Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czterdziestopięcioletnia Łucja to szczęśliwa matka, ale niezbyt szczęśliwa żona. Żyje u boku Marka, znanego lekarza, lecz brakuje w tej relacji miłości. Kobieta jednak poświęciła dla niej swoje młodzieńcze ambicje i marzenia.
Gdy dorosłe już dzieci pary opuszczają rodzinne gniazdo, Łucja nie może dłużej odpychać od siebie druzgoczącej prawdy. Z jej małżeństwa nic nie pozostało. I wtedy spada na nią kolejny cios: choroba. Kobieta dowiaduje się, że ma raka… a przecież musi nadal zajmować się domem, opiekować wiecznie zajętym mężem, wspierać dzieci. Nie może egoistycznie porzucić tego wszystkiego i zająć się sobą. Życie zmuszą ją jednak, by stanęła na własnych nogach. Może uda się jej odzyskać radość życia, własne marzenia i potrzeby? Może nawet nie jest za późno na miłość?
„Wieczna wiosna” Katarzyny Zyskowskiej to przejmująca powieść o godzeniu się z losem, nadziei oraz walce o siebie i swoje pragnienia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 370
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: Wieczna wiosna
Copyright © Katarzyna Zyskowska, 2024
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2024
Projekt graficzny okładki: Anna Slotorsz
Redakcja: Anna Poinc-Chrabąszcz
Korekta: Justyna Kukian
ISBN 978-91-8076-306-6
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Jedynym bólem, jaki przeraża w śmierci, jest to,
że można umrzeć nie z miłości.
GABRIEL GARCIA MARQUEZ, Miłość w czasach zarazy
Tutaj wszystko się zaczyna.
Tutaj wszystko się kończy.
Ponad poszarpaną kreską grani, ponad szczytami. W błękicie – wszystko zamyka się w jego bezkresie i ciszy.
CZĘŚĆ I
Późna jesień, nieskończenie długa zima
Przyszła punktualnie, tak jak się umówili, jeszcze przed porannym obchodem Leona. Przywitali się w drzwiach gabinetu, jak zwykle serdecznie, ale w wyczuwalnym napięciu – to nie było ich kolejne spotkanie towarzyskie przy winie. Wymienili kilka błahych uwag na temat pogody i wszechobecnych korków na ulicach Warszawy. Leon pomógł Łucji zdjąć płaszcz i wskazał miejsce przy biurku naprzeciw siebie.
Na jej jasnych włosach połyskiwały krople deszczu – od rana lało– a na twarzy gościł typowy dla niej, ciepły, choć teraz może trochę zbyt niepewny uśmiech. Szalona zieleń sukienki, za lekkiej, zbyt zwiewnej jak na tę porę roku, odcinała się jaskrawą plamą od chłodu oszczędnie urządzonego pokoju lekarskiego, a sama Łucja w jego szarym, ascetycznym wnętrzu wyglądała trochę nierealnie, nienaturalnie, niczym egzotyczny ptak zamknięty w klatce. Leon pomyślał, że może celowo na dzisiejsze spotkanie wybrała kolor nadziei, i poczuł nagłe ukłucie goryczy. Nadzieja…? To słowo przepełniało go w tej chwili jedynie frustracją.
Zatrzymał spojrzenie na oplatającym szyję Łucji imponującym naszyjniku z wielobarwnych paciorków spływającym w zagłębienie dekoltu zwężającą się kaskadą. Kilkanaście dni temu widział te piersi obnażone, widział zażenowanie stojącej przed nim przyjaciółki i pamiętał, że on – chociaż jako lekarz starał się zachować profesjonalizm– czuł się wtedy równie niezręcznie. Miał nadzieję, że jej obawy są nieuzasadnione, ale podczas badania bez problemu to wyczuł. Było tam, gdzie powiedziała. Niemal od razu naszły go złe przeczucia, a teraz… Teraz Leon miał już pewność i nie wiedział, jak zacząć tę rozmowę. Ale czy forma wstępu ma w takich przypadkach jakiekolwiek znaczenie? Czy plaster lepiej odklejać powoli, czy jednym szarpnięciem?
– Łucjo – zaczął – nie mam dobrych wiadomości. Ta zmiana w lewej piersi to jednak nowotwór.
Powiedział to na jednym oddechu, starając się opanować drżenie głosu, ale niespecjalnie mu się to udało. Ciekaw był jej reakcji, ale nie potrafił spojrzeć przyjaciółce prosto w oczy. Zamiast tego w idiotycznym skupieniu wbił wzrok w wyniki badań – jakby mógł wyczytać w nich coś, czego jeszcze nie wiedział. W pokoju zapadła cisza, Leon poczuł, jak wzruszenie boleśnie ściska go za gardło, a gdzieś w środku narasta uczucie niezgody na wyrzucone w przestrzeń słowa. Te słowa… One nie powinny były paść. Nie z jego ust i nie w stosunku do tej kobiety.
A przecież tyle razy już je wypowiadał w czasie swojej praktyki i tak często był zmuszony ferować podobne wyroki, toteż wydawało mu się, że nabrał dystansu i nie istnieją okoliczności, które wywołałyby w nim wzburzenie równie silne jak to obecne. Dawno temu ukrył się pod pancerzem powierzchownej obojętności, tak typowym dla jego zawodu. Tylko dzięki temu nie oszalał jeszcze w pracy. Podczas rozmów z pacjentami emocje ukrywał pod prostymi, jednoznacznymi zdaniami, bo tak było najłatwiej. Bo według Leona chorzy nie oczekiwali od niego słodkich słówek, a tylko profesjonalizmu i zapewnienia, że znaleźli się we właściwych rękach, że on, lekarz, nad wszystkim panuje. Więc panował. Starał się panować. Nigdy nie tracił zimnej krwi i nigdy nie puszczały mu nerwy. Człowiek ze stali, człowiek z żelaza. Nie pozwalał, by w jego głosie kiedykolwiek zagrała nuta strachu. Aż do dziś, aż do chwili, kiedy w gabinecie zasiadła właśnie ona.
Wiele lat temu profesor, u którego Leon odbywał specjalizację z onkologii, przestrzegał, aby nigdy, w żadnym wypadku nie angażował się w leczenie rodziny lub bliskich. Łatwo powiedzieć… I tak wyjątkowo długo trzymał się tej zasady, ale jak mógłby nie pomóc Łucji? Jej, która sama nigdy nie odmawiała mu pomocy…
Dlatego siedzieli tu teraz oboje. Ona, co zauważał kątem oka – spokojna, ale nieco chyba bledsza niż na początku ich spotkania, z nadzieją wypisaną już wyłącznie w zieleni delikatnego materiału sukienki. I on – z trudem panujący nad wzruszeniem.
Ludzie różnie przyjmują diagnozę. Jedni płaczą, inni krzyczą, jeszcze inni bezwiednie poddają się mechanizmom wyparcia. Ściany tego gabinetu widziały chyba wszelkie możliwe reakcje pacjentów: od niedowierzania, rozpaczy, poprzez złość, aż do rezygnacji. Ale zawsze były to uczucia bardzo silne, skrajne, a w głosie Łucji, gdy zapytała: „Czy guz jest złośliwy?”, Leon nie wychwycił żadnej emocji.
Tak bardzo chciał się teraz mylić, znaleźć w trzymanych przed sobą wynikach badań chociaż drobną niezgodność, punkt zaczepienia, który by pozwolił podważyć diagnozę. Ale wyniki były jednoznaczne.
– Naprawdę bardzo mi przykro, Łucjo.– To jedyne, co zdołał z siebie wydusić, zanim w gabinecie znowu zapadła cisza.
„O ile prościej by było – myślał – gdyby zachowała się jak inni. Gdyby teraz wybuchła, rozpłakała się albo zaczęła lamentować, gdyby nie była taka cicha i nieobecna”. Tymczasem wymowne milczenie Łucji i jej nienaturalna apatia z każdą upływającą sekundą coraz boleśniej wypełniały przestrzeń gęstniejącym napięciem. W głowie Leona panował coraz większy zamęt.
Wreszcie znalazł odwagę, by popatrzeć na przyjaciółkę, ale teraz ona unikała jego wzroku. Utkwiła spojrzenie w przygnębiającym miejskim pejzażu ursynowskiego blokowiska rozciągającym się za oknem i milczała. Milczała, bo mogła milczeć, jemu nie był dany ten komfort, musiał skończyć to, co zaczął. Mleko już się wylało, nie było odwrotu, dlatego zaczął wszystko jej objaśniać. Precyzyjnie, ale prostymi słowami. Szybko, mechanicznie, by zagłuszyć myśli i odwlec w czasie chwilę, kiedy Łucja znowu zechce się odezwać i zada mu jedno z tych niewygodnych pytań, które na pewno jej się teraz nasuwały. Stopień zaawansowania choroby, procedury medyczne, działanie chemioterapii, radioterapii, powikłania pooperacyjne, tkanki, węzły chłonne, węzły wartownicze, przerzuty, nacieki, statystyki, rokowania… Leon starał się ukryć za zasłoną profesjonalizmu, zagłuszając w sobie, i w Łucji, strach. Tak, bo w głębi duszy czuł ogromny strach i wiedział, że mimo wysiłków zawsze istnieje pewne ryzyko, że… Zawsze coś może pójść nie tak, chemia może nie przynieść spodziewanych rezultatów.
Starał się na razie o tym nie myśleć, ale czuł, że Łucja – przyglądając się marznącym na szybach kroplom– także o tym myślała. I było jej dziwnie pięknie z zadumą na twarzy.
Leon czuł, że to spostrzeżenie jest zupełnie nie na miejscu, ale nie mógł oderwać wzroku od starej przyjaciółki. A przecież nigdy nie patrzył na nią w ten sposób. Owszem, zawsze mu się podobała – była dosyć atrakcyjna jak na osobę niezbyt dbającą o pozory, o wygląd – jednak dotąd widywał ją zawsze wesołą i uśmiechniętą, beztroską, a to nadawało rysom Łucji wyrazu małej psotnicy. I jako taka jawiła się Leonowi. Trochę szalona, czasami przesadnie bezpośrednia, serdeczna i pełna empatii, co obcy mogli opacznie brać za nadmierną prostolinijność. Ale Łucja tylko z pozoru była nieskomplikowana. Leon wiedział to doskonale i po cichu trochę zazdrościł Markowi, swojemu wieloletniemu przyjacielowi, takiej żony. Uważał, że dzisiaj kobiety jej pokroju to rzadkość.
Łucja stworzyła bowiem wyjątkowy dom, w którym panowały niezwykłe ciepło i harmonia. Dzieci otoczone troskliwą matczyną opieką wyrosły na ciekawych młodych ludzi. W jej domu pachniało spokojem i świeżo upieczonym ciastem, w drzwiach witały gościa mokry psi nos i ciepłe słowo gospodyni. Marek zawsze miał uprasowane koszule, a gdy zmęczony wracał z pracy, na stole parowały talerze z obiadem – obrazek niemal jak z reklamy jogurtu czy proszku do prania. To wszystko wymagało zapewne od Łucji ogromnego zaangażowania, a jednak Leon nigdy nie słyszał, żeby kiedykolwiek na coś narzekała. Pochłonięta ogromem domowych obowiązków, mogła stanowić antytezę współczesnego modelu kobiety wyzwolonej, a jednak, przy całym jej oddaniu sprawom rodziny, wcale nie odnosiło się takiego wrażenia. Łucja nie wydawała się stłamszona czy zniewolona. Może tylko czasami wyglądała na przemęczoną, ale to w żaden sposób nie odbierało jej pogody ducha.
