Upalne lato Gabrieli - Katarzyna Zyskowska - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Upalne lato Gabrieli ebook i audiobook

Zyskowska Katarzyna

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

11 osób interesuje się tą książką

Opis

Ponadczterdziestoletnia Gabriela Kern ugruntowała swoją pozycję w świecie literackim, postanowiła więc opuścić Warszawę i wyjechać na Mazury, gdzie prowadzi spokojne życie. Okazjonalnie wchodzi w przelotne romanse, ale nigdy nie rozmawia o uczuciach. Ceni sobie wolność i niezależność oraz czas spędzony tylko we własnym towarzystwie. 

Gdy nadchodzi kolejne upalne lato, na rynku pojawia się szokująca dla opinii publicznej powieść Gabrieli o jej ojcu. Wydanie książki zbiega się w czasie z trudnym okresem w życiu kobiety. Gabriela będzie musiała podjąć ważne decyzje, wrócić do matki, Kaliny, z którą od lat nie utrzymywała kontaktów, a nawet rozwikłać wielką tajemnicę rodzinną. 

„Upalne lato Gabrieli” Katarzyny Zyskowskiej to trzeci tom serii „Upalne lato”. Tym razem Autorka przenosi nas do współczesności, ale przeszłość nie daje o sobie zapomnieć. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 312

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 29 min

Lektor: Jagoda Małyszek
Oceny
4,5 (40 ocen)
26
10
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MartaEK

Nie oderwiesz się od lektury

polecam. ciekawa konstrukcja fabularna prezentująca złożone polskie losy. i upalne lato -jak w całej serii -w tle. chyba najlepsza część. polecam gorąco 🍀
10
Krasnal7

Nie oderwiesz się od lektury

Z przyjemnością czytam wszystkie powieści autorki. Interesująca akcja, ciekawe dialogi, niespodziewane zakończenie.
00

Popularność




Ty­tuł: Upalne lato Ga­brieli

Co­py­ri­ght © Ka­ta­rzyna Zy­skow­ska, 2024

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2024

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Anna Slo­torsz

Re­dak­cja: Anna Po­inc-Chra­bąszcz

Ko­rekta: Ju­styna Ku­kian

ISBN 978-91-8076-246-5

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Jesz­cze zdą­żymy w dżun­gli ludz­ko­ści sie­bie od­na­leźć,

Tę­sk­ność za­wrotna przy­bliża nas.

Zbie­gną się wresz­cie tory sie­roce na­szych dwu pla­net,

Cud­nie spo­krew­nią się ciała nam.

Jest już za późno!

Nie jest za późno!

Jest już za późno!

Nie jest za późno!

(…)

Edward Sta­chura,

Jest już za późno, nie jest za późno

Roz­dział I

Ka­lina

Każda noc kie­dyś się koń­czy.

Przez opusz­czone ża­lu­zje do po­koju wsą­czają się pierw­sze pro­mie­nie słońca. Ry­sują na ścia­nach i pod­ło­dze świe­tli­ste smugi. Prze­strzeń wy­peł­niają szum apa­ra­tury me­dycz­nej oraz do­cho­dzące z ko­ry­ta­rza od­głosy po­ran­nej krzą­ta­niny per­so­nelu szpi­tala. Na bia­łych ścia­nach pul­sują róż­no­barwne włącz­niki, gu­ziki, a obok łóżka wije się plą­ta­nina prze­wo­dów. Z bu­telki umiesz­czo­nej na sto­jaku cienką rurką, kro­pla po kro­pli, spływa bez­barwny roz­twór soli fi­zjo­lo­gicz­nej, koń­cząc swój bieg pod pla­strem przy­trzy­mu­ją­cym we­nflon na prze­gu­bie dłoni; jej wierzch zna­czą ostre li­nie ścię­gien i sine wy­pu­kło­ści żył, wy­raź­nie kon­tra­stu­jące z bladą jak per­ga­min skórą. Szczu­płe palce za­ci­śnięte na prze­ście­ra­dle zdają się wy­jąt­kowo kru­che. Po­dob­nie jak ich wła­ści­cielka. Jej po­zo­sta­jące w bez­ru­chu przy­kur­czone ciało przy­po­mina ba­lo­nik, z któ­rego spusz­czono po­wie­trze. Spra­wia wra­że­nie, jakby już nie było w nim ży­cia. Jed­nak chora – cho­ciaż płytko – na­dal od­dy­cha. Śpi. A wła­ści­wie od ja­kie­goś czasu trwa w pół­śnie; ner­wowy ruch ga­łek ocznych pod po­wie­kami zdra­dza, że jej nocna wę­drówka po dru­giej stro­nie świa­do­mo­ści wła­śnie do­bie­gła końca.

Ka­lina ma ostat­nio kło­poty ze snem. W ciem­no­ściach za­zwy­czaj długo wpa­truje się w su­fit, rano wy­bu­dza ją naj­drob­niej­szy sze­lest, a je­żeli Mor­fe­usz za­mknie ją wresz­cie w ko­ją­cych ob­ję­ciach, o ni­czym nie śni. Za­pada się w miękką, bez­barwną pustkę, bez kształ­tów i wła­ści­wo­ści, odartą z unie­sień i lę­ków. A prze­cież sen bez efe­me­rycz­nej przy­jem­no­ści śnie­nia, bez tre­ści, po­zba­wiony jest swej istoty i tro­chę przy­po­mina śmierć. Śmierć… Jesz­cze przyj­dzie na nią czas. Ka­lina nie jest na ra­zie na nią go­towa i szkoda jej tra­cić czasu na sen.

Za­miast spać, przez dłu­gie szare go­dziny roz­my­śla. Bez­oso­bowy en­to­urage se­pa­ratki jest ide­al­nym tłem dla ra­chunku su­mie­nia, ana­lizy tego, co było, co jest. Tym, co bę­dzie, Ka­lina nie za­wraca już so­bie głowy. W jej przy­padku czas przy­szły za­pewne sta­nie się cza­sem nie­do­ko­na­nym.

Po­woli otwiera oczy. Mimo że nie bu­dzi się we wła­snym łóżku, na­wet przez chwilę nie to­wa­rzy­szy jej uczu­cie dez­orien­ta­cji. Do­sko­nale zna tu­tej­sze de­ko­ra­cje, każdy szcze­gół oto­cze­nia. Roz­po­znaje od­głosy szpi­tala – spe­cy­ficz­nej ci­szy peł­nej przy­tłu­mio­nych dźwię­ków prze­ni­ka­ją­cych ściany. Po­wie­trze prze­sy­cone jest che­micz­nym odo­rem le­ków, środ­ków do de­zyn­fek­cji i do czysz­cze­nia pod­łóg. Wo­kół biel. Mimo że za oknem wstał już dzień, pod su­fi­tem wciąż kom­pul­syw­nie mruga żar­nik świe­tlówki. Upływ czasu ak­cen­tuje zie­lona li­nia tętna, ryt­micz­nie drga­jąca na mo­ni­to­rze. Li­nia wraz z prze­bu­dze­niem się Ka­liny nie­znacz­nie przy­spie­sza.

Wszyst­kie se­pa­ratki świata wy­glą­dają i pachną tak samo.

Ta, w któ­rej leży Ka­lina, w nie­wiel­kiej kli­nice przy ron­dzie de Mont­fer­rat w pro­win­cjo­nal­nym Dra­gu­ignan, wy­daje się bliź­nia­czo po­do­bna do tam­tej w Mar­sy­lii, gdzie spę­dziła kilka ty­go­dni w ubie­głym roku. Ale też do tam­tej w Za­ko­pa­nem, sprzed po­nad czter­dzie­stu lat. Szpi­talne sale, bez względu na miej­sce i czas, spra­wiają wra­że­nie, jakby zo­stały prze­ry­so­wane przez kalkę. Na­wet twa­rze pra­cow­ni­ków – ubra­nych w jed­na­kowe uni­formy – zdają się zle­wać. Wszyst­kie bo­wiem wy­ra­żają ten sam wa­chlarz emo­cji: zmę­cze­nie i zo­bo­jęt­nie­nie. Cza­sami go­ści na nich cień wy­mu­szo­nego uśmie­chu, który świad­czy o reszt­kach em­pa­tii, lecz za­zwy­czaj oczy po­zo­stają pu­ste.

Mło­dziutka Clau­dette, uro­dzona we Fran­cji córka emi­gran­tów z Al­gie­rii, sta­nowi wy­ją­tek. Jest pie­lę­gniarką od nie­dawna. Za­częła pracę mniej wię­cej w tym sa­mym cza­sie, kiedy do kli­niki tra­fiła Ka­lina. Uśmiech dziew­czyny wciąż jest praw­dziwy. Na­dal prze­peł­niają ją en­tu­zjazm i wiara. Uważa, że ze śmier­cią da się wy­grać. A przy­naj­mniej na­leży pró­bo­wać.

Może dla­tego Ka­lina da­rzy pie­lę­gniarkę sym­pa­tią i roz­po­ga­dza się, wi­dząc ją w drzwiach po­koju.

– Bon­jour, Ma­dame Ka­lina. Nous avons une belle jo­ur­née – wita ją od progu dziew­czyna, chwa­ląc piękny dzień. Gasi górną lampę da­jącą upior­nie zimne świa­tło i nie cze­ka­jąc na re­ak­cję pa­cjentki, pod­cho­dzi do łóżka. Z ener­gią bie­rze się do po­pra­wia­nia wi­szą­cej na sto­jaku bu­telki z kro­plówką. Spraw­dza wo­rek sto­mijny. – Com­ment al­lez-vous? – pyta o sa­mo­po­czu­cie pa­cjentki w ty­powy dla sie­bie spo­sób: na cały głos, ser­decz­nie.

Ka­lina za­miast od­po­wie­dzieć, uci­sza pie­lę­gniarkę, uno­sząc rękę i przy­sta­wia­jąc pa­lec do ust. Wska­zuje na za­cie­niony kąt po­koju, gdzie w fo­telu śpi męż­czy­zna. Na szczę­ście sen ma mocny, albo po pro­stu zmę­czyło go nocne czu­wa­nie, po­nie­waż mimo ha­łasu na­wet nie drgnie.

Dziew­czyna uspra­wie­dli­wia się szep­tem:

– Prze­pra­szam, nie wie­dzia­łam, że pani mąż zo­stał dzi­siaj na noc.

Ka­lina, wi­dząc jej spło­szoną minę, uśmie­cha się wy­ro­zu­miale i szybko zmie­nia te­mat:

– Która go­dzina?

– Kwa­drans po szó­stej.

– Po szó­stej… – po­wta­rza za pie­lę­gniarką nie­obec­nym to­nem. Po czym prze­nosi spoj­rze­nie na szczel­nie za­sło­nięte okno i milk­nie.

Clau­dette zerka na chorą. Na­wet ona, nie­po­prawna opty­mistka, do­strzega, że w ostat­nich dniach pa­cjentka nie wy­gląda naj­le­piej. Wła­ści­wie można po­wie­dzieć, że jej stan z dnia na dzień się po­gar­sza. Co­raz czę­ściej zda­rza jej się od­pły­wać, tra­cić kon­takt z oto­cze­niem, na­wet pod­czas roz­mowy. To przez leki. Ka­lina do­staje koń­skie dawki środ­ków prze­ciw­bó­lo­wych. Pew­nie już nie­długo le­ka­rze zde­cy­dują się po­dać jej mor­finę, a póź­niej… Póź­niej Ka­lina wy­bie­rze się w ostat­nią po­dróż. Do Tu­lonu, gdzie znaj­duje się naj­bliż­sze ho­spi­cjum. Chyba że jej mąż zde­cy­duje się za­brać ją do domu. Cho­ciaż tu­taj nikt tego ra­czej nie prak­ty­kuje. Umie­rać pod wła­snym da­chem, we wła­snym łóżku, w oto­cze­niu bli­skich, to dzi­siaj ro­man­tyczna fa­na­be­ria. Ro­dziny wolą od­su­wać od sie­bie opiekę nad ob­łoż­nie cho­rymi, zo­sta­wiać ją wła­ści­wym służ­bom me­dycz­nym.

Ka­linę naj­pew­niej czeka po­do­bny los. Wyda ostat­nie tchnie­nie po­śród ob­cych ścian. Na ob­cym łóżku. W miej­scu tak do­kład­nie zde­zyn­fe­ko­wa­nym, że wo­koło nie pach­nie już ni­czym oprócz śmierci. A w ostat­niej chwili bę­dzie przy niej le­karz lub pie­lę­gniarka, bo­wiem mąż – zmę­czony jej kil­ku­dniową ago­nią – ze­chce chwilę od­po­cząć i aku­rat w tym naj­waż­niej­szym mo­men­cie po­je­dzie na pół go­dziny do domu…

Wła­śnie taki sce­na­riusz wy­daje się dziew­czy­nie naj­bar­dziej praw­do­po­do­bny. Praw­do­po­do­bny i doj­mu­jąco smutny. Mi­mo­wol­nie za­lewa ją fala współ­czu­cia dla Ka­liny. Po­lu­biła tę dziwną Po­lkę. W szkole pie­lę­gniar­skiej uczą, że nie na­leży się wią­zać emo­cjo­nal­nie z pa­cjen­tem, ale ona nie umie i na ra­zie jesz­cze nie chce się dy­stan­so­wać. Od­czło­wie­czać. Ka­lina jest w wieku jej babci – miesz­ka­ją­cej ty­siące ki­lo­me­trów stąd czar­nej ko­biety o spra­co­wa­nych dło­niach i su­chych oczach. Clau­dette jej nie po­znała, gdyż matka jej matki ni­gdy nie była we Fran­cji, a może na­wet nie wie­działa, że ist­nieje ja­kiś świat poza gra­ni­cami jej al­gier­skiej wio­ski, poza zło­tymi pia­skami pu­styni. Swo­jej babci Clau­dette nie po­może w cho­ro­bie, nie bę­dzie przy niej w po­trze­bie, nie po­trzyma jej za rękę, więc pra­gnie wes­przeć cho­ciaż tę umie­ra­jącą ko­bietę.

Ka­lina na­dal pa­trzy w okno za­my­ślona. Pie­lę­gniarka za­biera się do pracy. Sta­ra­jąc się za­cho­wy­wać jak naj­ci­szej, me­to­dycz­nie wy­ko­nuje czyn­no­ści przy pa­cjentce: wy­gła­dza po­ściel, po­pra­wia po­duszkę, a póź­niej także je­dwabną chustkę, którą Ka­lina ma ob­wią­zaną wo­kół po­zba­wio­nej wło­sów głowy. Spraw­dza, czy pla­ster we­nflonu do­brze się trzyma nad­garstka, rzuca okiem na za­pis tętna.

