Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czerwiec 1939 roku. Marianna ma osiemnaście lat i całe życie przed sobą. Niedawno zdała maturę i została przyjęta na wydział prawa. Wkrótce więc rozpocznie studia w Warszawie. Żywiołowa i buntująca się przeciw panującym konwenansom dziewczyna spędza ostatnie lato przed wyjazdem do stolicy w rodzinnym dworku na mazowieckiej wsi.
Niespodziewanie okazuje się, że poznany przypadkiem w Warszawie intrygujący młody mężczyzna pojawia się w okolicy. Przyjeżdża razem ze swoim przyjacielem, którego wuj jest miejscowym proboszczem.
Temperament i gorąca krew Marianny dają o sobie znać. Dziewczyna zaczyna pragnąć dorosłego życia, próbuje zrozumieć swoją cielesność i odnaleźć siebie bez względu na konsekwencje. Jej osobiste dramaty nabierają jednak szczególnego znaczenia, gdy na horyzoncie majaczy widmo wojny…
„Upalne lato Marianny” to pierwszy tom sagi rodzinnej Katarzyny Zyskowskiej, a zarazem historia oparta na wspomnieniach jej dziadków. Autorka tworzy ciekawy obraz dawnej obyczajowości, w tym roli kobiet i mężczyzn w pierwszej połowie XX wieku, i mistrzowsko kreuje nieoczywistych bohaterów, z których każdy skrywa tajemnicę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 296
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: Upalne lato Marianny
Copyright © Katarzyna Zyskowska, 2024
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2024
Projekt graficzny okładki: Anna Slotorsz
Redakcja: Anna Poinc-Chrabąszcz
Korekta: Justyna Kukian
ISBN 978-91-8076-166-6
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Taki to już mój los będzie,
Takie to już miłowanie:
Przywitanie, pożegnanie,
Pożegnanie, wspominanie ...
Oczy twoje widzę wszędzie,
Oczy twoje mnie całują,
Z dali, z dali mnie miłują,
Z dali, z dali mnie żałują,
Nie przychodzą na wzywanie,
Jeno błyszczą, jak w legendzie,
W dali, w dali, zewsząd, wszędzie,
– Taki to już los mój będzie,
Takie to już miłowanie:
Przywitanie... pożegnanie...
Julian Tuwim, Los
(7 X 1915)
Rozdział I
Marianna
Jest niezwykle parno i gorąco, chociaż lipiec dopiero się zaczął. Żar leje się z nieba na pola, złocąc młode kłosy i wysysając życie z traw. Powietrze drży nad piaszczystymi gościńcami. Z oddali napływają odgłosy wsi, mieszając się z brzęczeniem tysięcy owadów – w takie dni nawet cień nie daje ukojenia.
Jasna plama domu kontrastuje z otaczającą go zielenią. Dwór nie jest ani specjalnie okazały, ani wyjątkowo urodziwy, lecz solidnie zbudowany, murowany, powinien przetrwać długie lata. I przetrwa. Prosta klasycystyczna bryła, parter z poddaszem, od frontu portyk wsparty na kolumnach, z tyłu wyjście na oszkloną werandę, taras, a przy nim schody prowadzące do ogrodu. Tu i tam pod dachem ukruszyły się zdobne sztukaterie, ale fasada jest zadbana; odmalowano ją w zeszłe wakacje. Przez otwarte okna dolatują metaliczne uderzenia garnków – kucharka przygotowuje obiad – oraz dźwięki fortepianu, wydobyte z instrumentu wyraźnie niewprawną ręką.
Obok domu rośnie stary orzech. W cieniu rozłożystej korony, na kocu, leży jasnowłosa dziewczyna. Jest drobna, przez co wygląda na mniej niż osiemnaście lat, chociaż tyle liczy w istocie. Nie śpi, ale oczy ma zamknięte. Po ustach błąka się uśmiech. Brzeg letniej sukienki podwinął się ciut za wysoko, nieobyczajnie ukazując zgrabne nogi – nie byłby papa zadowolony. We włosach ściętych zgodnie z modą: à la garçonne: długość do linii żuchwy, tył podgolony, krótka grzywka, igrają plamy światła padającego przez gałęzie. W zasięgu dłoni dziewczyny leży porzucona książka.
Marianna nie ma czasu na czytanie. Zbyt wiele myśli krąży po jej głowie. W ostatnich miesiącach i tygodniach tak wiele się działo. Cały rok przygotowywała się do matury, wiosnę spędziła przy biurku. Wciąż dobrze pamięta nieprzespane noce, a potem strach i kwitnące kasztany. Park wokół budynku liceum umaiły rachityczne konwalie. To osobliwe, ale ich zapach kojarzy się Mariannie nie z początkiem, a z końcem życia. Inaczej niż wszystkim. Woń wiosennych kwiatów dominuje w ulubionych perfumach babki Leokadii; z ich duszącą i mdłą nutą głowy, nutą serca. Nutą starości…
Marianna przeciąga się na kocu. Egzamin dojrzałości: cóż to był za czas, a jaki przy tym stres. Tygodniami prawie nie jadła, w żołądku miała kamień. Trochę schudła, trochę zbladła, ale urody na szczęście nie straciła. I oczywiście zdała, bo jakżeby mogło być inaczej. Panna Borucka, panienka ze dworu, duma kochanego papy, śliczna, a zdolna. Zdobyła prawie same piątki – papa pękał z dumy, Gabrysia, stara piastunka, prawie się popłakała, stryj w liście Mariannę pochwalił – uzyskując tym samym patent na dorosłość i przepustkę do przyszłości, jaką sobie wymarzyła.
Wspaniała to była wiosna. Dzięki maturze wyrwie się Marianna spod opiekuńczych skrzydeł rodziny. Spod jej czujnych spojrzeń. Na studia.
W czerwcu ponownie zrobiło się trochę nerwowo, w oczekiwaniu na wyniki konkursu świadectw. Bo może byli lepsi?
Nie było.
Przed tygodniem Marianna pojechała do Warszawy. Pod starą bramą uniwersytetu zebrał się tłum kandydatów oczekujących na listy przyjętych. Wszyscy zdenerwowani, jakby tańczyli na wulkanie. Myślała, że i ona oszaleje, nim na tablicy wywieszono informacje. Serce prawie wyskoczyło jej z piersi. Tłum napierający w stronę muru z obwieszczeniem byłby stratował Mariannę, ale wreszcie i jej udało się przedostać bliżej.
Chwila niepewności, imiona i nazwiska rozmazujące się przed oczami. Marianna czyta, nie oddycha. Wreszcie jest! Widnieje wśród innych przyjętych na pierwszy rok prawa studentów.
O, jakie słodkie było uczucie satysfakcji. Tym słodsze, że nikt się po niej nie spodziewał, że dopnie swego. Bo też skąd u Marianny ów wywrotowy pomysł na studia? Nikt od niej nie wymagał dalszej edukacji. Panna Borucka nie musi pracować, wręcz nie powinna. Tak jak jej matka i babka, i prababka oraz wszystkie pociotki w rodzinie mogłaby poprzestać na byciu li tylko czyjąś żoną, a później matką – innymi słowy: paprotką we dworze. Ma ładnie wyglądać, być miła dla służby i chłopów w folwarku, pobożna, a wobec przyszłego męża uległa. Raczej tego właśnie od niej oczekiwano, a nie jakichś studiów. Wymysłów nowomodnych. I prawo, na co jej prawo? Jeżeli już musi, mogłaby kierunek bardziej pasujący do kobiety studiować: historię sztuki, dajmy na to, albo coś innego w tym guście. Toga płci pięknej nie pasuje, taka bezkształtna jest, czarna i smutna. Czy nie lepiej w pięknych sukniach w domowych pieleszach siedzieć, zamiast w sądzie, i fajfy dla sąsiadów urządzać, i dzieci bawić?
Marianna ani trochę nie widzi się w roli matrony, chociaż nie widomo skąd w niej się wzięła ta buntownicza natura. Od małego była uparta, więc i tym razem postawiła na swoim. Nie będzie powielać utartego przez pokolenia schematu. Nie zostanie we dworze, nie będzie grzecznie czekać, aż jakiś miły, nudny i zamożny syn któregoś ze znajomych papy poprosi ją o rękę.
Jej nazwisko widniało na liście!
Przez chwilę stała tam kompletnie oniemiała, potrącana i szturchana łokciami innych kandydatów na studentów, aż z radosnego oszołomienia wyrwał ją głos przyjaciółki, dobiegający z kakofonii rozsadzającej tłum i płynącej nad Krakowskim Przedmieściem. Rozejrzała się wokoło. Krysia przedzierała się w jej stronę. Marianna wyciągnęła do niej rękę, by przyciągnąć bliżej siebie.
– Marianna. Marianna! – Krystyna próbowała przekrzyczeć zgiełk. – Dostałaś się?
Marianna, uśmiechając się jak kot z Cheshire z książki o dziwnej Ali w odpowiedzi pokiwała głową.
– A ty? – zapytała przyjaciółkę.
– Ja też!
– Chodźmy już stąd, bo jeszcze chwila i się uduszę.
Z trudem przecisnęły się poza zbiegowisko i ruszyły ulicą w stronę Nowego Światu, radośnie paplając. Do odjazdu pociągu zostało im dwie godziny, a kawiarnianie zapraszały, by do nich wejść, toteż dziewczęta postanowiły uczcić sukces ciastkiem u Bliklego.
Teraz ich przyjaźń będzie mogła trwać. Co prawda Krystyna wybrała wydział medycyny, by pójść w ślady ojca, ale przecież obie zostały studentkami tej samej młodej i świeżo odrodzonej uczelni: Uniwersytetu Józefa Piłsudskiego. W owej chwili na ulicy Mariannę przepełniał szalony entuzjazm i poczucie, że będą mogły coś wartościowego zrobić dla swojego młodego kraju, że oto – one i on – dojrzeją niejako razem, odnosząc sukcesy, a czasami popełniając błędy młodości. Marianna i Krystyna będą częścią pędu, przemian. I chociaż Piłsudskiego już nie ma, to teraz są one. Nadszedł czas młodych, czas Marianny, Krystyny, kobiet na wyższych uczelniach, czas wielkich przemian. Świat już na nie czeka – one czekają, by go odkryć. Wkrótce wbiją zęby we wszystkie smaki młodości – aż sok poznania spłynie im po brodzie. Marianna wyrwie się spod kurateli dorosłych z wierną przyjaciółką u boku.
Znają się od dziecka, bo majątek Aleksandra Boruckiego, ojca Marianny, leży pod Kamieńczykiem, gdzie praktykę lekarską prowadzi doktor Wieruszewski, ojciec Krystyny. Życie dziewczynek się splatało, miały tę sama mamkę, razem dorastały, kończyły te same szkoły, dzieliły troski, radości, budując siostrzaną przyjaźń. I chociaż są jak woda i ogień, mają te same marzenia.