Tak, Marek był szczęściarzem. Ale jak wielu podobnych mu mężczyzn prawdopodobnie i on nie do końca doceniał poświęcenie żony. Uważał je może za coś zupełnie naturalnego, przynależnego słabszej płci albo po prostu go nie dostrzegał, bo rzadko bywał w domu? A sama Łucja… Żona przy mężu – mogła odchować dzieci i zająć się sobą, a jednak postanowiła porzucić osobiste ambicje na rzecz kariery Marka. Odgradzając go od prozy życia, sprawiła, że sprawy codzienne, przyziemne nigdy nie zaprzątały jego głowy.
Leon przyjaźnił się z Markiem Kornatowskim od czasu studiów. Uważał go za świetnego lekarza, cenił jako fachowca. Jednak od pewnego czasu patrzył na starego kumpla bardziej krytycznie. Marek od zawsze był wymagający i nieco apodyktyczny, ale te pejoratywne cechy Leon przypisywał specyfice ich wspólnego zawodu. Sądził, że Kornatowski swoją pryncypialność ujawnia tylko w pracy. Dopiero niedawno zrozumiał, że ciemna strona charakteru Marka czasami dochodzi do głosu także na gruncie rodzinnym. Zauważył to wówczas, gdy stał się częstym gościem w domu Kornatowskich − podczas tych długich popołudni i wieczorów, kiedy to Łucja pomagała Leonowi podźwignąć się z depresji po odejściu żony.
Oczywiście sama Łucja nigdy się na swojego męża nie skarżyła i nawet kiedy przechodzili kryzys, nie przestawała być uśmiechnięta i serdeczna. Cała ona.
Trudno powiedzieć, kiedy przywiązanie do Marka osłabło na rzecz jego żony, dość, że któregoś dnia Leon zrozumiał, że ta niepozorna kobieta jest mu bardzo bliska, o niebo bliższa niż stary kolega. Choć powszechnie kwestionuje się szczerość przyjaźni damsko-męskiej, to jednak tę dwójkę połączyło jedynie porozumienie dusz. Porozumienie dwojga ludzi, którzy w swoich związkach grali drugie skrzypce i przyjęli postawę pasywną. Z tą różnicą, że małżeństwo Kornatowskich wciąż trwało, a Leona skończyło się definitywnie dwa lata temu.
A teraz w życiu tej kobiety także coś się miało skończyć, coś zmienić nieodwracalnie. Leon zaś miał odegrać niewdzięczną rolę posłańca złej wiadomości.
***
Kiedy padły słowa o nowotworze, Łucja starała się zachowywać spokojnie, ale gabinet lekarski, chociaż jasny i wypełniony bielą sprzętów, w depresyjnym świetle listopadowego popołudnia sprawiał wrażenie ponurego i wywoływał w niej dojmujące uczucie strachu. „Miejsce wyśnione dla samobójcy”– myślała, rozglądając się po wnętrzu. Wszystko wokół wydawało się szare, przygnębiające i bezduszne. Wskazówka zegara nad gromadzącą dokumenty oszkloną szafką, w której prócz sterty porzuconych niedbale papierów stało kilka fiolek z lekami, przesuwała się bezgłośnie po tarczy. Deszcz siekł intensywnie o szyby, wypełniając niewielkie pomieszczenie monotonnym szumem, który zlewał się w jedno z głuchymi dźwiękami nerwowej gamy wystukiwanej opuszkami palców o blat biurka przez Leona. Łucja wpatrywała się w nerwowe ruchy jego dłoni z jedną tylko myślą: „To jednak nowotwór”. Nowotwór? Rak?
Słowa Leona odbiły się od wypłowiałych seledynowych ścian i rozsypały tysiącem małych znaków zapytania. Komputerowy wydruk badania skrywający jednoznaczny wyrok i służbowy biały kitel przyjaciela wyglądały jak scenografia taniego filmu grozy. Nawet Leon wydawał się dziwnie obcy na tle bezosobowego szpitalnego otoczenia. Tym bardziej że Łucja wciąż miała pod powiekami obraz jego roześmianych oczu sprzed zaledwie tygodnia, gdy spontanicznie wpadł na wieczorną lampkę wina.
Marek był tamtej nocy na dyżurze, a oni we dwoje przesiedzieli kilka godzin, niespiesznie pijąc wino i rozmawiając. Już wtedy czekali na wyniki biopsji, ale oboje skrzętnie omijali temat. Nie było mowy o guzie, badaniach, obawach. Leon, chociaż zawsze dużo opowiadał o swojej pracy w szpitalu, tym razem słowa nie powiedział na tematy zawodowe. Zamiast tego Łucja wyciągnęła jakieś stare zdjęcia z wakacji i zaśmiewając się w najlepsze, przegadała z przyjacielem pół nocy.
Lubiła go, zawsze traktowała jak członka rodziny, lecz tak naprawdę zbliżyli się do siebie jakieś dwa lata temu, po odejściu żony Leona, Zosi – wpadał wtedy do domu Kornatowskich na Kabaty niemal codziennie. W którymś momencie Łucja dostrzegła, że przestał być wyłącznie przyjacielem Marka, a stał się także jej własnym. Bardzo potrzebował komuś się wygadać, a ona zawsze lubiła i umiała słuchać – jej mąż zwykł mawiać, że stół w ich kuchni jest przesiąknięty ludzkimi opowieściami, dramatami i rozterkami bardziej niż kozetka w niejednym gabinecie psychoanalityka. Rzeczywiście, ludzie potrafili się przed Łucją otworzyć i bez oporów opowiadać jej o swoich problemach. A ona słuchała z uwagą. Sądziła, że dostała od życia los na tyle lekki, iż powinna pomagać innym.
Któregoś dnia przed dwoma laty, kiedy Zosia postanowiła odejść do pewnego Rosjanina poznanego podczas podróży służbowej, to właśnie przyjaciel Marka stał się najczęstszym rezydentem kuchennego taboretu.
– Alosza – żalił się Leon, popijając domową nalewkę Łucji.– Pieprzony Alosza! Bo widzisz, tak się ten jej gach nazywa.
– Nazywa się Pieprzony Alosza? – próbowała rozładować napięcie.
– Jak zwał, tak zwał, jeden pies – zbył ją. Najwyraźniej nie miał nastroju na żarty. Jeszcze nie wtedy.– Ale ja się pytam, no powiedz, Łucjo, ja się pytam, co takiego, u diabła, dał jej ten cały Alosza, czego nie mogła dostać ode mnie? Czego jej brakowało? Że niby przy mnie takich emocji nie doznawała, że się wypaliła? Że jej silnych wzruszeń i poezji brakowało, tak mi powiedziała na odchodnym. A przecież my tyle lat przeżyliśmy razem i chociaż różnie bywało, jak to w małżeństwie, to jednak zawsze dochodziliśmy do porozumienia. A ona teraz tylko te „oczi czornyje”… Parszywy Rusek. Że niby dopiero przy nim zrozumiała, co to prawdziwa miłość, tak stwierdziła. Pal licho, myślałem, może to jakiś kryzys wieku średniego, nadchodząca menopauza, hormony, pomroczność jasna… A niech jej nawet ten sobaka kilka razy jakąś ckliwą dumkę zaśpiewa, w oczy głęboko zajrzy, jeśli jej tak tego romantyzmu brakuje. Ale może za jakiś czas jej się to przeje. Pewnie pomyślisz, że to paskudny oportunizm, ale ja bym zaczekał, aż rozum jej wróci, przełknąłbym to poniżenie, przetrwał burzę hormonalną i wybaczył zdradę. Nie patrz tak na mnie, Łucjo. Wiem, uważasz, że to żałosne.
Nie, Łucja wcale nie uważała, że to żałosne.
– …A tymczasem Zośka życie nam wywraca do góry nogami, walizki spakowane, bilet do Moskwy kupiła i wszystko na jedną kartę postawiła. Nawet się nie obejrzała za siebie, a nasz Romek jeszcze w liceum. Pal sześć, że mnie zostawiła, ale dzieciaka tak przed maturą…
– No właśnie, co na to wasz syn?
– W sumie nic. On ma już swoje sprawy, własne sercowe rozterki. Zakochał się ostatnio, więc co go mogą obchodzić problemy starych. Albo gdzieś lata z tą dziewczyną, albo z nosem w monitorze siedzi. A jak się od komputera oderwie, to tylko czasem coś tam napomknie, że matce trochę z tą miłością na stare lata odbiło. Jakby to po nim zupełnie spływało. Dziwne teraz te dzieciaki, jakieś takie… niedojrzałe. Zresztą doskonale wiesz, jak jest, twój Mikołaj w podobnym wieku. Niby to dorosłe, a w głowie ciągle trociny. A Zośka ma to wszystko w… No, sama powiedz, Łucjo, przecież też masz dzieci, czy tak postępuje kochająca matka?
– Romek jest już prawie dorosły, no i nie został sam. Został z tobą. A wy zawsze byliście blisko. Leon, jesteś dobrym ojcem. Zapracowanym, ale dobrym, Romek sobie poradzi. Obaj sobie poradzicie. – Łucja starała się tłumaczyć decyzję Zofii, choć jej nie rozumiała.
– Że niby miłość? W naszym wieku? Motyle w brzuchu? Jakie, u diabła, motyle? Nie jesteśmy nastolatkami. Po czterdziestce to jednak pewną odpowiedzialność i zdrowy rozsądek każdy już powinien mieć, nie sądzisz? Tymczasem Zośka zupełnie postradała zmysły. Nie potrafię jej zrozumieć…
Takich dyskusji z Leonem Łucja odbyła jeszcze wiele. Zofia oczywiście nie wróciła, a on dość długo dochodził do siebie. Ale te rozmowy zbliżały. Może Leonowi łatwiej było się zwierzać kobiecie, a może czuł, że w tym konflikcie– chociaż były sobie z Zosią bliskie– Łucja stoi po jego stronie?
Bo ona też nie pojmowała zachowania koleżanki. Nawet po ich rozmowie tuż przed ostateczną przeprowadzką Zosi do Moskwy.
Przyszła się pożegnać tuż przed wylotem. Siedziała w kuchni Kornatowskich, na tym samym stołku, który co kilka dni okupował jej zdradzony mąż, i z roziskrzonym wzrokiem opowiadała o swoim szczęściu i uczuciu, dla którego zamierzała przekreślić kilkanaście lat małżeństwa. Była odmieniona, kwitła. Łucja starała się jej nie oceniać, ale w głębi serca nie akceptowała tego postępowania. Podobnie jak Leon uważała, że w pewnym wieku do wszystkiego należy podchodzić racjonalnie. A nagłe porywy, fascynujący seks i miłość? Miłość to przywiązanie, bezpieczeństwo, zobowiązania, wspólny dom i dzieci.