– Może jed­nak cze­goś pani po­trzeba? – do­py­tuje na ko­niec.

Ka­lina od­rywa wresz­cie spoj­rze­nie od okna.

Czy cze­goś jej po­trzeba? Chęt­nie zja­dłaby tru­skawki, które o tej po­rze roku sprze­da­wane są na rynku w Dra­gu­ignan. Na­pi­łaby się kawy z mle­kiem, po­gry­za­jąc cie­płego jesz­cze ro­ga­lika w po­bli­skiej bra­se­rii. A póź­niej po­szłaby na spa­cer wą­skimi uli­cami mia­steczka. Tego wła­śnie po­trze­buje, cho­ciaż wie, że pie­lę­gniarka nie może za­spo­koić żad­nego z tych pra­gnień. Może na­to­miast zro­bić coś in­nego.

– Wła­ści­wie… – Do­piero te­raz we fran­cu­ski Ka­liny wkrada się le­d­wie sły­szalne echo wschod­niego ak­centu. – Czy mo­gła­byś, ma chérie, na chwilę wy­łą­czyć kli­ma­ty­za­tor i otwo­rzyć okno?

Dziew­czyna pa­trzy z wa­ha­niem na ko­bietę.

– Dok­tor Bédier nie byłby tym za­chwy­cony – mówi z ocią­ga­niem. – Uważa, że po­winna pani uni­kać prze­cią­gów. In­fek­cja w pani sta­nie…

– Dok­tora Bédiera tu nie ma – prze­rywa ła­god­nie Ka­lina, chwy­ta­jąc dziew­czynę za rękę. Na bla­dych war­gach ry­suje się cień sztu­bac­kiej prze­kory. Po­sza­rzała twarz na krótką chwilę pięk­nieje. Młod­nieje. Oczy błysz­czą, jakby na­le­żały do ko­goś in­nego. – Bar­dzo pro­szę. – Nie ustę­puje. – Mnie na­prawdę już nic nie może za­szko­dzić.

Clau­dette wzdy­cha głę­boko. Ka­pi­tu­luje. Wie, że Ka­lina ma ra­cję – co jej może zro­bić odro­bina świe­żego po­wie­trza? Pal li­cho prze­pisy.

– No do­brze, ale tylko na kilka mi­nut. A je­żeli ktoś nas przy­ła­pie, do ni­czego się nie przy­znam – za­strzega, pró­bu­jąc za­cho­wać po­ważną minę.

Ka­lina uśmie­cha się jesz­cze sze­rzej. Wy­grała swoją małą bi­twę.

– Je­żeli dok­tor Bédier się do­wie, w co wąt­pię, zrzu­cimy winę na mo­jego męża. – Mruga po­ro­zu­mie­waw­czo.

Pie­lę­gniarka pod­nosi ża­lu­zje i otwiera okna na oścież. Prze­kręca znaj­du­jące się tuż obok po­krę­tło ste­row­nika kli­ma­ty­za­cji i wy­co­fuje się do drzwi.

Do po­koju wpada pierw­szy po­wiew po­wie­trza z ze­wnątrz. Ka­lina bie­rze głę­boki od­dech.

– Dzię­kuję, Clau­dette.

– Już do­brze, do­brze. – Pie­lę­gniarka na od­chod­nym uka­zuje w uśmie­chu rząd bia­łych zę­bów. – Pro­szę się tylko nie od­kry­wać, bo na dwo­rze tro­chę dzi­siaj wieje. Nie­długo wrócę – rzuca i za­myka za sobą drzwi.

Ka­lina zo­staje sama. Pa­trzy na śpią­cego na­dal męża. A póź­niej w ja­sny pro­sto­kąt okna.

To je­dyny ele­ment ste­ryl­nego wnę­trza za­pew­nia­jący jej kon­takt ze świa­tem. Ze wszyst­kimi jego ko­lo­rami, za­pa­chami, dźwię­kami. Z nor­mal­no­ścią. Pla­sti­kowe ramy wy­peł­nia ob­raz bez­chmur­nego nieba. La­zu­ro­wego i czy­stego; z miej­sca, gdzie stoi łóżko, nie wi­dać nic poza tą ko­jącą barwą. Cie­pły letni wiatr wpada do środka. Za­pach pól i roz­grza­nej ziemi wy­piera spe­cy­ficzną woń cho­roby. Za sprawą aro­ma­tów Pro­wan­sji pod zmru­żo­nymi po­wie­kami Ka­liny roz­kwi­tają zna­jome ob­razy: równe, cią­gnące się aż po ho­ry­zont szpa­lery krza­ków wi­no­ro­śli, fa­lu­jące wstążki pól po­zna­czone zie­lo­nymi wy­spami ga­jów oliw­nych. Za­my­kają się w okien­nych ra­mach jak w so­czewce obiek­tywu. Aż trudno uwie­rzyć, że to wszystko znaj­duje się na wy­cia­gnię­cie ręki, tuż za mu­rami Cen­tre Ho­spi­ta­lier de la Dra­cénie. Jest bli­skie, na­ma­calne, a jed­nak nie­osią­galne.

Po­czą­tek lata to zły mo­ment na za­koń­cze­nie, na od­cho­dze­nie, śmierć. Pew­nie ła­twiej się umiera je­sie­nią, kiedy wszystko to­nie w desz­czu, mgle i me­lan­cho­lii. Ka­lina wo­la­łaby po­cze­kać ze śmier­cią choć kilka mie­sięcy, lecz nie trzyma się ży­cia kur­czowo. Już nie. Los na­uczył ją go­dze­nia się ze stratą, prze­cho­dze­nia bez sen­ty­mentu z jed­nego roz­działu ist­nie­nia w drugi. Poza tym pra­wie wszyst­kie ra­chunki ze świa­tem ma już roz­li­czone.

Ka­lina bez­wied­nie się uśmie­cha, wo­kół przy­wię­dłych ust ma­lują się cien­kie zmarszczki ty­powe dla pa­la­czy, cho­ciaż ona nie pali od lat. Przy­myka oczy, a jej my­śli wę­drują ku oknu i da­lej, po­nad zna­jomą oko­licą, gdzie cich­nie uliczny gwar, a przed­mie­ścia za­stę­puje pej­zaż wsi. Tam, przy nie­utwar­dzo­nej dro­dze, stoi dom – oto­czony ni­skim mu­rem w ko­lo­rze ochry. Dach par­te­ro­wego bu­dynku po­krywa wy­pa­lona po­łu­dnio­wym słoń­cem ruda da­chówka, a po ścia­nach wije się pną­cze dzi­kiego wina. Wy­so­kie pla­ta­nowce rzu­cają cień na wy­sy­pany żwi­rem ta­ras. Pro­mie­nie po­ły­skują w wo­dach ka­mien­nego ba­senu. Dom… Nie są­dziła, że wła­śnie tak bę­dzie wy­glą­dał, że tu­taj za­koń­czy się wspólna droga jej i Maćka.

Do żad­nego z miesz­kań i do­mów, w któ­rych na chwilę się za­trzy­my­wali, Ka­lina nie zdą­żyła się przy­wią­zać. Ani tu­taj, ani w Pol­sce. Nie czuła po­trzeby, aby gdzie­kol­wiek za­grzać miej­sce. Nie­zbyt skru­pu­lat­nie roz­pa­ko­wy­wała pu­dła z ubra­niami, książ­kami, z ca­łym tym ży­cio­wym maj­da­nem, który nie­po­strze­że­nie gro­ma­dzi się przez lata. Nie cho­wała wa­li­zek na dno szaf; zo­sta­wiała je przy drzwiach, aby w każ­dej chwili móc wy­ru­szyć w dal­szą po­dróż. Ko­lejne ad­resy, kra­jo­brazy za oknem, za­pa­chy i smaki. Lu­dzie. Twa­rze no­wych zna­jo­mych, bliż­szych, dal­szych – za­zwy­czaj dal­szych – po­zo­sta­wiły w niej je­dy­nie uczu­cie przy­jem­nego nie­do­sytu. Przez po­nad trzy de­kady los Ka­liny przy­po­mi­nał ob­razki z dzie­cię­cego ka­lej­do­skopu; ta­kiego, jaki otrzy­mała nie­gdyś od swo­jej opie­kunki Ga­brieli.

W sta­ro­mod­nej za­bawce cho­dziło o to, aby nie­znacz­nie – cza­sami ce­lowo, cza­sami przez przy­pa­dek – po­trzą­snąć me­cha­ni­zmem, a wów­czas wie­lo­barwne szkiełka ukła­dały się w nową kon­fi­gu­ra­cję. Za każ­dym ra­zem rów­nie cie­kawą i nie­po­wta­rzalną, cho­ciaż jed­no­cze­śnie nie­stałą, trwa­jącą do mo­mentu, gdy ko­lejny ruch nisz­czył pier­wotny układ, da­jąc szansę za­ist­nie­nia ko­lej­nemu. Za­zwy­czaj rów­nie nie­zwy­kłemu.

Z per­spek­tywy czasu Ka­lina po­dob­nie po­strzega swoje po­dróże i bez­u­stanne prze­pro­wadzki. Były szansą na od­kry­cie cze­goś nie­zba­da­nego, fa­scy­nu­ją­cego. Emi­granci za­zwy­czaj za­grze­bują się we wspo­mnie­niach – tę­sk­nią za sta­rym świa­tem, za po­rzu­coną prze­szło­ścią, po­zo­stają roz­darci. Nie po­tra­fią czer­pać ra­do­ści z ży­cia w no­wym miej­scu. Ka­lina znała wiele po­dob­nych osób, jed­nak sama do nich nie na­le­żała. Wraz z opusz­cze­niem kraju nie­ocze­ki­wa­nie obu­dziła się w niej nie­spo­kojna na­tura no­mady. W nie­koń­czą­cych się zmia­nach od­na­la­zła speł­nie­nie i in­spi­ra­cję. Do­piero w po­dróży cał­kiem się roz­wi­nął jej zmysł fo­to­gra­ficz­nej per­cep­cji. Dzięki po­dró­żom zro­zu­miała, co na­prawdę chce ro­bić w ży­ciu. Świat wi­dziany przez obiek­tyw na­le­żał do niej bez względu na to, gdzie się zna­la­zła. Świat był tam, gdzie była ona. Co rów­nie ważne, im bar­dziej od­da­lała się od Pol­ski, tym mniej wy­raźne oka­zy­wały się pro­jek­cje dzie­ciń­stwa oraz wcze­snej mło­do­ści. Tra­ciły ostrość i kon­tury. Ka­lina nie­mal za­po­mniała, jak wy­glą­dał le­żący na obrze­żach ma­zo­wiec­kiej wsi stary drew­niany dom, w któ­rym przy­szła na świat. Scho­wała w za­ka­mar­kach świa­do­mo­ści ob­raz skrom­nego po­koju w in­ter­na­cie przy li­ceum sióstr na­za­re­ta­nek, a wresz­cie odzie­dzi­czo­nego po matce miesz­ka­nia w cen­trum War­szawy – jego ściany, odra­pane z przed­wo­jen­nego prze­py­chu, stały się na chwilę tłem dla smut­nych scen mał­żeń­skich. Na chwilę… Ka­lina sta­rała się ni­gdy nie wra­cać do tego, co złe. Świat był tylko tu, w miej­scu, gdzie wła­śnie się zna­la­zła. Był tu, gdzie aku­rat zna­lazł się Ma­ciej.

On.

Ka­lina wsłu­chuje się w równy od­dech drze­mią­cego w fo­telu męż­czy­zny, a na jej twa­rzy ry­suje się spo­kój.

Ma­ciek splótł dło­nie na piersi, wy­cią­gnął przed sie­bie skrzy­żo­wane nogi. Głowa opa­dła mu na pierś. Nie­gdyś kru­czo­czarna, dzi­siaj zu­peł­nie siwa. Srebrna. Mąż prze­kro­czył już sie­dem­dzie­siątkę, ale do­brze się trzyma, ład­nie się ze­strzał. Ostre rysy twa­rzy wraz z wie­kiem wy­szla­chet­niały, a cera w po­łu­dnio­wym słońcu na­brała oliw­ko­wego od­cie­nia. Do tego za­cho­wał mło­dzień­czą syl­we­tkę; przez lata się wspi­nał, nie­zmor­do­wa­nie prze­mie­rzał gór­skie szlaki, a kiedy wresz­cie zre­zy­gno­wał z pracy prze­wod­nika, z równą pa­sją za­czął bie­gać. Na­dal stara się być ak­tywny i tylko cza­sami skarży się na krę­go­słup i ko­lana. Sta­rość ni­kogo nie oszczę­dza. Na­wet jego. Cho­ciaż to wciąż ten sam męż­czy­zna, który po­nad czter­dzie­ści lat temu czu­wał przy jej łóżku.

Ka­lina ze wzru­sze­niem pa­trzy na męża i przy­po­mina jej się pewna scena sprzed lat; Ma­ciek tak samo jak dzi­siaj był przy niej w szpi­talu. Do­kład­nie tak samo… Przy­myka oczy.

To było tak dawno, a jed­nak pa­mięta wszystko, jakby zda­rzyło się wczo­raj. Pa­mięta pierw­szy dzień swo­jego no­wego ży­cia. Me­ta­fo­ryczny mo­ment prze­bu­dze­nia, kiedy zro­zu­miała, co się wy­da­rzyło i ja­kie przy­nie­sie kon­se­kwen­cje. I wciąż ma przed oczami ob­raz Maćka. Wi­dzi go, jak sie­dzi sku­lony na krze­śle pod oknem. Ona leży na łóżku, sta­rym, że­liw­nym, po­ma­lo­wa­nym olejną farbą na biało, z wi­szą­cym nad głową trój­ką­tem wy­ciągu. Wo­kół nie ma no­wo­cze­snej apa­ra­tury, mi­ga­ją­cych diod, prztycz­ków, gu­zicz­ków. Jest je­dy­nie od­ręcz­nie spo­rzą­dzona le­kar­ska no­tatka umiesz­czona w me­ta­lo­wej ramce w no­gach łóżka. Pod ścianą stoi me­ta­lowa szafka, na pod­ło­dze po­kry­tej sza­ro­bu­rym li­no­leum opróż­niony me­ta­lowy ba­sen. Są też me­ta­lowe śruby i szyny two­rzące klatkę wo­kół nóg Ka­liny. Pa­nuje ci­sza. Bo to czasy, gdy w szpi­tal­nych sa­lach nie grają jesz­cze te­le­wi­zory, nie po­stę­kują re­spi­ra­tory. Bo to nie Fran­cja-ele­gan­cja, tylko biedny kraj za że­la­zną kur­tyną. Świat, po któ­rym nic nie zo­stało. A Ma­ciek włosy ma gę­ste i kru­czo­czarne. Błysz­czą w zim­nych pro­mie­niach słońca. Świa­tło prze­bija przez po­ranne mgły, które spły­wają spo­koj­nie z ośnie­żo­nych zbo­czy Tatr wi­docz­nych za oknem.