Skąpany w słońcu Nowy Świat nęcił kawiarniami i witrynami sklepów. Marianna upajała się miastem. Hałas, ruch, dzwonki tramwajów, pisk klaksonów, kipiąca życiem ulica – to wszystko wydawało jej się niezwykle fascynujące i kuszące. I jakże odmienne od tego, do czego przywykła na wsi. Chyba pierwszy raz w życiu nie cieszyła się na myśl o wakacjach. Najchętniej od razu zostałaby tutaj. W domu czekały ją tylko nuda, konne przejażdżki, pikniki nad rzeką, stałe pory posiłków i herbatki u babki Leokadii. Tymczasem tutaj tak wiele się działo.
Zbliżało się południe i słońce rozpaliło trotuary. Dziewczęta przeszły na zacienioną stronę ulicy. Marianna była tak pochłonięta snuciem przed przyjaciółką planów na przyszłość, że zupełnie nie zauważyła, kiedy sweter niedbale narzucony na ramiona zsunął się i upadł na chodnik. Marianna nigdy za nim nie przepadała, uważając, że jest dla niej, bądź co bądź młodej kobiety, zbyt dziecinny. Jasnozielony kardigan był ozdobiony nieco infantylnym haftem w czerwone kwiaty. I ta miniaturowa łąka zostałaby najpewniej zmieciona z warszawskiego bruku przez buty spieszących do swoich spraw przechodniów, gdyby nie czujne oko młodego mężczyzny, który szedł w dość dużej odległości za roześmianymi dziewczynami od samej bramy uniwersytetu.
Przekraczały właśnie próg kawiarni – Marianna wciąż pochłonięta rozmową z Krystyną i nieświadoma braku swetra – gdy nagle poczuła czyjś dotyk na ramieniu. Lekkie muśnięcie. Odwróciła się energicznie.
Mężczyzna stał tak blisko, że czuła ciepło bijące od jego ciała. Głowę miała na wysokości jego torsu. Gdy ją podniosła, oślepiło ją słońce padające zza jego pleców.
– Słucham? – rzuciła niegrzecznie, zasłaniając oczy.
Dopiero teraz dostrzegła w rękach nieznajomego znienawidzony element garderoby.
–To należy do pani? – zapytał szorstko, bez śladu uśmiechu na twarzy, wskazując na sweter. – Leżał na ulicy.
Oczy Marianny wreszcie przyzwyczaiły się do światła.
Ależ on był atrakcyjny: szczupły i wysoki, o wysportowanej sylwetce, ciepłej oliwkowej karnacji i kruczoczarnych włosach, które wydawały się tym ciemniejsze, że kontrastowały z niemal przezroczystymi tęczówkami. Pod ich błękitem czaiło się zaś coś dzikiego i niepokojącego.
On także, z nieukrywanym, chociaż chłodnym zainteresowaniem, taksował twarz Marianny. I były w tym spojrzeniu bezczelność i pewność siebie, które denerwowały i onieśmielały dziewczynę. Poczuła, jak uderza ją fala gorąca. Chociaż może to tylko wina upału? Przez moment nie potrafiła wydobyć z siebie głosu. Odnosiła wrażenie, jakby ta scena trwała wieczność.
– Tak – rzekła w końcu powoli, odbierając z rąk mężczyzny zieloną zgubę. – Dziękuję panu.
Po jej skąpej odpowiedzi mężczyzna przez chwilę pozostał jeszcze na miejscu – wciąż stojąc zbyt blisko – ale już się nie odezwał. Tylko na nią patrzył. Marianna nagle poczuła, że chciałaby go zatrzymać, że powinna jeszcze coś powiedzieć, ale nie wiedziała co, więc stała tam tylko jak zaklęta. Zabetonowana w bezczasie jakimś dziwnym, nieznanym jej dotąd uczuciem. Może tylko jej się wydawało, ale on także przeciągał moment rozstania. Jakby powinno między nimi paść jeszcze jedno zdanie, które jednak nie padło.
Wreszcie nieznajomy w milczeniu ukłonił się obu dziewczętom i równie szybko, jak się pojawił, na powrót wtopił w tłum sunący Nowym Światem.
Marianna odprowadziła go wzrokiem, trwając w pół słowa, w pół kroku do zapachu kawy i słodyczy ciastek. Ktoś starał się ją wyminąć w drzwiach kawiarni, ktoś lekko potrącił, bo wciąż tarasowała wejście.
– Wchodzą panienki? – Doszedł do nich z boku czyjś zniecierpliwiony głos.
Krystyna, jedyna zachowująca trzeźwość, pociągnęła przyjaciółkę do środka. Zajęły miejsce przy oknie, z widokiem na Nowy Świat. Ich nowy świat.
Marianna wciąż miała przed oczami powidok nieznajomego. Jego niezwykle jasne, hipnotyzujące spojrzenie.
– No, no, Marie… – szepnęła Krystyna, naśladując francuski akcent ich licealnego profesora. – Zaczynam żałować, że nie wybrałam prawa.
– Nie rozumiem. – Marianna, kręcąc się na giętym krześle w poszukiwaniu wygodnej pozycji, przeniosła nieobecne spojrzenie na rozbawioną twarz przyjaciółki.
– Chyba żartujesz! – Krysia zaśmiała się cicho. – Nie zauważyłaś?
– Czego?
– W co był ubrany. – Przyjaciółka przewróciła oczami.
– W garnitur? – odpowiedziała niezbyt roztropnie Marianna. Jego oczy… Co ją opętało?
– O czapkę mi chodzi – tłumaczyła Krystyna. – Z emblematem twojego wydziału.
Marianna tylko westchnęła. Nigdy w życiu nie widziała kogoś tak doskonale pięknego. I równocześnie tak niepodobnego do chłopców, którzy dotąd jej się podobali, zaprzątając młodą głowę. W dole brzucha poczuła ucisk. Coś miękkiego i ciepłego wypełniło jej ciało. Przymknęła powieki. Jego dłonie o długich palcach. A gdyby tak…? Dobrze wychowanej pannie nie wolno nawet myśleć o podobnych rzeczach! W skroniach Marianny krew zaczęła szybciej pulsować, twarz oblała się rumieńcem. Ręce, w których trzymała sweter, drżały, dlatego schowała je pod szydełkowy obrus przykrywający blat stolika.
– Piękny jak Żabczyński, nie sądzisz?
Słowa przyjaciółki docierały do Marianny niczym przez mur, ale obraz mężczyzny powoli zaczynał się rozmywać, blednąć. Wreszcie zniknął.
– Marie!
– Może… – wycedziła.
– Chyba nie stracisz głowy dla jakiegoś nieznajomego, który minął cię na ulicy. Przecież nawet nie wiesz, co to za jeden. – Krysia spoważniała. Bacznie przyjrzała się przyjaciółce, a wreszcie szeroko uśmiechnęła. – Rzeczywiście, nasz pobyt w Warszawie ciekawie się zapowiada.
Przez resztę wizyty w kawiarni Marianna ani słowem nie nawiązała do spotkania z nieznajomym, ale nie potrafiła myśleć o niczym innym. Nie rozumiała, co się z nią dzieje ani dlaczego wszystko, co tego dnia wydarzyło się wcześniej, nagle straciło na znaczeniu. Nawet emocje związane z przyjęciem na studia wydawały się blade w porównaniu z tymi, które obudziło w niej niezwykłe spotkanie. A przecież Krystyna miała rację: nie można się zakochać ot tak w kimś, kogo widziało się tylko przez chwilę, kogo zupełnie się nie zna i wie się o nim jedynie, że ma piękne oczy. To takie głupie, pretensjonalne, niedorzeczne! Coup de foudre nie istnieje. A jeśli nawet, to tak zakochują się wyłącznie głupie kozy, panny wychowane na tanich romansach, nie zaś dziewczęta pokroju Marianny, racjonalnej studentki prawa.
Lecz co tak naprawdę ona wie o miłości? Zdała egzaminy dojrzałości z łaciny i francuskiego, ale nie z życia.
Zawsze była śmiała w kontaktach z rówieśnikami. Nie oblewał jej rumieniec, gdy zostawała tête-à-tête z którymś ze szkolnych kolegów, lecz adoracja ze strony tych młodych mężczyzn – czy raczej chłopców – wywoływała u niej jedynie rozbawienie, żadnego mocniejszego bicia serca. Owszem, Marianna czasami dawała się zaprosić któremuś na krótki spacer lub bal karnawałowy organizowany przez dyrekcję licem. Czasami obdarzała nawet takiego szczęśliwca zdawkowym, przelotnym pocałunkiem. Ale zakochać się? Romantyczne porywy serca, równie platoniczne, co głupie, były raczej domeną Krysi, od lat podkochującej się w jednym i tym samym chłopaku. Oczywiście w tajemnicy i ze niewiarą w jakąkolwiek wzajemność.
Myśląc o tym jakiś czas po powrocie do domu, Marianna zdała sobie sprawę, że prawdziwa miłość to nie słodkie pocałunki o smaku podarowanej w oparach zakłopotania bombonierki. To żar nie do opanowania, a potem bolesna pustka. Ukłucie w dole brzucha. Przyciąganie. I coś jeszcze, o czym nie mówi się głośno, coś mrocznego, niezwykłego, szalonego. Pożądanie… Właśnie to poczuła na widok obcego mężczyzny, który znalazł jej sweter.
I gdyby tak mogła znowu go spotkać. Jeszcze raz poczuć dotyk na ramieniu. Żar w ciele. Ale czy to możliwe? Warszawa wydawała jej się taka ogromna. Chyba że Krystyna miała rację i ich drogi skrzyżują się na jednym wydziale, gdy rozpocznie się rok akademicki.
Marianna zjadła u Bliklego kawałek ciasta czekoladowego i popiła kawą. Nie taką, jak podawało się w jej domu dzieciom – pachnącą palonym zbożem, polami i spokojem. Tamtego dnia pierwszy raz zamówiła gęstą, czarną arabicę. A chociaż usta wypełnił jej głęboki gorzko-kwaśny smak, nie skrzywiła się ani razu. Może właśnie tak – intensywnie – smakuje dorosłość?
Kawa pachniała jak coś zakazanego, niezwykłego. Kofeina pobudziła zmysły.
Wełniany koc ma krótkie ostre włoski. Drażnią rozgrzaną skórę, pobudzając krążenie. Marianna wygrzewa się w słońcu padającym na jej twarz przez konary – zbyt stare, by mogły jeszcze wydać owoce, ale za to niezwykle rozłożyste i dające chłodny cień.