Takie było stanowisko Łucji. Jednak Zosia twierdziła, że na wszystko, co zawiera się w słowie „obowiązek”, poświęciła wystarczająco dużo czasu i teraz nadeszła chwila, by pomyśleć o sobie. Romek nie był już dzieckiem, a z Leonem przez ostatnie lata łączyło ją tylko przyzwyczajenie. Czy trwanie w mirażu małżeńskiego spokoju, kiedy serce wyrywa się do innego mężczyzny, miałoby więcej sensu?
– Przez ostatnie lata żyłam jak ptak uwięziony w klatce, Łucjo, i nawet nie zdawałam sobie z tego sprawy, nie widziałam tych krat. Dopiero przy Aloszy zrozumiałam, jak pustą i jałową wiodłam egzystencję. Po czterdziestce też można się zakochać.
Pokrętna logika zdrowego egoizmu wyznawana przez żonę Leona zupełnie do Łucji nie przemówiła. Zamykając za Zosią drzwi, była pewna, że ta popełnia kardynalne głupstwo, i za chwilę, za miesiąc, a może dwa, wróci do męża z podkulonym ogonem. Ale ona nie wróciła. Więc może to wcale nie była przelotna fascynacja, a właśnie miłość? Czy w ich wieku naprawdę można się jeszcze zakochać?
Łucja rozmyślała o tym za każdym razem, gdy widziała Leona przygnębionego, a on niestety długo nie mógł odzyskać wewnętrznej równowagi. Dopiero ostatnio, po ponad dwóch latach od wyjazdu żony, coś się zaczęło zmieniać, coś w nim pękło. Znowu o siebie zadbał. Zmienił fryzurę, chyba nawet kupił trochę nowych ubrań. Nie był typem przystojniaka– raczej łagodnego, podtatusiałego misia. Twarz miał dosyć pospolitą, niestare jeszcze czoło przedwcześnie pobrużdżone troskami, ale oczy wciąż połyskiwały młodzieńczym ogniem, a na ustach zazwyczaj gościł uśmiech. Zapewne mógł się podobać kobietom. W końcu nie wszystkie szukają w mężczyźnie szalonego – a niechby nawet rosyjskiego – kochanka albo przystojnego macho. Niektóre preferują miłych i statecznych facetów pokroju Leona. Łucja była pewna, że za obecną metamorfozą przyjaciela stoi jakaś nowa kobieta i z radością obserwowała tę przemianę.
Podczas ostatniego wieczornego spotkania w domu Kornatowskich Leon znowu żartował jak kiedyś, a usta mu się nie zamykały. I taki jego obraz stanął jej przed oczami w gabinecie, gdy padły te niezrozumiałe słowa o nowotworze.
– Czy guz jest złośliwy? – zapytała, jakby jednoznaczne wyniki badań mogły nagle ulec cudownej transformacji.
Leon ze smutkiem przytaknął.
Znowu odpłynęła myślami. Słyszała, jak przyjaciel tłumaczy, co należy teraz zrobić, jakie przedsięwziąć kroki. Słyszała go, ale nie słuchała. Jego słowa docierały do niej jak przez ścianę, jakby ją ktoś nagle zamknął w wygłuszonym materacami pokoju. W pomieszczeniu bez okien, bez klamek, z którego nie ma ucieczki. Wszak to zupełnie niemożliwe, żeby mówił właśnie o niej. Rak? Jaki znowu rak? To czysty obłęd, przecież Łucja ma dopiero czterdzieści parę lat i nigdy, przenigdy poważnie nie chorowała. Miewała grypę co najwyżej, kaszel bądź katar. Jadła wówczas parę łyżek miodu i na dzień czy dwa wskakiwała do łóżka, żeby porządnie się wygrzać. W całym życiu leżała w szpitalu zaledwie dwa razy. Kiedy rodziła Nelę i cztery lata później, gdy na świat przyszedł Mikołaj.
Choroby to pospolity temat w lekarskim domu, nawet jeśli mąż nie jest takim sobie zwykłym lekarzem, a uznanym transplantologiem. Ale te wszystkie medyczne przypadki, cudze nieszczęścia zawsze są gdzieś obok, daleko, i wcale nie wywołują u reszty domowników przesadnej dbałości o własne zdrowie. Więc i Łucja daleka była od hipochondrii. Kiedy czuła się osłabiona, po prostu robiła analizę krwi, zgodnie z terminarzem poddawała się cytologii, wykonywała standardowe badania okresowe i sprawdzała piersi. No właśnie… O tym akurat zdarzało jej się czasami zapomnieć. Ale której kobiecie to się nie zdarza? Zawsze tyle innych spraw jest na głowie, a po czterdziestce życie pędzi tak szybko. Łucję też zajmowało zbyt wiele spraw, by miała czas na badanie. Aż dwa tygodnie temu…
Właśnie nad tym rozmyślała w gabinecie Leona, kiedy ten niewzruszenie opisywał, jak ma przebiegać leczenie, zasypując ją gradem medycznych definicji. Mówił, że cały proces może potrwać wiele miesięcy i że w jej przypadku nie da się przeprowadzić operacji oszczędzającej. W grę wchodziła wyłącznie pełna amputacja. Ale zanim dojdzie do mastektomii, najpierw poddadzą Łucję chemioterapii, bo zmianami objęte są także węzły chłonne. Nie użył oczywiście słowa „przerzuty”, ale i bez tego Łucja doskonale wiedziała, co oznacza cecha N1, bo wszystko wyczytała w internecie. Leon opisywał skutki uboczne wlewów – osłabienie, zaburzenia łaknienia, ból, wymioty, utratę włosów… Powolne zabijanie tkanek chorobowo zmienionych, ale także tych zdrowych. Wszystko skrupulatnie objaśniał, gdy tymczasem ona nie przestawała błądzić myślami poza ścianami gabinetu.
To dziwne, ale w pierwszej chwili przepełniło ją wyłącznie niedowierzanie, wcale nie poczuła strachu. Mózg pracował na jakichś dziwnych obrotach, gdy tymczasem Łucja robiła szybkie zestawienie ewentualnych strat, które będzie niosła za sobą jej choroba, a może nawet śmierć. „Nawet gdyby do tego doszło, to nie będzie dramatu”– myślała. W końcu zrobiła wszystko, co do niej w życiu należało. Miała dorosłe dzieci. Nela i Mikołaj byli na studiach. Odchowani, samodzielni. Cudowne, mądre dzieciaki, które na pewno w razie czego dadzą sobie bez niej radę. No właśnie, w razie czego…?
A zaraz potem naszła Łucję kolejna refleksja – zupełnie irracjonalna – że w obecnym momencie ten cały cyrk z chorobą jest jej kompletnie nie na rękę. Może więc poczekaliby z leczeniem do nowego roku? A może guz sam zniknie? Tyle razy się słyszy o różnych cudownych uzdrowieniach, chińskich ziołach, tybetańskich mnichach, bioenergoterapeutach i leczeniu siłą woli albo akupunkturą. Dlaczego na nią nie miałaby zadziałać podobna terapia? Musi zadziałać, bo Łucja nie może iść teraz do szpitala, nie ma czasu na chemię, tyle trzeba zrobić. Za miesiąc wypadały święta, dom należało dokładnie posprzątać, prezenty kupić – a ona jeszcze nie miała pomysłu, co dać Markowi. Z dziećmi to jakoś łatwiej, ale z mężem zawsze był problem. Niełatwo obdarować człowieka, który wszystko ma. Powinna zawieźć do serwisu narty i rozejrzeć się za nowym bagażnikiem dachowym. Stary w tamtym roku okazał się za mały na potrzeby ich czwórki, a wkrótce całą rodziną wybierali się na narty. Nie, nowotwór nijak nie wpasowywał się w jej grafik.
Jak co roku, tak i tym razem Boże Narodzenie Kornatowscy zamierzali spędzić w Tatrach i zaledwie dzień wcześniej Łucja rozmawiała przez telefon ze znajomą gaździną, panią Hanką Marusarzową, żeby ta przygotowała dom na ich przyjazd.
Ową niewielką chatę w Murzasichlu kupili kilka lat temu. Marek uznał, że nie ma sensu wynajmować i płacić co chwilę, jeśli stać ich na zakup – traktował ten dom jako inwestycję na starość. Raz, dwa razy do roku jeździli w góry razem – Marek miał za dużo obowiązków w szpitalu, by móc wyrwać się częściej, ale nawet bez niego Łucja lubiła tam wyskoczyć na kilka dni lub tydzień. Z kolei dzieciaki, od czasu gdy poszły na studia, często okupowały dom wraz z przyjaciółmi w ferie czy wakacje. Pewnie rozsądniej byłoby poszukać czegoś bliżej Warszawy, może na Mazurach, żeby korzystać z domu w weekendy, nie tłukąc się ponad czterysta kilometrów, ale oni tak bardzo kochali góry…
Łucja obawiała się, że Marek będzie bardzo niepocieszony zmianą planów. Ostatnio dużo pracował, często wyjeżdżał na kongresy i prawie nie wychodził ze szpitala, więc potrzebował wypoczynku jak nigdy. Żadna choroba nie mogła im przeszkodzić.
Warunki w domu może nie były idealne – drewniana chata z pociemniałych ze starości bali wymagała drobnego remontu – ale Kornatowscy mieli tam wszystko, czego potrzebowali: na poddaszu trzy małe sypialnie, a na dole dużą jadalnię, do której bez trudu można było wstawić choinkę. I duży zadaszony ganek przed domem, gdzie rano pijali kawę, i obszerną kuchnię, w której stał murowany piec opalany drewnem… Co roku przystrajali razem dom, a Łucja na żeliwnej płycie przygotowywała dwanaście wigilijnych potraw – domowe, rodzinne święta, tyle że poza domem. Bo przecież dom to nie ściany – drewniane, murowane – ale ludzie.
Uwielbiała tamtejszy przedświąteczny nastrój. W Warszawie o tej porze roku zazwyczaj panowała plucha, a na Podhalu za oknami było biało. Łucja puszczała sobie kolędy i w spokoju gotowała, patrząc, jak na dworze sypie śnieg. W tym czasie Marek wraz z dziećmi jeździł na nartach – wcale nie czuła, żeby coś ją przez to omijało, nie przepadała za tym sportem. Po Tatrach znacznie bardziej lubiła wędrować niż szusować. Dlatego kiedy przygotowała wszystko do świąt, a w górach warunki na to pozwalały, chodziła na krótkie wycieczki. Do Doliny Pięciu Stawów albo do Gąsienicowej. Czasami zabierała ze sobą Nelę, ale samotność podczas takich spacerów zupełnie jej nie przeszkadzała. Lubiła ją. Lubiła w ciszy podziwiać surowe górskie krajobrazy i rozmyślać…
Wieczory jednak zawsze spędzali już wspólnie. Zbierali się przy stole podczas kolacji, rozpalali ogień na kominku. Sancho cicho chrapał na swoim posłaniu, zmęczony całodziennym szaleństwem w śnieżnych zaspach, a oni do późna gadali. Porozsypywane skrawki codzienności scalali znowu w jedno i nadrabiali czas – nawet Marek się wówczas wyciszał, zapominał o pracy. Świat pędzący nie wiadomo dokąd zostawiali za drzwiami górskiej chaty i na powrót stawali się prawdziwą rodziną. Nie myśleli o problemach, o Warszawie, nagłych wezwaniach ze szpitala, o studiach czy szkole. Myśleli wyłącznie o sobie.
