Wieczna wiosna - Katarzyna Zyskowska - ebook + audiobook
BESTSELLER

Wieczna wiosna ebook i audiobook

Zyskowska Katarzyna

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

23 osoby interesują się tą książką

Opis

Czterdziestopięcioletnia Łucja to szczęśliwa matka, ale niezbyt szczęśliwa żona. Żyje u boku Marka, znanego lekarza, lecz brakuje w tej relacji miłości. Kobieta jednak poświęciła dla niej swoje młodzieńcze ambicje i marzenia. 

Gdy dorosłe już dzieci pary opuszczają rodzinne gniazdo, Łucja nie może dłużej odpychać od siebie druzgoczącej prawdy. Z jej małżeństwa nic nie pozostało. I wtedy spada na nią kolejny cios: choroba. Kobieta dowiaduje się, że ma raka… a przecież musi nadal zajmować się domem, opiekować wiecznie zajętym mężem, wspierać dzieci. Nie może egoistycznie porzucić tego wszystkiego i zająć się sobą. Życie zmuszą ją jednak, by stanęła na własnych nogach. Może uda się jej odzyskać radość życia, własne marzenia i potrzeby? Może nawet nie jest za późno na miłość?

„Wieczna wiosna” Katarzyny Zyskowskiej to przejmująca powieść o godzeniu się z losem, nadziei oraz walce o siebie i swoje pragnienia. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 370

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 32 min

Lektor: Monika Piasecka
Oceny
4,7 (159 ocen)
130
21
5
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
WiesiaKasia

Dobrze spędzony czas

Książka ukazującą życie, jego kruchość i przewrotność. Dla części czytelników może wydawać się zbyt depresyjna, ponieważ porusza trudne/poważne tematy. Dla mnie była uspokajająca, wręcz oczyszczająca.
20
Michalm44458

Dobrze spędzony czas

Moim zdaniem bardzo dobra, wzruszająca książka. Trochę lektorka mnie drażniła hiperpoprawnością przy czytaniu liczebników, co brzmiało bardzo dziwnie i sztucznie.
00
zenekjoga

Nie oderwiesz się od lektury

piękna i jakże prawdziwa opowieść...dziękuję za te chwile wzruszeń
00
iska0

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna wzruszająca opowieść o życiu, walce z nowotworem, o miłości, trudnich wyborach... o umieraniu. To moja pierwsza powiesc tej Autorki, na pewno nie ostatnia.
00
Merigold2712

Dobrze spędzony czas

Początek i końcówka super. Środek trochę przewidywalny.
00

Popularność




Ty­tuł: Wieczna wio­sna

Co­py­ri­ght © Ka­ta­rzyna Zy­skow­ska, 2024

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2024

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Anna Slo­torsz

Re­dak­cja: Anna Po­inc-Chra­bąszcz

Ko­rekta: Ju­styna Ku­kian

ISBN 978-91-8076-306-6

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Je­dy­nym bó­lem, jaki prze­raża w śmierci, jest to,

że można umrzeć nie z mi­ło­ści.

GA­BRIEL GAR­CIA MA­RQUEZ, Mi­łość w cza­sach za­razy

Tu­taj wszystko się za­czyna.

Tu­taj wszystko się koń­czy.

Po­nad po­szar­paną kre­ską grani, po­nad szczy­tami. W błę­ki­cie – wszystko za­myka się w jego bez­kre­sie i ci­szy.

CZĘŚĆ I

Późna je­sień, nie­skoń­cze­nie długa zima

Przy­szła punk­tu­al­nie, tak jak się umó­wili, jesz­cze przed po­ran­nym ob­cho­dem Le­ona. Przy­wi­tali się w drzwiach ga­bi­netu, jak zwy­kle ser­decz­nie, ale w wy­czu­wal­nym na­pię­ciu – to nie było ich ko­lejne spo­tka­nie to­wa­rzy­skie przy wi­nie. Wy­mie­nili kilka bła­hych uwag na te­mat po­gody i wszech­obec­nych kor­ków na uli­cach War­szawy. Leon po­mógł Łu­cji zdjąć płaszcz i wska­zał miej­sce przy biurku na­prze­ciw sie­bie.

Na jej ja­snych wło­sach po­ły­ski­wały kro­ple desz­czu – od rana lało– a na twa­rzy go­ścił ty­powy dla niej, cie­pły, choć te­raz może tro­chę zbyt nie­pewny uśmiech. Sza­lona zie­leń su­kienki, za lek­kiej, zbyt zwiew­nej jak na tę porę roku, od­ci­nała się ja­skrawą plamą od chłodu oszczęd­nie urzą­dzo­nego po­koju le­kar­skiego, a sama Łu­cja w jego sza­rym, asce­tycz­nym wnę­trzu wy­glą­dała tro­chę nie­re­al­nie, nie­na­tu­ral­nie, ni­czym eg­zo­tyczny ptak za­mknięty w klatce. Leon po­my­ślał, że może ce­lowo na dzi­siej­sze spo­tka­nie wy­brała ko­lor na­dziei, i po­czuł na­głe ukłu­cie go­ry­czy. Na­dzieja…? To słowo prze­peł­niało go w tej chwili je­dy­nie fru­stra­cją.

Za­trzy­mał spoj­rze­nie na opla­ta­ją­cym szyję Łu­cji im­po­nu­ją­cym na­szyj­niku z wie­lo­barw­nych pa­cior­ków spły­wa­ją­cym w za­głę­bie­nie de­koltu zwę­ża­jącą się ka­skadą. Kil­ka­na­ście dni temu wi­dział te piersi ob­na­żone, wi­dział za­że­no­wa­nie sto­ją­cej przed nim przy­ja­ciółki i pa­mię­tał, że on – cho­ciaż jako le­karz sta­rał się za­cho­wać pro­fe­sjo­na­lizm– czuł się wtedy rów­nie nie­zręcz­nie. Miał na­dzieję, że jej obawy są nie­uza­sad­nione, ale pod­czas ba­da­nia bez pro­blemu to wy­czuł. Było tam, gdzie po­wie­działa. Nie­mal od razu na­szły go złe prze­czu­cia, a te­raz… Te­raz Leon miał już pew­ność i nie wie­dział, jak za­cząć tę roz­mowę. Ale czy forma wstępu ma w ta­kich przy­pad­kach ja­kie­kol­wiek zna­cze­nie? Czy pla­ster le­piej od­kle­jać po­woli, czy jed­nym szarp­nię­ciem?

– Łu­cjo – za­czął – nie mam do­brych wia­do­mo­ści. Ta zmiana w le­wej piersi to jed­nak no­wo­twór.

Po­wie­dział to na jed­nym od­de­chu, sta­ra­jąc się opa­no­wać drże­nie głosu, ale nie­spe­cjal­nie mu się to udało. Cie­kaw był jej re­ak­cji, ale nie po­tra­fił spoj­rzeć przy­ja­ciółce pro­sto w oczy. Za­miast tego w idio­tycz­nym sku­pie­niu wbił wzrok w wy­niki ba­dań – jakby mógł wy­czy­tać w nich coś, czego jesz­cze nie wie­dział. W po­koju za­pa­dła ci­sza, Leon po­czuł, jak wzru­sze­nie bo­le­śnie ści­ska go za gar­dło, a gdzieś w środku na­ra­sta uczu­cie nie­zgody na wy­rzu­cone w prze­strzeń słowa. Te słowa… One nie po­winny były paść. Nie z jego ust i nie w sto­sunku do tej ko­biety.

A prze­cież tyle razy już je wy­po­wia­dał w cza­sie swo­jej prak­tyki i tak czę­sto był zmu­szony fe­ro­wać po­do­bne wy­roki, to­też wy­da­wało mu się, że na­brał dy­stansu i nie ist­nieją oko­licz­no­ści, które wy­wo­ła­łyby w nim wzbu­rze­nie rów­nie silne jak to obecne. Dawno temu ukrył się pod pan­ce­rzem po­wierz­chow­nej obo­jęt­no­ści, tak ty­po­wym dla jego za­wodu. Tylko dzięki temu nie osza­lał jesz­cze w pracy. Pod­czas roz­mów z pa­cjen­tami emo­cje ukry­wał pod pro­stymi, jed­no­znacz­nymi zda­niami, bo tak było naj­ła­twiej. Bo we­dług Le­ona cho­rzy nie ocze­ki­wali od niego słod­kich słó­wek, a tylko pro­fe­sjo­na­li­zmu i za­pew­nie­nia, że zna­leźli się we wła­ści­wych rę­kach, że on, le­karz, nad wszyst­kim pa­nuje. Więc pa­no­wał. Sta­rał się pa­no­wać. Ni­gdy nie tra­cił zim­nej krwi i ni­gdy nie pusz­czały mu nerwy. Czło­wiek ze stali, czło­wiek z że­laza. Nie po­zwa­lał, by w jego gło­sie kie­dy­kol­wiek za­grała nuta stra­chu. Aż do dziś, aż do chwili, kiedy w ga­bi­ne­cie za­sia­dła wła­śnie ona.

Wiele lat temu pro­fe­sor, u któ­rego Leon od­by­wał spe­cja­li­za­cję z on­ko­lo­gii, prze­strze­gał, aby ni­gdy, w żad­nym wy­padku nie an­ga­żo­wał się w le­cze­nie ro­dziny lub bli­skich. Ła­two po­wie­dzieć… I tak wy­jąt­kowo długo trzy­mał się tej za­sady, ale jak mógłby nie po­móc Łu­cji? Jej, która sama ni­gdy nie od­ma­wiała mu po­mocy…

Dla­tego sie­dzieli tu te­raz oboje. Ona, co za­uwa­żał ką­tem oka – spo­kojna, ale nieco chyba bled­sza niż na po­czątku ich spo­tka­nia, z na­dzieją wy­pi­saną już wy­łącz­nie w zie­leni de­li­kat­nego ma­te­riału su­kienki. I on – z tru­dem pa­nu­jący nad wzru­sze­niem.

Lu­dzie róż­nie przyj­mują dia­gnozę. Jedni pła­czą, inni krzy­czą, jesz­cze inni bez­wied­nie pod­dają się me­cha­ni­zmom wy­par­cia. Ściany tego ga­bi­netu wi­działy chyba wszel­kie moż­liwe re­ak­cje pa­cjen­tów: od nie­do­wie­rza­nia, roz­pa­czy, po­przez złość, aż do re­zy­gna­cji. Ale za­wsze były to uczu­cia bar­dzo silne, skrajne, a w gło­sie Łu­cji, gdy za­py­tała: „Czy guz jest zło­śliwy?”, Leon nie wy­chwy­cił żad­nej emo­cji.

Tak bar­dzo chciał się te­raz my­lić, zna­leźć w trzy­ma­nych przed sobą wy­ni­kach ba­dań cho­ciaż drobną nie­zgod­ność, punkt za­cze­pie­nia, który by po­zwo­lił pod­wa­żyć dia­gnozę. Ale wy­niki były jed­no­znaczne.

– Na­prawdę bar­dzo mi przy­kro, Łu­cjo.– To je­dyne, co zdo­łał z sie­bie wy­du­sić, za­nim w ga­bi­ne­cie znowu za­pa­dła ci­sza.

„O ile pro­ściej by było – my­ślał – gdyby za­cho­wała się jak inni. Gdyby te­raz wy­bu­chła, roz­pła­kała się albo za­częła la­men­to­wać, gdyby nie była taka ci­cha i nie­obecna”. Tym­cza­sem wy­mowne mil­cze­nie Łu­cji i jej nie­na­tu­ralna apa­tia z każdą upły­wa­jącą se­kundą co­raz bo­le­śniej wy­peł­niały prze­strzeń gęst­nie­ją­cym na­pię­ciem. W gło­wie Le­ona pa­no­wał co­raz więk­szy za­męt.

Wresz­cie zna­lazł od­wagę, by po­pa­trzeć na przy­ja­ciółkę, ale te­raz ona uni­kała jego wzroku. Utkwiła spoj­rze­nie w przy­gnę­bia­ją­cym miej­skim pej­zażu ur­sy­now­skiego blo­ko­wi­ska roz­cią­ga­ją­cym się za oknem i mil­czała. Mil­czała, bo mo­gła mil­czeć, jemu nie był dany ten kom­fort, mu­siał skoń­czyć to, co za­czął. Mleko już się wy­lało, nie było od­wrotu, dla­tego za­czął wszystko jej ob­ja­śniać. Pre­cy­zyj­nie, ale pro­stymi sło­wami. Szybko, me­cha­nicz­nie, by za­głu­szyć my­śli i od­wlec w cza­sie chwilę, kiedy Łu­cja znowu ze­chce się ode­zwać i zada mu jedno z tych nie­wy­god­nych py­tań, które na pewno jej się te­raz na­su­wały. Sto­pień za­awan­so­wa­nia cho­roby, pro­ce­dury me­dyczne, dzia­ła­nie che­mio­te­ra­pii, ra­dio­te­ra­pii, po­wi­kła­nia po­ope­ra­cyjne, tkanki, wę­zły chłonne, wę­zły war­tow­ni­cze, prze­rzuty, na­cieki, sta­ty­styki, ro­ko­wa­nia… Leon sta­rał się ukryć za za­słoną pro­fe­sjo­na­li­zmu, za­głu­sza­jąc w so­bie, i w Łu­cji, strach. Tak, bo w głębi du­szy czuł ogromny strach i wie­dział, że mimo wy­sił­ków za­wsze ist­nieje pewne ry­zyko, że… Za­wsze coś może pójść nie tak, che­mia może nie przy­nieść spo­dzie­wa­nych re­zul­ta­tów.

Sta­rał się na ra­zie o tym nie my­śleć, ale czuł, że Łu­cja – przy­glą­da­jąc się mar­z­ną­cym na szy­bach kro­plom– także o tym my­ślała. I było jej dziw­nie pięk­nie z za­dumą na twa­rzy.

Leon czuł, że to spo­strze­że­nie jest zu­peł­nie nie na miej­scu, ale nie mógł ode­rwać wzroku od sta­rej przy­ja­ciółki. A prze­cież ni­gdy nie pa­trzył na nią w ten spo­sób. Ow­szem, za­wsze mu się po­do­bała – była do­syć atrak­cyjna jak na osobę nie­zbyt dba­jącą o po­zory, o wy­gląd – jed­nak do­tąd wi­dy­wał ją za­wsze we­sołą i uśmiech­niętą, bez­tro­ską, a to nada­wało ry­som Łu­cji wy­razu ma­łej psot­nicy. I jako taka ja­wiła się Le­onowi. Tro­chę sza­lona, cza­sami prze­sad­nie bez­po­śred­nia, ser­deczna i pełna em­pa­tii, co obcy mo­gli opacz­nie brać za nad­mierną pro­sto­li­nij­ność. Ale Łu­cja tylko z po­zoru była nie­skom­pli­ko­wana. Leon wie­dział to do­sko­nale i po ci­chu tro­chę za­zdro­ścił Mar­kowi, swo­jemu wie­lo­let­niemu przy­ja­cie­lowi, ta­kiej żony. Uwa­żał, że dzi­siaj ko­biety jej po­kroju to rzad­kość.

