeszłości. I przyszłości.
Postać stojąca w drzwiach ruszyła w ich stronę i okazała się kobietą w krótkiej białej sukience.
Pocałunek z Danielem, zbyt słodki, by trwał tak krótko, pozbawił ją tchu, jak zawsze ich pocałunki.
– Nie odchodź – wyszeptała z zamkniętymi oczami. To się działo zbyt szybko. Nie mogła zostawić Daniela. Jeszcze nie. Nie sądziła, by kiedykolwiek było to możliwe.
Poczuła podmuch oznaczający, że już zerwał się do lotu. Jej serce podążyło za nim, gdy otworzyła oczy i zobaczyła, jak jego skrzydła znikają pośród chmur, w mroku nocy.
Łup.
Luce skrzywiła się i potarła twarz. Piekł ją nos.
Łup. Łup.
Teraz kości policzkowe. Uniosła powieki i niemal natychmiast znów się skrzywiła. Pochylała się nad nią przysadzista dziewczyna z zaciśniętymi ustami i uniesionymi brwiami. Włosy w kolorze ciemny blond upięła nieporządnie na czubku głowy. Miała na sobie luźne spodnie do jogi i bawełniany bezrękawnik w panterkę, który odcieniem pasował do jej piwnych oczu z zielonymi plamkami. W ręku trzymała piłeczkę pingpongową, gotowa nią rzucić.
Luce usiadła w pościeli i osłoniła twarz. Po rozstaniu z Danielem bolało ją serce i nie potrzebowała więcej bólu. Spojrzała w dół, próbując się zorientować w sytuacji, i przypomniała sobie łóżko, na które padła bez namysłu wczoraj wieczorem.
Kobieta w bieli, która pojawiła się po odejściu Daniela, powiedziała, że ma na imię Francesca i jest jedną z nauczycielek z Shoreline. Nawet w oszołomieniu i otępieniu Luce spostrzegła, że kobieta jest bardzo piękna. Miała około trzydziestu pięciu lat, jasne włosy sięgające do ramion, okrągłe kości policzkowe i delikatne rysy.
Anioł, uznała natychmiast Luce.
Francesca nie zadawała żadnych pytań w drodze do pokoju Luce. Musiała spodziewać się tak późnego przybycia i musiała wyczuwać jej wyczerpanie.
A teraz ta nieznajoma, która obudziła Luce, obrzucając ją piłeczkami, wydawała się gotowa do kolejnego ciosu.
– Dobrze – powiedziała szorstko. – Obudziłaś się.
– Kim jesteś? – spytała sennie Luce.
– Pytanie powinno brzmieć raczej: „Kim ty jesteś?”. Poza tym, że jesteś nieznajomą, którą znajduję w swoim pokoju. Poza tym, że jesteś dzieciakiem, który swoją dziwaczną gadaniną przez sen przerwał mi poranne mantry. Shelby jestem. Enchantée.
Nie anioł, doszła do wniosku Luce. Jedynie Kalifornijka mocno przekonana o własnych prawach.
Luce usiadła na łóżku i się rozejrzała. Pokój był dość ciasny, ale ładnie urządzony, z jasnymi drewnianymi podłogami, kominkiem, kuchenką mikrofalową, dwoma sporymi biurkami i wbudowanymi regałami na książki, które, jak Luce się zorientowała, pełniły również funkcję drabinki prowadzącej do łóżka na górze.
Widziała łazienkę za przesuwnymi drewnianymi drzwiami. I – musiała zamrugać kilka razy, żeby się upewnić – ocean za oknem. Nieźle, jak na kogoś, kto ostatni miesiąc spędził, spoglądając na paskudny stary cmentarz z pokoju bardziej pasującego do szpitala niż do szkoły. Ale tamten paskudny cmentarz i tamten pokój oznaczały, że była z Danielem. Zaczynała się już czuć swobodnie w Sword & Cross. A teraz wracała do punktu zero.
– Francesca nie wspominała, że będę miała współlokatorkę.
Mina Shelby od razu uświadomiła Luce, że to był Zły Tekst.