A tu nagle ta choroba, badania, niewyraźna mina Leona… Jego słowa. Całe morze falujących w głowie słów, niebezpiecznie wciągających Łucję pod swoją powierzchnię. Mnóstwo terminów niezrozumiałych, nieznanych albo właśnie znanych i przez to napawających jeszcze głębszym lękiem. Zaskakujące stwierdzenia, że leczenie trzeba zacząć od zaraz, że chemia, że szpital, że sprawa jest niezwykle poważna. I że należy się spieszyć. A może tego nie powiedział? Może to akurat Łucja wywnioskowała sama z molowej tonacji jego głosu?
Mijały kolejne minuty, a jej wydawało się, że ten monotonny wywód trwa już wiele godzin i dzień wkrótce zacznie się chylić ku końcowi. Spojrzała odruchowo na ścienny zegar – wskazywał za kwadrans dziewiątą. Minęło więc zaledwie pół godziny od jej wejścia do gabinetu. Pół godziny… Jak to możliwe, że w tym krótkim czasie wszystko uległo tak drastycznej przemianie – poczuła, jak przez jej ciało przetaczają się przeżyte lata, miesiące, tygodnie. Miała wrażenie, że obrazy przeszłości zbierane w pamięci od dnia narodzin formują się w stopklatki na filmowym celuloidzie i pędzą, pędzą na oślep, by wreszcie wyhamować w tej właśnie chwili, tu, w gabinecie Leona. Stop. I taśma, która dotąd zdawała się nie mieć końca, urwała się z bolesnym trzaskiem. Życie Łucji zatrzymało się w miejscu. Myśl, co przyniesie jutro, napełniła ją lękiem.
– Leoś – zaczęła niepewnie, kiedy wreszcie zamilkł – przecież idą święta. Wiesz, że planujemy wyjazd do Murzasichla. Nie dałoby się jakoś tego wszystkiego trochę… przełożyć?
Popatrzył na nią dziwnie, odłożył wreszcie dokumenty miętoszone w dłoni i zmarszczył czoło. W tej chwili wydał jej się zaskakująco obcy. Niczym nie przypominał starego, dobrego przyjaciela, był wyłącznie poważnym panem doktorem – lekarzem obawiającym się o zdrowie pacjentki. Zrozumiała, że nawet dla niej, nawet przez wzgląd na ich bliską zażyłość, nie zastosuje taryfy ulgowej.
– Łucjo… – Mimo posępnej miny jego głos zabrzmiał łagodnie. – Wiem, że to dla ciebie trudne, że nie byłaś przygotowana na tę diagnozę, ale wyniki histopatologii są jednoznaczne. Masz zaatakowane węzły po stronie guza i nowotwór w trzecim stadium, odkładanie leczenia jest absolutnie niemożliwe. Wierz mi, moja droga, dla mnie to wszystko też jest bardzo trudne. Chciałbym móc ci przekazać zupełnie inne informacje, ale… Niestety, jest, jak jest, i musisz czym prędzej pojąć powagę sytuacji. Nie ma mowy o żadnym wyjeździe, rozumiesz? Ani teraz, ani przez wiele następnych miesięcy.
– Ale Marek, dzieci, narty… Cholera, Leon, jak ja im to powiem? Wszyscy już się tak nastawili. Marek czekał na urlop od paru miesięcy, jest taki przemęczony. Nie mogę mu tego zrobić. Szpital…? Mam teraz kilka miesięcy spędzić w szpitalu?
Leon pokręcił głową, zdjął z nosa niezbyt twarzowe okulary i z roztargnieniem potarł czoło. Wyglądał na zmęczonego.
– To nie do końca tak. Nie będziesz u nas leżeć cały czas. Jeszcze dziś ustalimy w szerszym zespole dokładny przebieg leczenia, cykl i liczbę dawek chemioterapii. Po każdym wlewie będziesz mogła wrócić do domu. Dopiero później nastąpi część chirurgiczna, a po operacji zbadamy dokładnie guz i stwierdzimy, jakie działania należy podjąć dalej. Po usunięciu węzłów możesz mieć problemy ze sprawnością lewej ręki. Być może okaże się konieczna rehabilitacja i…
– To może ustawcie to wszystko tak, żeby udało nam się jednak w święta wyjechać? To zaledwie miesiąc – nie dawała za wygraną.
Uśmiechnął się smutno. A może to nie był wcale uśmiech, a tylko nerwowy grymas zniecierpliwienia?
– Nie przestajesz mnie zadziwiać… – Zawiesił głos. – Nie przestajesz mnie zadziwiać, Łucjo, chociaż znamy się od tylu lat. Właśnie ci powiedziałem, że masz nowotwór, nie zapalenie gardła albo katar, ale że cierpisz na chorobę obarczoną ogromnym ryzykiem. Tymczasem jedyne, co zaprząta ci głowę, to wypoczynek twojego męża i dzieci? Łucjo… – W jego stanowczy ton wkradała się pewna miękkość.– Całe życie poświęcasz rodzinie, ale teraz musisz pomyśleć o sobie. Zmęczenie Marka nie ma żadnego znaczenia, twoje dzieci też jakoś przeżyją bez szaleństw na stoku, to są dorośli ludzie, zaręczam ci, że zrozumieją. Wszystkie wasze plany muszą teraz poczekać. Liczysz się tylko ty. Rozumiesz, co mówię? Tylko ty! Przyjęcie chemii to nie łyknięcie aspiryny. Chyba nie zdajesz sobie sprawy, jak to może przebiegać. Po każdym kolejnym wlewie będziesz coraz bardziej osłabiona, skrajnie wyczerpana. Może nawet tak bardzo, że nie dasz rady wstać z łóżka, nie mówiąc już o wyjściu z domu. Przykro mi, ale wolę już teraz cię uprzedzić. Te święta na pewno spędzisz w Warszawie, i to jak najbliżej szpitala. – Nabrał powietrza i dodał już spokojniej:– Rak jest chorobą uleczalną, twój przypadek nie jest najgorszy, jednak guz w piersi jest bardzo złośliwy, musimy zahamować namnażanie się jego komórek, bo inaczej…
– Umrę? – zapytała, jakby ją samą dziwiły wyrzucone w przestrzeń słowa.
– Jeśli będziemy zwlekać – powiedział zduszonym głosem – tak właśnie się stanie.
W pokoju znowu zaległa cisza – który to już raz tego poranka? Łucja spuściła głowę i spojrzała na swoje ręce. Nie zauważyła, kiedy zacisnęła je na zielonej łące sukienki, ale widocznie już dawno, ponieważ knykcie miała niemal białe.
Na palcu serdecznym prawej dłoni tkwiła obrączka. Zwykła, prosta, dosyć cienka, kiedy się pobierali z Markiem, nie było ich stać na nic lepszego. On nie nosił swojej od lat, trochę przytył i twierdził, że palce mu w niej puchną, a poza tym i tak musiałby ją zdejmować przed zabiegami, ale Łucja się ze swoją nie rozstawała. W tym kawałku porysowanego, startego złota zawierał się cały sens jej istnienia. Bez męża i dzieci czuła się nikim. Nie potrafiłaby ich zranić. Zawsze tak wszystkim kierowała, by zaoszczędzić bliskim wszelkich zmartwień i kłopotów. A teraz? Co będzie teraz? Choroba to obciążenie dla całej rodziny. Łucja nie bała się cierpienia ani śmierci, prawdziwym strachem napawała ją w tej chwili jedynie myśl, że jej „niedyspozycja”, jej rak, leżenie w łóżku i niemożność samodzielnego wykonania przy sobie prostych czynności, odciśnie piętno na życiu najbliższych. Jak ona im to powie…?
– Jak ja im to powiem?– rzuciła na głos, a Leon spojrzał zza biurka zupełnie zbity z tropu. – Przecież nawet nie wiedzą, że dzisiaj u ciebie jestem.
– Jak to nie wiedzą? Marek nie wie czy dzieci nie wiedzą?
Spuściła wzrok.
– Nikt nie wie, tylko ty i ja. Myślałam, że nie ma potrzeby ich martwić, że wyniki będą inne, że…
– To, że nie chciałaś niepokoić dzieci, jestem w stanie rozumieć. – Z niedowierzaniem pokręcił głową. – Ale jak mogłaś nie powiedzieć Markowi? W końcu jest lekarzem, bez przerwy ma do czynienia z chorobami, mógłby cię wesprzeć, uspokoić… Nie byłabyś z tym sama. – Zadumał się na moment.– Jak to możliwe, że nie zauważył śladu po biopsji?
Poczuła się niezręcznie. Straszliwie głupio. Ta rozmowa zaczęła wkraczać w strefy zbyt dla niej intymne, zbyt wstydliwe. W jaki sposób miała wytłumaczyć przyjacielowi powody, dla których Marek nie odkrył opatrunku na jej piersi? Własny mąż. Jak miała Leonowi wyjaśnić, że oni…? Że od dawna…? Wszak nikt się nie domyślał, że na ich idealnym jak monolit małżeństwie też istnieją rysy.
– I co teraz? – Łucja poczuła, że grunt usuwa jej się spod nóg.
– Teraz przyszedł czas, żebyś porozmawiała z rodziną. Załatw, co masz do załatwienia, a jutro rano chcę cię zobaczyć na moim oddziale. Bezdyskusyjnie.
***
Przed obchodem doktor Leszek, zwany przez kolegów z bloku Chemikiem, przyszedł do skrzydła, gdzie znajdowała się klinika nowotworów piersi. Po całonocnym dyżurze na jego młodej i dosyć przystojnej twarzy rysował się mocny jednodniowy zarost, a pod oczami odznaczały się ciemniejsze kręgi cieni. Powinien iść do domu, by przespać się choć kilka godzin, ale przed wyjściem chciał jeszcze skonsultować parę spraw z Leonem. Zajrzał więc do pokoju oddziałowej, mając nadzieję, że tam właśnie zastanie kolegę – ostatnio Leon nad wyraz często tu przesiadywał. Niby nic w tym dziwnego, wszyscy lubili pijać tu kawę, ale Chemik wiedział swoje – między Leonem i oddziałową coś zaiskrzyło.
Niespecjalnie go dziwiło, że kolega zwrócił uwagę na apetyczną Małgosię. W końcu to już ze dwa lata, jak został sam, a z oddziałowej była fajna babka. Co prawda już chyba po czterdziestce, ale świetnie się trzymała. Dorodna blondynka o bujnych kształtach i olśniewającym uśmiechu. Była powszechnie lubiana. Pacjentki za nią przepadały, a męska część personelu szpitala szczerze wielbiła, urozmaicając sobie nudę pracy fantazjami o niegrzecznych zabawach z Małgorzatą w roli głównej. Podobno oddziałowa od jakiegoś czasu była wolna – po korytarzach plotkowano, że miała za sobą paskudne małżeństwo. Po wielu latach udręki uwolniła się od męża alkoholika, współuzależnienia i incydentalnych siniaków wykwitających pod okiem. Kobieta z przeszłością, jak to się mówi, ale za to mocno doświadczona, pozbawiona złudzeń, zahartowana, niewiele wymagająca od życia. A jednak wciąż pogodna – łakomy kąsek na rynku wtórnym. Może dlatego zbliżyli się z Leonem? Dwoje poturbowanych rozbitków wychodzących na prostą. Chemika szczerze cieszył wybór kolegi.