Na wspomnienie dnia spędzonego w Warszawie dziewczyna przeciąga się jak kot, a kąciki jej ust unoszą się bezwiednie. Gdyby teraz stanęła nad nią Gabriela, na pewno czegoś by się domyśliła, bo nikt tak się nie uśmiecha, myśląc o studiach, paragrafach, kodeksach, precedensach.
Gdzieś w głębi domu trzaskają drzwi porwane przeciągiem, a chwilę później do uszu Marianny dobiegają znajome kroki. To zapewne papa. Na moment przystaje, żeby z kimś porozmawiać – słychać przytłumione głosy – po czym kieruje się w stronę werandy. Po chwili pojawia się w otwartych drzwiach, przemierza taras i schodzi do ogrodu.
Marianna unosi się na łokciach, spoglądając w stronę nadchodzącego ojca, i leniwym gestem poprawia podwiniętą bezwstydnie sukienkę. Nie wiedzieć po co – może aby zachować pozory, że jednak nie leniła się przez ostatnie godziny – szybko podnosi leżące obok Niebezpieczne związki Choderlosa de Laclosa w przekładzie Boya. Niepokorny tłumacz pewnie by się ucieszył, gdyby wiedział, że tę skandalizującą powieść czytuje się na katolickiej mazowieckiej wsi.
Ojciec staje nad dziewczyną.
– Nie za wcześnie na takie lektury, Marie? – pyta, zerkając na okładkę książki.
Aleksander Borucki to mężczyzna nadal dość młody. Ma nieco ponad czterdzieści lat, gęste jasne włosy z kilkoma nitkami siwizny przy skroniach i bujny wąs. Jest średniego wzrostu i dość mocnej budowy, ale lekko przygarbione plecy i nieschodzący z twarzy uśmiech smutnej rezygnacji ujmują mu uroku, za to dokładają z dziesięć lat. Od śmierci żony radość rzadko gości na jego ustach, pojawia się jedynie wtedy, gdy widzi dzieci. I teraz też się rozpromienia. Spogląda z czułością na piękną, rozkwitającą córkę. W jego oczach błyszczą iskierki rozbawienia.
– Młode damy nie powinny czytywać lubieżnych romansów – stwierdza.
– Ależ tatku. – Marianna nic sobie nie robi z jego wymówki. Przesuwa się na bok, by ojciec mógł usiąść obok niej na kocu. – Nie jestem już dzieckiem, a poza tym – udaje powagę – po prostu chciałam poznać lepiej gatunek powieści epistolarnej. Profesor Matuszewski nie zdążył tego z nami przerobić.
– Tere-fere, moja panno. – Ojciec uśmiecha się na to niewinne kłamstwo, siadając obok równie niewinnej córki i gładzi z czułością, niespiesznie, jej mieniące się w słońcu włosy. – Ale, widzisz, ja nadal nie mogę się przyzwyczaić, że mam w domu nie dziecko, a dorosłą kobietę. Przyszłą panią mecenas.
Duma to czy strach przemawiają przez papę? W Kamieńczyku jest bezpiecznie, to ostoja tradycyjnych wartości. Ale Warszawa? Tam po zmroku z zaułków wypełza licho: ulicami ganiają apasze, w kabaretach pleni się zgorszenie.
Ale może ojciec wcale się nie boi świata pędzącego nie wiadomo dokąd, coraz dynamiczniej, w rytm jazzu? Może po prostu kieruje nim pełna rodzicielskiej miłości obawa przed przemijaniem. Dzieci tak szybko dorastają. Marianna dopiero co biegała w przykrótkiej koszulce, a teraz jest dorosłą kobietą. I kiedy to wszystko się stało?
Ojciec jako obdarzony niezwykle łagodnym usposobieniem człowiek, przed którym los postawił trudne zadanie samotnego wychowania dorastającej córki, pobłaża jej niemal we wszystkim i doprawdy niewiele wymaga − by zdobyła wykształcenie odpowiednie dla jej pozycji społecznej, matura wystarczy, i aby była miła, uprzejma oraz kulturalna, a w przyszłości troskliwa wobec męża i dzieci, tak jak wszystkie kobiety w ich zacnej familii. I nie ma pan Borucki żadnych wątpliwości, że owe przymioty charakteru córka odziedziczyła po matce – uosobieniu łagodności i dobroci. Dlatego też nie należy jej strofować, prawić kazań ani robić wykładów. W ogóle po co poruszać niewygodne tematy z dzieckiem – przecież każde zna swoją powinność wobec rodziców. Dobre szlacheckie geny załatwią wszystko. I czy Marianna nie ma dostępu do książek? Z książek dowie się o życiu wszystkiego, co potrzeba. Wszystkiego, o czym ojciec nie chciałby mówić głośno. Więc niech sobie czyta, co chce. Są sprawy, o których lepiej nie dyskutować, o których łatwiej jest nie rozmawiać z dojrzewającą kobietą. I Aleksander Borucki nie ma odwagi tego zmieniać. Marianna o wszystkim musi dowiedzieć się sama – jego mała córeczka. Wychowanie przez zaniechanie…
– I jak tam, tatku, Gryf?
Gryf. Doskonałej budowy, czystej krwi arab, jeden z kilku rezydujących w stajniach kamienieckiego majątku i oczko w głowie pana Aleksandra.
– Nadal nie chce jeść – przyznaje ze smutkiem ojciec. – Weterynarz niby go przebadał i wydawałoby się, że wszystko powinno być dobrze, ale poprzednie lekarstwa na apetyt nie zadziałały i nie wiem, czy nie sprowadzić do Gryfa lepszego specjalisty. Poczekam jeszcze kilka dni, ale zwlekać też nie ma co, bo mi zwierzę padnie z głodu.
–To pewnie będzie papa jechał do Warszawy? – pyta z nadzieją w głosie Marianna, bo podróż ojca byłaby pretekstem do przejażdżki również dla niej.
– Pewnie tak – odpowiada w zadumie. – Przy okazji porozmawiałbym z ciocią Weroniką o twoich studiach.
Marianna smutnieje. Czar pryska. Nadzieja umiera. Cały czas wierzyła, że ojciec jednak zmieni zdanie i pozwoli jej na wynajęcie stancji z Krysią, zamiast wysyłać pod czujne – na pewno zbyt czujne – oko ciotki. Staropanieńskie wnikliwe oko. Pochmurne i wszystkowidzące. Szczęściara z tej Kryśki, że nie ma rodziny w stolicy.
Tymczasem ciotka Wera, siostra matki Marianny, kobieta o kostycznej naturze i chłodnym usposobieniu, rezyduje w ogromnym mieszkaniu przy ulicy Erywańskiej. Sama, tylko z kucharką i służącą, pośród kilku ziejących chłodem pokoi. Ich przestrzeń wypełniają dzieła sztuki, stare meble, obrazy oraz drogie bibeloty, których pod żadnym pozorem nie wolno dotykać. Jakieś szable, wazy z epoki, ryngrafy i Bóg wie co jeszcze.
A to wszystko skute w ciszy i wiecznym lodzie – ciotka w piecach nie pozwala palić, bo podobno chłód jest dobry dla obrazów. Istne muzeum. Droga ciocia też jak eksponat, jak mumia. Martwa w środku jak królowa śniegu.
Jeden z tych luksusowych pozbawionych oznak życia pokoi ciotuchna z radością przeznaczy na sypialnię Marianny.
Weronika nigdy nie była zmuszona do pracy zarobkowej, zamożna po rodzicach, poświęciła się pomocy w różnej maści przykościelnych ochronkach i innych tego typu przybytkach. Czy na jej usposobienie wpłynął kontakt z niedolami świata, czy może jest tak surowa od zawsze – tego Marianna nie wie. A może stała się taka, bo pomimo pokaźnego majątku nigdy nie znalazł się chętny do jej ręki? Marianna nie zna kolejności zdarzeń. Błogosławi jednak w duchu dzień, kiedy ojciec podjął decyzję i odrzucił propozycję szwagierki, która sugerowała, że lepiej, aby to ona, jako kobieta, zajęła się wychowaniem „biednych sierotek”. A zapewne decyzja ta nie była dla Aleksandra łatwa. Matka Marianny, Elżbieta, umarła bowiem w połogu, po narodzinach drugiego dziecka, gdy dziewczynka miała zaledwie dziesięć lat. Pan Aleksander długo czekał na syna, a kiedy los mu go zesłał, w zamian zabrał ukochaną żonę.
Został zatem na wsi z dorastającą córką i niemowlęciem. Mimo bólu po tragedii, która uderzyła tak nagle, i strachu, czy podoła obowiązkom, postanowił, że dzieci wychowają się w Kamieńczyku. Z kochającym ojcem, gdzie mają niezgorsze warunki – mimo kryzysu majątek prosperuje bardzo dobrze.
Od śmierci matki mija już ósmy rok, ale Marianna nie ma wątpliwości, że ciotka, na wieść o uniwersyteckich planach siostrzenicy, ponowi propozycję roztoczenia nad nią opieki. I z radością spełni prośbę przyjęcia dziewczyny na czas studiów pod swój dach. Co gorsza, zapewne aż nadto się w tę opiekę zaangażuje. Gdyby jeszcze Weronika mieszkała dalej od uniwersytetu, być może dziewczyna miałaby szansę wyperswadować ojcu pomysł ich wspólnego mieszkania, ale tak − żegnaj wolności.
Stara się dzisiaj o tym nie myśleć. Po co zaprzątać sobie głowę czymś, na co nie ma się wpływu. Jest piękny lipcowy dzień. Przed nią – mimo wszystko, a w zasadzie: mimo ciotki – wspaniałe studenckie życie. Jakoś przywyknie do życia w muzeum. Szybko zmienia temat, by nie wdawać się z ojcem w dyskusję, która i tak jest skazana na niepowodzenie. Wszystko już postanowione.
– Ma coś dzisiaj jeszcze papa do załatwienia? – pyta.
– Nie. Po obiedzie chciałbym odpocząć, bo mnie, staremu, ten upał ostatnio okropnie daje w kość, Duszno strasznie, nie ma czym oddychać. Głowa boli. A potem muszę jeszcze do ksiąg usiąść. Posprawdzać, co u dzierżawców.
– Ma papa jakieś problemy? – niepokoi się Marianna.
Ojciec macha ręką.
– Nie twoje to zmartwienie, ale miło, że pytasz. Niepokoi mnie ta pogoda. Ile to już dni bez deszczu? Jeśli się ten gorąc zaraz nie skończy, całe plony pójdą na marne. A i pożary do tego się zaczęły. Już jeden chłop chałupę stracił. Trzeba mu będzie z pożyczką pomóc. – Ojciec wzdycha. – Pod Łochowem też dwa domy się spaliły. Ludzie się boją.