Wła­śnie tamtą chwilę wi­dzi te­raz Ka­lina.

Dzień do­piero się bu­dzi. Jest około siód­mej, a Ma­ciej śpi na krze­śle z głową opartą o pa­ra­pet. Śpi głę­boko. Pew­nie jest wy­czer­pany po wie­lo­go­dzin­nej po­dróży po­cią­giem. Mu­siał tu przyjść pro­sto z dworca, kiedy Ka­lina jesz­cze spała. Za­zwy­czaj pie­lę­gniarki ni­kogo nie wpusz­czają do cho­rych poza go­dzi­nami od­wie­dzin, lecz dla niego ro­bią wy­ją­tek. Przy­stojny jest, no i taki szar­mancki, po pro­stu uro­czy. Dam­skiej czę­ści per­so­nelu oczy aż iskrzą na jego wi­dok. I za­wsze a to cze­ko­ladki od We­dla przy­wie­zie z War­szawy, a to parę poń­czoch – pro­dukt de­fi­cy­towy – albo ja­kiś ko­nia­czek. Ta­kim męż­czy­znom, cza­ru­ją­cym i z ge­stem, wiele się wy­ba­cza, a na jesz­cze wię­cej im się po­zwala. Dla­tego Ma­ciek za­wsze może li­czyć, że zo­sta­nie wpusz­czony do Ka­liny.

Za oknem po­ra­nek w ko­lo­rze pru­skiego błę­kitu. Po­wie­trze jest tak szkli­ste, przej­rzy­ste, jak po­trafi być je­dy­nie pod­czas du­żych mro­zów. Zima. Już zima? Za kilka dni mi­nie pięć mie­sięcy od wy­padku. Ka­lina do­piero nie­dawno za­częła wy­ko­ny­wać pro­ste czyn­no­ści. Uczy się ich tak, jak uczą się małe dzieci – po­woli, krok po kroku. Każdy dzień jest te­raz zma­ga­niem się z samą sobą.

Naj­pierw za­częła ru­szać po­wie­kami, pal­cami, póź­niej od­po­wia­dać na pro­ste py­ta­nia le­ka­rzy, a te­raz trzyma już na­wet sa­mo­dziel­nie łyżkę pod­czas je­dze­nia. Za­częło do niej do­cie­rać, co zda­rzyło się la­tem. Rów­no­cze­śnie po­wra­cają wspo­mnie­nia. Ka­lina stara się roz­wią­zać ich spla­taną nić. Idzie to opor­nie, ale ona się nie pod­daje. Za­wzię­cie wal­czy o od­zy­ska­nie toż­sa­mo­ści, prze­szło­ści, bo­wiem w ostat­nich mie­sią­cach nie ból był jej naj­więk­szym wro­giem, na­wet nie obawa przed śmier­cią. Ka­linę na­pa­wała lę­kiem przede wszyst­kim pustka wy­peł­nia­jąca jej głowę – po­nura, mętna ni­cość, w którą za­pa­dła się na dłu­gie ty­go­dnie za sprawą apli­ko­wa­nych jej le­ków. Może bez nich nie znio­słaby bólu, lecz skutki uboczne oka­zały się okropne. Me­dy­ka­menty po­wo­do­wały cał­ko­wite otę­pie­nie i dez­orien­ta­cję. Po­tę­go­wały nar­ko­tyczne po­czu­cie osa­mot­nie­nia, spra­wiały, że każdy po­ra­nek wy­da­wał się iden­tyczny z po­przed­nim. Dni zle­wały się w jedno, płyn­nie prze­cho­dziły w noce wy­peł­nione sen­nymi ma­ja­kami. Wszystko do­okoła było obce, nie­przy­ja­zne – nie­zna­jome twa­rze, nowe miej­sca, nie­zro­zu­miałe słowa… Jed­nak te­raz Ka­lina po­woli składa roz­bitą ukła­dankę swo­jego ży­cia. Co prawda na­dal nie do końca wie, jak i dla­czego zna­la­zła się w gó­rach, ale po­zo­stałe ka­dry wy­da­rzeń for­mują się już na ta­śmach wspo­mnień w zwarty, lo­giczny ciąg. Wraca za­mglony ob­raz Je­rzego i ma­łej Gabi: męża i có­reczki. A także pej­zaż od­le­głych ma­zo­wiec­kich rów­nin. I tylko ostat­nich ty­go­dni przed wy­pad­kiem i sa­mego zda­rze­nia Ka­lina na­dal nie pa­mięta. Ma­ja­czy jej przed oczami tylko za­ma­zany kadr zbli­ża­ją­cej się szybko kre­mo­wej ma­ski sa­mo­chodu – pa­mięta chłodny do­tyk ka­ro­se­rii, echo ude­rze­nia, czy­jeś krzyki, po­roz­rzu­cane wo­kół kartki li­stu i kro­ple desz­czu, a może krwi, spły­wa­jące po twa­rzy.

W tym miej­scu uliczna scena się urywa. A póź­niej jest już tylko szpi­talna sala. Mrok i cier­pie­nie. Czy­jaś chmurna po­stać – chyba Je­rzego. Je­rzy jest na nią zły. Dla­czego jest zły? Po­ja­wia się nad łóż­kiem tylko raz. Je­den je­dyny raz, a póź­niej znika na za­wsze. Ka­lina się tym mar­twi, ale też szybko za­po­mina, bo­wiem wcale nie zo­staje sama. Miej­sce Jurka zaj­muje ktoś inny. Ten ktoś się do niej uśmie­cha. Ona nie może tego zo­ba­czyć, ale wie. Sły­szy cie­pło w jego gło­sie. Ten głos opo­wiada o róż­nych rze­czach, któ­rych Ka­lina nie ro­zu­mie. Zresztą na­wet gdyby ro­zu­miała, nie może od­po­wie­dzieć. Bo śpi. Jest tro­chę tu­taj, a tro­chę po dru­giej stro­nie lu­stra. Za­wie­szona mię­dzy ży­ciem a śmier­cią. Więc ten ktoś czeka. I uśmie­cha się. Są chwile, kiedy wy­daje jej się, że on nie jest praw­dziwy, że po­cho­dzi z in­nego świata i trwa przy niej tylko po to, żeby nie była sa­motna w chwili, gdy wy­ru­szy w ostat­nią po­dróż. Długo trwa ów pół­sen. I do­piero po ja­kimś cza­sie Ka­lina za­czyna ro­zu­mieć, że to nie anioł śmierci ją od­wie­dza, lecz ktoś, kto nie chce po­zwo­lić, żeby ode­szła. Za­czyna ro­zu­mieć, że to Ma­ciek.

Czas pły­nie, li­ście spa­dły z drzew, a ona co­raz czę­ściej czeka na jego przy­jazd. Otu­ma­niona le­kami, chce tylko usły­szeć jego głos. Czeka, aż on znowu opo­wie o drew­nia­nym domu, w któ­rym stara ko­bieta z dziec­kiem na rę­kach wy­pa­truje po­wrotu Ka­liny. Ma­ciek już tam był i obie­cał, że ona też kie­dyś tam po­je­dzie.

Musi tylko wy­zdro­wieć.

Musi się obu­dzić.

Nie wolno jej się pod­dać.

Więc któ­re­goś dnia się bu­dzi, ale Ma­cieja aku­rat wtedy przy niej nie ma. Pie­lę­gniarki, kiedy o niego pyta, za­pew­niają, że wkrótce się zjawi. Na pewno przy­je­dzie. Wciąż przy­jeż­dża, choć z tak da­leka. Ka­lina musi być cier­pliwa. Te­raz musi się sku­pić na sa­mej so­bie. I ciężko pra­co­wać. Więc czeka i przez na­stępne zi­mowe ty­go­dnie wy­szar­puje śmierci ko­lejne ele­menty swo­jego kru­chego ist­nie­nia. Uważ­nie słu­cha le­ka­rzy. A po­tem wy­ko­nuje ich za­le­ce­nia. Naj­pierw otwiera oczy. Póź­niej usta. I wresz­cie z ust za­czy­nają pły­nąć słowa. Pierw­sze, nie­po­radne, nie­składne, z tru­dem do­by­wają się z su­chego gar­dła i chrzęsz­czą pia­skiem na ję­zyku. Ale są. A na­stęp­nego dnia może uda jej się po­ru­szyć pal­cami, unieść jedną rękę. Póź­niej drugą. Cho­ciaż jej ciało jest dziw­nie obce, sztywne, odrę­twiałe. Nie chce słu­chać Ka­liny.

Jed­nak każ­dego dnia Ka­lina od­nosi małe zwy­cię­stwa. Le­ka­rze uśmie­chają się te­raz czę­ściej. Ze zdu­mie­niem, z uzna­niem – ileż siły i de­ter­mi­na­cji jest w tej drob­nej dziew­czy­nie. Na­chy­lają się nad łóż­kiem, a ich twa­rze wy­dają się mniej obce, mniej straszne. Może dla­tego, że Ka­lina już nie bie­rze tylu le­ków, a może dla­tego, że się z nimi oswo­iła? Oswo­iła się też ze szpi­ta­lem. Za­czyna żyć jego ryt­mem. Roz­po­zna­wać dźwięki, za­pa­chy, ko­lory. I z co­raz więk­szą nie­cier­pli­wo­ścią czeka na ko­lejne spo­tka­nie z Mać­kiem. Kim­kol­wiek on jest. Kim­kol­wiek jest ten jej anioł stróż. Chce go za­sko­czyć, chce się po­chwa­lić po­stę­pami, zu­peł­nie jak dziecko, które na­byw­szy no­wej umie­jęt­no­ści, za­nu­dza oto­cze­nie cią­głymi pre­zen­ta­cjami.

Dla­tego tak ją cie­szy, kiedy w chłodny, zi­mowy po­ra­nek do­strzega po­stać sku­loną na krze­śle przy oknie. To na pewno Ma­ciej. Ka­lina nie­zbyt do­kład­nie go pa­mięta. Nie przy­po­mina so­bie, skąd i dla­czego się znają, ale wie, że wła­śnie on czu­wał w naj­gor­szych chwi­lach przy jej łóżku. On do niej mó­wił. On trzy­mał ją za rękę.

Przy­gląda mu się, ale nie chce go obu­dzić. Za­miast tego pod­nosi dłoń i do­tyka twa­rzy, jakby spraw­dzała, czy oczy, usta i nos wciąż znaj­dują się na swoim miej­scu. Robi to pierw­szy raz od chwili od­zy­ska­nia przy­tom­no­ści. Świa­do­mość, jak wy­glą­dała, nie miała dla niej do­tąd zna­cze­nia. Lecz te­raz coś się zmie­niło. Wi­dząc śpią­cego Maćka, Ka­lina pierw­szy raz od dawna uzmy­sła­wia so­bie swój stan. Ta myśl ude­rza ją nie­spo­dzie­wa­nie i na chwilę wy­wo­łuje pa­nikę.

Ma­ciek jest męż­czy­zną i jest taki do­sko­nały. A jak ona wy­gląda? Jej nogi, ręce, głowa – po­szcze­gólne członki wy­glą­dają, jakby na­le­żały do nie­udol­nie po­zszy­wa­nej lalki. Ka­lina kie­dyś czy­tała książkę, która opo­wia­dała hi­sto­rię sza­lo­nego na­ukowca. Dok­tor stwo­rzył mon­strum. I ona przy­po­mina tam­tego po­twora, tak te­raz wy­gląda jej ciało – z lę­kiem prze­suwa dło­nią po gło­wie. Włosy są krót­kie, ostre, ktoś je mu­siał ja­kiś czas temu ogo­lić. Od pra­wej skroni pół­ko­li­ście cią­gnie się li­nia bli­zny po tre­pa­na­cji czaszki. Nie po­winno jej tam być. Kto jej to zro­bił? Dla­czego?! Obec­ność bli­zny na­pawa Ka­linę obrzy­dze­niem. Może kiedy włosy od­ro­sną, ślad po skal­pelu nie bę­dzie aż tak wi­do­czny? Kie­dyś. Jed­nak na ra­zie kil­ku­cen­ty­me­trowy ja­sny puch nie jest w sta­nie za­kryć gru­bej pręgi.

Jakże ona musi strasz­nie wy­glą­dać. Kim się stała? Do kogo na­leży to po­trza­skane ciało?

Jej palce za­czy­nają drżeć. Opusz­cza rękę z od­razą, a jej spoj­rze­nie pada na unie­ru­cho­mione nogi, z któ­rych wy­stają me­ta­lowe śruby. Pa­trzy na nie jak za­hip­no­ty­zo­wana. Oczy jej wil­got­nieją. Stara się po­wstrzy­mać łzy, ale te same za­czy­nają spły­wać po po­licz­kach. Uczu­cie bez­rad­no­ści i roz­pa­czy od­biera jej od­dech, dławi ją w gar­dle… Do­piero te­raz za­uważa, że Ma­ciej już nie śpi. Oparty o ścianę, wpa­truje się w nią z uwagą.

Ka­lina ner­wowo ociera oczy – chcia­łaby się scho­wać przed jego wzro­kiem. Jest za­wsty­dzona jego obec­no­ścią i tym, jak na nią pa­trzy. Wszystko było prost­sze, gdy spała, kiedy my­śli za­głu­szało dzia­ła­nie le­ków. Nie jest ła­two sta­nąć twa­rzą w twarz ze sobą, z ży­ciem, z rze­czy­wi­sto­ścią. Ciężko znieść stan, w któ­rym się zna­la­zła, a przy Maćku do­dat­kowo przy­tła­cza ją świa­do­mość, że jest ko­bietą. A ra­czej tym, co z niej po­zo­stało.

– Co pan tu robi? – szep­cze głu­cho.

Oso­bliwy wy­raz, ni to ulgi, ni ra­do­ści, po­ja­wia się na twa­rzy męż­czy­zny. Nie od­ry­wa­jąc od niej wzroku, Ma­ciej wstaje i pod­cho­dzi bli­żej łóżka.