Jednak tym razem w pokoju oddziałowej nie zastał nikogo – po Leonie ani śladu – więc skierował się wprost do jego gabinetu w drugim końcu skrzydła.
Korytarzem, pośród osowiałego personelu, spacerowało zaledwie kilkoro pacjentów. Sunęli noga za nogą, w zwolnionym tempie, wszyscy nie w sosie, skuleni, przygarbieni, jakby dojmujący jesienny wiatr przenikał mury i wypełniał dodatkowo swoją depresyjną wilgocią to i tak smutne miejsce. Nikłe światło wnikające tu przez okna nie było w stanie rozjaśnić półmroku, więc mimo dnia na całej długości przejścia paliły się jarzeniówki– typowy smutny poranek w miejscu, w którym nikt o zdrowych zmysłach nie chciałby się dobrowolnie znaleźć.
I wtedy ją zobaczył.
Szła z naprzeciwka, szybko, jakby ktoś ją gonił. Kobieta w niecodziennym stroju – niecodziennym jak na szpitalne warunki. Bo tutaj nie było kolorów, wnętrza wydawały się w pewien sposób przezroczyste i wszystkie hole, klatki schodowe i korytarze od lat wyglądały tak samo. Popielatoszare twarze chorych, białe kitle personelu i pastelowy seledyn ścian bywającemu tu dzień w dzień lekarzowi zdawały się mieszać ze sobą i tworzyć spójną, choć nijaką, masę. I nagle ona, która do zwiewnej zielonej sukienki założyła wielobarwny, krzykliwy naszyjnik, a przez ramię przerzuciła jaskrawy płaszcz. Stanowiła jedyny kolorowy punkt na czarno-białym tle – jak dziewczynka w czerwonym płaszczyku z Listy Schindlera. Wydawała się tu nie na miejscu, jakby wycięta z innego świata, z innej bajki. Absyntowa wróżka, która przybyła, by wyzwolić lekarzy i pacjentów z porannego marazmu. Przemykała między chorymi. Kilka głów obróciło się na ten osobliwy widok, na paru twarzach wykwitło coś, co przypominało uśmiech. Może trochę niedowierzający, pobłażliwie kpiący, a jednak w tym miejscu każdy był na wagę złota.
Minęła Chemika z całą swoją zieloną energią. Szelest sukienki zmieszał się z szelestem szeptów. Lekarz przystanął jak inni, i nie mogąc się oprzeć, z dziwnym rozbawieniem popatrzył w ślad za Zieloną, dopóki – równie szybko, jak się pojawiła – nie znikła za zakrętem korytarza.
Zostawiła po sobie trudną do uchwycenia pustkę i wesołość na kilku twarzach. Uśmiech nie schodził także z ust Chemika, gdy pukał do ostatniego pokoju na piętrze. Cisza. Zapukał ponownie, a nie doczekawszy się odzewu, delikatnie uchylił drzwi i wsadził głowę do środka.
Leon siedział w obrotowym fotelu tyłem do wejścia i wpatrywał się w dżdżystą zawieruchę spływającą łzawo po szybie. Mimo szarówki nie zapalił górnego oświetlenia i pokój rozjaśniała tylko wąska poświata padająca z biurowej lampki.
– Szukałem cię u naszej drogiej Małgorzaty, a ty tutaj? Światło byś włączył, ciemno tu u ciebie jak w grobie– powiedział nowo przybyły lekko, nadal czując na sobie oddech Zielonej.
Na dźwięk głosu Leon odwrócił się w jego stronę. Miał twarz bez wyrazu.
– Nie błaznuj, Chemik. Wchodź. – Wskazał mu miejsce naprzeciw siebie.
W jednej chwili wyparowała z doktora Leszka cała wcześniejsza beztroska. Zamknął za sobą drzwi i rozsiadł się na krześle. Twarda sklejka wydawała się ciepła. Ktoś przed chwilą tu siedział. Ona?
– Okropnie wyglądasz. Jesienna depresja? Coś się stało?
– A daj spokój. – Leon tylko machnął ręką i przesunął w stronę kolegi leżące na blacie dokumenty. – Spójrz.
Wyniki badań. Biopsje, mammografia, ciągi liter i cyfr – Chemik codziennie widywał wiele podobnych.
– Czyje to?
– Zerknij na nazwisko.
– Kornatowska. Łucja – przeczytał na głos. – Kornatowska? Nic mi to nie mówi. A powinno?
– To moja przyjaciółka.
– Przyjaciółka? Że niby… – Młody lekarz wymownie uniósł brew.
Leon popatrzył z dezaprobatą na jego teatralne rozbawienie i rozdrażniony pospieszył z wyjaśnieniem:
– Przyjaciółka, nie kochanka. Łucja to moja stara znajoma, bardzo dobra znajoma. Żona Marka Kornatowskiego.
Przez twarz Chemika przemknął cień zrozumienia.
– Czekaj, czekaj. Tego Kornatowskiego? Profesora Kornatowskiego? Od transplantologii?
– Dokładnie.
– Ostatnio widziałem go parę razy w telewizji. Podobno świetny specjalista. Duże sukcesy w przeszczepach eksperymentalnych. Czytałem gdzieś, że w zeszłym roku dochrapał się profesury, a wydaje się, że nie skończył jeszcze pięćdziesiątki.
Leon przytaknął.
– Owszem, jest jednym z najmłodszych profesorów belwederskich w kraju. A do pięćdziesiątki brakuje mu jeszcze kilku lat.
– Widzę, że dobrze się znacie.
– Od czasów akademii. Studiowaliśmy na jednym roku. Byliśmy nawet w tej samej grupie, stare dzieje.
Chemik zaczął wnikliwiej przyglądać się dokumentom.
– Nie najlepiej to wygląda. T3, N1, M0…? Dobrze przynajmniej, że nie ma przerzutów odległych, ale ciekawe, jak duże zmiany zaszły w węzłach. Typ naciekający przewodowy…– czytał pod nosem.– No i rozmiar. Spory ten guz.
– Trochę ponad pięć centymetrów.
– Aż dziwne, że go wcześniej nie wyczuła.
– Podejrzewam, że musiał szybko się rozwinąć. Zresztą badanie receptorów by to potwierdzało.
– Ujemne?
– Niestety tak. Dlatego terapia hormonami odpada. Zostaje tylko chemia.
– Trzeba działać na cito.
– No właśnie i dlatego chciałbym cię prosić, żebyś jeszcze dzisiaj przejrzał wszystkie wyniki i zaplanował leczenie.
Młodszy kolega popatrzyłem na Leona uważnie. Kierownik kliniki nowotworów piersi nie był typem wrażliwca– zresztą w tym zawodzie rzadko się tacy zdarzają – tymczasem gołym okiem widać było, że jest w rozsypce.
– Wiesz, że to niezgodne z procedurami. Mamy kolejkę oczekujących i…
– To dla mnie wyjątkowo ważne – przerwał mu w pół słowa. – Gdyby ktoś się ciebie czepiał, odpowiedzialność wezmę na siebie.
Łamanie zasad też stanowiło pewne novum w postawie Leona. Oczywiście prywatnie był inny, dosyć wyluzowany – bliżsi koledzy z Centrum, tacy jak Chemik, dobrze to wiedzieli – ale w pracy stanowił wzór przykładnego służbisty. Naprawdę musiało mu zależeć na tej całej Łucji.
– Czy to może była ta babka, którą przed chwilą widziałem na korytarzu? – padło nagle pytanie.
– Jaka babka?
– Taka… – Chemik uświadomił sobie, że jej postać pozostawiła w nim tylko garść jakichś niejednoznacznych efemerycznych doznań, mglistych wrażeń, ale nie zapamiętał żadnych szczegółów, koloru włosów, rysów twarzy. Zupełnie nic, tylko rozmazany obraz kobiecej sylwetki.– Była ubrana we wściekle zieloną sukienkę.
– Tak, to właśnie Łucja.
***
Wyszła przed gmach centrum onkologii i mocniej otuliła się płaszczem. Wiatr się wzmógł i uderzyła ją nieprzyjemna fala chłodu. Widocznie temperatura spadła o kilka stopni, bo wszystko dookoła pokryło się lepką warstwą marznącego deszczu, który mieszając się na chodniku z resztkami przegniłych liści, zaczął tworzyć brudną maź. Na schodach minęła ją dziewczyna, może dwudziestoletnia, która wspierając się na ramieniu starszej kobiety, z trudem pokonywała kolejne stopnie. Na głowie miała fikuśną czapkę z wielkim pomponem– nic dziwnego, było tak przejmująco zimno – ale w jej bladej twarzy coś innego zaintrygowało Łucję, coś innego, nienaturalnego, przykuło uwagę. Czegoś w tej twarzy brakowało, jakiegoś drobnego, choć nieodzownego elementu. Dopiero kiedy dziewczyna ją minęła, Łucja uświadomiła sobie, że tamta nie miała brwi. Brwi i rzęs. Dziwnie wyglądała taka twarz, jak portret niechlujnego malarza bądź nieudolny rysunek dziecka. Wydawała się niedokończona, niepełna, naga. Bezbronna? „A więc taka będę już wkrótce”– przemknęło jej przez głowę i dopiero owa upiorna konkluzja sprawiła, że w pełni dotarły do niej słowa Leona.
„Nie będę miała piersi, włosów, nawet brwi. Nie będę miała swojego dawnego życia. Nie będę taka jak dawniej, ponieważ nic już nie będzie jak dawniej. Choroba wszystko zmieni i pogwałci. Wedrze się w moje ciało, zawładnie każdą czynnością, wyborem, ruchem i zdeterminuje codzienność. Pozostawi mnie bezbronną, bezsilną, bezwłosą…”.
Poczuła, jak w środku dygocze, jak się rozpada pod naporem tych myśli – musiała przed nimi uciec, czym prędzej znaleźć się daleko stąd. Zbiegła więc ze schodów i nie oglądając się za siebie, wpadła na podjazd dla karetek. Jakiś przejeżdżający tamtędy samochód zatrzymał się w ostatniej chwili tuż przed jej nogami – tak, że aż w uszach Łucji zagrał metaliczny gwizd klocków hamulcowych. Kątem oka zobaczyła, jak wkurzony kierowca wymownie puka się w czoło, a jego wykrzywione usta układają się w jedno krótkie: „idiotka”. Powinna się zatrzymać, wygarnąć mu, ale nagle poczuła kompletną niemoc. Teraz nic nie miało znaczenia.
Dopadła do swojego samochodu porzuconego na obrzeżach szpitalnego parkingu i wsiadła do środka. Przez chwilę ciężko oddychała, patrząc na zimne krople spływające po przedniej szybie– jej tafla w kilka chwil zaparowała, odgradzając Łucję od jesiennej szarugi.