Mariannę niewiele obchodzą plony i pożary – nie licząc tego który rozszalał się w niej samej – lecz ujmuje dłoń ojca i czule całuje.
– Nie martw się, tatku, będzie dobrze. Zobaczysz, zaraz pewnie popada, jak to zawsze w lipcu, i zanim przyjdzie do żniw, jeszcze na polach zboża pięknie podrosną. A jak będziesz się tak zamartwiał, to wreszcie osiwiejesz. Wystarczy chyba, że w tym domu Gabrysia wszystko czarno widzi.
– A niech to! – Mężczyzna klepie się po kolanie. – I widzisz, à propos starości i Gabrieli. Zapomniałem, że prosiła na obiad. Oj, zła będzie Gabrysia.
Oj, będzie – myśli Marianna, podnosząc się wraz z ojcem z koca. Idą w stronę tarasu i wchodzą na werandę. W domu wszyscy doskonale znają gwałtowne usposobienie gospodyni, która bardzo nie lubi, gdy domownicy spóźniają się na posiłki – a niepodzielnie rządzi domem i ze zgrozą patrzy, jak pan Aleksander chodzi z głową w chmurach, zapominając o jedzeniu. Marianna czuje, że dostaną oboje burę. Ale gdyby nie Gabriela, ten dom nie byłby prawdziwym domem.
Obiad rzeczywiście stoi już na stole. Półmiski parują, obok zimna waza – chłodnik? Jadalnię wypełnia zapach jedzenia, pieczonych przepiórek, które jeszcze wczoraj biegały po kamienieckich polach, i świeżych zielonych ogórków tonących w obfitym jeziorze śmietany. Pachnie dostatkiem i bezpieczeństwem.
Dookoła stołu uwija się Zosia, poprawiając nakrycia – porcelana musi lśnić, srebro dawać czysty zimny błysk, wykrochmalone serwetki trzeba poskładać równo, acz finezyjnie. Za dziewczyną krok w krok podąża sporo od niej niższy chłopiec – Michał. Droczy się ze służącą, przedrzeźnia ją, zaczepia, gdy ta uwija się pod czujnym okiem Gabrieli. Przeszkadza. Ale bez złośliwości. W końcu nadal jest dzieckiem. Czystym, jeszcze nieskażonym cynizmem, którym każdy nasiąka wraz z wiekiem, żeby stworzyć niewidzialną ochronę przed ciosami wymierzanymi przez świat. Na razie Michał jest od tego wolny. Biega szczęśliwy i rozbawiony. A Zosia ogania się od niego jak od natrętnego owada, chociaż wcale nie jest zła. Lubi to dziecko. Któż by go nie lubił. To taka radosna iskierka w tym domu. Dobry duch.
W drzwiach na pana Aleksandra czeka Gabriela, która – być może także zmęczona duchotą – dziś litościwie oszczędza wszystkim wymówek, jedynie z dezaprobatą kręcąc głową.
Gabriela. Przysadzista, o okrągłej twarzy zwieńczonej misternym kokiem przetkanym kilkoma siwiejącymi pasmami, kobieta, która zawsze – bez względu na pogodę i panującą w danym roku modę, a raczej wbrew niej – chodzi w prostej sukience do kostek. Gospodyni jest jeszcze dość młoda, chociaż osiemnastoletniej Mariannie wydaje bardzo dojrzała. A wręcz stara. Są ludzie, którzy od dziecka są starzy. Chociaż pewnie wrażenie to potęguje surowość czarnych strojów, które Gabrysia nosi. Może to żałoba? Może asceza? Może skromna natura? Gabriela też ma swoje tajemnice.
Ów zgrzebny entourage to jednak zasłona dymna dla temperamentu Gabrysi. Patrząc na nią z boku, można by ją uznać za odrobinę ociężałą intelektualnie i łagodną. Tymczasem Gabriela jest wulkanem energii – mimo tuszy – i chyba najbardziej zaradnym mieszkańcem kamienieckiego majątku. Od śmierci pani Elżbiety to ona stanowi najważniejszy żeński pierwiastek we dworze i myśli o tym wszystkim, o czym pan Aleksander nie ma nawet pojęcia.
Jest jeszcze babka Leokadia. Ale ta stanowi tu tylko pierwiastek starości. Nie miesza się do prowadzenia domu. Nie ma do tego siły? Głowy? Chyba nawet gdy była młoda, za bardziej odpowiednie dla siebie zajęcie uznawała grę na fortepianie i haftowanie monogramów na chusteczkach. Zawsze była tylko panią. A dom, kuchnia majątek potrzebują silnej ręki i sprawnego zarządzania.
To też jest Gabriela.
Szczęście w nieszczęściu, które spotkało pana Aleksandra. To ona opiekowała się małą Marianną i nowo narodzonym Michasiem, który spokojnie rósł pod jej opieką. Zajmowała się dziećmi z iście matczyną troską, a domem tak, jakby był jej własnym. Może usposobienie ma trudne i łatwo się unosi – co często na własnej skórze odczuwa reszta służby – lecz jest jak osty w na kwietnej łące: niezbędna dla ekosystemu. Do tego jest sprawiedliwa i wyrozumiała, dzięki czemu wzbudza ogólny szacunek. Odznacza się też wyjątkową przenikliwością, a jej obserwacje zwykle okazują się celne: co ma w sercu, to na języku.
Obiad. Gabriela zazwyczaj jada posiłki z państwem, a niekiedy także z panią Leokadią. Matka Aleksandra złożona pogłębiającą się chorobą sporadycznie gości przy rodzinnym stole i dziś także jej nie ma.
W pokoju słychać jednostajne pobrzękiwanie srebrnych sztućców muskających porcelanę. Savoir vivre – w tej rodzinie dzień powszedni nie zwalnia od odświętnych form. Gabriela wymienia kilka uwag dotyczących domu z panem Boruckim. Michał niepostrzeżenie zsuwa na podłogę kawałeczki mięsa, które lądują przy pysku jego pupila, wyżła Anatola. Pod tym dachem rosyjskie imię nadaje się tylko dla psa. Spokojny obiad czwartkowy przebiega bez wzniosłych dyskusji o sztuce, filozofii, muzyce, a tylko orbituje swobodnie wokół codziennych spraw, nieistotnych z punktu widzenia Marianny. Słucha jednym uchem, zatopiona we własnych myślach. Do czasu.
Zosia podaje deser. Galaretka, truskawki i bita śmietana – słodko drżąca góra zwieńczona śniegiem nieczułym na upał.
– Był pan dzisiaj we wsi? – pyta niby od niechcenia Gabriela.
– Owszem – odpowiada ojciec, podnosząc łyżeczkę do ust.
– Słyszał pan o tym wypadku konnym? Jakiś letnik podobno się poturbował. Z konia spadł. Zosia przyniosła nowiny.
Gabriela, mimo że stateczna, lubi ploteczki – czym innym żyć na tym odludziu? A i ojciec czasami, trochę dla rozrywki, trochę z ciekawości, lubi z gospodynią porozmawiać o błahych sprawach. Ileż można o księgach i plonach rozprawiać?
– Nie słyszałem. – Patrzy na Gabrielę i uśmiecha się pod wąsem, widząc grymas rozczarowania na jej twarzy. – Ale na pewno, gdyby to było coś poważnego, weterynarz by mi wspomniał. Tyle że jeśli to letnik, to i pewnie mało kogo we wsi obchodzi.
– Ale to nie byle jaki letnik. – Gabrysia z naburmuszoną miną zdrapuje łyżeczką kremowy szron ze szczytu truskawkowej góry. – Podobno to gość naszego księdza dobrodzieja i jego siostrzeńca przyjaciel. Zaledwie wczoraj na letnisko zjechali, a już dziś takie nieszczęście.
Pan Aleksander z błyskiem rozbawienia w oczach spogląda ponownie na kobietę i mówi:
– Ha, to Gabriela już wszystkiego sama się wywiedziała, a mnie za język ciągnie?
– Oj, co też pan Aleksander! Ja tam nic nie wiem. Tyle co ludzie gadają.
Czy Mariannie się wydaje, czy Gabriela się rumieni? Niczym dziecko przyłapane na małym grzeszku.
Rozmowa schodzi na inne sprawy. Michał nie daje ojcu spokoju, wypytując o możliwe powody choroby jego ukochanego Gryfa. Marianna kończy deser i czeka, aż uczyni to również pan domu, by móc odejść od stołu.
Wreszcie obiad dobiega końca. Domownicy rozchodzą się do swoich pokoi na poobiedni odpoczynek, Gabriela do dalszej pracy – zarządzić kolację, dopilnować karmienia zwierząt, zarządzić wypielenie przydomowego ogródka Marianna próbuje czytać, leżąc w swojej sypialni, ale nie może zapomnieć słów gospodyni. A więc Tadeusz przyjechał na wakacje – myśli. – Piękny, wesoły Tadek.
Siostrzeniec proboszcza przyjeżdżał na wakacje do Kamieńczyka, od czasu gdy był dzieckiem, więc Marianna doskonale go zna. Zawsze jej trochę imponował. Jest kilka lat od niej starszy, niebrzydki, do tego z dużego miasta, warszawiak. Chyba każda miejscowa dziewczyna w tajemnicy się w nim podkochiwała. Lecz od dwóch lat się tu nie pojawiał. Marianna podejrzewała, że pochłonęły go studia, nowe obowiązki, dorosłe sprawy. I może wakacje na wsi przestały być dla niego atrakcją. Stąd jej zaskoczenie na wieść o przyjeździe dawnego kolegi.
Dziewczyna uśmiecha się pod nosem. Jeśli ten ranny trafił do doktora Wieruszewskiego, to niedługo wszystko stanie się jasne. Krystyna na pewno nie omieszka przynieść nowin.
***
Michał już śpi. Ojciec ślęczy nad jakimiś papierami w swoim gabinecie. Starsza pani, która dziś podobno znowu czuje się gorzej, drzemie w swoim pokoju, po zaordynowaniu przez Gabrielę przeróżnych medykamentów i naparów z ziół. Marianna, pozostawiona sama sobie, siedzi na werandzie, rozparta w wiklinowym fotelu, z nogami przerzuconymi przez poręcz. Czyta z rosnącym zainteresowaniem porzuconą na czas obiadu lekturę. Jest jej trochę wstyd wobec ojca, że popołudnie spędziła bezczynnie, toteż teraz postanawia nadrobić zaległości.
Z gramofonu dobiegają dźwięki którejś z arii Carusa. Obracająca się monotonnie płyta lekko ociera się o brzeg pokrywy. Drzwi werandy są otwarte na oścież. Powietrze niemal wibruje od żabiego skrzeku, niesionego tu aż znad rzeki. Odgłosy natury, w tym niezmordowanego świerszcza, który pod ścianą domu ulokował swoją scenę z traw, doskonale harmonizują z koncertem światowej sławy tenora. Dźwięk wielkiego świata i mazowieckiego pustkowia stapiają się w jedno. Mrok gęstnieje, otulając coraz ciaśniej drzewa w ogrodzie.