– A więc już mó­wisz? Nikt mi nie po­wie­dział. Nie mia­łem jesz­cze oka­zji po­roz­ma­wiać z le­ka­rzem. Sły­sza­łem tylko, że za­czę­łaś re­ago­wać na py­ta­nia. Na­wet nie wiesz, jak się cie­szę. Wie­dzia­łem, że dasz radę. Dla­czego pła­czesz? Aż tak boli? Mam iść po sio­strę?

– Po co pan tu przy­szedł?

– Pan? Ka­lino, nie pa­mię­tasz mnie? Nie wiesz, kim je­stem? – Do­tyka jej ręki, ale ona cofa ją zmie­szana.

– Ty je­steś… Ma­ciek.

– Tak. Ma­ciek Wa­recki. – Nie­znie­chę­cony jej dy­stan­sem, wciąż się uśmie­cha. – Po­zna­li­śmy się pół roku temu, pod­czas wa­ka­cji. Miesz­ka­li­śmy ra­zem w pen­sjo­na­cie Mary Bol­do­wej. By­łaś tam z mę­żem i przy­ja­ciółmi. Póź­niej do­łą­czy­łem ja. Cho­dzi­li­śmy ra­zem po gó­rach. Roz­ma­wia­li­śmy. Pa­mię­tasz?

– Nie. Nie wiem, skąd się znamy, ale wiem, że pan tu był, kiedy spa­łam. – Słowa przy­cho­dzą jej z tru­dem. Czę­sto robi pauzy. Po­łyka koń­cówki zdań, jakby bra­ko­wało jej po­wie­trza. – Cho­ciaż nie ro­zu­miem, dla­czego pan, a nie...

– Je­rzy? – Ma­ciek po­waż­nieje. – Twój mąż jest w War­sza­wie.

– Je­rzy… – Za­my­śla się. – Dla­czego w War­sza­wie? Ja nic nie ro­zu­miem, nie pa­mię­tam.

Ma­ciek mruży oczy. Prze­chyla głowę. Przez kilka se­kund coś roz­waża, a wresz­cie za­biera krze­sło spod okna i sta­wia je przy łóżku. Siada. Pa­trzy wprost w oczy dziew­czyny. Znowu chwyta ją za rękę, lecz tym ra­zem nie po­zwala jej uciec, przy­trzy­muje sta­now­czo. Za­czyna mó­wić. Spo­koj­nie, ła­god­nie, cho­ciaż to, co musi wy­znać, nie przy­cho­dzi mu ła­two.

Opo­wiada jej, jak się po­znali i jak pod­czas ubie­głych wa­ka­cji sta­wali się so­bie co­raz bliżsi. Mówi, że miesz­kali w jed­nym pen­sjo­na­cie i że cho­dzili ra­zem po gó­rach – opi­suje szum po­toku, chłód skał, cień smre­czyn i za­pach hal. Mówi, że Je­rzy pi­sał ja­kąś na­ukową roz­prawę, a oni spę­dzali ze sobą co­raz wię­cej czasu. A im czę­ściej Ka­lina prze­by­wała z Mać­kiem, tym bar­dziej od­da­lała się od męża. Lato było ta­kie upalne, Ta­try ta­kie ma­je­sta­tyczne, ku­szące, nie­zwy­kłe. I coś się wy­da­rzyło mię­dzy nimi. Mię­dzy sło­wami, mię­dzy spoj­rze­niami. Coś nie­ocze­ki­wa­nego, czego żadne z nich się nie spo­dzie­wało, nie ocze­ki­wało, nie chciało. Lecz dzięki temu Ka­lina uzmy­sło­wiła so­bie, że nie musi trwać przy czło­wieku, z któ­rym nic jej nie łą­czy, do któ­rego nic już nie czuje, a może nie czuła ni­gdy. Zro­zu­miała, że mię­dzy nią a Je­rzym wszystko umarło, wy­pa­liło się, prze­pa­dło. Wszystko skoń­czone. A ona ma prawo do szczę­ścia.

I nad­szedł ten fe­ralny dzień. Dzień sądu, dzień gniewu. Dies irae. Pa­dły słowa osta­teczne. Pie­czę­tu­jące los, prze­ci­na­jące więzy. Ka­lina po­sta­no­wiła odejść, uciec. Żeby od­na­leźć sie­bie. Pod­jęła de­cy­zję i zrzu­ciła z sie­bie cię­żar. Zo­sta­wiła Je­rzego. I wszystko mo­głoby wy­glą­dać ina­czej, gdyby nie deszcz, gdyby nie emo­cje, gdyby Ka­lina ro­zej­rzała się na boki, prze­bie­ga­jąc przez ulicę. Do­tar­łaby wtedy, zgod­nie z pla­nem, na dwo­rzec ko­le­jowy i wsia­dłaby do po­ciągu. Po­je­cha­łaby do War­szawy, a póź­niej do córki. Wzię­łaby ją na ręce, za­nu­rzyła twarz w mięk­kich dzie­cię­cych wło­sach i wresz­cie od­na­la­zła mi­łość. A może póź­niej ze­chcia­łaby wpu­ścić do swo­jego ży­cia ko­goś no­wego. Ko­goś, kto już cze­kał, kto bar­dzo chciał zo­stać do jej świata przy­jęty.

Lecz tak się nie stało.

Los za­kpił z Ka­liny. Na­pi­sał inny sce­na­riusz i roz­dzie­lił role w dra­ma­cie na nowo, po swo­jemu. Nikt nie ma prawa drwić z prze­zna­cze­nia. Przed prze­zna­cze­niem nie ma ucieczki. Kre­mowa sy­rena, deszcz, krzyk, po­ła­mane ko­ści, as­falt w ko­lo­rze ma­ków po­ra­sta­ją­cych nie­uro­dzajne pod­ha­lań­skie pola i sy­gnał am­bu­lansu. Ka­lina nie wsia­dła do po­ciągu, nie do­tarła do domu, nie wzięła córki w ra­miona i nie do­wie­działa się, co to mi­łość. Za­miast tego po­znała wszyst­kie od­cie­nie bólu.

Ma­ciek był przy niej. Był wtedy na ulicy, trzy­mał jej po­pę­kaną głowę w dło­niach. A póź­niej po­biegł za ka­retką do szpi­tala. Za­miast sie­dzieć w po­ciągu, sie­dział na ko­ry­ta­rzu wy­ło­żo­nym se­le­dy­no­wymi płyt­kami PCV. I wpa­try­wał się w lampę świe­cącą na czer­wono na­pi­sem „Nie prze­szka­dzać, ope­ra­cja!”. W tym cza­sie ze­spół chi­rur­gów kroił jej ciało. Pi­ło­wał, szat­ko­wał i skła­dał na nowo. Jedni le­ka­rze wcho­dzili, inni wy­cho­dzili. W po­krwa­wio­nych ki­tlach przy­po­mi­na­ją­cych rzeź­ni­cze far­tu­chy, z lśnią­cymi od potu czo­łami, z pu­stym wzro­kiem. Wy­pa­lali pa­pie­rosa lub dwa i wra­cali na salę. Do Maćka co ja­kiś czas pod­cho­dziła sio­stra i pro­siła: „Pan pój­dzie do domu, prze­śpi się, wy­pocz­nie, z tego chyba i tak nic nie bę­dzie”. A on upar­cie cze­kał. Ogar­nięty stu­po­rem, prze­sie­dział na twar­dym krze­śle, nie zmie­niw­szy po­zy­cji, wiele go­dzin. I przez cały czas się za­sta­na­wiał, co czuje do Ka­liny. Co go tu trzyma? Dla­czego nie od­je­chał w swoją stronę? Co jest ta­kiego w tej dziw­nej, in­tro­wer­tycz­nej dziew­czy­nie o apa­ry­cji za­gu­bio­nego dziecka, że za­miast wró­cić do swo­jego daw­nego ży­cia – peł­nego roz­ry­wek i nie­wy­ma­ga­ją­cych ko­biet – tra­fił tu­taj, pod drzwi sali ope­ra­cyj­nej? On, taki za­do­wo­lony ze swo­jego losu, roz­pa­sku­dzony ad­o­ra­cją. On – lek­ko­duch, on – król ży­cia. Po co tu sie­dzi, dla kogo? I wtedy zro­zu­miał, że tam, na stole, waży się jego los – cho­ciaż to, co czuł, było ir­ra­cjo­na­lne, nie­wy­godne i zu­peł­nie mu nie na rękę. Lecz je­żeli Ka­lina nie wyj­dzie z tego cało, on bez­pow­rot­nie coś utraci.

Kiedy to zro­zu­miał, ope­ra­cja wresz­cie do­bie­gła końca. Le­ka­rze wy­szli z sali w gro­bo­wych na­stro­jach. Zro­bili, co mo­gli, ale żad­nej gwa­ran­cji nie dają. Nie za bar­dzo było co zbie­rać. Prze­pro­wa­dzili tre­pa­na­cję, za­trzy­mali krwo­tok. Ale nogi są w ta­kim sta­nie, że na­wet je­żeli Ka­lina prze­żyje, to ra­czej cho­dzić już nie bę­dzie. A może nie­długo wda się mar­twica i trzeba bę­dzie am­pu­to­wać. Trzeba do świę­tego Judy się po­mo­dlić, bo tu już na nic się nie zda żadna ludzka siła.

I wtedy do szpi­tala wpadł Je­rzy. Pan mąż. Pan i władca. Władca zde­tro­ni­zo­wany. Mi­nął ry­wala w drzwiach, na jego wi­dok twarz mu spo­chmur­niała, po­ciem­niała, oczy na­bie­gły krwią. Ma­ciek od razu zro­zu­miał, co za­szło mię­dzy nim i Ka­liną na chwilę przed wy­pad­kiem.

Sta­nęli na dwo­rze, żeby nie urzą­dzać wi­do­wi­ska w środku. Krótko roz­ma­wiali: po mę­sku i bar­dzo nie­przy­jem­nie. Po­de­ptana duma prze­sło­niła Je­rzemu ro­zum. On, wy­wa­żony, kul­tu­ralny, ra­cjo­na­lny na­uko­wiec, krzy­czał pod szpi­ta­lem tak, że echo się nio­sło od Gu­ba­łówki po Bu­to­rowy Wierch. Krzy­czał, że je­żeli Ka­lina chce odejść, je­śli taka jej wola i od­da­nego męża po­rzuca dla ja­kiejś prze­lot­nej mi­łostki, dla za­spo­ko­je­nia brud­nych żądz – dla Ma­cieja! – to niech idzie precz. Niech so­bie Ma­ciek te­raz jej tru­chło za­biera. On wia­ro­łom­nej żo­nie nie wy­ba­czy. Ni­gdy nie za­po­mni zdra­dzo­nych uczuć i nie­do­trzy­ma­nych obiet­nic. Wy­nik ope­ra­cji nie jest już ważny, bo Ka­lina prze­stała dla niego ist­nieć, z chwilą gdy za­mknęła za sobą drzwi. Je­żeli żona chce wol­no­ści, bar­dzo pro­szę, on jej tę wol­ność daje!

Wi­dać nie umiał się Je­rzy na­wet w tak strasz­nej chwili wznieść po­nad ura­żoną dumę. Tylko raz od­wie­dził nie­przy­tomną żonę w szpi­talu, a póź­niej wy­je­chał do War­szawy. Dla niego sprawa była de­fi­ni­tyw­nie skoń­czona. Dla Maćka wszystko do­piero miało się za­cząć…

Męż­czy­zna milk­nie. Wpa­truje się w Ka­linę, bada jej re­ak­cję. Nie wie, czy nie po­wie­dział za dużo, za szybko. Ona oczy ma sze­roko otwarte, wy­stra­szone. Może dawka emo­cji była zbyt duża? Przyj­dzie czas, żeby opo­wie­dzieć wię­cej, ale nie wszystko na raz.

Tym­cza­sem ona chyba wcale nie ma do­syć, po­nie­waż nie­znacz­nie za­ci­ska dłoń na jego dłoni i szep­cze:

– A co z moją córką? Co z Ga­bry­sią?

Ma­ciek pró­buje się uśmiech­nąć. Czy można od­mó­wić matce in­for­ma­cji o dziecku?

– By­łem u two­jej có­reczki i wi­dzia­łem się z pa­nią Ga­brielą. W pierw­szych ty­go­dniach, w mo­men­tach, kiedy na chwilę od­zy­ski­wa­łaś świa­do­mość, czę­sto ją wo­ła­łaś. Od na­szej wspól­nej przy­ja­ciółki, Baśki Kow­nac­kiej, do­sta­łem ad­res two­jego ro­dzin­nego domu. Po tym, jak Je­rzy wy­je­chał do War­szawy, czu­łem się w obo­wiązku, żeby spo­tkać się z two­imi bli­skimi i wy­ja­śnić, co tu za­szło. Po­wie­dzia­łem im, że Je­rzy cię opu­ścił i że te­raz ja się wszyst­kim zajmę. Pani Ga­briela raz tu­taj przy­je­chała, ale ty pew­nie tego nie pa­mię­tasz. Chciała przy­je­chać znowu, ale od­wio­dłem ją od tego po­my­słu. To już prze­cież star­sza ko­bieta, taka po­dróż musi być dla niej mę­cząca. No i bar­dziej po­trzebna jest te­raz w domu. Po­winna oszczę­dzać siły dla ma­łej Gabi, póki ty nie wy­zdro­wie­jesz.

Oczy Ka­liny znowu wy­peł­niają się łzami.

– Wy­zdro­wieję? – Pa­trzy na nie­ru­chome ciało za­mknięte od pasa w dół w sta­lo­wym po­trza­sku. Od­ru­chowo do­tyka wolną dło­nią bli­zny na gło­wie.

Ma­ciek po­dąża za jej wzro­kiem.

– Po­mogę ci.

– Ale kim ja dla pana je­stem?

– Ka­lino, ja nie je­stem dla cie­bie ża­den pan. Ja… – urywa i na­chyla się nad łóż­kiem. Do­tyka kciu­kiem jej po­liczka. Wy­ciera spły­wa­jące po twa­rzy łzy. – Wszystko się ułoży. Po­ra­dzimy so­bie. Ra­zem. Naj­waż­niej­sze, że się obu­dzi­łaś, że za­czy­nasz zdro­wieć. Ja cię nie zo­sta­wię. Ra­zem przez to przej­dziemy. Wszystko ci opo­wiem, przy­po­mnisz so­bie.