Łu­cja stwo­rzyła bo­wiem wy­jąt­kowy dom, w któ­rym pa­no­wały nie­zwy­kłe cie­pło i har­mo­nia. Dzieci oto­czone tro­skliwą mat­czyną opieką wy­ro­sły na cie­ka­wych mło­dych lu­dzi. W jej domu pach­niało spo­ko­jem i świeżo upie­czo­nym cia­stem, w drzwiach wi­tały go­ścia mo­kry psi nos i cie­płe słowo go­spo­dyni. Ma­rek za­wsze miał upra­so­wane ko­szule, a gdy zmę­czony wra­cał z pracy, na stole pa­ro­wały ta­le­rze z obia­dem – ob­ra­zek nie­mal jak z re­klamy jo­gurtu czy proszku do pra­nia. To wszystko wy­ma­gało za­pewne od Łu­cji ogrom­nego za­an­ga­żo­wa­nia, a jed­nak Leon ni­gdy nie sły­szał, żeby kie­dy­kol­wiek na coś na­rze­kała. Po­chło­nięta ogro­mem do­mo­wych obo­wiąz­ków, mo­gła sta­no­wić an­ty­tezę współ­cze­snego mo­delu ko­biety wy­zwo­lo­nej, a jed­nak, przy ca­łym jej od­da­niu spra­wom ro­dziny, wcale nie od­no­siło się ta­kiego wra­że­nia. Łu­cja nie wy­da­wała się stłam­szona czy znie­wo­lona. Może tylko cza­sami wy­glą­dała na prze­mę­czoną, ale to w ża­den spo­sób nie od­bie­rało jej po­gody du­cha.

Tak, Ma­rek był szczę­ścia­rzem. Ale jak wielu po­dob­nych mu męż­czyzn praw­do­po­dob­nie i on nie do końca do­ce­niał po­świę­ce­nie żony. Uwa­żał je może za coś zu­peł­nie na­tu­ral­nego, przy­na­leż­nego słab­szej płci albo po pro­stu go nie do­strze­gał, bo rzadko by­wał w domu? A sama Łu­cja… Żona przy mężu – mo­gła od­cho­wać dzieci i za­jąć się sobą, a jed­nak po­sta­no­wiła po­rzu­cić oso­bi­ste am­bi­cje na rzecz ka­riery Marka. Od­gra­dza­jąc go od prozy ży­cia, spra­wiła, że sprawy co­dzienne, przy­ziemne ni­gdy nie za­przą­tały jego głowy.

Leon przy­jaź­nił się z Mar­kiem Kor­na­tow­skim od czasu stu­diów. Uwa­żał go za świet­nego le­ka­rza, ce­nił jako fa­chowca. Jed­nak od pew­nego czasu pa­trzył na sta­rego kum­pla bar­dziej kry­tycz­nie. Ma­rek od za­wsze był wy­ma­ga­jący i nieco apo­dyk­tyczny, ale te pe­jo­ra­tywne ce­chy Leon przy­pi­sy­wał spe­cy­fice ich wspól­nego za­wodu. Są­dził, że Kor­na­tow­ski swoją pryn­cy­pial­ność ujaw­nia tylko w pracy. Do­piero nie­dawno zro­zu­miał, że ciemna strona cha­rak­teru Marka cza­sami do­cho­dzi do głosu także na grun­cie ro­dzin­nym. Za­uwa­żył to wów­czas, gdy stał się czę­stym go­ściem w domu Kor­na­tow­skich − pod­czas tych dłu­gich po­po­łu­dni i wie­czo­rów, kiedy to Łu­cja po­ma­gała Le­onowi po­dźwi­gnąć się z de­pre­sji po odej­ściu żony.

Oczy­wi­ście sama Łu­cja ni­gdy się na swo­jego męża nie skar­żyła i na­wet kiedy prze­cho­dzili kry­zys, nie prze­sta­wała być uśmiech­nięta i ser­deczna. Cała ona.

Trudno po­wie­dzieć, kiedy przy­wią­za­nie do Marka osła­bło na rzecz jego żony, dość, że któ­re­goś dnia Leon zro­zu­miał, że ta nie­po­zorna ko­bieta jest mu bar­dzo bli­ska, o niebo bliż­sza niż stary ko­lega. Choć po­wszech­nie kwe­stio­nuje się szcze­rość przy­jaźni dam­sko-mę­skiej, to jed­nak tę dwójkę po­łą­czyło je­dy­nie po­ro­zu­mie­nie dusz. Po­ro­zu­mie­nie dwojga lu­dzi, któ­rzy w swo­ich związ­kach grali dru­gie skrzypce i przy­jęli po­stawę pa­sywną. Z tą róż­nicą, że mał­żeń­stwo Kor­na­tow­skich wciąż trwało, a Le­ona skoń­czyło się de­fi­ni­tyw­nie dwa lata temu.

A te­raz w ży­ciu tej ko­biety także coś się miało skoń­czyć, coś zmie­nić nie­od­wra­cal­nie. Leon zaś miał ode­grać nie­wdzięczną rolę po­słańca złej wia­do­mo­ści.

***

Kiedy pa­dły słowa o no­wo­two­rze, Łu­cja sta­rała się za­cho­wy­wać spo­koj­nie, ale ga­bi­net le­kar­ski, cho­ciaż ja­sny i wy­peł­niony bielą sprzę­tów, w de­pre­syj­nym świe­tle li­sto­pa­do­wego po­po­łu­dnia spra­wiał wra­że­nie po­nu­rego i wy­wo­ły­wał w niej doj­mu­jące uczu­cie stra­chu. „Miej­sce wy­śnione dla sa­mo­bójcy”– my­ślała, roz­glą­da­jąc się po wnę­trzu. Wszystko wo­kół wy­da­wało się szare, przy­gnę­bia­jące i bez­duszne. Wska­zówka ze­gara nad gro­ma­dzącą do­ku­menty oszkloną szafką, w któ­rej prócz sterty po­rzu­co­nych nie­dbale pa­pie­rów stało kilka fio­lek z le­kami, prze­su­wała się bez­gło­śnie po tar­czy. Deszcz siekł in­ten­syw­nie o szyby, wy­peł­nia­jąc nie­wiel­kie po­miesz­cze­nie mo­no­ton­nym szu­mem, który zle­wał się w jedno z głu­chymi dźwię­kami ner­wo­wej gamy wy­stu­ki­wa­nej opusz­kami pal­ców o blat biurka przez Le­ona. Łu­cja wpa­try­wała się w ner­wowe ru­chy jego dłoni z jedną tylko my­ślą: „To jed­nak no­wo­twór”. No­wo­twór? Rak?

Słowa Le­ona od­biły się od wy­pło­wia­łych se­le­dy­no­wych ścian i roz­sy­pały ty­sią­cem ma­łych zna­ków za­py­ta­nia. Kom­pu­te­rowy wy­druk ba­da­nia skry­wa­jący jed­no­znaczny wy­rok i służ­bowy biały ki­tel przy­ja­ciela wy­glą­dały jak sce­no­gra­fia ta­niego filmu grozy. Na­wet Leon wy­da­wał się dziw­nie obcy na tle bez­oso­bo­wego szpi­tal­nego oto­cze­nia. Tym bar­dziej że Łu­cja wciąż miała pod po­wie­kami ob­raz jego ro­ze­śmia­nych oczu sprzed za­le­d­wie ty­go­dnia, gdy spon­ta­nicz­nie wpadł na wie­czorną lampkę wina.

Ma­rek był tam­tej nocy na dy­żu­rze, a oni we dwoje prze­sie­dzieli kilka go­dzin, nie­spiesz­nie pi­jąc wino i roz­ma­wia­jąc. Już wtedy cze­kali na wy­niki biop­sji, ale oboje skrzęt­nie omi­jali te­mat. Nie było mowy o gu­zie, ba­da­niach, oba­wach. Leon, cho­ciaż za­wsze dużo opo­wia­dał o swo­jej pracy w szpi­talu, tym ra­zem słowa nie po­wie­dział na te­maty za­wo­dowe. Za­miast tego Łu­cja wy­cią­gnęła ja­kieś stare zdję­cia z wa­ka­cji i za­śmie­wa­jąc się w naj­lep­sze, prze­ga­dała z przy­ja­cie­lem pół nocy.

Lu­biła go, za­wsze trak­to­wała jak członka ro­dziny, lecz tak na­prawdę zbli­żyli się do sie­bie ja­kieś dwa lata temu, po odej­ściu żony Le­ona, Zosi – wpa­dał wtedy do domu Kor­na­tow­skich na Ka­baty nie­mal co­dzien­nie. W któ­rymś mo­men­cie Łu­cja do­strze­gła, że prze­stał być wy­łącz­nie przy­ja­cie­lem Marka, a stał się także jej wła­snym. Bar­dzo po­trze­bo­wał ko­muś się wy­ga­dać, a ona za­wsze lu­biła i umiała słu­chać – jej mąż zwykł ma­wiać, że stół w ich kuchni jest prze­siąk­nięty ludz­kimi opo­wie­ściami, dra­ma­tami i roz­ter­kami bar­dziej niż ko­ze­tka w nie­jed­nym ga­bi­ne­cie psy­cho­ana­li­tyka. Rze­czy­wi­ście, lu­dzie po­tra­fili się przed Łu­cją otwo­rzyć i bez opo­rów opo­wia­dać jej o swo­ich pro­ble­mach. A ona słu­chała z uwagą. Są­dziła, że do­stała od ży­cia los na tyle lekki, iż po­winna po­ma­gać in­nym.

Któ­re­goś dnia przed dwoma laty, kiedy Zo­sia po­sta­no­wiła odejść do pew­nego Ro­sja­nina po­zna­nego pod­czas po­dróży służ­bo­wej, to wła­śnie przy­ja­ciel Marka stał się naj­częst­szym re­zy­den­tem ku­chen­nego ta­bo­retu.

– Alo­sza – ża­lił się Leon, po­pi­ja­jąc do­mową na­lewkę Łu­cji.– Pie­przony Alo­sza! Bo wi­dzisz, tak się ten jej gach na­zywa.

– Na­zywa się Pie­przony Alo­sza? – pró­bo­wała roz­ła­do­wać na­pię­cie.

– Jak zwał, tak zwał, je­den pies – zbył ją. Naj­wy­raź­niej nie miał na­stroju na żarty. Jesz­cze nie wtedy.– Ale ja się py­tam, no po­wiedz, Łu­cjo, ja się py­tam, co ta­kiego, u dia­bła, dał jej ten cały Alo­sza, czego nie mo­gła do­stać ode mnie? Czego jej bra­ko­wało? Że niby przy mnie ta­kich emo­cji nie do­zna­wała, że się wy­pa­liła? Że jej sil­nych wzru­szeń i po­ezji bra­ko­wało, tak mi po­wie­działa na od­chod­nym. A prze­cież my tyle lat prze­ży­li­śmy ra­zem i cho­ciaż róż­nie by­wało, jak to w mał­żeń­stwie, to jed­nak za­wsze do­cho­dzi­li­śmy do po­ro­zu­mie­nia. A ona te­raz tylko te „oczi czor­nyje”… Par­szywy Ru­sek. Że niby do­piero przy nim zro­zu­miała, co to praw­dziwa mi­łość, tak stwier­dziła. Pal li­cho, my­śla­łem, może to ja­kiś kry­zys wieku śred­niego, nad­cho­dząca me­no­pauza, hor­mony, po­mrocz­ność ja­sna… A niech jej na­wet ten so­baka kilka razy ja­kąś ckliwą dumkę za­śpiewa, w oczy głę­boko zaj­rzy, je­śli jej tak tego ro­man­ty­zmu bra­kuje. Ale może za ja­kiś czas jej się to przeje. Pew­nie po­my­ślisz, że to pa­skudny opor­tu­nizm, ale ja bym za­cze­kał, aż ro­zum jej wróci, prze­łknął­bym to po­ni­że­nie, prze­trwał bu­rzę hor­mo­na­lną i wy­ba­czył zdradę. Nie patrz tak na mnie, Łu­cjo. Wiem, uwa­żasz, że to ża­ło­sne.

Nie, Łu­cja wcale nie uwa­żała, że to ża­ło­sne.

– …A tym­cza­sem Zośka ży­cie nam wy­wraca do góry no­gami, wa­lizki spa­ko­wane, bi­let do Mo­skwy ku­piła i wszystko na jedną kartę po­sta­wiła. Na­wet się nie obej­rzała za sie­bie, a nasz Ro­mek jesz­cze w li­ceum. Pal sześć, że mnie zo­sta­wiła, ale dzie­ciaka tak przed ma­turą…

– No wła­śnie, co na to wasz syn?

– W su­mie nic. On ma już swoje sprawy, wła­sne ser­cowe roz­terki. Za­ko­chał się ostat­nio, więc co go mogą ob­cho­dzić pro­blemy sta­rych. Albo gdzieś lata z tą dziew­czyną, albo z no­sem w mo­ni­to­rze sie­dzi. A jak się od kom­pu­tera ode­rwie, to tylko cza­sem coś tam na­po­mknie, że matce tro­chę z tą mi­ło­ścią na stare lata od­biło. Jakby to po nim zu­peł­nie spły­wało. Dziwne te­raz te dzie­ciaki, ja­kieś ta­kie… nie­doj­rzałe. Zresztą do­sko­nale wiesz, jak jest, twój Mi­ko­łaj w po­dob­nym wieku. Niby to do­ro­słe, a w gło­wie cią­gle tro­ciny. A Zośka ma to wszystko w… No, sama po­wiedz, Łu­cjo, prze­cież też masz dzieci, czy tak po­stę­puje ko­cha­jąca matka?

– Ro­mek jest już pra­wie do­ro­sły, no i nie zo­stał sam. Zo­stał z tobą. A wy za­wsze by­li­ście bli­sko. Leon, je­steś do­brym oj­cem. Za­pra­co­wa­nym, ale do­brym, Ro­mek so­bie po­ra­dzi. Obaj so­bie po­ra­dzi­cie. – Łu­cja sta­rała się tłu­ma­czyć de­cy­zję Zo­fii, choć jej nie ro­zu­miała.

– Że niby mi­łość? W na­szym wieku? Mo­tyle w brzu­chu? Ja­kie, u dia­bła, mo­tyle? Nie je­ste­śmy na­sto­lat­kami. Po czter­dzie­stce to jed­nak pewną od­po­wie­dzial­ność i zdrowy roz­są­dek każdy już po­wi­nien mieć, nie są­dzisz? Tym­cza­sem Zośka zu­peł­nie po­stra­dała zmy­sły. Nie po­tra­fię jej zro­zu­mieć…

Ta­kich dys­ku­sji z Le­onem Łu­cja od­była jesz­cze wiele. Zo­fia oczy­wi­ście nie wró­ciła, a on dość długo do­cho­dził do sie­bie. Ale te roz­mowy zbli­żały. Może Le­onowi ła­twiej było się zwie­rzać ko­bie­cie, a może czuł, że w tym kon­flik­cie– cho­ciaż były so­bie z Zo­sią bli­skie– Łu­cja stoi po jego stro­nie?

Bo ona też nie poj­mo­wała za­cho­wa­nia ko­le­żanki. Na­wet po ich roz­mo­wie tuż przed osta­teczną prze­pro­wadzką Zosi do Mo­skwy.