Dlatego odwróciła wzrok i szybko rozejrzała się po pokoju. Luce nigdy nie ufała swoim instynktom w projektowaniu wnętrz, a może nigdy nie miała okazji, by się im poddać. W Sword & Cross nie została na tyle długo, by zająć się ozdabianiem swojego lokum, ale nawet wcześniej, ściany jej pokoju w Dover były białe i gołe. Sterylny szyk, jak to kiedyś określiła Callie.
W tym pokoju z kolei... w nim było coś dziwnie... niekonwencjonalnego. Na parapecie stały rośliny doniczkowe, których Luce nigdy wcześniej nie widziała, u sufitu wisiały chorągiewki modlitewne. Z górnego łóżka zsuwała się patchworkowa kołdra w stłumionych kolorach, częściowo zasłaniając Luce widok na astrologiczny kalendarz przyklejony nad lustrem.
– A co myślałaś? Że opróżnią pokoje dyrektora tylko dlatego, że jesteś Lucindą Price?
– Yyy... nie? – Luce potrząsnęła głową. – W ogóle tak nie myślałam. Zaraz, skąd znasz moje imię?
– Czyli jesteś Lucindą Price? – Zielonkawe oczy Shelby wpatrywały się w zniszczoną szarą piżamę Luce. – Ale ze mnie szczęściara.
Luce nie wiedziała, co powiedzieć.
– Przepraszam. – Shelby odetchnęła, zmieniła ton głosu i usadowiła się na krawędzi łóżka Luce. – Jestem jedynaczką. Leon, to znaczy mój terapeuta, próbuje sprawić, żebym była mniej obcesowa, kiedy spotykam kogoś po raz pierwszy.
– I to działa? – Luce też była jedynaczką, ale nie zachowywała się niegrzecznie wobec każdej spotkanej osoby.
– To znaczy... – Shelby poruszyła się niezręcznie. – Nie jestem przyzwyczajona do dzielenia się. Czy możemy... – odrzuciła głowę do tyłu – ...zacząć od początku?
– Byłoby miło.
– Dobra. – Shelby odetchnęła głęboko. – Frankie nie wspomniała wczoraj, że będziesz miała współlokatorkę, bo wtedy musiałaby albo zauważyć... albo, jeśli już zauważyła, wypowiedzieć to na głos... że nie było mnie w łóżku, kiedy dotarłaś na miejsce. Weszłam przez to okno – wskazała na nie – około trzeciej.
Przez okno Luce widziała szeroki parapet prowadzący do ukośnej części dachu. Wyobraziła sobie Shelby biegnącą po labiryncie parapetów, by w środku nocy wrócić do pokoju.
Shelby ziewnęła przesadnie.
– Widzisz, jeśli chodzi o dzieci Nefilim w Shoreline, nauczyciele bardzo surowo traktują jedynie pozory dyscypliny. Dyscyplina jako taka właściwie nie istnieje. Choć oczywiście Frankie nie miała zamiaru powiedzieć o tym nowej uczennicy. A szczególnie Lucindzie Price.
I znów to samo. Ten specyficzny ton głosu Shelby, gdy wypowiadała jej imię. Luce chciała wiedzieć, co to znaczyło. I gdzie Shelby była aż do trzeciej. I jak weszła w ciemnościach przez okno, nie zrzucając przy tym żadnej z doniczek. I kim były dzieci Nefilim?
Luce nagle wyraźnie przypomniała sobie psychiczny tor przeszkód, po jakim przeprowadziła ją Arriane podczas pierwszego spotkania. Powierzchowna surowość jej nowej współlokatorki bardzo przypominała Arriane i Luce wspomniała podobne uczucie „i jak ja mam się z tobą zaprzyjaźnić”, jakie wypełniało ją pierwszego dnia w Sword & Cross.
Jednakże, choć Arriane wydawała się przerażająca i nawet trochę niebezpieczna, od początku robiła wrażenie uroczo dziwacznej. Natomiast nowa współlokatorka Luce wydawała się jedynie irytująca.