Z lampy stojącej obok pada na kartki książki przytłumiony snop światła. Na twarzy dziewczyny rysuje się skupienie. Lektura ją pochłania – tyle niemoralności. Dwuznaczne słowa pobudzają wyobraźnię. Z lekkim wstydem czyta cudze listy, chociaż to tylko wyobraźnia autora. Wie o tym, a jednak ulega nastrojowi, zatapia się w intrygę i czuje coraz silniejsze emocje. Jakże niegodne miłości jest pożądanie! Jakieś jest brudne i niszczące – nic już nie uratuje duszy wicehrabiego de Valmont!
Oczy Marianny biegną tam i z powrotem po czarnym maku liter. Wciąż i wciąż. Policzki jej płoną. Dłonie się pocą. Prawie nie zauważa, że co chwilę musi odganiać komary. Tak ją pochłania niebezpieczna lektura Niebezpiecznych związków.
Nagły ruch za oknem odrywa ją od czytania. Cień przemyka między drzewami. Jest już dobrze po dwudziestej pierwszej, dlatego Mariannę dziwi widok znajomej postaci. Długie jasne warkocze opadają jej na plecy. Niespodziewany gość odstawia rower pod jednym z drzew i szybko przemyka od strony warzywnych grządek Gabrieli w kierunku werandy.
Panna Krystyna. Z dobrego domu. Wymknęła się nocą. Jest zdyszana i zarumieniona od wysiłku – piękna. Na jej ustach kwitnie szelmowski uśmiech, gdy z bardziej wystudiowanym niż rzeczywistym zmęczeniem opada na fotel naprzeciwko przyjaciółki.
– Szanowny papa wie, gdzie się panienka szwenda po nocy? – pyta Marianna, trochę zła, bo nie ma ochoty przerywać czytania. Wicehrabia de Valmont, zakład o duszę i zakazane uczucia wydają się ciekawsze niż rozmowa z przyjaciółką.
– Od kiedy przejmujesz się konwenansami? Zazwyczaj to moja domena. Czyż nie? – Krysia, niezrażona słowami przyjaciółki, uśmiecha się szeroko. – Ojciec pojechał do jakiegoś nagłego przypadku, a matka źle się dziś czuła, więc położyła wcześniej. Zresztą ona i tak nie zauważyłaby mojej nieobecności. A chciałam ci powiedzieć… – urywa. – Cudowna noc, nieprawdaż?
Marianna odkłada książkę na stolik.
– Cudowna noc? – Przygląda się z rosnącym rozbawieniem przyjaciółce. – A cóż to cię wprawiło w taki romantyczny nastrój? Bo chyba nie komary?
– Nie żartuj ze mnie. – Krysia robi obrażoną minę. – Kiedy ja z narażeniem czci przybiegam do ciebie, żeby…
– A czekaj, czekaj – Marianna wchodzi jej w słowo – czyżby wydarzyło się coś szczególnego?
– A więc już słyszałaś?
– Oczywiście. – Ziewa, udając znudzenie – Tadeusz przyjechał.
Na twarzy Krysi rozkwita rumieniec, więc by go pokryć, rzuca lekkim tonem:
– A tam Tadek. Myślę, że jest coś, co cię bardziej zainteresuje.
Bardziej niż Tadek? Marianna unosi głowę znad książki i przekrzywiając ją, z lekkim uśmiechem patrzy w oczy Krystyny. Wie o wszystkim, co się dzieje w sercu przyjaciółki. Wie, że się potajemnie kocha w tym chłopaku. Wybrała studia pod wpływem ojca? Czy może któregoś upalnego lata straciła głowę dla sympatycznego studenta medycyny? I kocha go, oczywiście, że kocha. Tak pięknie, czysto i platonicznie. Czy taka miłość to w ogóle miłość?
– Myślałam, że po dwóch latach tęsknoty za niedościgłym panem Tadeuszem nie ma dla ciebie nic ważniejszego niż jego przyjazd. – Marianna droczy się z Krysią bez litości.
Przyjaciółka próbuje opanować zmieszanie i na wspomnienie swojego potajemnego uczucia, widząc drwiący uśmiech Marianny, odpowiada cierpko:
– Dla mnie może nic ważniejszego nie ma, ale dla ciebie chyba jest.
Z urazą podnosi się z fotela i zamierza wyjść, jednak Marianna jednym ruchem ręki ściąga dziewczynę z powrotem do pozycji siedzącej.
– No już, już… Nie gniewaj się na mnie. Przepraszam i obiecuję więcej sobie z panienki i jej romantycznych porywów serca nie dworować.
Krysia wciąż się dąsa.
– No mówże! – Mariannę zaczyna trawić ciekawość.
Przyjaciółka wzdycha.
– Pomyślałam, że cię to zainteresuje. Dziś po południu przyjaciela pana Tadzia poniósł koń. Wiesz, ten niespokojny ogier ze stajni księdza Piotrowskiego.
Jedyny przejaw życia w nudnym domostwie nudnego księdza.
– Jeździec trochę się poobijał. Na szczęście nic poważnego mu się nie stało, tyle że ksiądz nalegał, żeby ojciec go obejrzał. Akurat byłam w gabinecie… I teraz trzymaj się, panno wszystkowiedząca. Dam sobie obciąć oba warkocze, jeśli zgadniesz, kto zacz!
Krysia robi buzię w ciup. Czeka.
Marianna wzrusza ramionami.
– Jak nic Bodo albo Żabczyński, bo tylko przy nich, jak sądzę, zbladłaby w twoich oczach uroda czarującego Tadeusza. – Widzi niezadowoloną minę przyjaciółki, więc dodaje nieco poważniej: – A cóż mnie to może obchodzić?
– Jak sobie chcesz. – Przyjaciółka zaplata ręce na piersi. – Ale sądziłam, że będziesz zainteresowana.
O tak. Marianna bardzo pragnie wiedzieć. Wszystko o wszystkim. Wciąż jest głodna świata, a tu, w Kamieńczyku… Cóż ciekawego może się tu przydarzyć? Tu nic nie ma. Świat zaczyna się gdzieś tam, za lasem. Przy brukowanym trakcie na Warszawę. Ale zanim wyruszy w tamtą stronę…
– No dobrze. Już się nie złość. – W sercu pali ją zniecierpliwienie, ale na twarzy wciąż tkwi maska teatralnej obojętności. – Mów, kto to taki.
– Zygmunt Jasieński. – Krystyna mówi to takim tonem, jakby informacja była co najmniej ściśle tajna.
I co mnie to może obchodzić. Nie znam człowieka − myśli sobie Marianna. Z uczuciem zawodu wypuszcza wstrzymywane dotąd w płucach powietrze.
– No to niepotrzebnie biegałaś po nocy, bo ja żadnego pana Zygmunta Jasieńskiego nie znam. – Wyciąga rękę po książkę, jakby zamierzała wrócić do lektury.
Przyjaciółka nie ustępuje.
– A mnie się widzi, że znasz. – Robi pauzę, by wzmocnić dramaturgię chwili, po czym, jak gdyby od niechcenia, rzuca: – To jest znalazca twojego zielonego swetra.
Oczy Marianny zwracają się na uśmiechniętą twarz Krystyny. Teraz nie ukrywa już zaskoczenia. Aż tak dobrze nie potrafi grać.
On?!
I te oczy, o których nie umie przestać myśleć. Ciągle je ma przed sobą. Bezustannie, od tygodnia. Zimne, obojętne, hipnotyzujące, pożądliwe, nieskończenie błękitne…
Jakimś nieprawdopodobnym zrządzeniem losu te oczy, być może w tej chwili zamknięte, śpiące, znajdują się w Kamieńczyku? Tu, w tej zapomnianej przez Boga wsi – kropce zbyt małej, by warto ją było umieszczać na mapie? Znalazł się właśnie tutaj. Czy możliwe, że to tylko przypadek? A może każdy ma zapisany swój los? Marianna chciałaby wierzyć, że to przeznaczenie przywiodło go ku niej. Tak miało być. Czeka ją niezwykłe lato.
On!
Marianna leży na starym dębowym łóżku w gościnnej sypialni na plebanii. Pewnie w tym samym pokoju, w którym zwykle nocował Tadek, goszcząc u wuja. Od strony drogi. Raz tam była. Snop światła pada przez okno na równo skoszoną trawę. Zieleń i zimna biel plebanii. On w środku. Śpi. Nie.... Może rozmawia z Tadziem? O czym rozmawiają młodzi mężczyźni? O sztuce, polityce? O kobietach? Na plebanii? Albo czytają. Kawalerska sypialnia w domu księdza – niechybnie czytają…
– Jesteś pewna, że to on? – pyta i czuje, jak kropla zimnego potu spływa jej po plecach, meandruje wokół kręgosłupa.
– Pewna? Marie, ja z nim rozmawiałam. Ojciec stwierdził, że to nic poważnego. Bez złamań, trochę dłoń obtarł i w jednym miejscu przeciął, bo upadł na żwir. Trzeba było zszyć. Dosłownie kilka szwów. Zakładałam mu opatrunek i wtedy zamieniliśmy parę zdań.
Marianna wierci się w fotelu.
– O tamtym spotkaniu?
– Nie. Tak po prostu. – Krystyna się zamyśla. – Bo widzisz, on mnie chyba nie pamięta, a ja udałam, że też go nie poznaję…
Rozdział II
Leokadia
Marianna czeka na niedzielną mszę. Z zapartym tchem – bez tchu. Nie, nie tęskni za Bogiem. Wcale nie ma pewności, że on tam, w górze, jest naprawdę, że czuwa nad wszystkim. Nad nią. I nie wierzy, by do zbawienia potrzebne jej było monotonne i śmiertelnie nużące kazanie księdza Piotrowskiego. On mówi w kółko o bojaźni bożej, śmierci, karze, a ona nie chce się bać – to słabość – i bardzo mocno pragnie żyć. Bezkarnie.
Lecz tym razem nie może się doczekać chwili, kiedy zobaczy czerwone mury, ołtarz, ławy. Przede wszystkim ławy. Wypełnione po brzegi. Tymi co zawsze i… Marianna jest pewna, że w kościele nie zabraknie siostrzeńca księdza. A Tadek przecież nie przyjdzie sam.