Przy­szła się po­że­gnać tuż przed wy­lo­tem. Sie­działa w kuchni Kor­na­tow­skich, na tym sa­mym stołku, który co kilka dni oku­po­wał jej zdra­dzony mąż, i z roz­iskrzo­nym wzro­kiem opo­wia­dała o swoim szczę­ściu i uczu­ciu, dla któ­rego za­mie­rzała prze­kre­ślić kil­ka­na­ście lat mał­żeń­stwa. Była od­mie­niona, kwi­tła. Łu­cja sta­rała się jej nie oce­niać, ale w głębi serca nie ak­cep­to­wała tego po­stę­po­wa­nia. Po­dob­nie jak Leon uwa­żała, że w pew­nym wieku do wszyst­kiego na­leży pod­cho­dzić ra­cjo­nal­nie. A na­głe po­rywy, fa­scy­nu­jący seks i mi­łość? Mi­łość to przy­wią­za­nie, bez­pie­czeń­stwo, zo­bo­wią­za­nia, wspólny dom i dzieci.

Ta­kie było sta­no­wi­sko Łu­cji. Jed­nak Zo­sia twier­dziła, że na wszystko, co za­wiera się w sło­wie „obo­wią­zek”, po­świę­ciła wy­star­cza­jąco dużo czasu i te­raz na­de­szła chwila, by po­my­śleć o so­bie. Ro­mek nie był już dziec­kiem, a z Le­onem przez ostat­nie lata łą­czyło ją tylko przy­zwy­cza­je­nie. Czy trwa­nie w mi­rażu mał­żeń­skiego spo­koju, kiedy serce wy­rywa się do in­nego męż­czy­zny, mia­łoby wię­cej sensu?

– Przez ostat­nie lata ży­łam jak ptak uwię­ziony w klatce, Łu­cjo, i na­wet nie zda­wa­łam so­bie z tego sprawy, nie wi­dzia­łam tych krat. Do­piero przy Alo­szy zro­zu­mia­łam, jak pu­stą i ja­łową wio­dłam eg­zy­sten­cję. Po czter­dzie­stce też można się za­ko­chać.

Po­krętna lo­gika zdro­wego ego­izmu wy­zna­wana przez żonę Le­ona zu­peł­nie do Łu­cji nie prze­mó­wiła. Za­my­ka­jąc za Zo­sią drzwi, była pewna, że ta po­peł­nia kar­dy­na­lne głup­stwo, i za chwilę, za mie­siąc, a może dwa, wróci do męża z pod­ku­lo­nym ogo­nem. Ale ona nie wró­ciła. Więc może to wcale nie była prze­lotna fa­scy­na­cja, a wła­śnie mi­łość? Czy w ich wieku na­prawdę można się jesz­cze za­ko­chać?

Łu­cja roz­my­ślała o tym za każ­dym ra­zem, gdy wi­działa Le­ona przy­gnę­bio­nego, a on nie­stety długo nie mógł od­zy­skać we­wnętrz­nej rów­no­wagi. Do­piero ostat­nio, po po­nad dwóch la­tach od wy­jazdu żony, coś się za­częło zmie­niać, coś w nim pę­kło. Znowu o sie­bie za­dbał. Zmie­nił fry­zurę, chyba na­wet ku­pił tro­chę no­wych ubrań. Nie był ty­pem przy­stoj­niaka– ra­czej ła­god­nego, pod­ta­tu­sia­łego mi­sia. Twarz miał do­syć po­spo­litą, nie­stare jesz­cze czoło przed­wcze­śnie po­bruż­dżone tro­skami, ale oczy wciąż po­ły­ski­wały mło­dzień­czym ogniem, a na ustach za­zwy­czaj go­ścił uśmiech. Za­pewne mógł się po­do­bać ko­bie­tom. W końcu nie wszyst­kie szu­kają w męż­czyź­nie sza­lo­nego – a niechby na­wet ro­syj­skiego – ko­chanka albo przy­stoj­nego ma­cho. Nie­które pre­fe­rują mi­łych i sta­tecz­nych fa­ce­tów po­kroju Le­ona. Łu­cja była pewna, że za obecną me­ta­mor­fozą przy­ja­ciela stoi ja­kaś nowa ko­bieta i z ra­do­ścią ob­ser­wo­wała tę prze­mianę.

Pod­czas ostat­niego wie­czor­nego spo­tka­nia w domu Kor­na­tow­skich Leon znowu żar­to­wał jak kie­dyś, a usta mu się nie za­my­kały. I taki jego ob­raz sta­nął jej przed oczami w ga­bi­ne­cie, gdy pa­dły te nie­zro­zu­miałe słowa o no­wo­two­rze.

– Czy guz jest zło­śliwy? – za­py­tała, jakby jed­no­znaczne wy­niki ba­dań mo­gły na­gle ulec cu­dow­nej trans­for­ma­cji.

Leon ze smut­kiem przy­tak­nął.

Znowu od­pły­nęła my­ślami. Sły­szała, jak przy­ja­ciel tłu­ma­czy, co na­leży te­raz zro­bić, ja­kie przed­się­wziąć kroki. Sły­szała go, ale nie słu­chała. Jego słowa do­cie­rały do niej jak przez ścianę, jakby ją ktoś na­gle za­mknął w wy­głu­szo­nym ma­te­ra­cami po­koju. W po­miesz­cze­niu bez okien, bez kla­mek, z któ­rego nie ma ucieczki. Wszak to zu­peł­nie nie­moż­liwe, żeby mó­wił wła­śnie o niej. Rak? Jaki znowu rak? To czy­sty obłęd, prze­cież Łu­cja ma do­piero czter­dzie­ści parę lat i ni­gdy, prze­ni­gdy po­waż­nie nie cho­ro­wała. Mie­wała grypę co naj­wy­żej, ka­szel bądź ka­tar. Ja­dła wów­czas parę ły­żek miodu i na dzień czy dwa wska­ki­wała do łóżka, żeby po­rząd­nie się wy­grzać. W ca­łym ży­ciu le­żała w szpi­talu za­le­d­wie dwa razy. Kiedy ro­dziła Nelę i cztery lata póź­niej, gdy na świat przy­szedł Mi­ko­łaj.

Cho­roby to po­spo­lity te­mat w le­kar­skim domu, na­wet je­śli mąż nie jest ta­kim so­bie zwy­kłym le­ka­rzem, a uzna­nym trans­plan­to­lo­giem. Ale te wszyst­kie me­dyczne przy­padki, cu­dze nie­szczę­ścia za­wsze są gdzieś obok, da­leko, i wcale nie wy­wo­łują u reszty do­mow­ni­ków prze­sad­nej dba­ło­ści o wła­sne zdro­wie. Więc i Łu­cja da­leka była od hi­po­chon­drii. Kiedy czuła się osła­biona, po pro­stu ro­biła ana­lizę krwi, zgod­nie z ter­mi­na­rzem pod­da­wała się cy­to­lo­gii, wy­ko­ny­wała stan­dar­dowe ba­da­nia okre­sowe i spraw­dzała piersi. No wła­śnie… O tym aku­rat zda­rzało jej się cza­sami za­po­mnieć. Ale któ­rej ko­bie­cie to się nie zda­rza? Za­wsze tyle in­nych spraw jest na gło­wie, a po czter­dzie­stce ży­cie pę­dzi tak szybko. Łu­cję też zaj­mo­wało zbyt wiele spraw, by miała czas na ba­da­nie. Aż dwa ty­go­dnie temu…

Wła­śnie nad tym roz­my­ślała w ga­bi­ne­cie Le­ona, kiedy ten nie­wzru­sze­nie opi­sy­wał, jak ma prze­bie­gać le­cze­nie, za­sy­pu­jąc ją gra­dem me­dycz­nych de­fi­ni­cji. Mó­wił, że cały pro­ces może po­trwać wiele mie­sięcy i że w jej przy­padku nie da się prze­pro­wa­dzić ope­ra­cji oszczę­dza­ją­cej. W grę wcho­dziła wy­łącz­nie pełna am­pu­ta­cja. Ale za­nim doj­dzie do ma­stek­to­mii, naj­pierw pod­da­dzą Łu­cję che­mio­te­ra­pii, bo zmia­nami ob­jęte są także wę­zły chłonne. Nie użył oczy­wi­ście słowa „prze­rzuty”, ale i bez tego Łu­cja do­sko­nale wie­działa, co ozna­cza ce­cha N1, bo wszystko wy­czy­tała w in­ter­ne­cie. Leon opi­sy­wał skutki uboczne wle­wów – osła­bie­nie, za­bu­rze­nia łak­nie­nia, ból, wy­mioty, utratę wło­sów… Po­wolne za­bi­ja­nie tka­nek cho­ro­bowo zmie­nio­nych, ale także tych zdro­wych. Wszystko skru­pu­lat­nie ob­ja­śniał, gdy tym­cza­sem ona nie prze­sta­wała błą­dzić my­ślami poza ścia­nami ga­bi­netu.

To dziwne, ale w pierw­szej chwili prze­peł­niło ją wy­łącz­nie nie­do­wie­rza­nie, wcale nie po­czuła stra­chu. Mózg pra­co­wał na ja­kichś dziw­nych ob­ro­tach, gdy tym­cza­sem Łu­cja ro­biła szyb­kie ze­sta­wie­nie ewen­tu­al­nych strat, które bę­dzie nio­sła za sobą jej cho­roba, a może na­wet śmierć. „Na­wet gdyby do tego do­szło, to nie bę­dzie dra­matu”– my­ślała. W końcu zro­biła wszystko, co do niej w ży­ciu na­le­żało. Miała do­ro­słe dzieci. Nela i Mi­ko­łaj byli na stu­diach. Od­cho­wani, sa­mo­dzielni. Cu­do­wne, mą­dre dzie­ciaki, które na pewno w ra­zie czego da­dzą so­bie bez niej radę. No wła­śnie, w ra­zie czego…?

A za­raz po­tem na­szła Łu­cję ko­lejna re­flek­sja – zu­peł­nie ir­ra­cjo­na­lna – że w obec­nym mo­men­cie ten cały cyrk z cho­robą jest jej kom­plet­nie nie na rękę. Może więc po­cze­ka­liby z le­cze­niem do no­wego roku? A może guz sam znik­nie? Tyle razy się sły­szy o róż­nych cu­dow­nych uzdro­wie­niach, chiń­skich zio­łach, ty­be­tań­skich mni­chach, bio­ener­go­te­ra­peu­tach i le­cze­niu siłą woli albo aku­punk­turą. Dla­czego na nią nie mia­łaby za­dzia­łać po­do­bna te­ra­pia? Musi za­dzia­łać, bo Łu­cja nie może iść te­raz do szpi­tala, nie ma czasu na che­mię, tyle trzeba zro­bić. Za mie­siąc wy­pa­dały święta, dom na­le­żało do­kład­nie po­sprzą­tać, pre­zenty ku­pić – a ona jesz­cze nie miała po­my­słu, co dać Mar­kowi. Z dziećmi to ja­koś ła­twiej, ale z mę­żem za­wsze był pro­blem. Nie­ła­two ob­da­ro­wać czło­wieka, który wszystko ma. Po­winna za­wieźć do ser­wisu narty i ro­zej­rzeć się za no­wym ba­gaż­ni­kiem da­cho­wym. Stary w tam­tym roku oka­zał się za mały na po­trzeby ich czwórki, a wkrótce całą ro­dziną wy­bie­rali się na narty. Nie, no­wo­twór ni­jak nie wpa­so­wy­wał się w jej gra­fik.

Jak co roku, tak i tym ra­zem Boże Na­ro­dze­nie Kor­na­tow­scy za­mie­rzali spę­dzić w Ta­trach i za­le­d­wie dzień wcze­śniej Łu­cja roz­ma­wiała przez te­le­fon ze zna­jomą gaź­dziną, pa­nią Hanką Ma­ru­sa­rzową, żeby ta przy­go­to­wała dom na ich przy­jazd.

Ową nie­wielką chatę w Mur­za­si­chlu ku­pili kilka lat temu. Ma­rek uznał, że nie ma sensu wy­naj­mo­wać i pła­cić co chwilę, je­śli stać ich na za­kup – trak­to­wał ten dom jako in­we­sty­cję na sta­rość. Raz, dwa razy do roku jeź­dzili w góry ra­zem – Ma­rek miał za dużo obo­wiąz­ków w szpi­talu, by móc wy­rwać się czę­ściej, ale na­wet bez niego Łu­cja lu­biła tam wy­sko­czyć na kilka dni lub ty­dzień. Z ko­lei dzie­ciaki, od czasu gdy po­szły na stu­dia, czę­sto oku­po­wały dom wraz z przy­ja­ciółmi w fe­rie czy wa­ka­cje. Pew­nie roz­sąd­niej by­łoby po­szu­kać cze­goś bli­żej War­szawy, może na Ma­zu­rach, żeby ko­rzy­stać z domu w week­endy, nie tłu­kąc się po­nad czte­ry­sta ki­lo­me­trów, ale oni tak bar­dzo ko­chali góry…

Łu­cja oba­wiała się, że Ma­rek bę­dzie bar­dzo nie­po­cie­szony zmianą pla­nów. Ostat­nio dużo pra­co­wał, czę­sto wy­jeż­dżał na kon­gresy i pra­wie nie wy­cho­dził ze szpi­tala, więc po­trze­bo­wał wy­po­czynku jak ni­gdy. Żadna cho­roba nie mo­gła im prze­szko­dzić.

Wa­runki w domu może nie były ide­alne – drew­niana chata z po­ciem­nia­łych ze sta­ro­ści bali wy­ma­gała drob­nego re­montu – ale Kor­na­tow­scy mieli tam wszystko, czego po­trze­bo­wali: na pod­da­szu trzy małe sy­pial­nie, a na dole dużą ja­dal­nię, do któ­rej bez trudu można było wsta­wić cho­inkę. I duży za­da­szony ga­nek przed do­mem, gdzie rano pi­jali kawę, i ob­szerną kuch­nię, w któ­rej stał mu­ro­wany piec opa­lany drew­nem… Co roku przy­stra­jali ra­zem dom, a Łu­cja na że­liw­nej pły­cie przy­go­to­wy­wała dwa­na­ście wi­gi­lij­nych po­traw – do­mowe, ro­dzinne święta, tyle że poza do­mem. Bo prze­cież dom to nie ściany – drew­niane, mu­ro­wane – ale lu­dzie.