Shelby zeskoczyła z łóżka i wtoczyła się do łazienki, żeby umyć zęby. Przeszukawszy swoją torbę w poszukiwaniu szczoteczki do zębów, Luce podążyła za nią i wskazała nieśmiało na pastę do zębów.
– Zapomniałam spakować swoją.
– Bez wątpienia blask sławy oślepił cię na drobne codzienne konieczności – odparła Shelby, ale podniosła tubkę i podała ją Luce.
Przez jakieś dziesięć sekund szczotkowały w milczeniu zęby, aż Luce nie mogła tego dłużej znieść. Wypluła trochę piany.
– Shelby?
Shelby opuściła głowę nad porcelanowy zlew, splunęła i spytała:
– Co?
Zamiast zadać jedno z pytań, które jeszcze przed chwilą wypełniały jej głowę, Luce zaskoczyła samą siebie, pytając:
– Co mówiłam przez sen?
Ten ranek był pierwszym w ciągu co najmniej miesiąca wyrazistych, skomplikowanych, pełnych Daniela snów, kiedy Luce obudziła się i zupełnie nic nie mogła sobie przypomnieć.
Nic. Ani jednego dotknięcia anielskiego skrzydła. Ani jednego pocałunku.
Wpatrywała się w odbicie surowej twarzy Shelby w lustrze. Potrzebowała jej, by pobudziła jej pamięć. Musiała śnić o Danielu. Jeśli nie... co to mogło znaczyć?
– Nie mam pojęcia – przyznała w końcu Shelby. – To było stłumione i niejasne. Następnym razem spróbuj mówić wyraźniej. Wyszła z łazienki i włożyła pomarańczowe japonki. – Pora na śniadanie. Idziesz?
Luce wypadła z łazienki.
– Co mam włożyć?
Wciąż miała na sobie piżamę. Poprzedniego wieczoru Francesca nie mówiła nic o mundurkach. Ale z drugiej strony nie wspomniała też o współlokatorce.
Shelby wzruszyła ramionami.
– Czy ja wyglądam na dział mody z gazety? Cokolwiek, byle szybko. Głodna jestem.
Luce włożyła obcisłe dżinsy i czarny portfelowy sweter. Wolałaby spędzić więcej czasu, zastanawiając się, w co się ubrać pierwszego dnia w nowej szkole, ale jedynie chwyciła plecak i ruszyła za Shelby.
W świetle dnia korytarz wyglądał zupełnie inaczej. Wszędzie widziała jasne, olbrzymie okna wychodzące na ocean albo wbudowane w ściany regały pełne grubych książek w kolorowych, twardych okładkach. Podłogi, ściany, sufity i strome kręcone schody powstały z tego samego klonowego drewna, z którego zrobiono wszystkie meble w pokoju Luce. Dzięki niemu cała szkoła powinna się wydawać ciepła i przytulna. Tak się jednak nie działo, gdyż układ budynku był skomplikowany i dziwaczny, zwłaszcza w porównaniu z nudnymi i prostymi sypialniami w Sword & Cross. Co kilka kroków od głównego korytarza odchodziły mniejsze korytarzyki, a kręcone schody prowadziły dalej w głąb słabo oświetlonego labiryntu.
Dwa piętra i co najmniej jedno ukryte przejście dalej Luce i Shelby przeszły przez podwójnie szklone drzwi i wyszły na słońce. Świeciło niewiarygodnie jasno, lecz jednocześnie było na tyle chłodno, że Luce cieszyła się, że wzięła sweter. Pachniało oceanem, ale nie tak jak w domu na wschodnim wybrzeżu – mniej słoną wodą, a bardziej kredą.
– Śniadanie jest podawane na werandzie.
Shelby gestem wskazała na rozległy zielony teren. Trawnik otaczały z trzech stron gęste krzewy hortensji, kwitnące na niebiesko, a z czwartej kończył się urwiskiem wznoszącym się nad morzem. Luce nie mogła uwierzyć, że tak pięknie jest położona szkoła. Nie umiała sobie przy tym wyobrazić przetrwania choć jednej lekcji w budynku.