Od czwartkowej wieczornej wizyty Krystyny nie może się na niczym skupić. Gabriela się cieszy – bez przerwy ponaglana przez panienkę o obrąbienie najnowszej sukienki przed niedzielną wyprawą do Kamieńczyka. Może na to nieboskie stworzenie w końcu spłynie łaska Pana? Może Marianna zawróci na jego ścieżkę? Gabrysia od dawna się domyśla, że Marianna odrzuca wiarę. Ale może właśnie dojrzała? Może zrozumiała, że bez Boga nie da się żyć? Bo w co innego wierzyć? A wierzyć w coś trzeba.
Gospodyni, jak zawsze latem, ma wiele obowiązków, ale sukienkę przed niedzielną wizytą w kościele na pewno dokończy – niech się panienka wystroi dla Niego.
I stroi się. Dla niego.
Długie godziny. Piątek i wciąż brak jakiejkolwiek wiadomości od Krysi. Zapomniała o przyjaciółce? Marianna bez zaproszenia teraz do niej nie pójdzie. Nic po sobie nie pokaże. A tamta pewnie już z Tadziem, nad Liwcem. Pikniki, zabawy. Bez Marianny?
W sobotę około południa pan Aleksander wraca z Kamieńczyka. Z pełnymi rękami sprawunków. Marianna rzuca z pozoru błahe pytanie:
– Co tam, papo, słychać we wsi, nie widział papa Krystyny?
I spada kamień z niezrozumiale zazdrosnego serca, bo Krysia z rodzicami i bratem w piątek rano wyjechała do ciotki, gdzieś pod Łochów. Na rodzinną uroczystość. Wracają dziś wieczorem.
– A pod domem doktora kolejka coraz dłuższa, będzie miał Adam pełne ręce roboty, jak wróci – martwi się pan Aleksander. – Ale ty bądź spokojna, córeczko. Jutro Krysię zobaczysz. Co ty na to, żeby doktorostwo zaprosić na niedzielny obiad?
A zatem Krysia wyjechała. Nie widziała Tadzia. Nie widziała tamtego. Byle jakoś dotrwać do niedzieli. Czemu ten czas tak się ciągnie?
Całą sobotę, już spokojniejsza, Marianna spędza nad coraz bardziej zajmującymi kartami Niebezpiecznych związków, co ojciec obserwuje z marsową miną. Oczywiście nie ma śmiałości, by wyperswadować córce czytanie perwersyjnej w jego mniemaniu literatury. Bo w jakie słowa ubrać niestosowność tej książki? To wyuzdanie, erotyzm kipiący między pozornie gładkimi zdaniami. Jak córkę odwieść od chęci poznania tabu? Niech sobie czyta. Byleby o nic nie pytała. Byleby mieć święty spokój.
I Marianna czyta. Czyta i rozmyśla. A nieuczesane myśli kłębią się jej w głowie.
Markiza de Merteuil, pani de Tourvel. Zło i dobro. Woda i ogień. Krysia i Tadek. Ona i ten Jasieński. Jak dwa bieguny.
Marianna czyta i naiwnie roi sobie, aby w niedzielę ujrzeć w oczach mężczyzny chociaż odrobinę hrabiowskiej żądzy. Och gdyby dobrotliwy papa wiedział, jakie jego córka ma czasami nieczyste myśli.
Ale ojciec nie przeczuwa…
W niedzielny poranek sukienka jest gotowa, brzeg obrąbiony i zaprasowany, a Marianna – co stanowi dość niezwykły obrazek – wyszykowana do wyjazdu przed wszystkimi pozostałymi mieszkańcami dworu. Po śniadaniu, podczas którego Michaś bez przerwy trajkocze siostrze do ucha, wyprowadzając ją tym z równowagi, dziewczyna idzie odwiedzić babkę – pani Leokadia nadal nie wstaje z łóżka. Podczas wizyty wnuczki wyraźnie nie ma siły ani ochoty na dłuższe rozmowy, więc spotkanie nie trwa długo. I dobrze. Mariannę interesują dzisiaj zgoła inne sprawy. Z trudem znosi ciągłe narzekania starszej pani. Że głowa, że zawroty, łupanie w kościach, duszności. A jeszcze gorzej, gdy dyskusja schodzi na temat jej wyjazdu do Warszawy, babka nie popiera studenckich planów Marianny. Uważa, że wnuczka i bez rozrywek, jakie ją czekają w mieście, jest zbyt rozpieszczona i swobodna. Jak to teraz mówią – wyzwolona. Pobyt poza domem na pewno jeszcze bardziej wypaczy kształtującą się i podatną na wpływy osobowość, a środowisko uniwersyteckie niechybnie zwiedzie dziewczynę na manowce.
Leokadia ma duszę jeszcze starszą niż ciało – Marianna nigdy równie leciwa nie będzie. To niemożliwe. Jak można tak egzystować: w czterech ścianach i wąskim konserwatywnym światopoglądzie? I nie oczekiwać od życia niczego więcej? Jak można myśleć, że wykształcenie szkodzi i tylko rodzinne wartości są drogą do szczęścia? Leokadia chciałaby, żeby Marianna czym prędzej się ustatkowała i została matką. Ale wnuczka nie ma takich planów. Chce mieć świat u swoich stóp. Świat, a nie dziecko uwieszone u spódnicy, u nogi. Jak ołowiana kula.
Ale babka dalej swoje – zakłada najgorsze scenariusze. Marianna na pewno w stolicy zada się z niewłaściwym towarzystwem, być może nawet, o tempora, o mores!, zszarga nazwisko. A chyba to nazwisko do czegoś zobowiązuje? Noblesse oblige…
Dziś taka umoralniająca pogadanka odbywa się w skróconej formie. Dziś starsza pani nie ma na nią siły. Marianna zaś nie ma ochoty.
Powóz zostaje podstawiony pod frontowe drzwi dworu. Ojciec, jak zwykle elegancki i szarmancki, pomaga wejść po schodkach przysadzistej Gabrieli, która mimo upału jak zawsze ubrana jest w czarną niedzielną suknię – ascetyczną w kroju. Ta niedzielna tym się tylko różni od pozostałych, że uszyta jest z ładnego jedwabiu. Pod stójką ma przypiętą niewielką złotą kameę. Niedużą, nierzucającą się w oczy, ale kunsztownie wykonaną. Skąd ją ma? Nigdy nie opowiadała Mariannie, jak weszła w posiadanie eleganckiego klejnotu, który jakoś do niej nie pasuje. Kolejna tajemnica?
Michał, jak co niedzielę, zostaje ubrany – nie bez protestów – w marynarską bluzę i krótkie białe spodenki. Żeglarz bez jachtu. Na nogi wkłada podkolanówki i niewygodne, acz wytworne czarne lakierki zapinane na sprzączkę. Trudno w nich biegać, ale bez przeszkód można klęczeć.
I Marianna – w nowej sukience. Zielonej w drobne białe groszki. W zielonym jej do twarzy. Złotomiedziane włosy płoną ogniem. W takie dni jak ten kapelusz jest nieodłącznym elementem stroju – słońce zbyt szybko obsypuje jej twarz piegami. Niezbyt głęboki dekolt odsłania alabastrową, niemal przejrzystą skórę. Młodą i gładką. Na nogach – mimo upału – ma cieniutkie pończochy, do tego czółenka na niewielkim obcasie. Gabrysi się nie podobają: Nie wypada do kościoła chodzić na obcasach. Do tego odrobina różu na policzkach. Gospodyni widzi tylko to, co chce zobaczyć, więc dobrodusznie chwali podopieczną:
– Tak zdrowo dziś wyglądasz, Marianno.
Są gotowi. Odświętni. Jadą. Gabriela – na spotkanie z Bogiem. Pan Aleksander – na spotkanie z sąsiadami. Marianna – na spotkanie z pragnieniami.
Do kościoła leżącego zaledwie półtora kilometra od dworu Boruckich najkrótsza droga wiedzie przez obsadzoną drzewami aleję wśród pól, później wzdłuż niskiego, sosnowego zagajnika. Na końcu zaś przez rozległe łąki, które niczym zielony dywan ciągną się wzdłuż meandrującej rzeki. Rozgrzane powietrze niesie charakterystyczny zapach sitowia i wilgotnych bagnistych łęgów, które ciągną się kilometrami wzdłuż wód Liwca. Gdzieś nad głowami jadących słychać konkurencyjne trele dwóch słowików, które skarżą się na upał.
Dojeżdżają szybko i zatrzymują się przed otynkowanym na biało klasycystycznym budynkiem plebanii. Stąd, już na piechotę, ruszają do głównych drzwi kościoła.
Gdy przekraczają próg świątyni, ławy są już pełne parafian. Najmniejszy szelest roznosi się przepraszającym echem. Marianna nie ma w zwyczaju się rozglądać, gdy wchodzi do środka. Nie ma tu nic ciekawego, nic nowego, nic, co choćby odrobinę tchnęłoby świeżością. Ściany są zwieńczone tymi samymi obrazami, słońce niezmiennie pada przez witrażowe okienka przedstawiające mękę Pańską, ukrzyżowaniem, zmartwychwstaniem. W kolorowym świetle szkiełek widzi te same od lat znużone twarze, które – jak to bywa w małych, hermetycznych środowiskach – zna na pamięć.
Ci lepsi, którym udało się wyjść z łona dobrze urodzonych matek, i ci, którzy zapłacili, by poczuć się lepszymi, siedzą w ławach. Gorsi, którym ani fortuna, ani biologia nie sprzyjają, muszą stać. Zarówno wśród jednych, jak i drugich część jest zatopiona w głębokiej modlitwie, a część wspaniale udaje – pewnie nawet przed sobą – żarliwą wiarę. Marianna nie potrafi ich rozróżnić, jest na to jeszcze za młoda, ale już na tyle dojrzała, że wie, iż część tych uduchowionych twarzy tylko maski. I ona swoją maskę przywdziewa. Bo tak należy. Bo ktoś dawno temu, gdy jeszcze nie miała prawa głosu, polał jej główkę wodą święconą nad chrzcielnicą i rozpisał rolę, którą należy dobrze odgrywać, żeby nie zostać wyrzuconym z teatru. Teatru, który jest wiekową instytucją, który wystawia spektakle od niemal dwóch tysięcy lat.
Marianna macza palce w kropielnicy. Ostrożnie klęka – byle nie podrzeć pończoch – i robi znak krzyża. Podnosi się i rusza do przodu, po drodze łapie jedno porozumiewawcze spojrzenie: wzrok Krystyny. Ona wie, co czuje Marianna. Akceptuje jej niewiarę, chociaż jej nie rozumie. Piękna chrześcijańska postawa. Bo Krysia nie gra. Ona wierzy prawdziwie.
Na twarzy Marianny rysuje się wyraz skupienia i zadumy – ojciec i Gabriela będą usatysfakcjonowani. Co z tego, że ona w głębi serca nic sobie z tych rytuałów nie robi, ot, tradycja. Tego od niej wymagają. Niech wierzą, że wierzy. Chociaż jej nie obchodzi kazanie. To tylko coniedzielny, nic w jej duchowość niewnoszący obowiązek. Jałowa godzina spędzona na błądzeniu myślami daleko od chłodnych neogotyckich murów.