Pewnie powinna się była teraz rozpłakać, ludzie chyba płaczą w takich chwilach – bezsilności i strachu – ale zamiast tego wciągnęła głęboko w płuca powietrze i rozpięła płaszcz na piersi. Z lękiem sięgnęła dłonią za dekolt sukienki – po raz pierwszy od chwili badania. Może to wszystko tylko zły sen, może nic tam już nie znajdzie? Znalazła. Pod koronką stanika na lewej piersi wyczuła szorstkie zgrubienie opatrunku po biopsji. Rana już dawno się zagoiła, nie bolała, i tylko dookoła plastra rozlewały się resztki żółknącego siniaka. Powinna była już dawno odkleić gazik, ale z jakichś irracjonalnych powodów nie potrafiła się przemóc. Wolała zostawić tę dodatkową barierę między nią a tym czymś czającym się wewnątrz piersi. Tym czymś… Bo przecież pod warstwą gazy, pod skórą, w otulinie z tkanki tłuszczowej wciąż drzemał włóknisty intruz – rak, wbijający się szczypcami w resztę zdrowych tkanek. A Łucja nie chciała go rozjuszyć, rozgniewać, obudzić, więc przez ostatnie dni w ogóle przestała dotykać tego miejsca. Przestała na nie patrzeć w lustrze, kiedy się rozbierała, przestała o nim myśleć…
Nigdy nie była specjalnie przywiązana do swojego ciała. W ogóle nie należała do kobiet przykładających zbyt wielką wagę do powierzchowności. Jedynym jej dziwactwem było zamiłowanie do kolorowych ubrań – według jej córki zbyt kolorowych i szalonych jak na ukończone czterdzieści pięć lat – których podobno na domiar złego nie potrafiła właściwie zestawić. Ale mylił się ten, kto sądził, że nietypowymi strojami Łucja próbowała przyciągnąć czyjąś uwagę, że był to żałosny przejaw ostentacji przekwitającej kobiety. Przeciwnie, barwa stanowiła zasłonę dymną, kamuflaż, za którym ludzie nie dostrzegali jej samej, a jedynie te niedorzeczne ciuchy. Poznanie prawdziwej twarzy Łucji uniemożliwiała zazwyczaj kolorowa bariera, pod którą czuła się przezroczysta i bezpieczna. Ot, i cała tajemnica jej ekstrawagancji.
A poza tym wydawała się sobie nijaka. Mysie blond włosy, w typowo słowiańskim odcieniu, przez całe życie ścinała dość krótko, bo tak jej było najwygodniej, i rzadko się malowała. Długo też na swojej twarzy nie dostrzegała upływu czasu i dopiero niedawno zaczęła używać kremów przeciwzmarszczkowych. A właściwie to Marek – czyniąc tym samym niezbyt delikatną aluzję do jej wieku – podarował Łucji na urodziny jakiś piekielnie drogi zestaw pielęgnacyjny. Zaczęła te mazidła stosować, ale bez przekonania.
A reszta ciała…? Ciało to tylko ciało. Nie czuła się seksowna. Zresztą co to za idiotyczne słowo: „seksowna”? To określenie sprowadza kobietę do roli ładnego przedmiotu, Łucja nie chciała się czuć w ten sposób, nie chciała, by na jej widok wszyscy mężczyźni doznawali nieustającej erekcji, bo uważała, że nie da się zmierzyć życiowego spełnienia liczbą podnieconych facetów. Była więc zwyczajna, przeciętna, i dobrze się z tym czuła. Może i miała na brzuchu niewielka oponkę, która lata temu została jej po ciąży, a później nijak nie chciała zniknąć, ale Łucja nie przywiązywała do tego specjalnej wagi, nie katowała się dietami.
No i zawsze miała małe piersi, którym jędrność odebrało wykarmienie dwójki dzieci, ale jak dotąd ich wygląd, kształt i wielkość raczej jej nie zastanawiały. Po prostu miała te piersi i tyle.
Miała. A teraz jednej z nich nie będzie. Tak po prostu. Po prostu? Zostanie po niej tylko puste miejsce przeorane blizną…
Tak, teraz Łucja powinna zapłakać. Nad sobą, nad stratą. Powinna wykrzesać z siebie jakieś emocje… A jednak zupełnie niczego nie czuła, jakby w środku była pusta.
Zapięła płaszcz, włączyła silnik i wyjechała na ulicę. Zamiast w stronę Kabat odruchowo skręciła do Śródmieścia. Nie wiedziała, dlaczego właśnie tam chciała się teraz znaleźć, dlaczego nie pojechała do domu albo prosto na Ochotę, do szpitala, do Marka. Do męża. Po prostu ruszyła przed siebie.
Wybrała numer w komórce. Dwa sygnały, lekki trzask:
– Cześć, mamo – usłyszała wesoły głos swojej córki.
– Nelu, jesteś teraz w mieszkaniu?
– Jestem. Mam konsultację u promotora, ale to dopiero o szesnastej. A dlaczego pytasz?
Dlaczego…? Łucja nie miała w zwyczaju składać jej niezapowiedzianych wizyt. Nie chciała być postrzegana przez córkę jako nadopiekuńcza, toksyczna matka i starała się szanować jej intymność. Nic dziwnego, że niespodziewany „nalot” wywołał w Kornelii lekki niepokój.
– Po prostu chciałabym cię zobaczyć – skłamała, starając się panować nad głosem.
Na telefonicznym łączu zapadła cisza, a wreszcie Nela zapytała z wahaniem:
– Mamo, stało się coś… złego?
Tak, tak. Tak! – bardzo chciała teraz krzyczeć, chciała się rozpłakać w słuchawkę, walnąć na odlew dłonią w kierownicę, by dać upust emocjom, ale zamiast tego zacisnęła zęby i rzuciła jakąś banalną wymówkę, żeby córka się nie martwiła. A później szybko się rozłączyła, by nie dać Neli szansy na zadanie kolejnych pytań. Bo jak miała na nie odpowiedzieć?
Łucja próbowała o tym teraz nie myśleć. Zamiast tego skupiła się na manewrowaniu pośród sunących leniwie samochodów. Im bliżej była centrum, tym bardziej ruch się wzmagał. Warszawa jest zakorkowana o każdej porze roku, ale wystarczy, by spadł większy deszcz lub śnieg, a ogarnia ją prawdziwy paraliż. Zwykle Łucji to nie przeszkadzało – rzadko gdzieś się spieszyła – ale dziś, tkwiąc pośrodku bezkresnego morza innych aut, czuła narastającą irytację i bezsilność.
Znowu bezsilność.
Nie znosiła jej. Do tej pory zazwyczaj nad wszystkim w swoim życiu panowała. Wszystko miała usystematyzowane, równo poukładane na odpowiednich półkach codzienności. Każdy szczegół dnia był przemyślany i odpowiednio zaplanowany, miał swoje miejsce i czas. Nic nie działo się przypadkiem, z zaskoczenia. Aż do dzisiaj.
A jeszcze dwa tygodnie temu…
Wraz z początkiem listopada i pojawieniem się pierwszych ozdób, którymi zaczęto dekorować sklepy, Łucja coraz częściej zaczynała myśleć o świętach. Chociaż trzeba przyznać, że jesień długo w tym roku była łaskawa i jeszcze po Wszystkich Świętych zdarzały się słoneczne dni. Jak tamten – ten, który miał wszystko zmienić… Taki przyjemny, dobry dzień.
Rano podała Markowi śniadanie, a później odwiozła go na Banacha, bo jego samochód był w przeglądzie. Podrzuciła rzeczy do pralni i zrobiła zakupy. W drodze powrotnej do domu zadzwonił do niej Nela − musiała zabrać jakieś rzeczy ze swojego pokoju, więc zapowiedziała, że wpadnie do nich wieczorem. Łucja tak bardzo się ucieszyła na jej wizytę.
Każdej matce w którymś momencie przychodzi pogodzić się z odejściem dzieci z domu, choć ta chwila zawsze wydaje się bardzo odległa. Dopiero co je urodziła, nosiła na rękach, zmieniała im pieluchy, była dla nich całym światem, była potrzebna, aż tu nagle się okazuje, że są już dorosłe, chcą mieć własne życie, własne sprawy i wcale nie muszą być prowadzone za rękę. Łucja nigdy nie sądziła, że jej rozłąka z dziećmi nastąpi tak szybko i okaże się równie trudna. Że niemal każdego dnia będzie podświadomie czekać na jakąkolwiek wiadomość, na telefon.
Z chwilą gdy kilka tygodni temu Nela się wyprowadziła, Łucja zaczęła ją widywać sporadycznie. Rozumiała, że córka ma teraz wiele na głowie: ostatni rok studiów, pracę magisterską, a dodatkowo, żeby uniezależnić się finansowo od ojca, zaczęła sprzedawać swoje prace. Ale w głębi duszy miała nadzieję, że do kupionego przez Marka mieszkania Kornelia przeniesie się dopiero po dyplomie. Chciała, żeby córka jeszcze trochę czasu spędziła w rodzinnym domu i żeby wszystko zostało po staremu. Wystarczająco mocno przeżyła wyjazd Mikołaja przed rokiem… Medycyna w Poznaniu? Jej chłopiec sam z dala od domu? W przeciwieństwie do córki wciąż wydawał się Łucji taki niedojrzały, nieodpowiedzialny.
Przyjęto go także do Warszawy, ale jak osioł uparł się na ten Poznań. Podobno w rankingu wielkopolska uczelnia wypadała lepiej, no i tam wybierał się jego najbliższy przyjaciel. Próbowała wybić synowi ten pomysł z głowy, szukając poparcia u Marka– mąż skończył studia w Warszawie, więc przypuszczała, że choćby ze względów sentymentalnych będzie namawiał Mikołaja na rodzimą uczelnię. On jednak zdawał się nie podzielać obaw żony.
– Znam wielu wykładowców z poznańskiego Uniwersytetu Medycznego i bardzo ich cenię. Uważam, że Mikołaj dokonał właściwego wyboru – przekonywał. – Zresztą czas, żeby chłopak się usamodzielnił. Nie przeżyjesz przecież życia za naszego syna, Łucjo. Pozwól mu dorosnąć.
Więc pozwoliła. Osobiście w wakacje pojechała z Mikim i jego kolegą, żeby pomóc im znaleźć mieszkanie. Sama kupiła mnóstwo rzeczy: talerzy, ścierek, garnków i ręczników, których Miki mógł potrzebować na „nowej drodze życia”. A wreszcie cały ten majdan spakowała i z bólem serca odwiozła syna na studia.
Starała się zachować spokój, ale przez pierwsze tygodnie października nie mogła znaleźć sobie miejsca i jedynym pocieszaniem była jej wtedy Nela… Ale nie minął rok, a córka również postanowiła opuścić rodzinne gniazdo. Zostały więc tylko te telefony, rzadkie wizyty i wspólne święta, stanowiące obecnie najjaśniejszy punkt egzystencji Łucji. Może gdyby przez ostatnich dwadzieścia lat potrafiła zrobić coś dla siebie, żyć swoim życiem i myśleć o sobie, to teraz byłoby jej prościej? Może. Gdyby miała inne punkty zaczepienia, to przestałaby bezustannie na coś czekać? Oczekiwanie… Miała wrażenie, że żyje od jednego telefonu do drugiego, od jednej wiadomości od dzieci do drugiej.
Dlatego tamtego dnia, po zapowiedzi Neli, z myślą o wspólnym wieczorze wracała na Kabaty taka radosna i pełna energii. Postanowiła upiec coś dobrego na przyjście córki. Cynamonowe bułeczki, które Kornelia tak lubiła. Więc w domu wszystko na szybko: krótki spacer z psem i sprawny szturm kuchni; ochoczo zakasała rękawy, wsypała mąkę do miski, a już po chwili rozeszła się miękka woń rozpuszczającego się na gazie masła. Żeby tylko zdążyć przed wizytą córki, żeby od progu przywitał ją ów przyjemny, charakterystyczny zapach. Zapach domu i bezpieczeństwa. Zapach miłości.