Gdy zbliżyły się do tarasu, Luce zauważyła kolejny budynek – długą prostokątną budowlę krytą gontem, z wesołymi, pomalowanymi na żółto oknami. Nad wejściem wisiał ręcznie rzeźbiony znak. „KANTYNA”, w cudzysłowie, jakby to miała być ironia. Z pewnością była to najładniejsza kantyna, jaką Luce widziała.
Werandę wypełniały pomalowane na biało żelazne meble ogrodowe i około setki najbardziej wyluzowanych uczniów, jakich Luce w życiu widziała. Większość zdjęła buty i oparła stopy na stołach, spożywając wyrafinowanie śniadania. Jajka à la Benedict, gofry z owocami, grube kawałki quiche ze szpinakiem. Zebrani czytali gazety, gadali przez komórki, grali w krokieta na trawniku. Luce znała bogate dzieciaki w Dover, lecz dzieci bogatych rodziców ze wschodniego wybrzeża były spięte i zadzierały nosa, nie były opalone ani wyluzowane. Cała sceneria bardziej przypominała pierwszy dzień lata niż wtorek na początku listopada. Wszystko było tak przyjemne, że niemal nie zazdrościła tym dzieciakom malującego się na twarzach zadowolenia z siebie. Niemal.
Luce próbowała sobie wyobrazić Arriane w tym miejscu, co pomyślałaby o Shelby i jadalni nad brzegiem oceanu, jak pewnie nie wiedziałaby, co wyśmiać jako pierwsze. Luce żałowała, że nie może się teraz zwrócić do Arriane. Dobrze by było, gdyby mogła się śmiać.
Rozglądając się, przypadkiem napotkała spojrzenia kilku uczniów. Ładna dziewczyna o oliwkowej cerze, ubrana w sukienkę w kropki, z błyszczącymi czarnymi włosami owiniętymi zielonym szalem. Blondyn o szerokich barach pochłaniający ogromną stertę naleśników.
Luce instynktownie chciała odwrócić wzrok, gdy tylko napotkała ich spojrzenia – w Sword & Cross zawsze było to najbezpieczniejszym wyjściem. Ale... żadne z nich nie patrzyło na nią ze złością. Największym zaskoczeniem w Shoreline nie był jaskrawy słoneczny blask, przyjemny taras jadalni ani aura wielkich pieniędzy otaczająca wszystkich. Chodziło o to, że uczniowie się uśmiechali.
Cóż, większość z nich się uśmiechała. Kiedy Shelby i Luce dotarły do wolnego stolika, Shelby podniosła niewielką tabliczkę i rzuciła ją na ziemię. Luce spojrzała w bok i zobaczyła wypisane na niej słowo REZERWACJA. W tym samym czasie chłopak w ich wieku, ubrany w strój kelnera, podszedł do nich ze srebrną tacą.
– Yyy, ten stolik jest za... – zaczął mówić, lecz nagle załamał mu się głos.
– Poproszę czarną kawę – powiedziała Shelby, po czym niespodziewanie zwróciła się do Luce: – A ty?
– Yyy, to samo – stwierdziła Luce, czując się niezręcznie z tym, że ktoś ją obsługuje. – Może z odrobiną mleka.
– Dzieciaki na stypendiach. Muszą harować, żeby się utrzymać.
Shelby przewróciła oczami, gdy kelner pobiegł, żeby przynieść im kawę. Podniosła leżący na stole egzemplarz „San Francisco Chronicle” i z ziewnięciem otworzyła go na pierwszej stronie.
Wtedy właśnie Luce stwierdziła, że musi zareagować.
– Hej. – Chwyciła towarzyszkę za ramię tak, by zobaczyć twarz za gazetą. Grube brwi Shelby uniosły się w zaskoczeniu. – Ja też byłam dzieciakiem na stypendium – powiedziała. – Nie w mojej ostatniej szkole, ale wcześniej...
Shelby strąciła rękę Luce.
– Czy mam być pod wrażeniem również tej części twojego CV?