Uwiel­biała tam­tej­szy przed­świą­teczny na­strój. W War­sza­wie o tej po­rze roku za­zwy­czaj pa­no­wała plu­cha, a na Pod­halu za oknami było biało. Łu­cja pusz­czała so­bie ko­lędy i w spo­koju go­to­wała, pa­trząc, jak na dwo­rze sy­pie śnieg. W tym cza­sie Ma­rek wraz z dziećmi jeź­dził na nar­tach – wcale nie czuła, żeby coś ją przez to omi­jało, nie prze­pa­dała za tym spor­tem. Po Ta­trach znacz­nie bar­dziej lu­biła wę­dro­wać niż szu­so­wać. Dla­tego kiedy przy­go­to­wała wszystko do świąt, a w gó­rach wa­runki na to po­zwa­lały, cho­dziła na krót­kie wy­cieczki. Do Do­liny Pię­ciu Sta­wów albo do Gą­sie­ni­co­wej. Cza­sami za­bie­rała ze sobą Nelę, ale sa­mot­ność pod­czas ta­kich spa­ce­rów zu­peł­nie jej nie prze­szka­dzała. Lu­biła ją. Lu­biła w ci­szy po­dzi­wiać su­rowe gór­skie kra­jo­brazy i roz­my­ślać…

Wie­czory jed­nak za­wsze spę­dzali już wspól­nie. Zbie­rali się przy stole pod­czas ko­la­cji, roz­pa­lali ogień na ko­minku. San­cho ci­cho chra­pał na swoim po­sła­niu, zmę­czony ca­ło­dzien­nym sza­leń­stwem w śnież­nych za­spach, a oni do późna ga­dali. Po­roz­sy­py­wane skrawki co­dzien­no­ści sca­lali znowu w jedno i nad­ra­biali czas – na­wet Ma­rek się wów­czas wy­ci­szał, za­po­mi­nał o pracy. Świat pę­dzący nie wia­domo do­kąd zo­sta­wiali za drzwiami gór­skiej chaty i na po­wrót sta­wali się praw­dziwą ro­dziną. Nie my­śleli o pro­ble­mach, o War­sza­wie, na­głych we­zwa­niach ze szpi­tala, o stu­diach czy szkole. My­śleli wy­łącz­nie o so­bie.

A tu na­gle ta cho­roba, ba­da­nia, nie­wy­raźna mina Le­ona… Jego słowa. Całe mo­rze fa­lu­ją­cych w gło­wie słów, nie­bez­piecz­nie wcią­ga­ją­cych Łu­cję pod swoją po­wierzch­nię. Mnó­stwo ter­mi­nów nie­zro­zu­mia­łych, nie­zna­nych albo wła­śnie zna­nych i przez to na­pa­wa­ją­cych jesz­cze głęb­szym lę­kiem. Za­ska­ku­jące stwier­dze­nia, że le­cze­nie trzeba za­cząć od za­raz, że che­mia, że szpi­tal, że sprawa jest nie­zwy­kle po­ważna. I że na­leży się spie­szyć. A może tego nie po­wie­dział? Może to aku­rat Łu­cja wy­wnio­sko­wała sama z mo­lo­wej to­na­cji jego głosu?

Mi­jały ko­lejne mi­nuty, a jej wy­da­wało się, że ten mo­no­tonny wy­wód trwa już wiele go­dzin i dzień wkrótce za­cznie się chy­lić ku koń­cowi. Spoj­rzała od­ru­chowo na ścienny ze­gar – wska­zy­wał za kwa­drans dzie­wiątą. Mi­nęło więc za­le­d­wie pół go­dziny od jej wej­ścia do ga­bi­netu. Pół go­dziny… Jak to moż­liwe, że w tym krót­kim cza­sie wszystko ule­gło tak dra­stycz­nej prze­mia­nie – po­czuła, jak przez jej ciało prze­ta­czają się prze­żyte lata, mie­siące, ty­go­dnie. Miała wra­że­nie, że ob­razy prze­szło­ści zbie­rane w pa­mięci od dnia na­ro­dzin for­mują się w stop­klatki na fil­mo­wym ce­lu­lo­idzie i pę­dzą, pę­dzą na oślep, by wresz­cie wy­ha­mo­wać w tej wła­śnie chwili, tu, w ga­bi­ne­cie Le­ona. Stop. I ta­śma, która do­tąd zda­wała się nie mieć końca, urwała się z bo­le­snym trza­skiem. Ży­cie Łu­cji za­trzy­mało się w miej­scu. Myśl, co przy­nie­sie ju­tro, na­peł­niła ją lę­kiem.

– Leoś – za­częła nie­pew­nie, kiedy wresz­cie za­milkł – prze­cież idą święta. Wiesz, że pla­nu­jemy wy­jazd do Mur­za­si­chla. Nie da­łoby się ja­koś tego wszyst­kiego tro­chę… prze­ło­żyć?

Po­pa­trzył na nią dziw­nie, odło­żył wresz­cie do­ku­menty mię­to­szone w dłoni i zmarsz­czył czoło. W tej chwili wy­dał jej się za­ska­ku­jąco obcy. Ni­czym nie przy­po­mi­nał sta­rego, do­brego przy­ja­ciela, był wy­łącz­nie po­waż­nym pa­nem dok­to­rem – le­ka­rzem oba­wia­ją­cym się o zdro­wie pa­cjentki. Zro­zu­miała, że na­wet dla niej, na­wet przez wzgląd na ich bli­ską za­ży­łość, nie za­sto­suje ta­ryfy ulgo­wej.

– Łu­cjo… – Mimo po­sęp­nej miny jego głos za­brzmiał ła­god­nie. – Wiem, że to dla cie­bie trudne, że nie by­łaś przy­go­to­wana na tę dia­gnozę, ale wy­niki hi­sto­pa­to­lo­gii są jed­no­znaczne. Masz za­ata­ko­wane wę­zły po stro­nie guza i no­wo­twór w trze­cim sta­dium, od­kła­da­nie le­cze­nia jest ab­so­lut­nie nie­moż­liwe. Wierz mi, moja droga, dla mnie to wszystko też jest bar­dzo trudne. Chciał­bym móc ci prze­ka­zać zu­peł­nie inne in­for­ma­cje, ale… Nie­stety, jest, jak jest, i mu­sisz czym prę­dzej po­jąć po­wagę sy­tu­acji. Nie ma mowy o żad­nym wy­jeź­dzie, ro­zu­miesz? Ani te­raz, ani przez wiele na­stęp­nych mie­sięcy.

– Ale Ma­rek, dzieci, narty… Cho­lera, Leon, jak ja im to po­wiem? Wszy­scy już się tak na­sta­wili. Ma­rek cze­kał na urlop od paru mie­sięcy, jest taki prze­mę­czony. Nie mogę mu tego zro­bić. Szpi­tal…? Mam te­raz kilka mie­sięcy spę­dzić w szpi­talu?

Leon po­krę­cił głową, zdjął z nosa nie­zbyt twa­rzowe oku­lary i z roz­tar­gnie­niem po­tarł czoło. Wy­glą­dał na zmę­czo­nego.

– To nie do końca tak. Nie bę­dziesz u nas le­żeć cały czas. Jesz­cze dziś usta­limy w szer­szym ze­spole do­kładny prze­bieg le­cze­nia, cykl i liczbę da­wek che­mio­te­ra­pii. Po każ­dym wle­wie bę­dziesz mo­gła wró­cić do domu. Do­piero póź­niej na­stąpi część chi­rur­giczna, a po ope­ra­cji zba­damy do­kład­nie guz i stwier­dzimy, ja­kie dzia­ła­nia na­leży pod­jąć da­lej. Po usu­nię­ciu wę­złów mo­żesz mieć pro­blemy ze spraw­no­ścią le­wej ręki. Być może okaże się ko­nie­czna re­ha­bi­li­ta­cja i…

– To może ustaw­cie to wszystko tak, żeby udało nam się jed­nak w święta wy­je­chać? To za­le­d­wie mie­siąc – nie da­wała za wy­graną.

Uśmiech­nął się smutno. A może to nie był wcale uśmiech, a tylko ner­wowy gry­mas znie­cier­pli­wie­nia?

– Nie prze­sta­jesz mnie za­dzi­wiać… – Za­wie­sił głos. – Nie prze­sta­jesz mnie za­dzi­wiać, Łu­cjo, cho­ciaż znamy się od tylu lat. Wła­śnie ci po­wie­dzia­łem, że masz no­wo­twór, nie za­pa­le­nie gar­dła albo ka­tar, ale że cier­pisz na cho­robę obar­czoną ogrom­nym ry­zy­kiem. Tym­cza­sem je­dyne, co za­prząta ci głowę, to wy­po­czy­nek two­jego męża i dzieci? Łu­cjo… – W jego sta­now­czy ton wkra­dała się pewna mięk­kość.– Całe ży­cie po­świę­casz ro­dzi­nie, ale te­raz mu­sisz po­my­śleć o so­bie. Zmę­cze­nie Marka nie ma żad­nego zna­cze­nia, twoje dzieci też ja­koś prze­żyją bez sza­leństw na stoku, to są do­ro­śli lu­dzie, za­rę­czam ci, że zro­zu­mieją. Wszyst­kie wa­sze plany mu­szą te­raz po­cze­kać. Li­czysz się tylko ty. Ro­zu­miesz, co mó­wię? Tylko ty! Przy­ję­cie che­mii to nie łyk­nię­cie aspi­ryny. Chyba nie zda­jesz so­bie sprawy, jak to może prze­bie­gać. Po każ­dym ko­lej­nym wle­wie bę­dziesz co­raz bar­dziej osła­biona, skraj­nie wy­czer­pana. Może na­wet tak bar­dzo, że nie dasz rady wstać z łóżka, nie mó­wiąc już o wyj­ściu z domu. Przy­kro mi, ale wolę już te­raz cię uprze­dzić. Te święta na pewno spę­dzisz w War­sza­wie, i to jak naj­bli­żej szpi­tala. – Na­brał po­wie­trza i do­dał już spo­koj­niej:– Rak jest cho­robą ule­czalną, twój przy­pa­dek nie jest naj­gor­szy, jed­nak guz w piersi jest bar­dzo zło­śliwy, mu­simy za­ha­mo­wać na­mna­ża­nie się jego ko­mó­rek, bo ina­czej…

– Umrę? – za­py­tała, jakby ją samą dzi­wiły wy­rzu­cone w prze­strzeń słowa.

– Je­śli bę­dziemy zwle­kać – po­wie­dział zdu­szo­nym gło­sem – tak wła­śnie się sta­nie.

W po­koju znowu za­le­gła ci­sza – który to już raz tego po­ranka? Łu­cja spu­ściła głowę i spoj­rzała na swoje ręce. Nie za­uwa­żyła, kiedy za­ci­snęła je na zie­lo­nej łące su­kienki, ale wi­docz­nie już dawno, po­nie­waż knyk­cie miała nie­mal białe.

Na palcu ser­decz­nym pra­wej dłoni tkwiła ob­rączka. Zwy­kła, pro­sta, do­syć cienka, kiedy się po­bie­rali z Mar­kiem, nie było ich stać na nic lep­szego. On nie no­sił swo­jej od lat, tro­chę przy­tył i twier­dził, że palce mu w niej puchną, a poza tym i tak mu­siałby ją zdej­mo­wać przed za­bie­gami, ale Łu­cja się ze swoją nie roz­sta­wała. W tym ka­wałku po­ry­so­wa­nego, star­tego złota za­wie­rał się cały sens jej ist­nie­nia. Bez męża i dzieci czuła się ni­kim. Nie po­tra­fi­łaby ich zra­nić. Za­wsze tak wszyst­kim kie­ro­wała, by za­osz­czę­dzić bli­skim wszel­kich zmar­twień i kło­po­tów. A te­raz? Co bę­dzie te­raz? Cho­roba to ob­cią­że­nie dla ca­łej ro­dziny. Łu­cja nie bała się cier­pie­nia ani śmierci, praw­dzi­wym stra­chem na­pa­wała ją w tej chwili je­dy­nie myśl, że jej „nie­dy­spo­zy­cja”, jej rak, le­że­nie w łóżku i nie­moż­ność sa­mo­dziel­nego wy­ko­na­nia przy so­bie pro­stych czyn­no­ści, od­ci­śnie piętno na ży­ciu naj­bliż­szych. Jak ona im to po­wie…?

– Jak ja im to po­wiem?– rzu­ciła na głos, a Leon spoj­rzał zza biurka zu­peł­nie zbity z tropu. – Prze­cież na­wet nie wie­dzą, że dzi­siaj u cie­bie je­stem.

– Jak to nie wie­dzą? Ma­rek nie wie czy dzieci nie wie­dzą?

Spu­ściła wzrok.

– Nikt nie wie, tylko ty i ja. My­śla­łam, że nie ma po­trzeby ich mar­twić, że wy­niki będą inne, że…

– To, że nie chcia­łaś nie­po­koić dzieci, je­stem w sta­nie ro­zu­mieć. – Z nie­do­wie­rza­niem po­krę­cił głową. – Ale jak mo­głaś nie po­wie­dzieć Mar­kowi? W końcu jest le­ka­rzem, bez prze­rwy ma do czy­nie­nia z cho­ro­bami, mógłby cię wes­przeć, uspo­koić… Nie by­ła­byś z tym sama. – Za­du­mał się na mo­ment.– Jak to moż­liwe, że nie za­uwa­żył śladu po biop­sji?

Po­czuła się nie­zręcz­nie. Strasz­li­wie głu­pio. Ta roz­mowa za­częła wkra­czać w strefy zbyt dla niej in­tymne, zbyt wsty­dliwe. W jaki spo­sób miała wy­tłu­ma­czyć przy­ja­cie­lowi po­wody, dla któ­rych Ma­rek nie od­krył opa­trunku na jej piersi? Wła­sny mąż. Jak miała Le­onowi wy­ja­śnić, że oni…? Że od dawna…? Wszak nikt się nie do­my­ślał, że na ich ide­al­nym jak mo­no­lit mał­żeń­stwie też ist­nieją rysy.

– I co te­raz? – Łu­cja po­czuła, że grunt usuwa jej się spod nóg.

– Te­raz przy­szedł czas, że­byś po­roz­ma­wiała z ro­dziną. Za­łatw, co masz do za­ła­twie­nia, a ju­tro rano chcę cię zo­ba­czyć na moim od­dziale. Bez­dy­sku­syj­nie.

***

Przed ob­cho­dem dok­tor Le­szek, zwany przez ko­le­gów z bloku Che­mi­kiem, przy­szedł do skrzy­dła, gdzie znaj­do­wała się kli­nika no­wo­two­rów piersi. Po ca­ło­noc­nym dy­żu­rze na jego mło­dej i do­syć przy­stoj­nej twa­rzy ry­so­wał się mocny jed­no­dniowy za­rost, a pod oczami od­zna­czały się ciem­niej­sze kręgi cieni. Po­wi­nien iść do domu, by prze­spać się choć kilka go­dzin, ale przed wyj­ściem chciał jesz­cze skon­sul­to­wać parę spraw z Le­onem. Zaj­rzał więc do po­koju od­dzia­ło­wej, ma­jąc na­dzieję, że tam wła­śnie za­sta­nie ko­legę – ostat­nio Leon nad wy­raz czę­sto tu prze­sia­dy­wał. Niby nic w tym dziw­nego, wszy­scy lu­bili pi­jać tu kawę, ale Che­mik wie­dział swoje – mię­dzy Le­onem i od­dzia­łową coś za­iskrzyło.