– Ale ja nie wiem, co do… cie­bie czuję. Nie wiem, kim dla cie­bie je­stem. Kim ty je­steś dla mnie. Nie pa­mię­tam. – W jej głos wkrada się pa­nika. – Mam w gło­wie wielką pustkę. Boję się.

On wciąż jest spo­kojny. Uśmie­cha się ko­jąco. Na­wet je­śli się mar­twi, ni­czego po so­bie nie po­ka­zuje.

– Wszystko się ułoży. Tylko daj so­bie czas. Daj go nam.

– Czas?

– Tak, prze­cież mamy przed sobą mnó­stwo czasu.

Czter­dzie­ści pięć lat.

To rze­czy­wi­ście długo. Los oka­zał się ła­skawy, po­zwa­la­jąc, aby Ka­lina spę­dziła ten czas ra­zem z Mać­kiem. Prze­żyć tyle lat z czło­wie­kiem, któ­rego się ko­cha, to wielki dar.

Zerka na sto­lik przy łóżku. W szkla­nej bu­telce stoją kwiaty. Po­lne, pach­nące słoń­cem i la­tem. Zo­stały ze­rwane pod jej do­mem. Clau­dette i inne sio­stry skrzy­wią się, że nie po­winno ich tu być – bo pyłki szko­dzą cho­rym, bo wy­mogi sa­ni­tarne, bo szpi­talne normy i ta­kie tam. Lecz za każ­dym ra­zem, gdy Ma­ciek przy­nosi nowy bu­kiet, ob­ła­ska­wia pie­lę­gniarki jed­nym ze swo­ich naj­pięk­niej­szych uśmie­chów – tak samo, jak kie­dyś czy­nił w Za­ko­pa­nem – i kwiaty znowu za­miast w ko­szu lą­dują przy łóżku cho­rej. Dzięki temu nie­przy­ja­zny wy­strój sali na­biera ludz­kiego cha­rak­teru, a Ka­lina ma wra­że­nie, jakby znowu sie­działa w wi­kli­no­wym fo­telu na ta­ra­sie.

Tuż obok kwia­tów leży książka. Na­de­szła pocztą za­le­d­wie kilka dni temu, wprost z pa­ry­skiej księ­garni in­ter­ne­to­wej, która w swo­jej ofer­cie ma także pol­sko­ję­zyczne ty­tuły. No­wo­ści, be­st­sel­lery znad Wi­sły. Ka­lina przez lata była zmu­szona za­ma­wiać je przez zna­jo­mych z Pol­ski, ale dużo było z tym kło­potu. Te­raz, dzięki in­ter­ne­towi, jest wy­god­niej i szyb­ciej. To do­brze, bo bar­dzo chce być na bie­żąco. Książki w oj­czy­stym ję­zyku sta­no­wią ostatni łącz­nik z daw­nym ży­ciem, ze świa­tem, który mu­siała po­rzu­cić. I przede wszyst­kim z nią.

Z nią!

Ka­lina przy­gląda się okładce. In­try­gu­ją­cej, mi­ni­ma­li­stycz­nej. Po­zba­wio­nej ja­kich­kol­wiek ele­men­tów gra­ficz­nych. Je­dyną ozdobę ma­to­wej czar­nej ob­wo­luty sta­nowi za­ma­szy­sty, jakby od­ręczny krój fontu, któ­rym zło­żono na­zwi­sko au­tora: Ga­briela Kern, a po­ni­żej ty­tuł: Pro­fe­sor.

Cho­ciaż książka uka­zała się za­le­d­wie trzy dni temu, dzięki za­mó­wie­niu ty­tułu w przed­sprze­daży Ka­lina otrzy­mała ją rów­no­cze­śnie z pol­ską pre­mierą. Zdą­żyła już na­wet prze­czy­tać. Mimo że nie przy­szło to ła­two, bo każde ko­lejne zda­nie wpra­wiało ją w zdu­mie­nie, a od chwili skoń­cze­nia lek­tury nie może się otrzą­snąć. Kon­ster­na­cja mie­sza się z nie­do­wie­rza­niem, po­nie­waż hi­sto­ria, którą opi­suje au­torka, nie po­winna być prawdą, a za­pewne nią jest. Tym ra­zem Ga­briela Kern na pewno nie dała się po­nieść fan­ta­zji.

Ka­lina sięga po książkę. Kła­dzie ją so­bie na brzu­chu. Wpa­truje się w ja­śnie­jący na­pis. Li­nia tętna nie­znacz­nie pod­ska­kuje, wzma­ga­jąc rytm im­pul­sów. Ka­lina głasz­cze opusz­kami pal­ców śli­ską okładkę. Długo, z na­masz­cze­niem. Wie­dzie nimi po wy­tło­czo­nych li­te­rach. Oczy za­czy­nają ją szczy­pać. Nie wszystko w ży­ciu do­koń­czyła. Jest je­den ra­chu­nek, któ­rego nie za­pła­ciła.

A te­raz, być może, jest już za późno.

– Ka­lino.

Na dźwięk głosu Maćka nie­ru­cho­mieje, jej dłoń za­styga w pół ge­stu. Jak długo mąż jej się przy­gląda?

On nie­znacz­nie się prze­ciąga. Wstaje z fo­tela i pod­cho­dzi do łóżka. Przy­siada na kra­wę­dzi. Od­biera książkę z jej ręki i od­kłada na szafkę. Sam chwyta obie dło­nie żony i ści­ska po­krze­pia­jąco.

– Znowu pła­czesz? Nie­po­trzeb­nie to czy­ta­łaś. To nie jest naj­lep­szy czas na po­do­bne wzru­sze­nia, na roz­dra­py­wa­nie ran i grze­ba­nie się w prze­szło­ści.

– To jest wła­śnie naj­od­po­wied­niej­szy czas. Wkrótce może mi go za­brak­nąć.

Ma­ciek mil­czy. Nie bę­dzie za­prze­czał. Żona do­sko­nale zdaje so­bie sprawę ze swo­jego stanu.

– To je­dyna rzecz, ja­kiej w ży­ciu ża­łuję. Cały czas mi się wy­da­wało, że się ja­koś wresz­cie do­ga­damy. Tak po pro­stu, zwy­czaj­nie. Prze­cież lu­dzie czę­sto się roz­stają, a póź­niej go­dzą. Łu­dzi­łam się, że ona mi wy­ba­czy, że któ­re­goś dnia się ode­zwie i spró­bu­jemy od­zy­skać to, co stra­ci­ły­śmy. Że po­skła­damy wszystko na nowo, że może Ga­bry­sia ze­chce cho­ciaż po­znać Ja­kuba. Są­dzi­łam, że kiedy umrze Je­rzy… Prze­cież nikt nie chce być na świe­cie sam. – Ka­lina prze­łyka ślinę. – Ale Je­rzy nie żyje już trzy lata, a ona na­dal mil­czy.

 – Są­dzę, że dla Ga­brysi to był wy­jąt­kowo trudny czas. – Ma­ciej ru­chem głowy wska­zuje na spo­czy­wa­jącą obok książkę. – Je­żeli hi­sto­ria, którą opi­sała, jest prawdą, mu­siała po śmierci ojca bar­dzo cier­pieć.

– Wi­dzisz! Ja też tak my­śla­łam. A jed­nak się nie ode­zwała. Boże, jak ja ją skrzyw­dzi­łam.

– To nie była tylko twoja wina. Ga­bry­sia miała swój udział w tym, co się stało.

– Dziecko ni­gdy nie jest winne – mówi twardo Ka­lina.

– Ga­bry­sia nie jest w pełni winna, ale też nie jest zu­peł­nie bez winy. Obie je­ste­ście. Obie by­ły­ście naj­pierw zbyt dumne, a póź­niej zbyt uparte. Ura­żona duma to nie naj­lep­szy do­radca.

Wiel­kie, cięż­kie łzy pęcz­nieją w ką­ci­kach oczu Ka­liny. Wzbie­rają, po­ły­sku­jąc jak dro­gie ka­mie­nie, a wresz­cie za­czy­nają się prze­le­wać przez za­czer­wie­nione brzegi po­wiek.

– Nie chcę umrzeć, nie usły­szaw­szy, że mi wy­ba­czyła, ro­zu­miesz? Nie zniosę tego. Nie cho­dzi o ja­kieś ckliwe po­że­gna­nie, hol­ly­wo­odz­kie sceny przed­śmiert­nego po­jed­na­nia. To nie w jej ani nie w moim stylu. Chcia­ła­bym tylko jesz­cze raz ją zo­ba­czyć. Po pro­stu zo­ba­czyć! Po­wie­dzieć, że ją ko­cha­łam. Czy wiesz, że ja jej tego nie po­wie­dzia­łam, kiedy tu do nas przy­je­chała? Pi­sa­łam w li­stach, gdy była mała, ale póź­niej się już na to nie zdo­by­łam. Wła­snej córce nie umia­łam po­wie­dzieć kilku pro­stych słów! Tak bar­dzo chcia­ła­bym to na­pra­wić. Opo­wie­dzieć jej, dla­czego… I że ni­gdy się nie po­go­dzi­łam z tym, co się stało.

Ka­lina już zu­peł­nie nie ha­muje łez. Ciur­kiem leją się po po­licz­kach. Gło­śno po­ciąga no­sem. Ma­ciek po­daje jej chu­s­teczkę. Ka­lina wy­ciera twarz. Pró­buje nad sobą za­pa­no­wać, ale bez skutku.

– A te­raz zo­stało nie­wiele czasu. Zo­ba­czysz, Bédier wkrótce mnie wy­pi­sze. To ko­niec. Prze­sta­nie za­mę­czać mnie che­mią, le­kami. Wszy­scy wiemy, że mój dal­szy po­byt w szpi­talu nie ma sensu. Może to i le­piej. Je­stem starą, zmę­czoną ko­bietą, chcia­ła­bym już być w domu, od­po­cząć.

Milk­nie. Mil­czą oboje.

Ma­ciek od­zywa się jako pierw­szy:

– Je­śli chcesz, mogę do niej za­dzwo­nić.

Ka­lina pod­nosi na niego zdzi­wione oczy.

– Ona nie przy­je­dzie. Czuję, że jest już za późno. – Za­ci­ska w drżą­cej dłoni zu­peł­nie mo­krą chu­s­teczkę.

– Nie jest za późno.

Roz­dział II

Gaba

W ra­dio­wym stu­diu pa­nuje je­dyna w swoim ro­dzaju ci­sza. Nie­co­dzienna aku­styka spra­wia, że każdy od­dech, nie­śmiałe od­kaszl­nię­cie czy na­wet de­li­katne mu­śnię­cie mi­kro­fonu opuszką palca nie­przy­jem­nie się po­tę­guje, wzbiera. Po­szcze­gólne od­głosy roz­pra­szają się na po­wierzchni wy­tłu­mio­nych ścian, mięk­kich wy­kła­dzin pod­ło­go­wych, dźwię­kosz­czel­nych szyb i błysz­czą­cych pul­pi­tów peł­nych po­rzu­co­nych przez dzien­ni­ka­rzy no­ta­tek i kub­ków po ka­wie, aby na ko­niec im­plo­do­wać z głu­chym trza­skiem gdzieś pod su­fi­tem.

Nie da się uciec przed taką ci­szą bez ci­szy i nie można się ukryć przed ostrym świa­tłem ja­rze­niówki za­le­wa­ją­cym klau­stro­fo­biczne po­miesz­cze­nie. Ra­diowy świat zdaje się sztuczny przez masy ka­bli wi­jące się pod sto­łem, wy­ra­sta­jące z blatu sta­tywy mi­kro­fo­nów – po­wy­krzy­wiane ni­czym od­nóża pa­ją­ków – przez ży­jące wła­snym ży­ciem mo­ni­tory kom­pu­te­rów i kon­tro­lki mi­ga­jące w re­ży­serce za szybą. Przy­po­mina fil­mowe de­ko­ra­cje; atrapy stat­ków ko­smicz­nych czy może ode­rwane od czasu i prze­strzeni po­za­ziem­skie kap­suły wy­strze­lone w mię­dzy­pla­ne­tarną po­dróż.

Na­wet tu­tej­sze po­wie­trze jest inne niż na ze­wnątrz; przy­jem­nie chłodne, rześ­kie, mimo że na war­szaw­skich uli­cach od rana pa­nuje nie­zwy­kła spie­kota. Po­wie­trze w stu­diu, zmie­lone i wy­plute przez kli­ma­ty­za­tory, jest przej­rzy­ste, czy­ste, ste­rylne. I, co czę­sto przy­kuwa uwagę osób by­wa­ją­cych tu oka­zjo­nal­nie, nie ma żad­nego za­pa­chu.

Rze­czy­wi­stość ra­diowa, cho­ciaż rów­no­le­gła do tej spoza mu­rów sta­cji, jest z nią nie­spójna, wy­rwana z kon­tek­stu rze­czy­wi­stego świata. To trudne do zde­fi­nio­wa­nia wra­że­nie czę­sto wy­wo­łuje w go­ściach nie­po­kój.

Próżno go jed­nak szu­kać w oczach ko­biety, która wła­śnie wcho­dzi do stu­dia i zaj­muje wska­zane przez dzien­ni­ka­rza miej­sce, cho­ciaż i ona bywa tu spo­ra­dycz­nie. W jej po­sta­wie, w wy­soko unie­sio­nej gło­wie nie da się do­strzec naj­mniej­szych oznak nie­pew­no­ści, jakby obce, nie­przy­ja­zne oto­cze­nie nie ro­biło na niej wra­że­nia. Jakby wcale nie oba­wiała się py­tań, które za­raz padną. A prze­cież pod­świa­do­mie prze­czuwa kło­poty; dzien­ni­karz jest po­wszech­nie znany z do­syć kon­ser­wa­tyw­nych po­glą­dów, bar­dzo róż­nych od jej wła­snych. Po­winna się mieć na bacz­no­ści, tym­cza­sem wy­daje się roz­luź­niona.

Ma na so­bie białą, głę­boko roz­piętą ko­szulę, buty na szpilce i ołów­kową spód­nicę przed ko­lano, eks­po­nu­jącą zgrabne łydki – wy­gląda ele­gancko, a za­ra­zem tro­chę wy­zy­wa­jąco. Roz­siada się wy­god­nie w fo­telu. Non­sza­lancko za­kłada nogę na nogę i ocze­ku­jąc na sy­gnał roz­po­czy­na­jący au­dy­cję, wpa­truje się bez­na­mięt­nie w le­wi­tu­jący przed twa­rzą mi­kro­fon. Na jej peł­nych, po­cią­gnię­tych czer­woną szminką ustach wy­kwita uśmiech. Nie ma tremy.