Łucja zawsze wyrabiała ciasto ręcznie, bo nie ufała robotom kuchennym. Jak uczyła ją kiedyś matka, żeby drożdżowe dobrze wyrosło, trzeba w nie włożyć własne serce. Należy je rozgrzać wewnętrznym ciepłem i siłą, której istotnie niemało potrzeba do zagniatania. Owego dnia lepka masa wyjątkowo długo nie chciała zacząć odchodzić od jej palców i Łucja naprawdę się zmęczyła. Toteż kiedy wreszcie zostawiła ciasto do wyrośnięcia, postanowiła wziąć szybki prysznic.
To był taki dobry, zwyczajny dzień…
Gdy poczuła zgrubienie pod palcami, najpierw je zignorowała. Dłonie miała zmęczone intensywnym wtłaczaniem pęcherzyków powietrza w drożdżową masę, palce opuchnięte i drżące – to niemożliwe, żeby coś wyczuły. Dotknęła piersi ponownie, w tym samym miejscu i… Coś dziwnego, jakby kulka grochu, delikatnie uwypukliło się w miękkiej tkance pod naporem palców. Łucja mogłaby przysiąc, że kiedy myła się rano, tego „czegoś” tam nie było. Na pewno. Przecież by poczuła.
To.
W pierwszej chwili przypuszczała, że natrafiła na jakiś gruczoł lub powiększony węzeł chłonny, że to nic ważnego, że do jutra zniknie. Bo niemożliwe, żeby to było właśnie TO. TO się przydarza wyłącznie innym. Można o TYM usłyszeć w telewizji albo przeczytać w kobiecej prasie. To może się przytrafić komuś obcemu, co najwyżej jakiejś dalekiej znajomej… Ale jej, Łucji? Nie, ona po prostu nie mogła być chora – bez trudu zdusiła w sobie niepokój.
Marek wrócił późno. Wkrótce po nim, jak po ogień, wpadła Kornelia. Przepraszała, ale nie mogła zostać na długo, ponieważ przywiózł ją przyjaciel i czekał przed domem. Zamieniły więc w biegu kilka zdań, cynamonowe bułki zostały szybko spakowane na wynos w papierową torebkę. „Kochana jesteś, mamuś, naprawdę kochana, dzięki za bułki, niepotrzebnie się narobiłaś, chociaż na pewno będą pyszne, ale teraz muszę lecieć”. I już jej nie było. A to „coś” w lewej piersi Łucji i owszem. Tkwiło w niej, kiedy prasowała Markowi koszule na wyjazd – następnego dnia rano leciał na kongres transplantologiczny do Barcelony– i kiedy przed północą skończyła go pakować. Było. Także nazajutrz rano, gdy odwoziła męża na lotnisko. Wciąż sobie w Łucji tkwiło. I najwyraźniej wcale nie zamierzało znikać.
Początkowo postanowiła pójść po prostu do przychodni, do lekarza pierwszego kontaktu. Nawet się zapisała – wizytę wyznaczono jej na następny dzień. Ale później zadzwonił Leon. „Co słychać, jesteś jakaś markotna, stało się coś złego, bo głos masz jakiś dziwny?”. Tak długo wiercił jej dziurę w brzuchu, że w końcu pękła i napomknęła o swoim odkryciu. W końcu przyjaciel był onkologiem, mógł więc szybko rozwiać jej wątpliwości. Mógł powiedzieć: „Nic się, Łucjo, nie martw, to rzeczywiście tylko węzeł chłonny albo inne niegroźne coś”. Mógł, ale nie powiedział.
Jeszcze tego samego wieczoru siedział u Kornatowskich w salonie, a pocieszające: „Nic się nie martw” ani razu nie padło z jego ust. Zamiast tego drobiazgowo wypytał Łucję, kiedy wyczuła guzek, w jakim jest miejscu, a wreszcie namówił – choć była okropnie tym skrępowana – żeby mu tę pierś pokazała. Idiotyczna sytuacja. Stary przyjaciel i jej obnażone ciało. Przez cały czas, kiedy jej dotykał, głupkowato się uśmiechała i gadała coś bez sensu, próbując zagłuszyć stres. Leon natomiast wcale się nie uśmiechał. Z jego miny Łucja wywnioskowała, że jest mocno zaniepokojony. Kiedy już cała czerwona ze wstydu zapinała bluzkę, powiedział:
– Jutro wpadnij do mnie na oddział. Spróbuję jakoś załatwić ci mammografię i biopsję poza kolejnością.
– Jutro? Biopsję? To tylko… zgrubienie, a w dodatku takie małe. Może nie ma powodu, żeby się tak spieszyć? Trochę spanikowałam, fakt, ale to chyba nic takiego.
Popatrzył na nią z powagą.
– Nie, Łucjo, wcale nie jest małe i obawiam się, że od razu wykonamy biopsję gruboigłową, bo cienkoigłowa czasami daje błędne wyniki, a wtedy trzeba badanie powtórzyć. Szkoda na to czasu i lepiej od razu mieć jasność, z czym mamy do czynienia. Zresztą nic się nie bój. Rana po pobraniu materiału wcale nie będzie duża, a sam zabieg nie boli, pierś znieczula się miejscowo.
Łucja miała widocznie niewyraźną minę, bo dodał:
– To dosyć rutynowa i prosta procedura medyczna. Bez obaw. Będę tam przy tobie. Szybko to załatwimy, a przynajmniej zyskamy pewność, że… – urwał.
„Pewność, że co?” – pomyślała w duchu. „Że to nic takiego?”. Świetnie się czuła, więc chyba jasne było, że nic poważnego jej nie dolega.
Leon, jakby czytając w jej myślach, dodał:
– Ta zmiana oczywiście nie musi być złośliwa, niemniej powinniśmy czym prędzej to sprawdzić.
– Ale może ja się postaram zapisać na badanie w jakimś normalnym trybie, pójdę do przychodni? Mam już umówioną wizytę. To nie w porządku, tak poza kolejką. Nie powinieneś… Ktoś ci zarzuci, że załatwiasz coś po znajomości, a nie chcę, żebyś miał przeze mnie kłopoty. – Każda argumentacja była dobra, żeby tylko badanie odsunąć w czasie, choćby o kilka dni.
– Łucjo, przestań.
Zrozumiała, że nie będzie z nim dyskusji.
Następnego dnia, tak jak kazał, pojawiła się na oddziale i przeżyła wstrząs. Dla człowieka z zewnątrz emocje towarzyszące pobytowi w centrum onkologii trudno wytłumaczyć i Łucja też nad nimi z trudem panowała. Wszędzie chorzy, łyse głowy, dławiący w gardle zapach choroby, unosząca się wkoło wątła nuta nadziei przesiąknięta bólem i rozczarowaniem. Strach. I ona w tym wszystkim. Ona – zdrowa, ona – „Nic mi nie jest”. Siedziała przed gabinetem jak sparaliżowana, ale w sumie zadowolona, że mogła załatwić to teraz, zaraz, kiedy Marka przez parę dni nie było w domu. Kiedy nie musiała mu tłumaczyć, gdzie się wybiera i po co. Nikt się nie dowie, co robiła przez cały dzień. Ani on, ani dzieci. Łucja nic im nie powie i nie będzie niepotrzebnie ich martwić, ponieważ – jak sądziła – sprawa na pewno szybko się wyjaśni i będzie po wszystkim.
Sprawa rzeczywiście się wyjaśniła.
***
W chwili gdy dojechała na Hożą, deszcz powoli ustawał i zaczęło się przejaśniać. Oczywiście jak zawsze na tej kameralnej, ciasnej uliczce miała problem z zaparkowaniem. Znalezienie wolnego miejsca pod mieszkaniem córki zazwyczaj graniczyło z cudem, więc i dzisiaj Łucja musiała odczekać swoje, parę razy przeklinając przy tym w niewybrednych słowach decyzję Kornelii o przeprowadzce w tę okolicę.
Ścisłe centrum… Nie umiałaby już chyba mieszkać w tej dzielnicy, w bezustannym hałasie i ścisku. Za każdym razem, gdy tu przebywała, odnosiła wrażenie, że brakuje jej powietrza, że się dusi, przytłoczona murami, wielkomiejską samotnością i anonimowością. Wszechobecny pośpiech podświadomie wywoływał w Łucji uczucie rozdrażnienia i irracjonalnego lęku. Niemal dwadzieścia lat przeżytych na willowych obrzeżach Kabat, pod samym lasem, z dala od śródmieścia, sprawiło, że w pewien sposób wyłączyła się z miejskiego życia. Zdziczała? A przecież kiedyś tak lubiła Warszawę. Z jej chropowatą, trudną urodą, z intensywnością ciągłych zmian, nienasyceniem i pędem zdającym się wibrować w podskórnej betonowej tkance. Urzekało ją to wszystko, gdy przyjechała do stolicy na studia. Pociągało i fascynowało… Tak bardzo chciała czuć w sobie energię tego miejsca, to bezustanne drżenie i ekscytację, pragnęła stać się częścią społeczności, żyć szybko, intensywnie… Tak jak dzisiaj jej córka. Tymczasem gdzieś po drodze Łucja się wypaliła, zgnuśniała, obrosła w dobrobyt i miękkie jak puchowa kołdra poczucie bezpieczeństwa. Zamknęła swój świat w cichym domu na obrzeżach miasta. Przestała być tamtą szaloną, pełną marzeń dziewczyną i stała się żoną. Matroną. Stateczną, rozsądną. Nudną? Czy to wiek, czy życie odarło ją z entuzjazmu i pragnień…?
Z trudem wcisnęła się samochodem w miejsce pomiędzy rachitycznym drzewkiem a innym autami. Robiąc duży krok, ominęła psią kupę, której nie raczył po pupilu sprzątnąć jego właściciel, zasiliła wygłodniały parkometr i ruszyła w stronę kamienicy. Stanąwszy pod bramą, kilka razy głęboko wciągnęła w płuca woń brudnego trotuaru – tu, w zetknięciu z ożywionym ruchem ulicy, jej choroba wydawała się jeszcze bardziej odczuwalna. A zaraz, z chwilą gdy słowo „rak” odbije się od ścian mieszkania jej córki, jego istnienie miało stać się ostateczne i niezaprzeczalne…
Nacisnęła guzik domofonu.
***
– Cześć, kochanie– rzuciła na pozór zwyczajnym tonem, energicznie przekraczając próg.
W przedpokoju szybko zdjęła wilgotny płaszcz i mocno przytuliła córkę. Nela była od matki wyższa i nieco mocniej zbudowana. Po ojcu odziedziczyła szlachetne rysy twarzy, prosty nos, wystające kości policzkowe i pełne usta. Po matce pszeniczne włosy, które sięgały jej za łopatki, i wyjątkowo równe, białe zęby. Jasna skóra stanowiła papierek lakmusowy nieprzespanych nocy i wielogodzinnych imprez. Dziś Kornelia wyglądała na wyjątkowo zmęczoną. Matka jednak zdawała się tego nie dostrzegać i ani jednym słowem nie napomknęła o sińcach rysujących się smutnymi kręgami oraz o przekrwionych oczach córki. Zamiast tego od progu mówiła bez przerwy o jakichś głupotach, jakby nie chciała dopuścić, żeby wokół nich zapanowała cisza. Jak to Łucja – stres pokrywała słowotokiem. Może dlatego Kornelia od razu wyczuła, że coś jest nie tak?