Krystyna siedzi z matką, ojcem oraz starszym bratem w ławie blisko ołtarza. Gdy Marianna ja mija, zauważa, że przyjaciółka dyskretnie spogląda na lewo od głównej nawy. Marianna podąża za jej wzrokiem i z morza znajomych głów wyłuskuje te dwie nowe, które powinny się tam dziś znaleźć. Jedną tak jasną, że niemal białą – jakże Tadek wydoroślał przez ostatnie dwa lata, gdy tu nie był, jest chyba jeszcze przystojniejszy niż dawniej – i tę drugą, czarną, dziś bez studenckiej czapki.
To on!
W kościele panuje przyjemny chłód, ale Mariannie robi się gorąco. Zygmunt Jasieński. Zygmunt. To oczywiste: nie mógłby się nazywać inaczej. Jest w nim coś równie dostojnego co w brzmieniu jego imienia. Królewskie imię.
Marianna nieznacznie przechyla głowę w stronę mężczyzn. Niepostrzeżenie, tak, by nikt nie zauważył. Jej spojrzenie krzyżuje się ze spojrzeniem Tadzia.
Na twarz znajomego wypływa uśmiech. W oczach ma dawny, łobuzerski błysk. On chyba także dostrzega zmiany, jakie zaszły w Mariannie przez ostatnie lata, dostrzega w niej kobietę, bo, jakby jej nie poznawał, z niedowierzaniem mruży oczy. Schyla głowę w pozdrowieniu.
Mimo zażenowania Marianna odwzajemnia ukłon. A wtedy towarzysz Tadzia odwraca głowę w jej stronę. Patrzy na dziewczynę, jakby szukał w pamięci odpowiedzi na pytanie, gdzie już ją spotkał. A potem jej się kłania. Ona szybko zwraca twarz ku ołtarzowi. I jest pewna, że Zygmunt ją poznał.
Czuje, jak palą ją policzki – zupełnie jak wtedy na ulicy.
Dzwonek niesiony przez małego chłopca w komży zaczyna śpiewać – dźwięk przypomina uderzenia drobnego deszczu o szybę – odrywając Mariannę od zakazanych myśli. Ksiądz Piotrowski wychodzi z zakrystii. Wszyscy wstają – szmer setki stóp przerywa ciszę, łączy się pod półkolistym zwieńczeniem sufitu z pierwszymi dźwiękami organów. Marianna też podnosi się z miejsca. Bezwiednie, walcząc ze sobą, by znowu nie spojrzeć w stronę mężczyzny. Musi zachować spokój. Nie może okazać emocji. Czuje ramię ojca przy swoim ramieniu – będzie grzecznie udawać, że jest skupiona na kazaniu. Usiąść, wstać, uklęknąć, przeżegnać się, usiąść, wstać, uklęknąć, przeżegnać się – amen.
On chyba na nią zerka. Marianna widzi to kątem oka. Ruch głowy. Jest pewna. Czuje.
Ksiądz monotonnie czyta słowa Ewangelii, a potem wygłasza kazanie po łacinie. Dopiero później, już po polsku, mówi o patriotyzmie, zjednoczeniu, o obronie, bo wojna blisko, Polskę znowu czeka wielka próba, bo wróg u bram.
Wróg Marianny także czeka u bram, siedzi w ławie kilka metrów dalej. Ale ona nie zamierza się przed nim bronić.
– …I gdy ojczyzna wzywa, należy jej bronić. Jak cnoty, jak wiary ojców, jak nadziei na wolność, której Polska zaznaje od niedawna…
Czemu ta msza musi tak długo trwać? Niczym boska wieczność? Ktoś szepcze do niej z prawej strony. To Gabrysia.
– Marianno, idziesz?
Kobieta wychodzi z ławki i pytająco zerka w kierunku dziewczyny.
Marianna kręci głową. Po co miałaby się spowiadać? Czy to grzech, że nie wierzy w to, co inni, w to, co Gabrysia? Kobieta odchodzi na bok sama, czekając spokojnie na swoją kolej, by zostawić winy w konfesjonale.
Młody kleryk za kratami, które mają dać złudzenie anonimowości, wysłucha jej grzechów z wypiekami na twarzy, z nieczystymi myślami, mokrymi dłońmi wygładzi stułę. A później zabierze jej grzechy, jej myśli kosmate i niecne uczynki. Zaniesie je do Boga albo odda w niepowołane ręce. I cyk, i odpuszczone. Poproś tylko, służebnico, by Pan ci przebaczył, a On wszystko odpuści. A potem znowu zgrzesz, uklęknij, opowiedz mi o tym, przyznaj się, posyp głowę popiołem i jeszcze raz, i jeszcze. Ja ci zawsze wszystko!
Msza trwa i trwa. Marianna skupia się na kolejnych czynnościach. Jak przy gimnastyce – byle tylko nie myśleć o tamtych oczach.
Powietrze aż pod sam wysoki strop przepełniają usypiający głos księdza Piotrowskiego i zapach spoconych ciał oraz naftaliny z odświętnych ubrań.
– Mysterium fidei.…
Oto wielka tajemnica wiary. Jak to długo dzisiaj trwa. Bez końca.
– Libera nos, quaesumus, Domine…
Wybaw nas, Panie, od zła wszelkiego… Jaki on przystojny.
– Accipite et manducate ex hoc omnes: hoc est enim Corpus Meum…
Bierzcie i jedzcie z tego wszyscy, to jest bowiem Ciało Moje… Jak smakują jego usta?
– Offerte vobis pacem.
Przekażcie sobie znak pokoju… Tak, by poczuć jego dotyk na skórze.
Głosy z chóru i metaliczny dźwięk organów wyrywają Mariannę z zamyślenia. Zbawienie nadeszło – koniec mszy.
Wszyscy powoli wychodzą ze swoich ławek i suną w stronę snopu światła wlewającego się do kościoła przez wysokie drzwi. Zapach murów, świec i ten charakterystyczny, dębowych ław… Woń starości przeplata się z zapachem spoconych ciał, brud ze świętobliwą czystością. Ustępują miejsca równie drażniącym oparom rozgrzanej ziemi, suchej trawy i kwaśnego drewna, z którego zbudowano większe i mniejsze, bogate i ubogie chałupy stojące przy drodze do kościoła.
W tłumie gdzieś giną jasna i ciemna głowa, a Mariannę łapie za rękę Krystyna. Dopiero gdy są na zewnątrz i znowu przygniata je pierzyna upału, Marianna uśmiecha się do przyjaciółki. Stają z boku, by dopełnić niedzielnego rytuału – po mszy należy odbyć krótką pogawędkę z sąsiadami, chłopami, księdzem. A czasem także z jakąś licho ubraną starą kobietą, której przedwcześnie zmarł syn pracujący u jaśnie pana, a która nie ma teraz za co żyć.
Te rozmowy zawsze są krótkie i wyglądają podobnie.
– Pan się ulituje i wspomoże samotną matkę – mówi ona.
A pan oczywiście się lituje, albowiem, po pierwsze, znajduje się pod kościołem, a tu nie wypada w swej wielkoduszności i bogobojności odmawiać pomocy bliźniemu. A po wtóre, czeka na niego wspaniały niedzielny obiad, którego na pewno nie da się przejeść.
– Przyjdź, dobra kobieto, dziś po południu do dworu, to dostaniecie trochę jedzenia – odpowiada więc dobrotliwie pan.
– Bóg zapłać, jaśnie wielmożny panie. Bóg zapłać.
Dzieci biegają pomiędzy rozmawiającymi grupkami dorosłych. Dookoła śmiechy. Krystyna nachyla się do ucha przyjaciółki.
– Ładna sukienka. Nowa? – Mruga porozumiewawczo.
– Daj spokój.
Krystyna jednak nie odpuszcza.
– Specjalna okazja, co?
– Nie wiem, o czym mówisz. – Mariannę irytuje jej zachowanie. Mogłaby już porzucić pensjonarskie zwyczaje.
– Pan Tadeusz bardzo się zmienił. Taki jest poważny. Nie uważasz?
– Od kiedy mówisz o nim „pan Tadeusz”? – Marianna wreszcie się rozchmurza. Uśmiecha się nieznacznie.
– No wiesz? Dwa lata temu byliśmy jeszcze dziećmi. Ale teraz… nie miałabym chyba śmiałości mówić mu na „ty”.
Marianna zamyśla się nad słowami przyjaciółki − czy rzeczywiście wszystko się zmieniło przez te dwa lata? Czy już są dorośli?
– I co sądzisz o jego przyjacielu? – ciągnie Krystyna. – Według mnie to bez dwóch zdań tamten z Nowego Światu.
Oczywiście, że to on. Jak w ogóle można mieć wątpliwości? Czy tylko Marianna tak głęboko zajrzała wówczas w jasne oczy, że nie mogłaby ich pomylić z żadnymi innymi?
– Sama nie wiem. Może masz rację – rzuca najbardziej obojętnym tonem, na jaki ją stać, chociaż wszystkie nerwy w ciele ma napięte do granic. W głowie jej się kreci z emocji. Zaraz na pewno znowu go zobaczy. – Chociaż wydaje mi się jednak, że…
Wyraz twarzy Krystyny się zmienia. Odsuwa się od przyjaciółki i lekko dyga. Marianna odwraca się za jej wzrokiem.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – mówi swoim monotonnym głosem ksiądz Piotrowski, po czym odsuwa się na bok. Tuż za nim stoi dwóch młodych mężczyzn. Ksiądz wskazuje gładką, nienawykłą do pracy dłonią w ich kierunku. – Panowie koniecznie chcieli się z panienkami przywitać. Tadeusza, mojego nieznośnego siostrzeńca, już panny znają…
– Wuju. – Tadek nazwany dobrotliwie „nieznośnym” przerywa proboszczowi i z udawanym oburzeniem uśmiecha się szeroko. Kłania się Mariannie i Krystynie. – Witam szanowne panie.
Panie dygają, jak je nauczono w ich dobrych domach.
– Widzicie go! Jaki z niego galant! – Ksiądz z pobłażliwym uśmiechem kręci głową, po czym odwraca oczy od błazeńsko uśmiechniętego siostrzeńca w stronę jego towarzysza. – Poznajcie, dziewczęta, przyjaciela Tadeusza i mojego gościa, pana Zygmunta Jasieńskiego.