Luce zamierzała właśnie zapytać, co dokładnie słyszała o niej Shelby, kiedy poczuła na ramieniu ciepłą dłoń.
Francesca, nauczycielka, która powitała Luce poprzedniego wieczoru, uśmiechała się do niej. Była wysoka, miała władczą posturę i robiła wrażenie, że wszystko przychodzi jej bez wysiłku. Miękkie jasne włosy zaczesała na jeden bok, a jej wargi były błyszczące i różowe. Miała na sobie dopasowaną czarną sukienkę futerał z niebieskim paskiem i pasujące kolorystycznie szpilki peep-toe. Tego rodzaju strój sprawiał, że wszyscy wokół czuli się zaniedbani. Luce uznała, że mogła choć nałożyć tusz do rzęs. I wybrać buty inne niż zabłocone trampki.
– O, poznałyście się. – Francesca się uśmiechnęła. – Wiedziałam, że od razu się zaprzyjaźnicie!
Shelby milczała, jedynie zaszeleściła gazetą. Luce tylko odchrząknęła.
– Myślę, że bez trudu się przyzwyczaisz do Shoreline, Luce. Tak zaprojektowano tę szkołę. Większość naszych utalentowanych uczniów od razu się dopasowuje. – Utalentowanych? – Oczywiście, jeśli będziesz miała jakieś pytania, możesz zawsze zwrócić się do mnie. Albo polegaj na Shelby.
Po raz pierwszy tego ranka Shelby się roześmiała. Jej śmiech był szorstki i chrapliwy – takiego rechotu Luce spodziewałaby się raczej po wieloletnim palaczu, nie zaś po nastoletniej wielbicielce jogi.
Luce się skrzywiła. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnęła, było „dopasowanie się” w Shoreline. Nie pasowała do bandy zepsutych, utalentowanych dzieciaków na klifie nad oceanem. Pasowała do prawdziwych ludzi, ludzi, którzy mieli dusze zamiast rakiet do squasha i którzy wiedzieli, jak wygląda życie. Pasowała do Daniela. Wciąż nie miała pojęcia, co ona tu robi, poza tym, że się ukrywa, podczas gdy Daniel zajmuje się swoją... wojną. Później przyjdzie po nią i zabierze ją do domu. Albo coś w tym rodzaju.
– Zobaczymy się na lekcjach. Życzę smacznego! – zawołała Francesca przez ramię, oddalając się posuwistym krokiem. – Spróbujcie quiche! – Machnęła ręką, gestem nakazując kelnerowi, by przyniósł talerze obu dziewczynom.
Kiedy nauczycielka odeszła, Shelby pociągnęła duży łyk kawy i otarła usta wierzchem dłoni.
– Shelby...
– Słyszałaś kiedyś o jedzeniu w spokoju?
Luce z głośnym stuknięciem opuściła filiżankę na spodeczek i z niecierpliwością czekała, aż kelner postawi ich quiche i znów zniknie. W głębi duszy chciała sobie znaleźć inny stolik. Wszędzie wokół słyszała wesołe rozmowy. A jeśli nie udałoby się jej przyłączyć do którejkolwiek z nich, nawet siedzenie w samotności byłoby lepsze od tego. Niepokoiły ją jednak słowa Franceski. Po co reklamować Shelby jako doskonałą współlokatorkę, skoro dziewczyna wyraźnie jej nie znosiła? Luce przełknęła kęs quiche, wiedząc, że nie zje w spokoju, dopóki się nie odezwie.
– Dobra, wiem, że jestem tu nowa i z jakiegoś powodu cię to irytuje. Pewnie przed moim przybyciem miałaś pokój dla siebie.
Shelby opuściła nieco gazetę, odsłaniając oczy. Uniosła grubą brew.
– Ale ja nie jestem taka zła. I co z tego, jeśli mam kilka pytań? Wybacz mi, że nie wiem, czym do diabła są Nefermany...
– Nefilim.