Nie­spe­cjal­nie go dzi­wiło, że ko­lega zwró­cił uwagę na ape­tyczną Mał­go­się. W końcu to już ze dwa lata, jak zo­stał sam, a z od­dzia­ło­wej była fajna babka. Co prawda już chyba po czter­dzie­stce, ale świet­nie się trzy­mała. Do­rodna blon­dynka o buj­nych kształ­tach i olśnie­wa­ją­cym uśmie­chu. Była po­wszech­nie lu­biana. Pa­cjentki za nią prze­pa­dały, a mę­ska część per­so­nelu szpi­tala szcze­rze wiel­biła, uroz­ma­ica­jąc so­bie nudę pracy fan­ta­zjami o nie­grzecz­nych za­ba­wach z Mał­go­rzatą w roli głów­nej. Po­do­bno od­dzia­łowa od ja­kie­goś czasu była wolna – po ko­ry­ta­rzach plot­ko­wano, że miała za sobą pa­skudne mał­żeń­stwo. Po wielu la­tach udręki uwol­niła się od męża al­ko­ho­lika, współ­uza­leż­nie­nia i in­cy­den­tal­nych si­nia­ków wy­kwi­ta­ją­cych pod okiem. Ko­bieta z prze­szło­ścią, jak to się mówi, ale za to mocno do­świad­czona, po­zba­wiona złu­dzeń, za­har­to­wana, nie­wiele wy­ma­ga­jąca od ży­cia. A jed­nak wciąż po­godna – ła­komy ką­sek na rynku wtór­nym. Może dla­tego zbli­żyli się z Le­onem? Dwoje po­tur­bo­wa­nych roz­bit­ków wy­cho­dzą­cych na pro­stą. Che­mika szcze­rze cie­szył wy­bór ko­legi.

Jed­nak tym ra­zem w po­koju od­dzia­ło­wej nie za­stał ni­kogo – po Le­onie ani śladu – więc skie­ro­wał się wprost do jego ga­bi­netu w dru­gim końcu skrzy­dła.

Ko­ry­ta­rzem, po­śród oso­wia­łego per­so­nelu, spa­ce­ro­wało za­le­d­wie kil­koro pa­cjen­tów. Su­nęli noga za nogą, w zwol­nio­nym tem­pie, wszy­scy nie w so­sie, sku­leni, przy­gar­bieni, jakby doj­mu­jący je­sienny wiatr prze­ni­kał mury i wy­peł­niał do­dat­kowo swoją de­pre­syjną wil­go­cią to i tak smutne miej­sce. Ni­kłe świa­tło wni­ka­jące tu przez okna nie było w sta­nie roz­ja­śnić pół­mroku, więc mimo dnia na ca­łej dłu­go­ści przej­ścia pa­liły się ja­rze­niówki– ty­powy smutny po­ra­nek w miej­scu, w któ­rym nikt o zdro­wych zmy­słach nie chciałby się do­bro­wol­nie zna­leźć.

I wtedy ją zo­ba­czył.

Szła z na­prze­ciwka, szybko, jakby ktoś ją go­nił. Ko­bieta w nie­co­dzien­nym stroju – nie­co­dzien­nym jak na szpi­talne wa­runki. Bo tu­taj nie było ko­lo­rów, wnę­trza wy­da­wały się w pe­wien spo­sób prze­zro­czy­ste i wszyst­kie hole, klatki scho­dowe i ko­ry­ta­rze od lat wy­glą­dały tak samo. Po­pie­la­to­szare twa­rze cho­rych, białe ki­tle per­so­nelu i pa­ste­lowy se­le­dyn ścian by­wa­ją­cemu tu dzień w dzień le­ka­rzowi zda­wały się mie­szać ze sobą i two­rzyć spójną, choć ni­jaką, masę. I na­gle ona, która do zwiew­nej zie­lo­nej su­kienki za­ło­żyła wie­lo­barwny, krzy­kliwy na­szyj­nik, a przez ra­mię prze­rzu­ciła ja­skrawy płaszcz. Sta­no­wiła je­dyny ko­lo­rowy punkt na czarno-bia­łym tle – jak dziew­czynka w czer­wo­nym płasz­czyku z Li­sty Schin­dlera. Wy­da­wała się tu nie na miej­scu, jakby wy­cięta z in­nego świata, z in­nej bajki. Ab­syn­towa wróżka, która przy­była, by wy­zwo­lić le­ka­rzy i pa­cjen­tów z po­ran­nego ma­ra­zmu. Prze­my­kała mię­dzy cho­rymi. Kilka głów ob­ró­ciło się na ten oso­bliwy wi­dok, na paru twa­rzach wy­kwi­tło coś, co przy­po­mi­nało uśmiech. Może tro­chę nie­do­wie­rza­jący, po­błaż­li­wie kpiący, a jed­nak w tym miej­scu każdy był na wagę złota.

Mi­nęła Che­mika z całą swoją zie­loną ener­gią. Sze­lest su­kienki zmie­szał się z sze­le­stem szep­tów. Le­karz przy­sta­nął jak inni, i nie mo­gąc się oprzeć, z dziw­nym roz­ba­wie­niem po­pa­trzył w ślad za Zie­loną, do­póki – rów­nie szybko, jak się po­ja­wiła – nie zni­kła za za­krę­tem ko­ry­ta­rza.

Zo­sta­wiła po so­bie trudną do uchwy­ce­nia pustkę i we­so­łość na kilku twa­rzach. Uśmiech nie scho­dził także z ust Che­mika, gdy pu­kał do ostat­niego po­koju na pię­trze. Ci­sza. Za­pu­kał po­now­nie, a nie do­cze­kaw­szy się od­zewu, de­li­kat­nie uchy­lił drzwi i wsa­dził głowę do środka.

Leon sie­dział w ob­ro­to­wym fo­telu ty­łem do wej­ścia i wpa­try­wał się w dżdży­stą za­wie­ru­chę spły­wa­jącą łzawo po szy­bie. Mimo sza­rówki nie za­pa­lił gór­nego oświe­tle­nia i po­kój roz­ja­śniała tylko wą­ska po­świata pa­da­jąca z biu­ro­wej lampki.

– Szu­ka­łem cię u na­szej dro­giej Mał­go­rzaty, a ty tu­taj? Świa­tło byś włą­czył, ciemno tu u cie­bie jak w gro­bie– po­wie­dział nowo przy­były lekko, na­dal czu­jąc na so­bie od­dech Zie­lo­nej.

Na dźwięk głosu Leon od­wró­cił się w jego stronę. Miał twarz bez wy­razu.

– Nie bła­znuj, Che­mik. Wchodź. – Wska­zał mu miej­sce na­prze­ciw sie­bie.

W jed­nej chwili wy­pa­ro­wała z dok­tora Leszka cała wcze­śniej­sza bez­tro­ska. Za­mknął za sobą drzwi i roz­siadł się na krze­śle. Twarda sklejka wy­da­wała się cie­pła. Ktoś przed chwilą tu sie­dział. Ona?

– Okrop­nie wy­glą­dasz. Je­sienna de­pre­sja? Coś się stało?

– A daj spo­kój. – Leon tylko mach­nął ręką i prze­su­nął w stronę ko­legi le­żące na bla­cie do­ku­menty. – Spójrz.

Wy­niki ba­dań. Biop­sje, mam­mo­gra­fia, ciągi li­ter i cyfr – Che­mik co­dzien­nie wi­dy­wał wiele po­dob­nych.

– Czyje to?

– Zer­k­nij na na­zwi­sko.

– Kor­na­tow­ska. Łu­cja – prze­czy­tał na głos. – Kor­na­tow­ska? Nic mi to nie mówi. A po­winno?

– To moja przy­ja­ciółka.

– Przy­ja­ciółka? Że niby… – Młody le­karz wy­mow­nie uniósł brew.

Leon po­pa­trzył z dez­apro­batą na jego te­atralne roz­ba­wie­nie i roz­draż­niony po­spie­szył z wy­ja­śnie­niem:

– Przy­ja­ciółka, nie ko­chanka. Łu­cja to moja stara zna­joma, bar­dzo do­bra zna­joma. Żona Marka Kor­na­tow­skiego.

Przez twarz Che­mika prze­mknął cień zro­zu­mie­nia.

– Cze­kaj, cze­kaj. Tego Kor­na­tow­skiego? Pro­fe­sora Kor­na­tow­skiego? Od trans­plan­to­lo­gii?

– Do­kład­nie.

– Ostat­nio wi­dzia­łem go parę razy w te­le­wi­zji. Po­do­bno świetny spe­cja­li­sta. Duże suk­cesy w prze­szcze­pach eks­pe­ry­men­tal­nych. Czy­ta­łem gdzieś, że w ze­szłym roku do­chra­pał się pro­fe­sury, a wy­daje się, że nie skoń­czył jesz­cze pięć­dzie­siątki.

Leon przy­tak­nął.

– Ow­szem, jest jed­nym z naj­młod­szych pro­fe­so­rów bel­we­der­skich w kraju. A do pięć­dzie­siątki bra­kuje mu jesz­cze kilku lat.

– Wi­dzę, że do­brze się zna­cie.

– Od cza­sów aka­de­mii. Stu­dio­wa­li­śmy na jed­nym roku. By­li­śmy na­wet w tej sa­mej gru­pie, stare dzieje.

Che­mik za­czął wni­kli­wiej przy­glą­dać się do­ku­men­tom.

– Nie naj­le­piej to wy­gląda. T3, N1, M0…? Do­brze przy­naj­mniej, że nie ma prze­rzu­tów od­le­głych, ale cie­kawe, jak duże zmiany za­szły w wę­złach. Typ na­cie­ka­jący prze­wo­dowy…– czy­tał pod no­sem.– No i roz­miar. Spory ten guz.

– Tro­chę po­nad pięć cen­ty­me­trów.

– Aż dziwne, że go wcze­śniej nie wy­czuła.

– Po­dej­rze­wam, że mu­siał szybko się roz­wi­nąć. Zresztą ba­da­nie re­cep­to­rów by to po­twier­dzało.

– Ujemne?

– Nie­stety tak. Dla­tego te­ra­pia hor­mo­nami od­pada. Zo­staje tylko che­mia.

– Trzeba dzia­łać na cito.

– No wła­śnie i dla­tego chciał­bym cię pro­sić, że­byś jesz­cze dzi­siaj przej­rzał wszyst­kie wy­niki i za­pla­no­wał le­cze­nie.

Młod­szy ko­lega po­pa­trzy­łem na Le­ona uważ­nie. Kie­row­nik kli­niki no­wo­two­rów piersi nie był ty­pem wraż­liwca– zresztą w tym za­wo­dzie rzadko się tacy zda­rzają – tym­cza­sem go­łym okiem wi­dać było, że jest w roz­sypce.

– Wiesz, że to nie­zgodne z pro­ce­du­rami. Mamy ko­lejkę ocze­ku­ją­cych i…

– To dla mnie wy­jąt­kowo ważne – prze­rwał mu w pół słowa. – Gdyby ktoś się cie­bie cze­piał, od­po­wie­dzial­ność we­zmę na sie­bie.

Ła­ma­nie za­sad też sta­no­wiło pewne no­vum w po­sta­wie Le­ona. Oczy­wi­ście pry­wat­nie był inny, do­syć wy­lu­zo­wany – bliżsi ko­le­dzy z Cen­trum, tacy jak Che­mik, do­brze to wie­dzieli – ale w pracy sta­no­wił wzór przy­kład­nego służ­bi­sty. Na­prawdę mu­siało mu za­le­żeć na tej ca­łej Łu­cji.

– Czy to może była ta babka, którą przed chwilą wi­dzia­łem na ko­ry­ta­rzu? – pa­dło na­gle py­ta­nie.

– Jaka babka?

– Taka… – Che­mik uświa­do­mił so­bie, że jej po­stać po­zo­sta­wiła w nim tylko garść ja­kichś nie­jed­no­znacz­nych efe­me­rycz­nych do­znań, mgli­stych wra­żeń, ale nie za­pa­mię­tał żad­nych szcze­gó­łów, ko­loru wło­sów, ry­sów twa­rzy. Zu­peł­nie nic, tylko roz­ma­zany ob­raz ko­bie­cej syl­we­tki.– Była ubrana we wście­kle zie­loną su­kienkę.

– Tak, to wła­śnie Łu­cja.

***

Wy­szła przed gmach cen­trum on­ko­lo­gii i moc­niej otu­liła się płasz­czem. Wiatr się wzmógł i ude­rzyła ją nie­przy­jemna fala chłodu. Wi­docz­nie tem­pe­ra­tura spa­dła o kilka stopni, bo wszystko do­okoła po­kryło się lepką war­stwą mar­z­ną­cego desz­czu, który mie­sza­jąc się na chod­niku z reszt­kami prze­gni­łych li­ści, za­czął two­rzyć brudną maź. Na scho­dach mi­nęła ją dziew­czyna, może dwu­dzie­sto­let­nia, która wspie­ra­jąc się na ra­mie­niu star­szej ko­biety, z tru­dem po­ko­ny­wała ko­lejne stop­nie. Na gło­wie miała fi­ku­śną czapkę z wiel­kim pom­po­nem– nic dziw­nego, było tak przej­mu­jąco zimno – ale w jej bla­dej twa­rzy coś in­nego za­in­try­go­wało Łu­cję, coś in­nego, nie­na­tu­ral­nego, przy­kuło uwagę. Cze­goś w tej twa­rzy bra­ko­wało, ja­kie­goś drob­nego, choć nie­od­zow­nego ele­mentu. Do­piero kiedy dziew­czyna ją mi­nęła, Łu­cja uświa­do­miła so­bie, że tamta nie miała brwi. Brwi i rzęs. Dziw­nie wy­glą­dała taka twarz, jak por­tret nie­chluj­nego ma­la­rza bądź nie­udolny ry­su­nek dziecka. Wy­da­wała się nie­do­koń­czona, nie­pełna, naga. Bez­bronna? „A więc taka będę już wkrótce”– prze­mknęło jej przez głowę i do­piero owa upiorna kon­klu­zja spra­wiła, że w pełni do­tarły do niej słowa Le­ona.

„Nie będę miała piersi, wło­sów, na­wet brwi. Nie będę miała swo­jego daw­nego ży­cia. Nie będę taka jak daw­niej, po­nie­waż nic już nie bę­dzie jak daw­niej. Cho­roba wszystko zmieni i po­gwałci. We­drze się w moje ciało, za­wład­nie każdą czyn­no­ścią, wy­bo­rem, ru­chem i zde­ter­mi­nuje co­dzien­ność. Po­zo­stawi mnie bez­bronną, bez­silną, bez­włosą…”.

Po­czuła, jak w środku dy­go­cze, jak się roz­pada pod na­po­rem tych my­śli – mu­siała przed nimi uciec, czym prę­dzej zna­leźć się da­leko stąd. Zbie­gła więc ze scho­dów i nie oglą­da­jąc się za sie­bie, wpa­dła na pod­jazd dla ka­re­tek. Ja­kiś prze­jeż­dża­jący tam­tędy sa­mo­chód za­trzy­mał się w ostat­niej chwili tuż przed jej no­gami – tak, że aż w uszach Łu­cji za­grał me­ta­liczny gwizd kloc­ków ha­mul­co­wych. Ką­tem oka zo­ba­czyła, jak wku­rzony kie­rowca wy­mow­nie puka się w czoło, a jego wy­krzy­wione usta ukła­dają się w jedno krót­kie: „idiotka”. Po­winna się za­trzy­mać, wy­gar­nąć mu, ale na­gle po­czuła kom­pletną nie­moc. Te­raz nic nie miało zna­cze­nia.

Do­pa­dła do swo­jego sa­mo­chodu po­rzu­co­nego na obrze­żach szpi­tal­nego par­kingu i wsia­dła do środka. Przez chwilę ciężko od­dy­chała, pa­trząc na zimne kro­ple spły­wa­jące po przed­niej szy­bie– jej ta­fla w kilka chwil za­pa­ro­wała, od­gra­dza­jąc Łu­cję od je­sien­nej sza­rugi.