Wywołany do tablicy nieznacznie schyla głowę, nie spuszczając jednak wzroku z nowo poznanych kobiet. A właściwie z Marianny. Tylko z niej. Czy inni też to widzą? Czy tylko jej się wydaje, że połączyła ich jakaś niewidzialna nić? Cały świat wokół na chwile zamiera. Marianna nie dostrzega już nikogo innego: Krysi, Tadeusza, księdza Piotrowskiego, tłumu ludzi pod kościołem, biegających wokół dzieciaków. Jest tylko on.
Głos księdza przecina ciszę jak nożem:
– Pozwól, mój drogi, że ci przedstawię… Panna Krystyna Wieruszewska.
– Już poznałem pannę Krystynę. – Głos Jasieńskiego jest niski, chropowaty. Mężczyzna uśmiecha się do dziewczyny. – Opatrywała mnie. – Na potwierdzenie wyciąga dłoń, wciąż owiniętą bandażem.
– Ach tak. – Ksiądz dotyka dłonią czoła. – Przecież wy już się poznaliście, chociaż w okolicznościach niezbyt sprzyjających. – Przenosi wzrok na Mariannę. – A to panna Marianna Borucka.
Zygmunt ponownie pochyla głowę.
Może zaraz powie, że ją też wcześniej poznał, że wtedy na Nowym Świecie, w progu kawiarni Bliklego, że zielony sweter…
– Miło mi panią poznać – mówi tylko.
Chociaż jego spojrzenie – a może Mariannie tylko się wydaje – wyraża o wiele więcej.
Ksiądz Piotrowski, jakby z ulgą, że wzajemną prezentację młodych ludzi ma już za sobą, zadanie wykonane, grzecznie przeprasza towarzystwo i kieruje się ku ojcu Marianny, który z uśmiechem deliberuje o czymś z doktorostwem kilkanaście metrów dalej.
Tadziowi usta się nie zamykają. Może jednak nie zmienił się aż tak bardzo, jak się Mariannie i Krysi wydaje. Opowiada o studiach i że tęsknił za wsią: poprzednie wakacje spędzał na stażu w jednym ze stołecznych szpitali – praca okropna, sprzątanie sal, opróżnianie kaczek – ale każdy przyszły lekarz od tego zaczyna. Za to w tym roku prawdziwe kanikuły. I jak to miło, że mógł ponownie spotkać miłe „panie”.
Krysia chyba się czerwieni. Ale Tadeusz także jest rozemocjonowany bardziej, niż wypada. A może oni naprawdę mają się ku sobie?
Na tę myśl Mariannie robi się dziwnie miękko. Jej kochana, dobra Krysia straciła głowę. Głowę, którą wolałaby pewnie położyć pod topór, niż żeby świat się dowiedział, co czuje do tego wesołego młodego człowieka. A Tadeusz? Niby uśmiecha się do nich obu, ale czy ten uśmiech nie jest skierowany wyłącznie do przyjaciółki Marianny? A gdyby tak los rzeczywiście ich połączył? Czy nie byłaby to piękna historia? Dwoje młodych lekarzy, dwa serca, jedno marzenie.
Rozmowa płynnie przechodzi na kolejne tematy. Dyskutują o banałach, a rzeczy ważne ubierają w słowa tak, by nie stały się zbyt zasadnicze. Trwają wakacje, upalne lato. Nie należy być zbyt serio. Wszystko powinno być lekkie, powierzchowne, słodkie i ulotne. Studia, egzaminy maturalne, miesiące spędzone nad łaciną, francuskim, historią, praca – dziś to wszystko bez znaczenia. Może urządzą jakąś wspólną przejażdżkę konną, gdy tylko Zygmuntowi zagoi się ręka? A może piknik nad Liwcem albo wycieczkę łódką w górę rzeki – ach, jak przyjemnie kołysać się wśród fal. Wypad do miasta, do kina? Jakiś wieczór rozmarzony przy muzyce z gramofonu? Plany, słońce, zabawa…
Marianna słucha w skupieniu. Uśmiecha się. Zygmunt też, chociaż dziewczynie się wydaje, jakby trochę z góry patrzył na wesołą tyradę przyjaciela. Jest odrobinę zdystansowany, ale próbuje to ukryć. Jego entuzjazm jest tylko odbiciem porywów Tadeusza. Jednak całkiem nieźle gra. Wiejskie powietrze, wiejskie panny z dobrych domów – nawet tu można przyjemnie spędzić czas – łono przyrody, brak obowiązków.
Jasieński się uśmiecha, wtrąca jakieś żartobliwe uwagi do wypowiedzi przyjaciela. Może jest trochę cyniczny, lecz starannie ukrywa, że czuje wyższość nad zebranymi. Jest wyniosły, ale w akceptowalny sposób, to normalne, gdy ludzie rozmawiają ze sobą po raz pierwszy. Chłód można zrzucić na karb zawstydzenia.
Dyskusja schodzi na niefortunny wypadek konny – nic poważnego.
– Zygi jest świetnym jeźdźcem, mogą mi panie wierzyć, ale ten koń wuja, Mefisto, to naprawdę jakiś szatański pierwiastek w jego uświęconym gospodarstwie. Piękny, ale nie do okiełznania.
– Nie ma rzeczy nie do okiełznania, mój drogi – wtrąca kwaśno przyjaciel, choć nie patrzy przy tym na Tadzia. Patrzy na Mariannę. – I następnym razem na pewno poradzę sobie z tym koniem lepiej. Po prostu zaskoczyło mnie, jak bardzo jest narowisty. A na pierwszy rzut oka nie wyglądał. Ot, wiejska chabeta.
Marianna zastanawia się nad dwuznacznością słów Jasieńskiego, ale mówi tylko:
– Dobrze, że nic się panu nie stało.
On ignoruje jej uwagę, przenosi wzrok na Krystynę.
– I dobrze, że trafiłem na tak miłą sanitariuszkę. Pewnie gdyby nie pani, wykrwawiłbym się na śmierć.
– Proszę nie żartować – obrusza się Krysia, chociaż wcale nie wygląda na zagniewaną.
Komplement sprawia jej przyjemność. Jasieński trafia w czuły punkt. Doktor Krystyna Wieruszewska. Jeszcze tylko kilka lat.
– Rana ani trochę nie była groźna i każdy by sobie poradził z jej opatrzeniem – dodaje skromnie dziewczyna.
– Ale pani ma w sobie powołanie i taki rodzaj empatii, który pacjent od razu wyczuwa. Dobrze, że wybrała pani medycynę.
– O, ja też czuję, że będę miał podejście do pacjentów – wtrąca Tadek, niezadowolony, że zszedł na dalszy plan.
– Ty, mój drogi, będziesz prawdopodobnie wybitnym rzemieślnikiem w tym zawodzie. – Śmieje się Zygmunt, widząc minę przyjaciela. – A pani Krystyna ma po prostu dar.
– A ty, Zygmuncie – pyta z przekąsem Tadeusz – będziesz wirtuozem czy tylko drugimi skrzypcami w palestrze?
– Nie mnie to oceniać – odpowiada jego przyjaciel zupełnie już poważnie.
Marianna ciężko przełyka ślinę. A więc Krystyna miała rację. Ta czapka z emblematem… Zygmunt Jasieński rzeczywiście studiuje prawo.
– Pan jest prawnikiem? – pyta nieco rozdrażnionym tonem.
Mężczyzna spogląda na nią. Mruży oczy.
– Jeszcze nie do końca. Właśnie skończyłem studia, ale zamierzam się jeszcze doktoryzować. Najbliższe lata pewnie spędzę na uczelni.
Marianna blednie. Czy to możliwe?
Tadeusz chyba dostrzega jej reakcję, bo jego usta rozciągają się w szerokim uśmiechu:
– No właśnie! Ależ zbieg okoliczności. Poznaj, drogi Zygmuncie, swoją pierwszą studentkę. – Wskazuje na Mariannę. – Wuj mi mówił, że dostała się pani na ten zacny kierunek. Przy okazji gratuluję. No i serdecznie współczuję takiego wykładowcy jak Zygi. Jest doprawdy okropnie wymagający.
Krysia w przeciwieństwie do przyjaciółki nie wygląda na zmartwioną niezwykłą informacją.
– Och, czy to nie wspaniale?! – cieszy się. – W te wakacje nie zabraknie nam tematów do rozmów. Prawo i medycyna. Cudownie się składa, prawda, Marie?
Marianna nie widzi nic cudownego w tym zbiegu okoliczności. Uśmiecha się, by nie dać po sobie poznać, jak bardzo zmartwiła ją ta wiadomość. On jej wykładowcą? Wymagającym? Być może pod warstwą kurtuazyjnej serdeczności kryje się despota? Piękny despota. Jakże to się wszystko komplikuje.
Jasieński posyła jej uśmiech, w którym nie ma grama wesołości.
Jest coraz cieplej. Sukienka – taka ładna, usiana infantylnymi groszkami – coraz mocniej lepi się do ciała Marianny. Niech ta rozmowa już się skończy. Usta dziewczyny także rozciągają się w grymasie uśmiechu. Nie chce, by ktokolwiek dostrzegł, że w jej sercu szaleje burza. Ma już dość emocji na dziś. Niech wszyscy pójdą do domu albo jeszcze lepiej – do diabła.
Do młodych ludzi podchodzi kobieta w jasnej sukience i kapeluszu z dużym rondem, który rzuca cień na oczy – takie same jak Krystyny – i te same co u córki usta; tyle że u pani doktorowej uśmiech nie sprawia, że wygląda na szczęśliwą, jest w nim coś sztucznego, gorzkiego. Wieruszewska z pozoru jest miła. Bardzo miła i sympatyczna. A zarazem bardzo zdystansowana i chłodna. Skupiona na sobie. I na dzieciach – a właściwie na jednym z nich.
– Mamo, poznałaś już pewnie panów Tadeusza Muszyńskiego i Zygmunta Jasieńskiego.
Mężczyźni się kłaniają.
– Pani doktorowo…
Kobieta uprzejmie kiwa głową.
– Dzień dobry. Słyszałam, że spędzą panowie wakacje u księdza dobrodzieja. Zapraszam któregoś dnia do nas na obiad. – Znowu grymas uśmiechu. – Muszę tymczasem porwać panom towarzyszki.
Ponownie ukłony.
– Do widzenia, do zobaczenia.
Tłum pod kościołem powoli rzednie. Grupki się rozchodzą, dzieci – zmęczone wreszcie upałem – przestają biegać jak szalone, powozy podjeżdżają przed bramę kościoła.
– Dziewczynki, będziecie mogły porozmawiać przy obiedzie – mówi pan Aleksander, widząc zbliżającą się doktorową wraz z Krystyną i Marianną. – Państwo doktorostwo przyjęli moje zaproszenie na obiad.
Marianna lubi niedzielne wizyty gości w ich domu. Lubi gwar. Dziś jednak wolałaby zaszyć się w swoim pokoju i pomyśleć o Jasieńskim.
***