– Nieważne. Nie obchodzi mnie to. Nie chcę, żebyś została moim wrogiem, a to oznacza, że część z tego... – powiedziała Luce, wskazując na dzielącą je odległość – ...pochodzi od ciebie. Z czym masz problem?
Kącik ust Shelby zadrżał. Opuściła gazetę i odchyliła się do tyłu.
– Nefilim powinni cię obchodzić. Będziesz z nami chodzić na zajęcia. – Machnęła ręką, szerokim gestem obejmując taras. – Popatrz sobie na ślicznych, uprzywilejowanych uczniów Shoreline. Połowy z tych palantów już nigdy nie zobaczysz, chyba że staną się celem naszych dowcipów.
– Naszych?
– Tak, jesteś w grupie zaawansowanej razem z Nefilim. Ale nie martw się, gdybyś nie okazała się szczególnie bystra – Luce parsknęła – program autorski dla utalentowanych uczniów to w dużej mierze przykrywka, miejsce na ukrycie Nefów w taki sposób, żeby nikt nie miał większych podejrzeń. Właściwie, jedyną osobą, która kiedykolwiek nabrała podejrzeń, jest Beaker Brady.
– Kto to? – spytała Luce, pochylając się, by nie przekrzykiwać szumu fal rozbijających się o brzeg.
– Tamten wysokiej klasy kujon dwa stoliki dalej. – Shelby wskazała głową na pyzatego chłopaka w ubraniu w szkocką kratę, który właśnie oblał jogurtem sporych rozmiarów podręcznik. – Jego rodzice nie mogą znieść, że nigdy nie został przyjęty do grupy zaawansowanej. Co semestr zaczynają kampanię. Przynoszą wyniki testów Mensy, projektów naukowych, listę sławnych noblistów, na których zrobił wrażenie, cały ten kram. I każdego semestru Francesca musi wymyślić jakiś bzdurny test nie do przejścia, żeby go powstrzymać. – Prychnęła. – Na przykład „Hej, Beaker, ułóż tę kostkę Rubika w czasie krótszym niż trzydzieści sekund”. – Shelby cmoknęła. – Choć akurat ten test ten nimrod przeszedł.
– Ale jeśli to przykrywka – spytała Luce, w głębi duszy współczując Beakerowi – to co właściwie ukrywa?
– Ludzi takich jak ja? Jestem Nefilim. N-E-F-I-L-I-M. To oznacza, że w swoim DNA mam anioła. Śmiertelni, nieśmiertelni, przedwieczni. Staramy się nie dyskryminować.
– Czy liczba pojedyncza nie powinna brzmieć nefil, jak cherub od cherubim?
Shelby się skrzywiła.
– Naprawdę? Chciałabyś, żeby mówiono do ciebie nefil? To brzmi jak nazwa na torbę, w której chowa się wstyd. Nie, dziękuję. Właściwe określenie to Nefilim, niezależnie od tego, ilu nas jest.
Czyli Shelby była swego rodzaju aniołem. Dziwne. Nie wyglądała ani nie zachowywała się odpowiednio. Nie była oszałamiająca jak Daniel, Cam czy Francesca. Nie miała magnetyzmu takiego jak Roland czy Arriane. Wydawała się szorstka i zrzędliwa.
– To coś w rodzaju szkoły średniej dla aniołów, tak? – spytała Luce. – Ale co potem? Idziecie na anielski uniwersytet?
– Zależy, czego potrzebuje świat. Dużo dzieciaków robi sobie rok przerwy i trafia do Korpusu Nefilim. Można podróżować, poderwać sobie cudzoziemca, et cetera. Ale, wiesz, tak dzieje się w czasie względnego pokoju. W chwili obecnej, cóż...
– Co w chwili obecnej?
– Nieważne. – Wydawało się, że wypluła to słowo. – Zależy od tego, kim jesteś. Wiesz, wszyscy tutaj mają pewną moc – mówiła dalej, jakby czytając w myślach Luce. – To zależy od pochodzenia. Ale w twoim wypadku...
To Luce wiedziała.
– Jestem tu ze względu na Daniela.
Shelby rzuciła serwetkę na pusty talerz i wstała.