Pew­nie po­winna się była te­raz roz­pła­kać, lu­dzie chyba pła­czą w ta­kich chwi­lach – bez­sil­no­ści i stra­chu – ale za­miast tego wcią­gnęła głę­boko w płuca po­wie­trze i roz­pięła płaszcz na piersi. Z lę­kiem się­gnęła dło­nią za de­kolt su­kienki – po raz pierw­szy od chwili ba­da­nia. Może to wszystko tylko zły sen, może nic tam już nie znaj­dzie? Zna­la­zła. Pod ko­ronką sta­nika na le­wej piersi wy­czuła szorst­kie zgru­bie­nie opa­trunku po biop­sji. Rana już dawno się za­go­iła, nie bo­lała, i tylko do­okoła pla­stra roz­le­wały się resztki żółk­ną­cego si­niaka. Po­winna była już dawno od­kleić ga­zik, ale z ja­kichś ir­ra­cjo­nal­nych po­wo­dów nie po­tra­fiła się prze­móc. Wo­lała zo­sta­wić tę do­dat­kową ba­rierę mię­dzy nią a tym czymś cza­ją­cym się we­wnątrz piersi. Tym czymś… Bo prze­cież pod war­stwą gazy, pod skórą, w otu­li­nie z tkanki tłusz­czo­wej wciąż drze­mał włók­ni­sty in­truz – rak, wbi­ja­jący się szczyp­cami w resztę zdro­wych tka­nek. A Łu­cja nie chciała go roz­ju­szyć, roz­gnie­wać, obu­dzić, więc przez ostat­nie dni w ogóle prze­stała do­ty­kać tego miej­sca. Prze­stała na nie pa­trzeć w lu­strze, kiedy się roz­bie­rała, prze­stała o nim my­śleć…

Ni­gdy nie była spe­cjal­nie przy­wią­zana do swo­jego ciała. W ogóle nie na­le­żała do ko­biet przy­kła­da­ją­cych zbyt wielką wagę do po­wierz­chow­no­ści. Je­dy­nym jej dzi­wac­twem było za­mi­ło­wa­nie do ko­lo­ro­wych ubrań – we­dług jej córki zbyt ko­lo­ro­wych i sza­lo­nych jak na ukoń­czone czter­dzie­ści pięć lat – któ­rych po­do­bno na do­miar złego nie po­tra­fiła wła­ści­wie ze­sta­wić. Ale my­lił się ten, kto są­dził, że nie­ty­po­wymi stro­jami Łu­cja pró­bo­wała przy­cią­gnąć czy­jąś uwagę, że był to ża­ło­sny prze­jaw osten­ta­cji prze­kwi­ta­ją­cej ko­biety. Prze­ciw­nie, barwa sta­no­wiła za­słonę dymną, ka­mu­flaż, za któ­rym lu­dzie nie do­strze­gali jej sa­mej, a je­dy­nie te nie­do­rzeczne ciu­chy. Po­zna­nie praw­dzi­wej twa­rzy Łu­cji unie­moż­li­wiała za­zwy­czaj ko­lo­rowa ba­riera, pod którą czuła się prze­zro­czy­sta i bez­pieczna. Ot, i cała ta­jem­nica jej eks­tra­wa­gan­cji.

A poza tym wy­da­wała się so­bie ni­jaka. My­sie blond włosy, w ty­powo sło­wiań­skim od­cie­niu, przez całe ży­cie ści­nała dość krótko, bo tak jej było naj­wy­god­niej, i rzadko się ma­lo­wała. Długo też na swo­jej twa­rzy nie do­strze­gała upływu czasu i do­piero nie­dawno za­częła uży­wać kre­mów prze­ciw­zmarszcz­ko­wych. A wła­ści­wie to Ma­rek – czy­niąc tym sa­mym nie­zbyt de­li­katną alu­zję do jej wieku – po­da­ro­wał Łu­cji na uro­dziny ja­kiś pie­kiel­nie drogi ze­staw pie­lę­gna­cyjny. Za­częła te ma­zi­dła sto­so­wać, ale bez prze­ko­na­nia.

A reszta ciała…? Ciało to tylko ciało. Nie czuła się sek­sowna. Zresztą co to za idio­tyczne słowo: „sek­sowna”? To okre­śle­nie spro­wa­dza ko­bietę do roli ład­nego przed­miotu, Łu­cja nie chciała się czuć w ten spo­sób, nie chciała, by na jej wi­dok wszy­scy męż­czyźni do­zna­wali nie­usta­ją­cej erek­cji, bo uwa­żała, że nie da się zmie­rzyć ży­cio­wego speł­nie­nia liczbą pod­nie­co­nych fa­ce­tów. Była więc zwy­czajna, prze­ciętna, i do­brze się z tym czuła. Może i miała na brzu­chu nie­wielka oponkę, która lata temu zo­stała jej po ciąży, a póź­niej ni­jak nie chciała znik­nąć, ale Łu­cja nie przy­wią­zy­wała do tego spe­cjal­nej wagi, nie ka­to­wała się die­tami.

No i za­wsze miała małe piersi, któ­rym jędr­ność ode­brało wy­kar­mie­nie dwójki dzieci, ale jak do­tąd ich wy­gląd, kształt i wiel­kość ra­czej jej nie za­sta­na­wiały. Po pro­stu miała te piersi i tyle.

Miała. A te­raz jed­nej z nich nie bę­dzie. Tak po pro­stu. Po pro­stu? Zo­sta­nie po niej tylko pu­ste miej­sce prze­orane bli­zną…

Tak, te­raz Łu­cja po­winna za­pła­kać. Nad sobą, nad stratą. Po­winna wy­krze­sać z sie­bie ja­kieś emo­cje… A jed­nak zu­peł­nie ni­czego nie czuła, jakby w środku była pu­sta.

Za­pięła płaszcz, włą­czyła sil­nik i wy­je­chała na ulicę. Za­miast w stronę Ka­bat od­ru­chowo skrę­ciła do Śród­mie­ścia. Nie wie­działa, dla­czego wła­śnie tam chciała się te­raz zna­leźć, dla­czego nie po­je­chała do domu albo pro­sto na Ochotę, do szpi­tala, do Marka. Do męża. Po pro­stu ru­szyła przed sie­bie.

Wy­brała nu­mer w ko­mórce. Dwa sy­gnały, lekki trzask:

– Cześć, mamo – usły­szała we­soły głos swo­jej córki.

– Nelu, je­steś te­raz w miesz­ka­niu?

– Je­stem. Mam kon­sul­ta­cję u pro­mo­tora, ale to do­piero o szes­na­stej. A dla­czego py­tasz?

Dla­czego…? Łu­cja nie miała w zwy­czaju skła­dać jej nie­za­po­wie­dzia­nych wi­zyt. Nie chciała być po­strze­gana przez córkę jako na­do­pie­kuń­cza, tok­syczna matka i sta­rała się sza­no­wać jej in­tym­ność. Nic dziw­nego, że nie­spo­dzie­wany „na­lot” wy­wo­łał w Kor­ne­lii lekki nie­po­kój.

– Po pro­stu chcia­ła­bym cię zo­ba­czyć – skła­mała, sta­ra­jąc się pa­no­wać nad gło­sem.

Na te­le­fo­nicz­nym łą­czu za­pa­dła ci­sza, a wresz­cie Nela za­py­tała z wa­ha­niem:

– Mamo, stało się coś… złego?

Tak, tak. Tak! – bar­dzo chciała te­raz krzy­czeć, chciała się roz­pła­kać w słu­chawkę, wal­nąć na od­lew dło­nią w kie­row­nicę, by dać upust emo­cjom, ale za­miast tego za­ci­snęła zęby i rzu­ciła ja­kąś ba­na­lną wy­mówkę, żeby córka się nie mar­twiła. A póź­niej szybko się roz­łą­czyła, by nie dać Neli szansy na za­da­nie ko­lej­nych py­tań. Bo jak miała na nie od­po­wie­dzieć?

Łu­cja pró­bo­wała o tym te­raz nie my­śleć. Za­miast tego sku­piła się na ma­new­ro­wa­niu po­śród su­ną­cych le­ni­wie sa­mo­cho­dów. Im bli­żej była cen­trum, tym bar­dziej ruch się wzma­gał. War­szawa jest za­kor­ko­wana o każ­dej po­rze roku, ale wy­star­czy, by spadł więk­szy deszcz lub śnieg, a ogar­nia ją praw­dziwy pa­ra­liż. Zwy­kle Łu­cji to nie prze­szka­dzało – rzadko gdzieś się spie­szyła – ale dziś, tkwiąc po­środku bez­kre­snego mo­rza in­nych aut, czuła na­ra­sta­jącą iry­ta­cję i bez­sil­ność.

Znowu bez­sil­ność.

Nie zno­siła jej. Do tej pory za­zwy­czaj nad wszyst­kim w swoim ży­ciu pa­no­wała. Wszystko miała usys­te­ma­ty­zo­wane, równo po­ukła­dane na od­po­wied­nich pół­kach co­dzien­no­ści. Każdy szcze­gół dnia był prze­my­ślany i od­po­wied­nio za­pla­no­wany, miał swoje miej­sce i czas. Nic nie działo się przy­pad­kiem, z za­sko­cze­nia. Aż do dzi­siaj.

A jesz­cze dwa ty­go­dnie temu…

Wraz z po­cząt­kiem li­sto­pada i po­ja­wie­niem się pierw­szych ozdób, któ­rymi za­częto de­ko­ro­wać sklepy, Łu­cja co­raz czę­ściej za­czy­nała my­śleć o świę­tach. Cho­ciaż trzeba przy­znać, że je­sień długo w tym roku była ła­skawa i jesz­cze po Wszyst­kich Świę­tych zda­rzały się sło­neczne dni. Jak tam­ten – ten, który miał wszystko zmie­nić… Taki przy­jemny, do­bry dzień.

Rano po­dała Mar­kowi śnia­da­nie, a póź­niej od­wio­zła go na Ba­na­cha, bo jego sa­mo­chód był w prze­glą­dzie. Pod­rzu­ciła rze­czy do pralni i zro­biła za­kupy. W dro­dze po­wrot­nej do domu za­dzwo­nił do niej Nela − mu­siała za­brać ja­kieś rze­czy ze swo­jego po­koju, więc za­po­wie­działa, że wpad­nie do nich wie­czo­rem. Łu­cja tak bar­dzo się ucie­szyła na jej wi­zytę.

Każ­dej matce w któ­rymś mo­men­cie przy­cho­dzi po­go­dzić się z odej­ściem dzieci z domu, choć ta chwila za­wsze wy­daje się bar­dzo od­le­gła. Do­piero co je uro­dziła, no­siła na rę­kach, zmie­niała im pie­lu­chy, była dla nich ca­łym świa­tem, była po­trzebna, aż tu na­gle się oka­zuje, że są już do­ro­słe, chcą mieć wła­sne ży­cie, wła­sne sprawy i wcale nie mu­szą być pro­wa­dzone za rękę. Łu­cja ni­gdy nie są­dziła, że jej roz­łąka z dziećmi na­stąpi tak szybko i okaże się rów­nie trudna. Że nie­mal każ­dego dnia bę­dzie pod­świa­do­mie cze­kać na ja­ką­kol­wiek wia­do­mość, na te­le­fon.

Z chwilą gdy kilka ty­go­dni temu Nela się wy­pro­wa­dziła, Łu­cja za­częła ją wi­dy­wać spo­ra­dycz­nie. Ro­zu­miała, że córka ma te­raz wiele na gło­wie: ostatni rok stu­diów, pracę ma­gi­ster­ską, a do­dat­kowo, żeby unie­za­leż­nić się fi­nan­sowo od ojca, za­częła sprze­da­wać swoje prace. Ale w głębi du­szy miała na­dzieję, że do ku­pio­nego przez Marka miesz­ka­nia Kor­ne­lia prze­nie­sie się do­piero po dy­plo­mie. Chciała, żeby córka jesz­cze tro­chę czasu spę­dziła w ro­dzin­nym domu i żeby wszystko zo­stało po sta­remu. Wy­star­cza­jąco mocno prze­żyła wy­jazd Mi­ko­łaja przed ro­kiem… Me­dy­cyna w Po­zna­niu? Jej chło­piec sam z dala od domu? W prze­ci­wień­stwie do córki wciąż wy­da­wał się Łu­cji taki nie­doj­rzały, nie­od­po­wie­dzialny.

Przy­jęto go także do War­szawy, ale jak osioł uparł się na ten Po­znań. Po­do­bno w ran­kingu wiel­ko­pol­ska uczel­nia wy­pa­dała le­piej, no i tam wy­bie­rał się jego naj­bliż­szy przy­ja­ciel. Pró­bo­wała wy­bić sy­nowi ten po­mysł z głowy, szu­ka­jąc po­par­cia u Marka– mąż skoń­czył stu­dia w War­sza­wie, więc przy­pusz­czała, że choćby ze wzglę­dów sen­ty­men­tal­nych bę­dzie na­ma­wiał Mi­ko­łaja na ro­dzimą uczel­nię. On jed­nak zda­wał się nie po­dzie­lać obaw żony.

– Znam wielu wy­kła­dow­ców z po­znań­skiego Uni­wer­sy­tetu Me­dycz­nego i bar­dzo ich ce­nię. Uwa­żam, że Mi­ko­łaj do­ko­nał wła­ści­wego wy­boru – prze­ko­ny­wał. – Zresztą czas, żeby chło­pak się usa­mo­dziel­nił. Nie prze­ży­jesz prze­cież ży­cia za na­szego syna, Łu­cjo. Po­zwól mu do­ro­snąć.

Więc po­zwo­liła. Oso­bi­ście w wa­ka­cje po­je­chała z Mi­kim i jego ko­legą, żeby po­móc im zna­leźć miesz­ka­nie. Sama ku­piła mnó­stwo rze­czy: ta­le­rzy, ście­rek, garn­ków i ręcz­ni­ków, któ­rych Miki mógł po­trze­bo­wać na „no­wej dro­dze ży­cia”. A wresz­cie cały ten maj­dan spa­ko­wała i z bó­lem serca od­wio­zła syna na stu­dia.

Sta­rała się za­cho­wać spo­kój, ale przez pierw­sze ty­go­dnie paź­dzier­nika nie mo­gła zna­leźć so­bie miej­sca i je­dy­nym po­cie­sza­niem była jej wtedy Nela… Ale nie mi­nął rok, a córka rów­nież po­sta­no­wiła opu­ścić ro­dzinne gniazdo. Zo­stały więc tylko te te­le­fony, rzad­kie wi­zyty i wspólne święta, sta­no­wiące obec­nie naj­ja­śniej­szy punkt eg­zy­sten­cji Łu­cji. Może gdyby przez ostat­nich dwa­dzie­ścia lat po­tra­fiła zro­bić coś dla sie­bie, żyć swoim ży­ciem i my­śleć o so­bie, to te­raz by­łoby jej pro­ściej? Może. Gdyby miała inne punkty za­cze­pie­nia, to prze­sta­łaby bez­u­stan­nie na coś cze­kać? Ocze­ki­wa­nie… Miała wra­że­nie, że żyje od jed­nego te­le­fonu do dru­giego, od jed­nej wia­do­mo­ści od dzieci do dru­giej.