To oczy­wi­ście po­zory, bo Gaba ostat­nio nie naj­le­piej znosi pu­bliczne wy­stą­pie­nia. Kie­dyś – nim przed trzema laty ucie­kła z War­szawy – cał­kiem je lu­biła; miej­ska dżun­gla, ra­diowe i te­le­wi­zyjne stu­dia sta­no­wiły jej na­tu­ralne śro­do­wi­sko. Czuła się w nich jak ryba w wo­dzie. Te­raz jed­nak ma wra­że­nie, że zna­la­zła się na nie­wła­ści­wym miej­scu. Nie jest już rybą w wo­dzie, jest kar­piem za­mknię­tym w re­kla­mówce. Czuje, że za­raz za­brak­nie jej tchu.

Całe to pro­mo­cyjne sza­leń­stwo wo­kół książki wy­pro­wa­dza ją z rów­no­wagi. Udzie­la­nie wy­wia­dów mę­czy. Nie lubi pu­blicz­nej wi­wi­sek­cji, wy­wle­ka­nia spraw, które chcia­łaby prze­mil­czeć – nie lubi roz­ma­wiać o swo­ich po­wie­ściach, bo­wiem uważa, że wszystko, co miała do po­wie­dze­nia, za­warła w ich tre­ści. Czy czy­tel­ni­kowi na­prawdę po­trzebny jest ko­men­tarz od­au­tor­ski, by wła­ści­wie zro­zu­miał dzieło?

Zresztą książka jest za­zwy­czaj tylko pre­tek­stem do roz­mowy na zu­peł­nie inne, naj­czę­ściej po­za­li­te­rac­kie te­maty, któ­rych Gaba także nie chcia­łaby po­ru­szać. Bo ja­kież zna­cze­nie w przy­padku au­tora be­le­try­styki mają szcze­góły jego ży­cia oso­bi­stego, po­glądy po­li­tyczne czy pre­fe­ren­cje sek­su­alne? Czy ważne jest, gdzie naj­chęt­niej spę­dza wa­ka­cje i co jada na śnia­da­nie? Gaba uważa, że ni­komu po­do­bna wie­dza do ni­czego się nie przyda, jed­nak jej wy­dawca, a pry­wat­nie wie­lo­letni przy­ja­ciel, Bła­żej, jest in­nego zda­nia.

– Ta­kie mamy czasy i albo się z tym po­go­dzisz, albo wy­pad­niesz z pierw­szej ligi – po­wta­rza. – Ucie­kłaś na tę swoją wieś i zu­peł­nie zdzi­wa­cza­łaś. Tym­cza­sem do­brze wiesz, że au­tor nie ist­nieje, je­żeli nie ma go w prze­strzeni pu­blicz­nej, w me­diach. Nie ist­nieje, je­śli nie po­jawi się w ra­diu czy te­le­wi­zji śnia­da­nio­wej, nie za­tań­czy z gwiaz­dami, nie wy­sko­czy z lo­dówki. Po­win­naś się cie­szyć, że po tak dłu­giej prze­rwie na­dal cię za­pra­szają, że chcą o to­bie pi­sać. Je­śli ty się nie sprze­dasz, twoja praca wy­lą­duje w ko­szach z ta­nią książką.

Na po­do­bne ar­gu­menty w Ga­bie za­wsze ro­dzi się bunt. Jed­nak wie, że Bła­żej ma sporo ra­cji. Nie można za­kli­nać rze­czy­wi­sto­ści. Ry­nek rzą­dzi się swo­imi pra­wami i na­wet naj­lep­szy ty­tuł nie od­nie­sie suk­cesu bez pracy sztabu mar­ke­tin­gow­ców. Gaba to ro­zu­mie i dla­tego – cho­ciaż opor­tu­nizm przy­pra­wia ją o mdło­ści – na czas pre­miery po­sta­na­wia opu­ścić swoją bez­pieczną norę, swój dom na ma­zur­skim za­du­piu, gdzie koń­czy się droga, a dia­beł mówi do­bra­noc, i prze­nieść na kilka naj­go­ręt­szych dni, może ty­go­dni, do War­szawy. Żeby znowu by­wać na sto­łecz­nych sa­lo­nach, na nud­nych spo­tka­niach, sno­bi­stycz­nych rau­tach czy zwy­czaj­nych ju­blach – gdzie piją ci, z któ­rymi na­pić się wy­pada. Żeby być wszę­dzie tam, gdzie ją za­pro­szą. Mó­wić to, co wszy­scy chcą usły­szeć, i za­cho­wy­wać się do­kład­nie tak, jak się tego od niej ocze­kuje. Dzien­ni­kar­skim tu­zom i hie­nom z ta­blo­idów sprze­daje ka­wałki sie­bie – za­zwy­czaj te nie­praw­dziwe, pie­przno-pi­kantne, które stwo­rzyła spe­cjal­nie na po­trzeby pro­mo­cji. Bo Gaby w wy­da­niu sauté, tej Gaby bez szczypty ar­ty­stycz­nego sza­leń­stwa, bez kon­tro­wer­syj­nych po­glą­dów i skan­da­licz­nych wy­po­wie­dzi, nikt by po pro­stu nie ku­pił. Ni­kogo nie za­in­try­go­wa­łaby do­bie­ga­jąca pięć­dzie­siątki zmę­czona pi­sarka, która na co dzień wie­dzie zu­peł­nie zwy­czajny ży­wot na po­nu­rym wy­gwiz­do­wie – zresztą w co­dzien­nej eg­zy­sten­cji więk­szo­ści au­to­rów trudno się do­szu­kać fa­jer­wer­ków. Pi­sa­nie jest alie­na­cją. Cią­głą walką ze sła­bo­ścią, z le­ni­stwem. Mo­zolną rze­mieśl­ni­czą pracą, która nie­wiele ma wspól­nego z po­ję­ciem le­gen­dar­nej weny. Wena nie ist­nieje. Lecz czy rze­czy­wi­stość odarta z ma­gii może być cie­kawa, czy da się nią ko­go­kol­wiek za­in­te­re­so­wać? Wie­lo­go­dzinne twór­cze zma­ga­nia, dłu­ba­nie w szyku zdań – zmie­nia­nym po wie­lo­kroć – oraz sa­motne noce wy­peł­nione go­ni­twą my­śli sta­no­wią marną po­żywkę dla ga­zet. Wo­kół pi­sa­rza mu­szą być szum i skrajne emo­cje. Szok i nie­do­wie­rza­nie. Na słupki sprze­daży moc­niej wpływa oby­cza­jowy skan­da­lik z li­te­ra­tem w roli głów­nej niż po­chlebna re­cen­zja w opi­nio­twór­czym dzien­niku czy na­wet na­groda li­te­racka. Naj­le­piej pal­nąć pu­blicz­nie ja­kieś głup­stwo. Ewen­tu­al­nie prze­spać się z wła­ściwą osobą, a póź­niej za­koń­czyć flirt z hu­kiem, wy­le­wa­jąc na sie­bie pu­blicz­nie po­myje, wy­po­mi­na­jąc so­bie nie­zwró­cone długi bądź oskar­ża­jąc o mo­le­sto­wa­nie. Psy­chiczne, sek­su­alne – sprawa dru­go­rzędna. Pi­sarz musi być barwny i nie­jed­no­znaczny, bo­wiem tylko to daje pew­ność, że wkrótce okładkę jego książki ozdobi na­klejka „be­st­sel­ler”!

Gaba chcia­łaby, żeby było ina­czej, nie­mniej jest już dużą dziew­czynką, więc nie za­mie­rza się bok­so­wać z rze­czy­wi­sto­ścią, nie bę­dzie tra­cić sił na walkę z czymś, na co nie ma wpływu. Ro­zu­mie, że je­śli chce żyć z pi­sa­nia, musi wziąć udział w ma­ska­ra­dzie. Musi się do­pa­so­wać do ocze­ki­wań. Pod po­zo­rem pew­no­ści sie­bie skru­pu­lat­nie ukryć sła­bo­ści. Praw­dziwa, nie­uma­lo­wana, go­dzi­nami ślę­cząca w wy­tar­tych dżin­sach przy kom­pu­te­rze Gaba rze­mieśl­niczka na czas po­bytu w War­sza­wie musi znik­nąć, aby od­ro­dzić się pod po­sta­cią ar­tystki skan­da­listki. Pi­sarki uwiel­bia­nej przez rze­sze czy­tel­ni­ków, mó­wią­cej gło­śno i do­sad­nie, wie­dzą­cej wszystko o wszyst­kim i bę­dą­cej wszę­dzie tam, gdzie na­leży być. Musi na chwilę się­gnąć po po­kłady opty­mi­zmu, które trzy lata temu scho­wała na dno szafy wraz ele­ganc­kimi su­kien­kami, je­dwab­nymi bluz­kami i bu­tami na ob­ca­sach. Musi zmyć z twa­rzy tro­ski, obawy i lęki, a de­pre­sję i strach przed prze­mi­ja­niem, wy­parte wspo­mnie­nia i roz­cza­ro­wa­nia uto­pić w kie­liszku wina lub po­kryć ele­ganc­kim ma­ki­ja­żem. I znowu za­cząć o sie­bie dbać. Znowu się uśmie­chać. Do sie­bie, do świata. Musi na po­wrót stać się ko­bietą wolną. Może na­wet fry-wolną. We­sołą, otwartą, a przy tym, jak przy­stało na pi­sarkę: bez­kom­pro­mi­sową. Istotą o pło­mien­nych wło­sach i ogni­stym tem­pe­ra­men­cie. Uro­czą i in­try­gu­jącą, świa­domą swo­jego ciała i in­te­lektu. Femme fa­tale pol­skiej li­te­ra­tury – jak wciąż, mimo wieku, pi­szą o niej w pra­sie. Zresztą w oczach wiel­bi­cieli chyba na­dal jest tamtą ży­wio­łową, pełną ener­gii dziew­czyną, która de­biu­to­wała przed dwu­dzie­stu laty.

Aby utrzy­mać szczu­płą syl­we­tkę, biega, aby utrzy­mać świe­żość skóry, używa kre­mów z wy­so­kim fil­trem. A włosy…? Nie­wielu się do­my­śla, że ich trudną do ujarz­mie­nia rudą bu­rzę, znak roz­po­znaw­czy Gaby, już ja­kiś czas temu za­częły prze­ty­kać srebrne pa­sma. I nie Matka Na­tura, a wprawna dłoń fry­zjerki w Gi­życku na­daje im wła­ściwy od­cień. Cza­sami w przy­pły­wie we­wnętrz­nej szcze­ro­ści Gaba wy­rzuca so­bie ów mały ko­biecy bla­maż i przy­znaje, że nie ma od­wagi ze­sta­rzeć się z god­no­ścią. Tylko cóż z tego? Może sta­rzeje się bez niej, ale za to z po­czu­ciem, że czas jed­nak da się za­trzy­mać, że jesz­cze coś do­brego ją czeka, że – jak śpie­wał Woj­ciech Mły­nar­ski – jesz­cze w zie­lone gramy, jesz­cze nie umie­ramy.

Tak stara się my­śleć Gaba war­szaw­ska. Gaba, pi­sarka sie­dząca w ra­dio­wym stu­diu, Gaba, osoba pu­bliczna, którą na ulicy roz­po­znają nie­zna­jomi. Tamta po­zo­sta­wiona na wsi, w spra­nej ko­szulce, z si­wie­ją­cymi skro­niami, pełna jest roz­cza­ro­wa­nia i me­lan­cho­lii. I nie wie­rzy już w nic. Na nic i na ni­kogo nie czeka. Po pro­stu pi­sze. Mie­siące od­mie­rza roz­dzia­łami i wy­sy­ła­nymi cy­klicz­nie do ko­bie­cych ma­ga­zy­nów fe­lie­to­nami, go­dziny – aka­pi­tami, mi­nuty – zda­niami. Prze­żywa cu­dze losy, cu­dze zmar­twie­nia i ra­do­ści, gdyż tak jest naj­pro­ściej. Ła­twiej jest żyć ist­nie­niem stwo­rzo­nej przez sie­bie po­staci niż wła­snym.

A kim jest te­raz?

W stu­diu ogól­no­pol­skiej roz­gło­śni Gaba jest lep­szą wer­sją sie­bie. Boi się tylko tro­chę. Boi się je­dy­nie tej cia­snej ra­dio­wej prze­strzeni wraz z jej bra­kiem za­pa­chów, z dźwię­kami bez dźwię­ków, z bez­oso­bową at­mos­ferą. Od ja­kie­goś czasu le­piej się czuje w otwar­tych prze­strze­niach, na po­wie­trzu, na łące, w le­sie, nad je­zio­rem, gdzie szum ta­ta­raku, wiatr we wło­sach, nad głową błę­kit nieba. Już tylko tam bywa sobą. Tu­taj jest obca. Po­trafi jed­nak wy­bor­nie od­gry­wać przy­pi­saną jej rolę. Trzy­mać nerwy na wo­dzy, strach na po­stronku. Za­myka się na de­pry­mu­jące bodźce ze­wnętrzne. Wy­łą­cza w mó­zgu gu­zik z na­pi­sem: klau­stro­fo­bia. Nie wi­dzi dźwię­kosz­czel­nych ścian, ka­bli su­ną­cych po pod­ło­dze, wy­kła­dzin, ca­łej tej nie­przy­ja­znej elek­tro­niki. I pra­wie jej się ta sztuka udaje, tylko w środku, w oko­li­cach żo­łądka, do­znaje nie­przy­jem­nego uci­sku, dło­nie bez­wied­nie wil­got­nieją, a ma­te­riał let­niej bluzki moc­niej przy­kleja się do ple­ców.

Ale to nic.

Wszystko mi­nie, kiedy wresz­cie roz­pocz­nie się au­dy­cja. Kiedy słowa wy­peł­nią wnę­trze stu­dia, znik­nie lęk. Gaba za­głu­szy go sło­wami. Byle tylko za­cząć. Byle pa­dły pierw­sze zda­nia z ust dzien­ni­ka­rza.

Jest. Wita się z go­ściem zdaw­kowo, bez cie­nia uśmie­chu, po czym w ocze­ki­wa­niu, aż ucich­nie mu­zyka i za­czną roz­mowę, ostatni raz prze­gląda no­tatki. Do­tyka od­ru­chowo spo­czy­wa­ją­cej na pul­pi­cie książki, pre­tek­stu do ich spo­tka­nia.