Gdy matka wypuściła ją z objęć, swoim zwyczajem kazała się oprowadzić po mieszkaniu. Chciała zobaczyć, co ostatnio Nela narysowała, co nowego kupiła i jak postępuje urządzanie trzydziestoośmiometrowej przestrzeni. Niby cały czas się przy tym uśmiechała, żywo gestykulując, chwaliła nowe nabytki, prace tworzone do dyplomu i na sprzedaż, a nawet artystyczny nieład na głowie córki i kolor lakieru na jej paznokciach, ale przez cały czas można było odnieść wrażenie, że myślami jest gdzieś obok. Zachowywała się niby jak zawsze, ale jednak inaczej. Nawet dodatkowej szczoteczki w łazience i ciuchów porozrzucanych przez przyjaciela Neli po różnych kątach nie skomentowała ani słowem – jakby te przejawy obecności mężczyzny nic jej nie obchodziły. Albo jakby ich w ogóle nie dostrzegła. A przecież oficjalnie córka mieszkała tu sama.
Było coś męczącego i nienaturalnego w nadmiernej ekspresyjności Łucji, a może Kornelię irytowało zachowanie matki, ponieważ przez pół nocy bawiła z Brunonem u znajomych na mocno zakrapianej imprezie, a teraz walczyła z sennością i resztkami kaca. Choć szczerze lubiła spotkania z matką, ta nagła wizyta była jej nie na rękę.
Żeby trochę oprzytomnieć, zrobiła kawę i przeszły do dużego pokoju. Wciąż panowały tu skromne warunki. Córka należała jednak do osób, którym niewiele potrzeba było do szczęścia, a póki miała swoją sztukę i mogła tworzyć, nic dookoła nie miało większego znaczenia. Zresztą lubiła przestrzeń i dusiła się w miejscach zagraconych tysiącem zbędnych przedmiotów. Dlatego we własnym mieszkaniu ściany pomalowała na biało, a okna pozostawiła niczym nieosłonięte– dzięki czemu wnętrze wydawało się większe i jaśniejsze. Wyposażenie stanowiło kilka tanich regałów na książki z Ikei, niedokończone płótna i grafiki oraz leżący bezpośrednio na podłodze materac służący za łóżko. Duży pokój prócz funkcji dziennej odgrywał także rolę sypialni, mniejszy bowiem Kornelia zaanektowała na pracownię.
Nie miała kanapy ani krzeseł, więc usadowiły się z matką na skrzynkach po piwie, które zostały tu po parapetówce, a teraz służyły za stołki. Maurycy − dachowiec o nienachalnej urodzie – który do tej pory udawał, że nie zauważa obu kobiet, wreszcie leniwie przeciągnął się na parapecie, ostatni raz rzucił znudzonym kocim spojrzeniem za okno, po czym zeskoczył na ziemię i z przeciągłym „miau” otarł się o nogi gościa. Łucja wzięła go na kolana, upiła łyk kawy i rozejrzała się po pokoju z wyraźną aprobatą.
– Naprawdę bardzo ładnie się urządziłaś, tak tu jasno. Musisz zaprosić tatę, żeby wreszcie cię odwiedził.
Nela uśmiechnęła się na myśl o tym, jak też ojciec zareaguje na jej mieszkanie.
– Wiesz dobrze, że mu się tutaj nie spodoba. – Wzruszyła ramionami. Po czym zrobiwszy teatralną minę, wyrecytowała: – Zbyt dekadencko, Kornelio, zbyt dekadencko… I białe ściany? Chyba nie chcesz powiedzieć, że te pilśniowe pudełka to są meble. Gdzie Ludwik XIV albo chociaż biedermeier? Skąd u ciebie męskie gacie? I co to właściwie jest ta Ikea?
Chyba z powodzeniem naśladowała głos ojca, bo Łucja szczerze się roześmiała.
– Dokładnie tak powie, ale wiesz, że cię kocha. Zresztą jakie to ma znaczenie, czy mu się tu spodoba, czy nie? Kupił to mieszkanie dla ciebie, a nie dla siebie, i oddał ci do pełnej dyspozycji. Możesz tu robić, co chcesz. – Spoważniała. – Ale co do Brunona… wiesz, jaki jest ojciec. Na zaakceptowanie twoich studiów potrzebował trochę czasu, więc pewnie z Brunonem będzie podobnie. Daj mu się z tym oswoić. To wszystko z troski, wiesz, że jest okropnie pragmatyczny. Wybrałaś bardzo niepewny zawód, dlatego miał nadzieję, że zwiążesz się z człowiekiem, który będzie umiał o ciebie zadbać. Znasz poglądy taty. Dla niego każdy artysta to nieodpowiedzialny egocentryk i darmozjad. Ojciec po prostu się martwi.
– Oczywiście. Według niego najlepiej, gdybym wyszła za prawnika, lekarza albo, w najgorszym wypadku, jakiegoś menedżera z dużej korporacji. To, że ja kocham akurat Brunona, zupełnie się dla ojca nie liczy.
Łucja ciężko westchnęła. Rozumiała córkę. Oczywiście męża także – w pewnym stopniu. Zresztą wszyscy od niej wymagali zrozumienia i odgrywania roli rodzinnego mediatora.
– Nelu, znasz moje zdanie i wiesz, że ja bardzo Brunona lubię i uważam, że to świetny facet… Ale ojciec jest, jaki jest. Przeczekaj. Zresztą to nie on ma się dobrze czuć z twoimi wyborami, rozumiesz? Najważniejsze, że ty sama jesteś szczęśliwa. To teraz bardzo ważne, bo… – Urwała nagle, jakby powiedziała o jedno zdanie za dużo.
Kornelia podniosła wzrok znad kubka i spojrzała na matkę uważnie. Krępująca cisza, która zwykle wprawia ludzi w zażenowanie, nigdy nie gościła w ich rozmowach, tymczasem to nagłe, pełne napięcia milczenie wywołało w dziewczynie dziwny niepokój. Czuła, że matka chce jej powiedzieć coś ważnego, coś, co wcale nie dotyczyło wyborów sercowych Kornelii czy jej odwiecznego konfliktu z ojcem. Ale słowa jakby uwięzły Łucji w gardle. Nie wiedziała, jak zacząć rozmowę.
Mama nie wie, co powiedzieć? Korneli wydało się to niebywałe.
– Nie przyszłaś do mnie, żeby rozmawiać o antypatiach ojca i jego gustach wnętrzarskich, prawda?
Łucja nie odpowiedziała, tylko mocniej zacisnąwszy usta, spuściła głowę.
– Mamo, czy coś się stało? Dziwnie się zachowujesz. Coś jest nie tak, prawda? Wpadasz ni stąd, ni zowąd, wydajesz się jakaś obca, nieobecna. Nie zaprzeczaj. O co chodzi? O wszystkim możesz mi powiedzieć. Nigdy nie miałyśmy przed sobą tajemnic. Mamo… – Odruchowo chwyciła ją za rękę. – Coś z ojcem? Z tobą i ojcem? Nie układa się wam?
Łucja podniosła na córkę trochę nieobecne spojrzenie.
– Nie – zaprzeczyła z ociąganiem, jakby zaskoczyło ją to pytanie. – Ze mną i z tatą wszystko w najlepszym porządku. Ale dlaczego…? Co ci przyszło do głowy?
– Mamuś, sama dobrze wiesz…
To ciekawe, że rodzicom zazwyczaj się wydaje, że niedojrzały, skupiony na sobie i jakże naiwny młody człowiek na pewno patrzy na związek dorosłych bezrefleksyjnie. Że poczucie bezpieczeństwa i miłość, jakimi obdarzane są dzieci, stanowią dywan, spod którego małe paluszki nigdy nie wyciągną na światło dzienne niewygodnych spraw zamiecionych tam przez rodziców.
Łucja zdawała się nie dostrzegać, że Kornelia wie, że się domyśla, jak wiele kosztował matkę związek z ojcem. A może tak bardzo chciała, aby wszystko było dobrze, że wyparła rzeczywistość? Uwierzyła, że los przyniesiony przez życie, był najlepszym, jaki mógł jej się przytrafić? I naprawdę nigdy nawet nie pomyślała o odejściu od niego, bo wykształciła swoisty układ immunologiczny, który chronił ją przed zbyt śmiałymi marzeniami. I to wyłącznie Nela szukała teraz dziury w całym? Trudno powiedzieć. Tak czy inaczej, córka szybko zauważyła, że na sielankowym monidle rodziców powstało kilka rys. Jak choćby ta, że pierworodne dziecko pojawiło się na świecie trochę za wcześnie.
Kornelia miała kilkanaście lat, kiedy wyliczyła, że od ślubu do jej narodzin upłynęły zaledwie cztery miesiące, i zrozumiała, że albo jej powicie należy uznać za cud medyczny – i jest najmłodszym ocalonym wcześniakiem – albo była po prostu przedmałżeńską wpadką. Dopiero później matka powiedziała jej wprost, że sprawa ciąży rzeczywiście wynikła dla nich, czyli przyszłych szczęśliwych rodziców, dosyć niespodziewanie.
Łucja studiowała wówczas na pierwszym roku konserwacji dzieł sztuki, Marek od pięciu lat grzebał z pasją w mózgach i wątrobach podczas zajęć w prosektorium. Ich gwałtowna, choć nieroztropna miłość zapewne szybko przeszłaby do historii, gdyby nie nadgorliwy plemnik przyszłego medyka, który pewnej nocy postanowił zaszaleć z komórką jajową ślicznej, choć trochę nieżyciowej studentki ASP. Zaszaleć, dokładnie tak, bo jak Kornelia usłyszała od matki, była owocem jednej ze zwariowanych imprez w Dziekance. W sumie Marek, znający się skądinąd na biologii, powinien też był znać konsekwencje miłosnych ekscesów, ale wtedy, pod koniec lat osiemdziesiątych, antykoncepcja stosowna była incydentalnie, a kupowane ze wstydem prezerwatywy – ponoć dziurawione pod ladą przez podstępne kioskarki – również nie dawały całkowitego zabezpieczenia.
Kiedy Nela dorosła, matka dość szczegółowo opisała jej tamten czas. Zdradziła, że choć była jeszcze młoda, głupia i kompletnie nieświadoma tego, co ją czeka, bardzo się ucieszyła na ciążę. Bez pamięci zakochana w niefrasobliwym studencie, roiła o dozgonnej, płomiennej miłości i nawet przez chwilę nie brała pod uwagę, że mogłaby nie urodzić. Podobno nieco odmiennie postrzegali ów wstydliwy „problem” rodzice oblubieńca, którym słowo „bękart” z trudem przechodziło przez nawykłe do śpiewania psalmów gardła. A w związku swojego syna z ekscentryczną dziewczyną „nie wiadomo skąd” – świat teściów Łucji zamykał się na administracyjnych granicach Żoliborza – upatrywali ostatecznego upadku syna i zaprzepaszczenia przez niego marzeń o białym kitlu.