Dla­tego tam­tego dnia, po za­po­wie­dzi Neli, z my­ślą o wspól­nym wie­czo­rze wra­cała na Ka­baty taka ra­do­sna i pełna ener­gii. Po­sta­no­wiła upiec coś do­brego na przyj­ście córki. Cy­na­mo­nowe bu­łeczki, które Kor­ne­lia tak lu­biła. Więc w domu wszystko na szybko: krótki spa­cer z psem i sprawny szturm kuchni; ocho­czo za­ka­sała rę­kawy, wsy­pała mąkę do mi­ski, a już po chwili ro­ze­szła się miękka woń roz­pusz­cza­ją­cego się na ga­zie ma­sła. Żeby tylko zdą­żyć przed wi­zytą córki, żeby od progu przy­wi­tał ją ów przy­jemny, cha­rak­te­ry­styczny za­pach. Za­pach domu i bez­pie­czeń­stwa. Za­pach mi­ło­ści.

Łu­cja za­wsze wy­ra­biała cia­sto ręcz­nie, bo nie ufała ro­bo­tom ku­chen­nym. Jak uczyła ją kie­dyś matka, żeby droż­dżowe do­brze wy­ro­sło, trzeba w nie wło­żyć wła­sne serce. Na­leży je roz­grzać we­wnętrz­nym cie­płem i siłą, któ­rej istot­nie nie­mało po­trzeba do za­gnia­ta­nia. Owego dnia lepka masa wy­jąt­kowo długo nie chciała za­cząć od­cho­dzić od jej pal­ców i Łu­cja na­prawdę się zmę­czyła. To­też kiedy wresz­cie zo­sta­wiła cia­sto do wy­ro­śnię­cia, po­sta­no­wiła wziąć szybki prysz­nic.

To był taki do­bry, zwy­czajny dzień…

Gdy po­czuła zgru­bie­nie pod pal­cami, naj­pierw je zi­gno­ro­wała. Dło­nie miała zmę­czone in­ten­syw­nym wtła­cza­niem pę­che­rzy­ków po­wie­trza w droż­dżową masę, palce opuch­nięte i drżące – to nie­moż­liwe, żeby coś wy­czuły. Do­tknęła piersi po­now­nie, w tym sa­mym miej­scu i… Coś dziw­nego, jakby kulka gro­chu, de­li­kat­nie uwy­pu­kliło się w mięk­kiej tkance pod na­po­rem pal­ców. Łu­cja mo­głaby przy­siąc, że kiedy myła się rano, tego „cze­goś” tam nie było. Na pewno. Prze­cież by po­czuła.

To.

W pierw­szej chwili przy­pusz­czała, że na­tra­fiła na ja­kiś gru­czoł lub po­więk­szony wę­zeł chłonny, że to nic waż­nego, że do ju­tra znik­nie. Bo nie­moż­liwe, żeby to było wła­śnie TO. TO się przy­da­rza wy­łącz­nie in­nym. Można o TYM usły­szeć w te­le­wi­zji albo prze­czy­tać w ko­bie­cej pra­sie. To może się przy­tra­fić ko­muś ob­cemu, co naj­wy­żej ja­kiejś da­le­kiej zna­jo­mej… Ale jej, Łu­cji? Nie, ona po pro­stu nie mo­gła być chora – bez trudu zdu­siła w so­bie nie­po­kój.

Ma­rek wró­cił późno. Wkrótce po nim, jak po ogień, wpa­dła Kor­ne­lia. Prze­pra­szała, ale nie mo­gła zo­stać na długo, po­nie­waż przy­wiózł ją przy­ja­ciel i cze­kał przed do­mem. Za­mie­niły więc w biegu kilka zdań, cy­na­mo­nowe bułki zo­stały szybko spa­ko­wane na wy­nos w pa­pie­rową to­rebkę. „Ko­chana je­steś, ma­muś, na­prawdę ko­chana, dzięki za bułki, nie­po­trzeb­nie się na­ro­bi­łaś, cho­ciaż na pewno będą pyszne, ale te­raz mu­szę le­cieć”. I już jej nie było. A to „coś” w le­wej piersi Łu­cji i ow­szem. Tkwiło w niej, kiedy pra­so­wała Mar­kowi ko­szule na wy­jazd – na­stęp­nego dnia rano le­ciał na kon­gres trans­plan­to­lo­giczny do Bar­ce­lony– i kiedy przed pół­nocą skoń­czyła go pa­ko­wać. Było. Także na­za­jutrz rano, gdy od­wo­ziła męża na lot­ni­sko. Wciąż so­bie w Łu­cji tkwiło. I naj­wy­raź­niej wcale nie za­mie­rzało zni­kać.

Po­cząt­kowo po­sta­no­wiła pójść po pro­stu do przy­chodni, do le­ka­rza pierw­szego kon­taktu. Na­wet się za­pi­sała – wi­zytę wy­zna­czono jej na na­stępny dzień. Ale póź­niej za­dzwo­nił Leon. „Co sły­chać, je­steś ja­kaś mar­kotna, stało się coś złego, bo głos masz ja­kiś dziwny?”. Tak długo wier­cił jej dziurę w brzu­chu, że w końcu pę­kła i na­po­mknęła o swoim od­kry­ciu. W końcu przy­ja­ciel był on­ko­lo­giem, mógł więc szybko roz­wiać jej wąt­pli­wo­ści. Mógł po­wie­dzieć: „Nic się, Łu­cjo, nie martw, to rze­czy­wi­ście tylko wę­zeł chłonny albo inne nie­groźne coś”. Mógł, ale nie po­wie­dział.

Jesz­cze tego sa­mego wie­czoru sie­dział u Kor­na­tow­skich w sa­lo­nie, a po­cie­sza­jące: „Nic się nie martw” ani razu nie pa­dło z jego ust. Za­miast tego dro­bia­zgowo wy­py­tał Łu­cję, kiedy wy­czuła gu­zek, w ja­kim jest miej­scu, a wresz­cie na­mó­wił – choć była okrop­nie tym skrę­po­wana – żeby mu tę pierś po­ka­zała. Idio­tyczna sy­tu­acja. Stary przy­ja­ciel i jej ob­na­żone ciało. Przez cały czas, kiedy jej do­ty­kał, głup­ko­wato się uśmie­chała i ga­dała coś bez sensu, pró­bu­jąc za­głu­szyć stres. Leon na­to­miast wcale się nie uśmie­chał. Z jego miny Łu­cja wy­wnio­sko­wała, że jest mocno za­nie­po­ko­jony. Kiedy już cała czer­wona ze wstydu za­pi­nała bluzkę, po­wie­dział:

– Ju­tro wpad­nij do mnie na od­dział. Spró­buję ja­koś za­ła­twić ci mam­mo­gra­fię i biop­sję poza ko­lej­no­ścią.

– Ju­tro? Biop­sję? To tylko… zgru­bie­nie, a w do­datku ta­kie małe. Może nie ma po­wodu, żeby się tak spie­szyć? Tro­chę spa­ni­ko­wa­łam, fakt, ale to chyba nic ta­kiego.

Po­pa­trzył na nią z po­wagą.

– Nie, Łu­cjo, wcale nie jest małe i oba­wiam się, że od razu wy­ko­namy biop­sję gru­bo­igłową, bo cien­ko­igłowa cza­sami daje błędne wy­niki, a wtedy trzeba ba­da­nie po­wtó­rzyć. Szkoda na to czasu i le­piej od razu mieć ja­sność, z czym mamy do czy­nie­nia. Zresztą nic się nie bój. Rana po po­bra­niu ma­te­riału wcale nie bę­dzie duża, a sam za­bieg nie boli, pierś znie­czula się miej­scowo.

Łu­cja miała wi­docz­nie nie­wy­raźną minę, bo do­dał:

– To do­syć ru­ty­nowa i pro­sta pro­ce­dura me­dyczna. Bez obaw. Będę tam przy to­bie. Szybko to za­ła­twimy, a przy­naj­mniej zy­skamy pew­ność, że… – urwał.

„Pew­ność, że co?” – po­my­ślała w du­chu. „Że to nic ta­kiego?”. Świet­nie się czuła, więc chyba ja­sne było, że nic po­waż­nego jej nie do­lega.

Leon, jakby czy­ta­jąc w jej my­ślach, do­dał:

– Ta zmiana oczy­wi­ście nie musi być zło­śliwa, nie­mniej po­win­ni­śmy czym prę­dzej to spraw­dzić.

– Ale może ja się po­sta­ram za­pi­sać na ba­da­nie w ja­kimś nor­mal­nym try­bie, pójdę do przy­chodni? Mam już umó­wioną wi­zytę. To nie w po­rządku, tak poza ko­lejką. Nie po­wi­nie­neś… Ktoś ci za­rzuci, że za­ła­twiasz coś po zna­jo­mo­ści, a nie chcę, że­byś miał przeze mnie kło­poty. – Każda ar­gu­men­ta­cja była do­bra, żeby tylko ba­da­nie od­su­nąć w cza­sie, choćby o kilka dni.

– Łu­cjo, prze­stań.

Zro­zu­miała, że nie bę­dzie z nim dys­ku­sji.

Na­stęp­nego dnia, tak jak ka­zał, po­ja­wiła się na od­dziale i prze­żyła wstrząs. Dla czło­wieka z ze­wnątrz emo­cje to­wa­rzy­szące po­by­towi w cen­trum on­ko­lo­gii trudno wy­tłu­ma­czyć i Łu­cja też nad nimi z tru­dem pa­no­wała. Wszę­dzie cho­rzy, łyse głowy, dła­wiący w gar­dle za­pach cho­roby, uno­sząca się wkoło wą­tła nuta na­dziei prze­siąk­nięta bó­lem i roz­cza­ro­wa­niem. Strach. I ona w tym wszyst­kim. Ona – zdrowa, ona – „Nic mi nie jest”. Sie­działa przed ga­bi­ne­tem jak spa­ra­li­żo­wana, ale w su­mie za­do­wo­lona, że mo­gła za­ła­twić to te­raz, za­raz, kiedy Marka przez parę dni nie było w domu. Kiedy nie mu­siała mu tłu­ma­czyć, gdzie się wy­biera i po co. Nikt się nie do­wie, co ro­biła przez cały dzień. Ani on, ani dzieci. Łu­cja nic im nie po­wie i nie bę­dzie nie­po­trzeb­nie ich mar­twić, po­nie­waż – jak są­dziła – sprawa na pewno szybko się wy­ja­śni i bę­dzie po wszyst­kim.

Sprawa rze­czy­wi­ście się wy­ja­śniła.

***

W chwili gdy do­je­chała na Hożą, deszcz po­woli usta­wał i za­częło się prze­ja­śniać. Oczy­wi­ście jak za­wsze na tej ka­me­ral­nej, cia­snej uliczce miała pro­blem z za­par­ko­wa­niem. Zna­le­zie­nie wol­nego miej­sca pod miesz­ka­niem córki za­zwy­czaj gra­ni­czyło z cu­dem, więc i dzi­siaj Łu­cja mu­siała od­cze­kać swoje, parę razy prze­kli­na­jąc przy tym w nie­wy­bred­nych sło­wach de­cy­zję Kor­ne­lii o prze­pro­wadzce w tę oko­licę.

Ści­słe cen­trum… Nie umia­łaby już chyba miesz­kać w tej dziel­nicy, w bez­u­stan­nym ha­ła­sie i ści­sku. Za każ­dym ra­zem, gdy tu prze­by­wała, od­no­siła wra­że­nie, że bra­kuje jej po­wie­trza, że się dusi, przy­tło­czona mu­rami, wiel­ko­miej­ską sa­mot­no­ścią i ano­ni­mo­wo­ścią. Wszech­obecny po­śpiech pod­świa­do­mie wy­wo­ły­wał w Łu­cji uczu­cie roz­draż­nie­nia i ir­ra­cjo­nal­nego lęku. Nie­mal dwa­dzie­ścia lat prze­ży­tych na wil­lo­wych obrze­żach Ka­bat, pod sa­mym la­sem, z dala od śród­mie­ścia, spra­wiło, że w pe­wien spo­sób wy­łą­czyła się z miej­skiego ży­cia. Zdzi­czała? A prze­cież kie­dyś tak lu­biła War­szawę. Z jej chro­po­watą, trudną urodą, z in­ten­syw­no­ścią cią­głych zmian, nie­na­sy­ce­niem i pę­dem zda­ją­cym się wi­bro­wać w pod­skór­nej be­to­no­wej tkance. Urze­kało ją to wszystko, gdy przy­je­chała do sto­licy na stu­dia. Po­cią­gało i fa­scy­no­wało… Tak bar­dzo chciała czuć w so­bie ener­gię tego miej­sca, to bez­u­stanne drże­nie i eks­cy­ta­cję, pra­gnęła stać się czę­ścią spo­łecz­no­ści, żyć szybko, in­ten­syw­nie… Tak jak dzi­siaj jej córka. Tym­cza­sem gdzieś po dro­dze Łu­cja się wy­pa­liła, zgnu­śniała, ob­ro­sła w do­bro­byt i mięk­kie jak pu­chowa koł­dra po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa. Za­mknęła swój świat w ci­chym domu na obrze­żach mia­sta. Prze­stała być tamtą sza­loną, pełną ma­rzeń dziew­czyną i stała się żoną. Ma­troną. Sta­teczną, roz­sądną. Nudną? Czy to wiek, czy ży­cie odarło ją z en­tu­zja­zmu i pra­gnień…?

Z tru­dem wci­snęła się sa­mo­cho­dem w miej­sce po­mię­dzy ra­chi­tycz­nym drzew­kiem a in­nym au­tami. Ro­biąc duży krok, omi­nęła psią kupę, któ­rej nie ra­czył po pu­pilu sprząt­nąć jego wła­ści­ciel, za­si­liła wy­głod­niały par­ko­metr i ru­szyła w stronę ka­mie­nicy. Sta­nąw­szy pod bramą, kilka razy głę­boko wcią­gnęła w płuca woń brud­nego tro­tu­aru – tu, w ze­tknię­ciu z oży­wio­nym ru­chem ulicy, jej cho­roba wy­da­wała się jesz­cze bar­dziej od­czu­walna. A za­raz, z chwilą gdy słowo „rak” od­bije się od ścian miesz­ka­nia jej córki, jego ist­nie­nie miało stać się osta­teczne i nie­za­prze­czalne…

Na­ci­snęła gu­zik do­mo­fonu.

***

– Cześć, ko­cha­nie– rzu­ciła na po­zór zwy­czaj­nym to­nem, ener­gicz­nie prze­kra­cza­jąc próg.