– Pro­szę na­ło­żyć słu­chawki, za chwilę wcho­dzimy na an­tenę. – Wy­god­niej sa­dowi się w fo­telu i na­kłada swoją parę, jedno ucho po­zo­sta­wia­jąc od­sło­nięte. Gaba robi to samo. Ze słu­chawki są­czą się na­stro­jowe dźwięki. – Au­dy­cja po­trwa około trzy­dzie­stu mi­nut – kon­ty­nu­uje męż­czy­zna. – W mię­dzy­cza­sie zro­bimy z je­den, może dwa prze­ryw­niki mu­zyczne. Nie pla­nu­jemy py­tań od słu­cha­czy. Za­czniemy od krót­kiego wpro­wa­dze­nia na te­mat pani do­robku. Chwilę o tym po­roz­ma­wiamy. Za­py­tam o ry­nek wy­daw­ni­czy i o to, co się u pani działo przez ostat­nie trzy lata. Póź­niej przej­dziemy już do naj­now­szej książki. – Unosi na nią świ­dru­jące spoj­rze­nie nieco wy­łu­pia­stych, ry­bich oczu. – Swoją drogą, mam na­dzieję, że jest pani przy­go­to­wana na bu­rzę, którą wy­woła…

W to­nie głosu re­dak­tora sły­chać źle za­ka­mu­flo­wane po­czu­cie wyż­szo­ści, a mowa ciała zna­mio­nuje iry­tu­jącą pew­ność sie­bie. Gaba już wie, że nie za­pała do niego sym­pa­tią.

Fa­cet do­biega czter­dziestki. Na pewno jest od niej młod­szy, ale źle wy­gląda. Ma zie­mi­stą cerę pa­la­cza i sporą nad­wagę. Ubrany jest nie­chluj­nie, a do tego spod rzad­kich wło­sów nie­ape­tycz­nie prze­świ­tuje skóra głowy. Mógłby zgo­lić te smętne ar­te­fakty utra­co­nej mło­do­ści, ale wi­docz­nie brak mu od­wagi. To je­den z tych prysz­cza­tych chłop­ców, któ­rzy w ogól­niaku nie mieli dziew­czyny, więc żeby udo­wod­nić coś światu, przyj­mo­wali pozę wszyst­ko­wie­dzą­cych in­te­lek­tu­ali­stów. W do­ro­słym ży­ciu, mimo po­zo­rów siły, kom­pleksy na­dal tra­wią ich od środka – tkwią w nich jak drza­zgi. Gaba boi się ta­kich lu­dzi i naj­chęt­niej wcale nie przyj­mo­wa­łaby za­pro­sze­nia na wy­wiad. Jed­nak Bła­żej na­le­gał; po­do­bno pro­gramy re­dak­tora Ra­czyń­skiego cie­szą się dużą po­pu­lar­no­ścią.

Mu­zyka wresz­cie cich­nie. Męż­czy­zna po­pra­wia słu­chawki. Zerka w stronę re­ży­serki. Re­ali­za­tor dźwięku sie­dzący za peł­nym su­wa­ków i przy­ci­sków pul­pi­tem daje mu sy­gnał dło­nią. Już!

– Do­bry wie­czór pań­stwu, kła­niam się, Ar­ka­diusz Ra­czyń­ski. Jak co pią­tek za­pra­szam do wy­słu­cha­nia mo­jej au­dy­cji Bez cen­zury! – Milk­nie.

Dźwię­ko­wiec pusz­cza dżin­giel pro­gramu. Za­nim wy­brzmią jego ostat­nie akordy, dzien­ni­karz znowu zbliża się do mi­kro­fonu:

– A dzi­siaj w stu­dio gość wy­jąt­kowy: au­torka, która ma na swoim kon­cie wiele be­st­sel­le­ro­wych po­wie­ści. W la­tach dzie­więć­dzie­sią­tych okrzyk­nięta skan­da­listką i post-mo-der-nist-ką – ce­dzi z nie­ta­joną od­razą. – Od tam­tej pory zaj­muje stałe miej­sce na pol­skiej sce­nie li­te­rac­kiej. Jedni ją uwiel­biają za cięty ję­zyk, wy­sma­ko­wany cy­nizm, lek­kość pióra i od­wagę wy­ra­ża­nia są­dów, inni po­tę­piają za ataki na tra­dy­cyjne war­to­ści i ob­sce­nicz­ność, którą epa­tuje w tek­stach. Ja­kiś czas temu opu­ściła War­szawę, by za­szyć się na pro­win­cji. Pi­sała, od­po­czy­wała? Co ro­biła przez ostat­nie lata…?

Gaba w mil­cze­niu przy­słu­chuje się wy­wo­dom dzien­ni­ka­rza. Męż­czy­zna wy­gląda, jakby był bar­dzo za­do­wo­lony z sie­bie, jakby upa­jał się swoim gło­sem.

– …Te­raz wraca. Za­le­d­wie ty­dzień temu w księ­gar­niach uka­zała się jej naj­now­sza po­wieść pod ty­tu­łem Pro­fe­sor. Mia­łem już oka­zję ją prze­czy­tać, dla­tego mogę pań­stwu zdra­dzić, że au­torka znowu szo­kuje i ko­lejny raz sięga po te­mat trudny i kon­tro­wer­syjny. Nam jako pierw­szym po­sta­no­wiła uchy­lić rąbka ta­jem­nicy: kim jest ty­tu­łowy pro­fe­sor. Wie­cie już pań­stwo, kogo gosz­czę w stu­diu…? – Za­wie­sza głos i prze­nosi spoj­rze­nie na Gabę. – Mam przy­jem­ność po­wi­tać pa­nią Ga­brielę Kern.

– Do­bry wie­czór panu, do­bry wie­czór pań­stwu.

– My­ślę, że ni­komu nie trzeba pani przed­sta­wiać, ale słu­cha­czom na­leży się kilka słów wstępu – cią­gnie męż­czy­zna. – Do­tych­czas wy­dała pani kil­ka­na­ście po­wie­ści, współ­two­rzyła sce­na­riu­sze fil­mowe, współ­pra­co­wała z kil­koma ga­ze­tami jako fe­lie­to­nistka, dzia­łała pani także spo­łecz­nie w ru­chach pro­ko­bie­cych. Po każdą pani książkę się­gają rze­sze czy­tel­ni­ków. Każda osią­gnęła suk­ces ko­mer­cyjny, a rów­no­cze­śnie, co rzadko idzie w pa­rze, zdo­by­wała uzna­nie kry­tyki. Od chwili de­biutu w roku…

Dzien­ni­karz za­gląda do no­ta­tek, ale Gaba mu prze­rywa:

– Pa­nie Ar­ka­diu­szu – rzuca z te­atral­nym obu­rze­niem. – Niech pan nie wy­mie­nia dat. Słu­cha­cze go­towi się do­li­czyć mo­jego wieku.

Gaba się do­my­śla, że fa­cet nie da­rzy jej sym­pa­tią, ale rów­no­cze­śnie nie jest obo­jętny na jej ko­biecy urok. Dla­tego ce­lowo użyła jego imie­nia. W ten spo­sób zmniej­sza dy­stans, a przy oka­zji łechce mę­skie ego. Może dzięki temu wy­bije dzien­ni­ka­rza z rytmu.

I fak­tycz­nie, męż­czy­zna się uśmie­cha, po raz pierw­szy od chwili, gdy we­szła do stu­dia. Ale w wy­ra­zie jego twa­rzy jest coś or­dy­nar­nego, nie­przy­jem­nego.

– Pani Ga­briela oczy­wi­ście tro­chę pań­stwa ko­kie­tuje. Oso­bi­ście mam wra­że­nie, że z roku na rok pani młod­nieje. Ale wi­docz­nie wy­jazd z War­szawy pani służy. – Unosi py­ta­jąco brew.

– Być może. – Gaba ani tro­chę nie wy­gląda na zmie­szaną kom­ple­men­tem. Nie za­mie­rza rów­nież po­dej­mo­wać na an­te­nie te­matu swo­jej wy­pro­wadzki na wieś. Jej ży­cie z dala od War­szawy i po­wody, dla któ­rych opu­ściła mia­sto, ni­kogo nie po­winny ob­cho­dzić.

Dzien­ni­karz wi­docz­nie ro­zu­mie, że nie uzy­ska sa­tys­fak­cjo­nu­ją­cej go od­po­wie­dzi, bo szybko ka­pi­tu­luje:

– Do­brze. Po­zo­stańmy w ta­kim ra­zie przy książ­kach. Na­wią­zu­jąc do pani de­biutu, chcia­łem za­py­tać: jak pani to robi, że przez tyle lat udaje się pani utrzy­my­wać na fali wzno­szą­cej? Każda ko­lejna książka tra­fia na li­sty be­st­sel­le­rów. Jaka jest re­cepta na li­te­racki suk­ces? Czy to wy­nik pra­co­wi­to­ści?

– Wręcz od­wrot­nie – śmieje się. – Je­stem z na­tury okrop­nie le­niwa.

– Le­niwa?

– Tak. Pi­sa­nie jest pracą, obo­wiąz­kiem, a ja je­stem he­do­nistką, nie lu­bię się prze­mę­czać, ce­nię so­bie wy­godę i małe co­dzienne przy­jem­no­ści. Za­wsze znajdę coś cie­kaw­szego do ro­boty niż pi­sa­nie. Sia­dam do kom­pu­tera do­piero wtedy, kiedy czuję nie­od­partą po­trzebę, kiedy na­prawdę mam coś cie­ka­wego do po­wie­dze­nia. Nie zmu­szam się do pi­sa­nia.

Gaba mocno ko­lo­ry­zuje rze­czy­wi­stość, ale do­brze się przy tym bawi. Niech lu­dzie wie­rzą w wi­ze­ru­nek nie­fra­so­bli­wej, za­do­wo­lo­nej z ży­cia pi­sarki. Cze­muż by nie? Na co im wie­dza o blo­ka­dach we­wnętrz­nych i in­nych de­mo­nach nę­ka­ją­cych au­tora?

– …Z tego po­wodu moje ko­lejne książki po­ja­wiają się raz na dwa, na­wet trzy lata. Nie czę­ściej. Dzięki temu jed­nak mam moż­li­wość do­pra­co­wa­nia ich, do­piesz­cze­nia, prze­my­śle­nia. Daję im doj­rzeć.

– Ale zdaje so­bie pani sprawę, że dzi­siaj w ten spo­sób trudno utrzy­mać po­zy­cję na rynku wy­daw­ni­czym? Ta­kie prze­rwy by­wają nie­bez­pieczne. Współ­cze­sny czy­tel­nik ocze­kuje od ulu­bio­nego au­tora bez­u­stan­nego do­pływu no­wych tek­stów, ina­czej szybko za­po­mina o daw­nym idolu.

– Być może. Rze­czy­wi­ście mam wra­że­nie, że li­te­ra­tura, jak­kol­wiek dziw­nie to za­brzmi, ma te­raz krót­szy ter­min przy­dat­no­ści niż jo­gurt. Nowe ty­tuły gosz­czą na półce w księ­garni przez kilka ty­go­dni, a je­żeli się nie sprze­da­dzą, tra­fiają na prze­miał. Bez sen­ty­men­tów. Na miej­sce tych zmie­lo­nych musi po­ja­wić się nowa po­zy­cja. – Gaba się za­my­śla. – Ale, jak już mó­wi­łam, nie je­stem przo­dow­nicą pracy. I nie za­mie­rzam się zmie­niać tylko dla­tego, że ry­nek ocze­kuje, by co pół roku po­ja­wiła się ja­kaś moja nowa po­wieść. Może to nie­zbyt no­wo­cze­sne po­dej­ście, ale nie za­mie­rzam go zmie­niać. Zresztą, jak wi­dać, moi czy­tel­nicy, mimo że ka­za­łam im długo cze­kać, na­dal o mnie pa­mię­tają.

– No wła­śnie. Od pre­miery pani po­przed­niej książki mi­nęło tro­chę czasu. Czy prze­rwa wy­ni­kła, jak pani wspo­mniała, z wol­nego tempa pracy, czy za­bra­kło pani te­matu? A może za­wa­żyły sprawy oso­bi­ste?

Na twa­rzy Gaby po­ja­wia się cień. Już ro­zu­mie, w którą stronę zmie­rza roz­mowa, nie­mniej, kiedy z jej ust pada od­po­wiedź, trudno wy­czuć jej iry­ta­cję:

– Moje ży­cie oso­bi­ste – mówi lep­kim od sło­dy­czy gło­sem – jak sama na­zwa wska­zuje, jest oso­bi­ste. I wo­la­ła­bym, aby ta­kie po­zo­stało.

Jej roz­mówca, te­raz już ad­wer­sarz, pa­trzy na nią prze­ni­kli­wie. Czas kur­tu­azyj­nego kle­pa­nia się po ple­cach do­biegł w tej roz­mo­wie końca. Męż­czy­zna czeka, aż Gaba się po­tknie.

– Py­tam o pani ży­cie oso­bi­ste nie bez ko­zery. W pani ka­rie­rze wie­lo­krot­nie zda­rzało się, że w fa­bułę wpla­tała pani wątki au­to­bio­gra­ficzne. Wy­da­rze­nia z ży­cia czę­sto sta­wały się mo­to­rem do na­pi­sa­nia po­wie­ści. Nie­praw­daż? Wy­star­czy przy­to­czyć Wa­rianty, książkę, w któ­rej opi­sała pani swój burz­liwy zwią­zek z cze­skim pi­sa­rzem Ja­nem Ti­chým.

Usta Gaby ozda­bia gry­mas nie­smaku. My­ślała, że już dawno za­po­mniano sprawę Jana, mi­nęło po­nad dzie­sięć lat. Lecz jak wi­dać są tacy, któ­rzy pa­mię­tają. Cel­nie strze­lił pan dzien­ni­karz. Je­den – zero dla pana dzien­ni­ka­rza! A prze­cież to ona miała ste­ro­wać roz­mową, ona miała po­cią­gać za sznurki. Jed­nak nie da się tak ła­two za­pę­dzić do na­roż­nika.