W przed­po­koju szybko zdjęła wil­gotny płaszcz i mocno przy­tu­liła córkę. Nela była od matki wyż­sza i nieco moc­niej zbu­do­wana. Po ojcu odzie­dzi­czyła szla­chetne rysy twa­rzy, pro­sty nos, wy­sta­jące ko­ści po­licz­kowe i pełne usta. Po matce psze­niczne włosy, które się­gały jej za ło­patki, i wy­jąt­kowo równe, białe zęby. Ja­sna skóra sta­no­wiła pa­pie­rek lak­mu­sowy nie­prze­spa­nych nocy i wie­lo­go­dzin­nych im­prez. Dziś Kor­ne­lia wy­glą­dała na wy­jąt­kowo zmę­czoną. Matka jed­nak zda­wała się tego nie do­strze­gać i ani jed­nym sło­wem nie na­po­mknęła o siń­cach ry­su­ją­cych się smut­nymi krę­gami oraz o prze­krwio­nych oczach córki. Za­miast tego od progu mó­wiła bez prze­rwy o ja­kichś głu­po­tach, jakby nie chciała do­pu­ścić, żeby wo­kół nich za­pa­no­wała ci­sza. Jak to Łu­cja – stres po­kry­wała sło­wo­to­kiem. Może dla­tego Kor­ne­lia od razu wy­czuła, że coś jest nie tak?

Gdy matka wy­pu­ściła ją z ob­jęć, swoim zwy­cza­jem ka­zała się opro­wa­dzić po miesz­ka­niu. Chciała zo­ba­czyć, co ostat­nio Nela na­ry­so­wała, co no­wego ku­piła i jak po­stę­puje urzą­dza­nie trzy­dzie­sto­ośmio­me­tro­wej prze­strzeni. Niby cały czas się przy tym uśmie­chała, żywo ge­sty­ku­lu­jąc, chwa­liła nowe na­bytki, prace two­rzone do dy­plomu i na sprze­daż, a na­wet ar­ty­styczny nie­ład na gło­wie córki i ko­lor la­kieru na jej pa­znok­ciach, ale przez cały czas można było od­nieść wra­że­nie, że my­ślami jest gdzieś obok. Za­cho­wy­wała się niby jak za­wsze, ale jed­nak ina­czej. Na­wet do­dat­ko­wej szczo­teczki w ła­zience i ciu­chów po­roz­rzu­ca­nych przez przy­ja­ciela Neli po róż­nych ką­tach nie sko­men­to­wała ani sło­wem – jakby te prze­jawy obec­no­ści męż­czy­zny nic jej nie ob­cho­dziły. Albo jakby ich w ogóle nie do­strze­gła. A prze­cież ofi­cjal­nie córka miesz­kała tu sama.

Było coś mę­czą­cego i nie­na­tu­ral­nego w nad­mier­nej eks­pre­syj­no­ści Łu­cji, a może Kor­ne­lię iry­to­wało za­cho­wa­nie matki, po­nie­waż przez pół nocy ba­wiła z Bru­no­nem u zna­jo­mych na mocno za­kra­pia­nej im­pre­zie, a te­raz wal­czyła z sen­no­ścią i reszt­kami kaca. Choć szcze­rze lu­biła spo­tka­nia z matką, ta na­gła wi­zyta była jej nie na rękę.

Żeby tro­chę oprzy­tom­nieć, zro­biła kawę i prze­szły do du­żego po­koju. Wciąż pa­no­wały tu skromne wa­runki. Córka na­le­żała jed­nak do osób, któ­rym nie­wiele po­trzeba było do szczę­ścia, a póki miała swoją sztukę i mo­gła two­rzyć, nic do­okoła nie miało więk­szego zna­cze­nia. Zresztą lu­biła prze­strzeń i du­siła się w miej­scach za­gra­co­nych ty­sią­cem zbęd­nych przed­mio­tów. Dla­tego we wła­snym miesz­ka­niu ściany po­ma­lo­wała na biało, a okna po­zo­sta­wiła ni­czym nie­osło­nięte– dzięki czemu wnę­trze wy­da­wało się więk­sze i ja­śniej­sze. Wy­po­sa­że­nie sta­no­wiło kilka ta­nich re­ga­łów na książki z Ikei, nie­do­koń­czone płótna i gra­fiki oraz le­żący bez­po­śred­nio na pod­ło­dze ma­te­rac słu­żący za łóżko. Duży po­kój prócz funk­cji dzien­nej od­gry­wał także rolę sy­pialni, mniej­szy bo­wiem Kor­ne­lia za­anek­to­wała na pra­cow­nię.

Nie miała ka­napy ani krze­seł, więc usa­do­wiły się z matką na skrzyn­kach po pi­wie, które zo­stały tu po pa­ra­pe­tówce, a te­raz słu­żyły za stołki. Mau­rycy − da­cho­wiec o nie­na­chal­nej uro­dzie – który do tej pory uda­wał, że nie za­uważa obu ko­biet, wresz­cie le­ni­wie prze­cią­gnął się na pa­ra­pe­cie, ostatni raz rzu­cił znu­dzo­nym ko­cim spoj­rze­niem za okno, po czym ze­sko­czył na zie­mię i z prze­cią­głym „miau” otarł się o nogi go­ścia. Łu­cja wzięła go na ko­lana, upiła łyk kawy i ro­zej­rzała się po po­koju z wy­raźną apro­batą.

– Na­prawdę bar­dzo ład­nie się urzą­dzi­łaś, tak tu ja­sno. Mu­sisz za­pro­sić tatę, żeby wresz­cie cię od­wie­dził.

Nela uśmiech­nęła się na myśl o tym, jak też oj­ciec za­re­aguje na jej miesz­ka­nie.

– Wiesz do­brze, że mu się tu­taj nie spodoba. – Wzru­szyła ra­mio­nami. Po czym zro­biw­szy te­atralną minę, wy­re­cy­to­wała: – Zbyt de­ka­dencko, Kor­ne­lio, zbyt de­ka­dencko… I białe ściany? Chyba nie chcesz po­wie­dzieć, że te pil­śniowe pu­dełka to są me­ble. Gdzie Lu­dwik XIV albo cho­ciaż bie­der­me­ier? Skąd u cie­bie mę­skie ga­cie? I co to wła­ści­wie jest ta Ikea?

Chyba z po­wo­dze­niem na­śla­do­wała głos ojca, bo Łu­cja szcze­rze się ro­ze­śmiała.

– Do­kład­nie tak po­wie, ale wiesz, że cię ko­cha. Zresztą ja­kie to ma zna­cze­nie, czy mu się tu spodoba, czy nie? Ku­pił to miesz­ka­nie dla cie­bie, a nie dla sie­bie, i od­dał ci do peł­nej dys­po­zy­cji. Mo­żesz tu ro­bić, co chcesz. – Spo­waż­niała. – Ale co do Bru­nona… wiesz, jaki jest oj­ciec. Na za­ak­cep­to­wa­nie two­ich stu­diów po­trze­bo­wał tro­chę czasu, więc pew­nie z Bru­no­nem bę­dzie po­dob­nie. Daj mu się z tym oswoić. To wszystko z tro­ski, wiesz, że jest okrop­nie prag­ma­tyczny. Wy­bra­łaś bar­dzo nie­pewny za­wód, dla­tego miał na­dzieję, że zwią­żesz się z czło­wie­kiem, który bę­dzie umiał o cie­bie za­dbać. Znasz po­glądy taty. Dla niego każdy ar­ty­sta to nie­od­po­wie­dzialny ego­cen­tryk i dar­mo­zjad. Oj­ciec po pro­stu się mar­twi.

– Oczy­wi­ście. We­dług niego naj­le­piej, gdy­bym wy­szła za praw­nika, le­ka­rza albo, w naj­gor­szym wy­padku, ja­kie­goś me­ne­dżera z du­żej kor­po­ra­cji. To, że ja ko­cham aku­rat Bru­nona, zu­peł­nie się dla ojca nie li­czy.

Łu­cja ciężko wes­tchnęła. Ro­zu­miała córkę. Oczy­wi­ście męża także – w pew­nym stop­niu. Zresztą wszy­scy od niej wy­ma­gali zro­zu­mie­nia i od­gry­wa­nia roli ro­dzin­nego me­dia­tora.

– Nelu, znasz moje zda­nie i wiesz, że ja bar­dzo Bru­nona lu­bię i uwa­żam, że to świetny fa­cet… Ale oj­ciec jest, jaki jest. Prze­cze­kaj. Zresztą to nie on ma się do­brze czuć z two­imi wy­bo­rami, ro­zu­miesz? Naj­waż­niej­sze, że ty sama je­steś szczę­śliwa. To te­raz bar­dzo ważne, bo… – Urwała na­gle, jakby po­wie­działa o jedno zda­nie za dużo.

Kor­ne­lia pod­nio­sła wzrok znad kubka i spoj­rzała na matkę uważ­nie. Krę­pu­jąca ci­sza, która zwy­kle wpra­wia lu­dzi w za­że­no­wa­nie, ni­gdy nie go­ściła w ich roz­mo­wach, tym­cza­sem to na­głe, pełne na­pię­cia mil­cze­nie wy­wo­łało w dziew­czy­nie dziwny nie­po­kój. Czuła, że matka chce jej po­wie­dzieć coś waż­nego, coś, co wcale nie do­ty­czyło wy­bo­rów ser­co­wych Kor­ne­lii czy jej od­wiecz­nego kon­fliktu z oj­cem. Ale słowa jakby uwię­zły Łu­cji w gar­dle. Nie wie­działa, jak za­cząć roz­mowę.

Mama nie wie, co po­wie­dzieć? Kor­neli wy­dało się to nie­by­wałe.

– Nie przy­szłaś do mnie, żeby roz­ma­wiać o an­ty­pa­tiach ojca i jego gu­stach wnę­trzar­skich, prawda?

Łu­cja nie od­po­wie­działa, tylko moc­niej za­ci­snąw­szy usta, spu­ściła głowę.

– Mamo, czy coś się stało? Dziw­nie się za­cho­wu­jesz. Coś jest nie tak, prawda? Wpa­dasz ni stąd, ni zo­wąd, wy­da­jesz się ja­kaś obca, nie­obecna. Nie za­prze­czaj. O co cho­dzi? O wszyst­kim mo­żesz mi po­wie­dzieć. Ni­gdy nie mia­ły­śmy przed sobą ta­jem­nic. Mamo… – Od­ru­chowo chwy­ciła ją za rękę. – Coś z oj­cem? Z tobą i oj­cem? Nie układa się wam?

Łu­cja pod­nio­sła na córkę tro­chę nie­obecne spoj­rze­nie.

– Nie – za­prze­czyła z ocią­ga­niem, jakby za­sko­czyło ją to py­ta­nie. – Ze mną i z tatą wszystko w naj­lep­szym po­rządku. Ale dla­czego…? Co ci przy­szło do głowy?

– Ma­muś, sama do­brze wiesz…

To cie­kawe, że ro­dzi­com za­zwy­czaj się wy­daje, że nie­doj­rzały, sku­piony na so­bie i jakże na­iwny młody czło­wiek na pewno pa­trzy na zwią­zek do­ro­słych bez­re­flek­syj­nie. Że po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa i mi­łość, ja­kimi ob­da­rzane są dzieci, sta­no­wią dy­wan, spod któ­rego małe pa­luszki ni­gdy nie wy­cią­gną na świa­tło dzienne nie­wy­god­nych spraw za­mie­cio­nych tam przez ro­dzi­ców.

Łu­cja zda­wała się nie do­strze­gać, że Kor­ne­lia wie, że się do­my­śla, jak wiele kosz­to­wał matkę zwią­zek z oj­cem. A może tak bar­dzo chciała, aby wszystko było do­brze, że wy­parła rze­czy­wi­stość? Uwie­rzyła, że los przy­nie­siony przez ży­cie, był naj­lep­szym, jaki mógł jej się przy­tra­fić? I na­prawdę ni­gdy na­wet nie po­my­ślała o odej­ściu od niego, bo wy­kształ­ciła swo­isty układ im­mu­no­lo­giczny, który chro­nił ją przed zbyt śmia­łymi ma­rze­niami. I to wy­łącz­nie Nela szu­kała te­raz dziury w ca­łym? Trudno po­wie­dzieć. Tak czy ina­czej, córka szybko za­uwa­żyła, że na sie­lan­ko­wym mo­ni­dle ro­dzi­ców po­wstało kilka rys. Jak choćby ta, że pier­wo­rodne dziecko po­ja­wiło się na świe­cie tro­chę za wcze­śnie.

Kor­ne­lia miała kil­ka­na­ście lat, kiedy wy­li­czyła, że od ślubu do jej na­ro­dzin upły­nęły za­le­d­wie cztery mie­siące, i zro­zu­miała, że albo jej po­wi­cie na­leży uznać za cud me­dyczny – i jest naj­młod­szym oca­lo­nym wcze­śnia­kiem – albo była po pro­stu przed­mał­żeń­ską wpadką. Do­piero póź­niej matka po­wie­działa jej wprost, że sprawa ciąży rze­czy­wi­ście wy­ni­kła dla nich, czyli przy­szłych szczę­śli­wych ro­dzi­ców, do­syć nie­spo­dzie­wa­nie.

Łu­cja stu­dio­wała wów­czas na pierw­szym roku kon­ser­wa­cji dzieł sztuki, Ma­rek od pię­ciu lat grze­bał z pa­sją w mó­zgach i wą­tro­bach pod­czas za­jęć w pro­sek­to­rium. Ich gwał­towna, choć nie­roz­tropna mi­łość za­pewne szybko prze­szłaby do hi­sto­rii, gdyby nie nad­gor­liwy plem­nik przy­szłego me­dyka, który pew­nej nocy po­sta­no­wił za­sza­leć z ko­mórką ja­jową ślicz­nej, choć tro­chę nie­ży­cio­wej stu­dentki ASP. Za­sza­leć, do­kład­nie tak, bo jak Kor­ne­lia usły­szała od matki, była owo­cem jed­nej ze zwa­rio­wa­nych im­prez w Dzie­kance. W su­mie Ma­rek, zna­jący się ską­d­inąd na bio­lo­gii, po­wi­nien też był znać kon­se­kwen­cje mi­ło­snych eks­ce­sów, ale wtedy, pod ko­niec lat osiem­dzie­sią­tych, an­ty­kon­cep­cja sto­sowna była in­cy­den­tal­nie, a ku­po­wane ze wsty­dem pre­zer­wa­tywy – po­noć dziu­ra­wione pod ladą przez pod­stępne kio­skarki – rów­nież nie da­wały cał­ko­wi­tego za­bez­pie­cze­nia.

Kiedy Nela do­ro­sła, matka dość szcze­gó­łowo opi­sała jej tam­ten czas. Zdra­dziła, że choć była jesz­cze młoda, głu­pia i kom­plet­nie nie­świa­doma tego, co ją czeka, bar­dzo się ucie­szyła na ciążę. Bez pa­mięci za­ko­chana w nie­fra­so­bli­wym stu­den­cie, ro­iła o do­zgon­nej, pło­mien­nej mi­ło­ści i na­wet przez chwilę nie brała pod uwagę, że mo­głaby nie uro­dzić. Po­do­bno nieco od­mien­nie po­strze­gali ów wsty­dliwy „pro­blem” ro­dzice ob­lu­bieńca, któ­rym słowo „bę­kart” z tru­dem prze­cho­dziło przez na­wy­kłe do śpie­wa­nia psal­mów gar­dła. A w związku swo­jego syna z eks­cen­tryczną dziew­czyną „nie wia­domo skąd” – świat te­ściów Łu­cji za­my­kał się na ad­mi­ni­stra­cyj­nych gra­ni­cach Żo­li­bo­rza – upa­try­wali osta­tecz­nego upadku syna i za­prze­pasz­cze­nia przez niego ma­rzeń o bia­łym ki­tlu.