– Pro­szę pana – rzuca kpiąco, prze­cią­ga­jąc sy­laby. – Wszyst­kie moje książki sta­no­wią fik­cję li­te­racką i są je­dy­nie kre­acją ar­ty­styczną. Wa­ria­cją na te­mat prawdy. Świat za­mknięty w okład­kach, na­wet je­śli ma coś wspól­nego z rze­czy­wi­sto­ścią, nie jest z nią toż­samy i na­leży o tym pa­mię­tać. Za­wsze wy­soko za­wie­szam po­prze­czkę czy­tel­ni­kom, ale wie­rzę w ich in­te­lekt. Wiem, że po­tra­fią od­róż­nić te dwie sprawy. – Pa­trzy wy­zy­wa­jąco pro­sto w oczy męż­czy­zny. – Poza tym ja nie pi­szę li­te­ra­tury non-fic­tion. Nie mu­szę twardo trzy­mać się rze­czy­wi­sto­ści. Pro­szę za­uwa­żyć, że przez tyle lat, mimo że, jak pan twier­dzi, opi­sy­wa­łam praw­dziwe wy­da­rze­nia, nikt nie wy­to­czył mi pro­cesu o znie­sła­wie­nie czy na­ru­sze­nie dóbr oso­bi­stych. Także wspo­mniany przez pana pan Ti­chý. Ani on, ani nikt inny. Nie pa­mię­tam, aby ktoś mi za­rzu­cił, że dla ego­tycz­nych li­te­rac­kich ce­lów na­ra­zi­łam na szwank czy­jeś do­bre imię.

– Pro­szę mnie źle nie zro­zu­mieć. – Czyżby pan dzien­ni­karz spusz­czał z tonu? – Nie twier­dzę, że swoją prozą wy­rzą­dziła pani krzywdę któ­rej­kol­wiek z opi­sy­wa­nych osób. Cho­dzi mi ra­czej o in­spi­ra­cje, o mo­tywy, ja­kimi się pani kie­ruje w do­bo­rze te­ma­tów. A te, cho­ciaż ni­gdy nie mówi pani tego wprost, za­zwy­czaj in­spi­ro­wane są jej wła­snymi prze­ży­ciami.

– Nie wi­dzę w tym nic nad­zwy­czaj­nego. Książki za­zwy­czaj sta­no­wią sumę prze­żyć i do­świad­czeń pi­sa­rza. Czyż nie?

– Tak czy ina­czej, czy­tel­nicy na pewno są cie­kawi, kto jest pier­wo­wzo­rem po­szcze­gól­nych bo­ha­te­rów pani po­wie­ści. Do któ­rych wy­da­rzeń fak­tycz­nie do­szło, a które są je­dy­nie pół­prawdą, li­te­racka wi­zją. W świe­tle pani naj­now­szej książki, bo ona na pewno naj­bar­dziej in­te­re­suje te­raz słu­cha­czy, po­do­bne py­ta­nia same ci­sną się na usta.

Dzien­ni­karz ewi­dent­nie z nią po­grywa. Z góry za­ło­żył pewną tezę i te­raz nie spo­cznie, póki Gaba nie ule­gnie. Krąży więc wo­kół niej jak sęp, ale z ja­kie­goś po­wodu nie ma od­wagi za­ata­ko­wać i za­dać wła­ści­wego py­ta­nia wprost. Gaba ma tego do­syć i po­sta­na­wia wziąć sprawy w swoje ręce. Prze­cież jest skan­da­listką.

Niech za­tem bę­dzie skan­dal!

– Mam wra­że­nie – zmy­sło­wym ge­stem od­suwa ko­smyk wło­sów z twa­rzy – że chciałby pan za­py­tać, jaki zwią­zek z wy­daną wła­śnie książką ma śmierć mo­jego ojca, pro­fe­sora Pi­lec­kiego. Czy oj­ciec, wie­lo­letni dzia­łacz „So­li­dar­no­ści” i li­der opo­zy­cji, za ży­cia po­wszech­nie sza­no­wany, a po śmierci nie­mal wy­nie­siony na oł­ta­rze, jest zdrajcą, któ­rego opi­sa­łam w Pro­fe­so­rze? O to chce pan za­py­tać?

W stu­dio za­pada nie­zręczna ci­sza. Dzien­ni­karz to­nie głę­biej w fo­telu.

A więc ude­rzyła cel­nie – punkt dla niej! Dźwię­ko­wiec z roz­chy­lo­nymi w zdzi­wie­niu ustami przy­gląda się sce­nie roz­gry­wa­ją­cej się za szybą. Pan re­dak­tor głu­pio się uśmie­cha. Coś w tej roz­mo­wie po­szło nie­zgod­nie z jego sce­na­riu­szem. Za­gląda w no­tatki, jakby szu­kał w nich ra­tunku. Chyba go jed­nak nie znaj­duje, bo mówi w kie­runku mi­kro­fonu, sta­ra­jąc się za­pa­no­wać nad zło­ścią:

– Z tym py­ta­niem na chwilę pań­stwa zo­sta­wimy. Wró­cimy po kró­ciut­kiej prze­rwie, a te­raz za­pra­szam na in­ter­lu­dium mu­zyczne.

Ge­stem dłoni daje znak do re­ży­serki. Re­ali­za­tor pusz­cza przy­go­to­wane za­wczasu na­gra­nie. Dziwne, draż­niące akordy wy­peł­niają słu­chawki, więc Gaba zsuwa je z głowy. Pa­trzy na dzien­ni­ka­rza wy­cze­ku­jąco. On także zdej­muje swoje słu­chawki i rzuca je nie­dbale na blat. Bez­wied­nie po­pra­wia dło­nią prze­rze­dzone włosy. Jego czoło lśni w in­ten­syw­nym świe­tle ja­rze­niówki – poci się, cho­ciaż w stu­dio jest chłodno. Gło­śno prze­łyka nad­szarp­niętą pew­ność sie­bie.

– To było zu­peł­nie nie­po­trzebne. Do­szedł­bym do tego py­ta­nia we wła­ści­wym cza­sie.

– Pro­szę mi wy­ba­czyć. – Gaba nie kryje roz­ba­wie­nia. – Za­czę­łam tra­cić na­dzieję, że się pan od­waży, a mamy mało czasu.

Męż­czy­zna ucieka wzro­kiem w bok.

– Może so­bie pani da­ro­wać sar­kazm. To jest mój pro­gram – rzuca z na­ci­skiem.

Gaba wzru­sza ra­mio­nami.

– Wi­dzi pan, wo­la­ła­bym oczy­wi­ście prze­mil­czeć ten te­mat, ale nie je­stem już dziec­kiem i zda­wa­łam so­bie sprawę, że na­zwi­sko mo­jego ojca na pewno pad­nie w kon­tek­ście książki. Chyba dla ni­kogo w tym kraju nie jest ta­jem­nicą, czyją je­stem córką, a to, że bo­ha­ter po­wie­ści ro­dzi sko­ja­rze­nia z moim oj­cem, na­suwa się samo przez się.

W Ra­czyń­skim coś pęka:

– Pani dep­cze świę­to­ści! Książka li­te­racko jest do­bra, ale główny wą­tek… W pew­nych gre­miach po­wieść na pewno zo­sta­nie ode­brana jako atak po­li­tyczny, a na je­sieni mamy wy­bory. To ha­nie­bne. I żeby wła­sna córka… Po­nadto nie ma do­wo­dów. Pro­fe­sor ni­gdy na­wet nie był w kręgu po­dej­rzeń.

– I na­dal nie bę­dzie.

Męż­czy­zna pa­trzy na nią, jakby nie do końca zro­zu­miał, co po­wie­działa.

– Jak to nie bę­dzie?! Prze­cież na­pi­sała pani, że pani oj­ciec był taj­nym współ­pra­cow­ni­kiem. On, czło­wiek o nie­po­szla­ko­wa­nej opi­nii. Pa­triota, który zo­stał in­ter­no­wany w sta­nie wo­jen­nym, a póź­niej, przy Okrą­głym Stole, ode­grał rolę nie do prze­ce­nie­nia. Praw­dziwy Po­lak! Ka­to­lik! Pani dep­cze pa­mięć o ojcu. Co pa­nią skło­niło, by pi­sać ta­kie rze­czy?! – Dzien­ni­karz po­woli prze­staje nad sobą pa­no­wać. Pra­wie krzy­czy. – Pro­fe­sor sam wnio­sko­wał do IPN-u o lu­stra­cję i ni­czego na niego nie zna­le­ziono. Do dzi­siaj był po­sta­cią krysz­ta­łową. Wła­sna córka bu­rzy jego po­mnik. Taki pasz­kwil na­pi­sać! Dla sławy, dla wy­so­kiej sprze­daży. To się na pani od­bije! Ko­muś ta­kiemu jak pani, o re­pu­ta­cji skan­da­listki i tak nikt nie uwie­rzy. Spre­pa­ro­wała pani ko­lejny hum­bug, ale po­su­nęła się pani za da­leko! Ta książka przy­pie­czę­tuje ko­niec pani ka­riery li­te­rac­kiej.

– Pan zbyt mocno tę książkę fil­truje przez pry­zmat wła­snych po­glą­dów. Ona nie jest ma­ni­fe­stem po­li­tycz­nym, tak jak ja nie je­stem po­li­ty­kiem. Je­stem pi­sarką. – Gaba nie traci zim­nej krwi. – Zresztą oj­ciec też po­zo­stał z boku, na­wet wtedy, gdy pro­po­no­wano mu rzą­dową tekę.

– Ale był głę­boko w po­li­tykę za­an­ga­żo­wany.

– I cóż z tego? Dla mnie był przede wszyst­kim oj­cem. Czło­wie­kiem, a nie po­mni­kiem. Ma­ją­cym masę za­let, ale także wad. Mam wra­że­nie, że oce­nia­jąc tę książkę wy­łącz­nie przez pry­zmat wła­snych mniej lub bar­dziej cel­nych do­my­słów, nie zro­zu­miał pan prze­sła­nia.

– Pani mi za­rzuca brak obiek­ty­wi­zmu?

– Za­rzu­cam panu zbyt emo­cjo­na­lny sto­su­nek do opi­sa­nej przeze mnie hi­sto­rii. Prze­cież mó­wi­łam panu, że moje książki sta­no­wią fik­cję. Fik­cję! Choćby na­wet miała ona źró­dło w praw­dzie. Ro­zu­mie pan? A po­nie­waż są fik­cją, za­tem będę się trzy­mać tezy, że mo­jemu świę­tej pa­mięci ojcu w ża­den spo­sób nie za­szko­dzę. Ten mo­tyw nie­zdrowo pod­nieci kilku głod­nych sen­sa­cji dzien­ni­ka­rzy i szybko za­sta­nie za­po­mniany. Nad­cho­dzi se­zon ogór­kowy i trzeba zna­leźć te­mat za­stęp­czy. Po wa­ka­cjach już nikt nie bę­dzie pa­mię­tał in­sy­nu­acji za­war­tych w ja­kimś tam po­wie­ści­dle zbun­to­wa­nej córki wiel­kiego pro­fe­sora Pi­lec­kiego.

– Chce pani po­wie­dzieć, że tę hi­sto­rię wy­ssała z palca? Po­wieść po­wstała ot tak, bo po­czuła pani im­pe­ra­tyw pi­sa­nia o czymś in­nym niż zwy­rod­niałe układy dam­sko-mę­skie, które do­tąd sta­no­wiły główny te­mat pani ksią­żek?

– Może tak. A może nie.

– To cy­nizm! I czy­tel­nicy pa­nią wła­ści­wie oce­nią.

– Dla zwy­kłego czy­tel­nika moja książka bę­dzie przede wszyst­kim por­tre­tem psy­cho­lo­gicz­nym za­gu­bio­nego i oszu­ka­nego przez sys­tem czło­wieka. Pan na­to­miast zu­peł­nie nie do­strzega clou. Ja nie fe­ruję w Pro­fe­so­rze wy­ro­ków, opi­suję je­dy­nie pro­ces do­cho­dze­nia do prawdy i go­dze­nia się z nią. Pi­szę o wy­ba­cze­niu!

Dzien­ni­karz pa­trzy wprost na Gabę. Za­ci­ska usta w nie­smaku, żyła na skroni mu pul­suje. Tłu­ma­cze­nia go nie prze­ko­nały. Oboje wie­dzą, że każde po­zo­sta­nie przy swoim zda­niu. Po wej­ściu z po­wro­tem na an­tenę pew­nie także nie po­wstrzy­mają emo­cji.

Ze słu­chawki do­cho­dzą słowa dźwię­kowca:

– Arek, za­łóż­cie słu­chawki. Wcho­dzi­cie za dzie­sięć se­kund.

Dzie­sięć, dzie­więć, osiem…

***

Po­zo­sta­wie­nie sa­mo­chodu na słońcu nie było do­brym po­my­słem. La­tem do par­ko­wa­nia w mie­ście na­leży pod­cho­dzić stra­te­gicz­nie. Trzeba ana­li­zo­wać wę­drówkę słońca i zo­sta­wiać auto wy­łącz­nie w miej­scu, gdzie któ­ryś z oko­licz­nych bu­dyn­ków rzuca lub bę­dzie rzu­cał cień. Tyle że Gaba jest z na­tury mało prze­wi­du­jąca i ni­gdy nie za­sta­na­wia się nad rów­nie przy­ziem­nymi spra­wami. Dla­tego gdy wsiada do środka, w pierw­szej chwili jej ciało omiata pie­kielny po­wiew. W ko­lej­nej lepki ni­czym smoła żar skó­rza­nego fo­tela wgryza się w plecy i po­śladki. Kli­ma­ty­za­cja nie daje rady. Włą­czona, zio­nie ogniem. Do­piero kiedy Gaba ru­sza, cał­ko­wi­cie opusz­cza­jąc przy tym wszyst­kie szyby, w środku robi się zno­śniej.

Do­cho­dzi dzie­więt­na­sta. Po­po­łu­dniowe go­dziny szczytu. Aleja Nie­pod­le­gło­ści wy­gląda jak za­hi­ber­no­wana. Gdzie okiem się­gnąć wszę­dzie w śli­ma­czym tem­pie suną rzędy sa­mo­cho­dów. Przez ostat­nie trzy lata je­dyną trasę, jaką Gaba prze­mie­rzała, sta­no­wił ki­lo­me­trowy od­ci­nek po­lnej drogi łą­czący jej dom z wsią i skle­pem spo­żyw­czo-prze­my­sło­wym. W naj­bliż­szej oko­licy nie było mowy o kor­kach, więc stara te­re­nówka tylko pod­ska­ki­wała, kiedy roz­wi­jała na kle­pi­sku za­wrotną pręd­kość osiem­dzie­się­ciu ki­lo­me­trów na go­dzinę. Do do­brego ła­two się przy­zwy­czaić…