Nie lubię kotów - Katarzyna Zyskowska - ebook + audiobook

Nie lubię kotów ebook i audiobook

Zyskowska Katarzyna

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Wojtek pochodzi z rodziny robotniczej, ale dzięki ciężkiej pracy robi karierę w niemieckiej korporacji. Rzadko jednak wraca do domu, do żony i dziecka. Coraz bliższa staje się mu natomiast koleżanka z pracy. Spędza z nią więcej czasu niż z własną rodziną. 

Malina jest żoną Wojtka. Skończyła studia prawnicze, spełniając ambicje ojca adwokata, ale ostatecznie zostaje panią domu. Swój wolny czas poświęca zakupom i prowadzeniu konta na Instagramie. Z pozoru więc jej życie wydaje się idealne.

Karolina, przyjaciółka Maliny i redaktorka wydawnicza, samotnie usiłuje sobie poradzić ze śmiertelną chorobą ojca i niespełnioną miłością. 

Daniel, brat Karoliny, to ambitny młody prawnik, za wszelką cenę próbujący udowodnić sobie i ojcu, że jest kimś lepszym, zarówno w życiu zawodowym, jak i prywatnym. 

Dagmara, dziewczyna z prowincji, początkująca pisarka, która właśnie wydaje debiutancką powieść, pragnie się dopasować do warszawskiego wielkiego świata. Jest gotowa naprawdę wiele poświęcić, żeby wieść godne życie w stolicy.

I ostatecznie Konrad. Ma wszystko. Bogatych rodziców, dobrą pracę, poczucie humoru, inteligencję, powodzenie u płci przeciwnej. Choć żyje według własnych zasad, ciągle na kokainowym haju, wciąż czegoś mu brakuje. 

Katarzyna Zyskowska przedstawia nam sześć splecionych ze sobą historii zagubionych trzydziestokilkulatów udających przed światem szczęście. Autorka odziera z blichtru życie ludzi sukcesu, którzy wolą karmić się pozorami, niż spojrzeć prawdzie w oczy. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 410

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 9 min

Oceny
4,6 (198 ocen)
135
44
13
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KrysiaMil

Nie oderwiesz się od lektury

Przeczytałam z zachwytem.Piękny język,bez wulgaryzmów. Ciekawa konstrukcja.Wyraźnie narysowane postacie.Dla mnie,numer jeden współczesnej prozy polskiej. Polecam.
10
EdysiaBasia

Nie oderwiesz się od lektury

Rozczarowało mnie zakończenie. Nic się nie wyjaśniło, nic nie zakończyło. Żadnych refleksji dla pozostałych bohaterów. Tylko w głowie Maliny. Szkoda
00
GosikKlemczyk

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
monikastradza

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo życiowa historia...
00
wolontariusz

Nie oderwiesz się od lektury

no pięknie uknutą siatka wydarzen
00

Popularność




Ty­tuł: Nie lu­bię ko­tów

Co­py­ri­ght © Ka­ta­rzyna Zy­skow­ska, 2024

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2024

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Anna Slo­torsz

Re­dak­cja: Anna Po­inc-Chra­bąszcz

Ko­rekta: Ju­styna Ku­kian

ISBN 978-91-8076-185-7

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Część I

Ar­che­typ

Ostre świa­tło po­ranka wpada do środka wraz z od­gło­sami ze Stre­se­man­n­straβe. Cho­ciaż miesz­ka­nie jest od­da­lone od głów­nej ulicy i jak za­pew­niał po­śred­nik nie­ru­cho­mo­ści, w pełni kom­for­towe, to przy otwar­tym oknie nie da się spać. Huk sa­mo­cho­dów do­ciera tu o każ­dej po­rze dnia i nocy. Jed­nak stare nie­miec­kie ka­mie­nice po­dobno warte są swo­ich wy­so­kich cen. Od­re­stau­ro­wane z pru­skim pie­ty­zmem, dają po­czu­cie luk­susu. Pre­stiż na wy­na­jem.

Woj­tek zerka nie­przy­tom­nym wzro­kiem na wy­świe­tlacz ko­mórki – do­piero pięć po szó­stej. Mógłby po­spać jesz­cze pół go­dziny, ale wie, że przez to cho­lerne dud­nie­nie już nie zdoła zmru­żyć oka. Dud­nie­nie wy­chu­cha­nych mer­ce­de­sów mkną­cych za oknem oraz to w mó­zgu – zbyt upo­rczywe, przy­po­mi­na­jące o sa­mot­nie wy­pi­tym wczo­raj wie­czo­rem bor­de­aux. Sfer­men­to­wany sok doj­rzewa te­raz bo­le­śnie w gło­wie, ni­czym wi­no­rośl na żwi­ro­wych gle­bach wo­kół Ży­rondy.

Woj­tek mocno za­ci­ska po­wieki, żeby po­wstrzy­mać he­li­kop­ter w ogniu kaca. Z ocią­ga­niem wy­grze­buje się z wy­mem­ła­nej po­ścieli, no­szą­cej żół­tawe ślady noc­nych po­lu­cji. „Greta i tak ją dzi­siaj zmieni” – my­śli, nie­dbale za­kry­wa­jąc styg­maty sa­mot­no­ści. Sprzą­taczka przy­cho­dzi co pią­tek, kiedy on znaj­duje się gdzieś nad Ber­li­nem, w sa­mo­lo­cie po­wrot­nym do Pol­ski.

W sa­mych bok­ser­kach staje w oknie. Dra­pie się po wy­dat­nym brzu­chu, prze­ciąga, roz­kłada sze­roko ręce. Tu­taj, w Ham­burgu, wio­sna roz­kwita wcze­śniej niż w War­sza­wie. Drzewa, mimo że to do­piero maj, są już in­ten­syw­nie zie­lone. Są­siadka z na­prze­ciwka (ta, która ni­gdy nie za­sła­nia okna, przyj­mu­jąc ko­lej­nych ko­chan­ków) usta­wiła na bal­ko­nie kwiaty. Na­miastka praw­dzi­wego domu. Kwitną ra­do­śnie, ko­lo­rowo, wbrew nie­miec­kiej kin­dersz­tu­bie, w we­ge­ta­cyj­nym unie­sie­niu, na prze­kór chłod­nym wia­trom znad Mo­rza Pół­noc­nego.

Woj­tek lubi za­glą­dać w okna ka­mie­nicy na­prze­ciwko. Nie z po­wodu kwia­tów, oczy­wi­ście, ra­czej ze względu na tamtą ko­bietę. Nie­młodą, lecz za­dbaną i naj­wi­docz­niej pewną sie­bie, bo czę­sto pa­ra­du­jącą nago. Są­siadka na śnia­da­nie jada sa­łatę, a na obiad po­rami skóry wciąga bo­toks. Ma po­łu­dniową urodę. Może to Hisz­panka, a może Włoszka? Jest coś bez­pru­de­ryj­nego, ra­do­snego w ru­chach jej doj­rza­łego ciała – wro­dzone po­czu­cie wol­no­ści? Ko­bieta nie nosi, w prze­ci­wień­stwie do Wojtka, ko­rony cier­nio­wej wschod­nio­eu­ro­pej­skich kom­plek­sów, ale bar­dzo praw­do­po­dobne, że tak jak on jest w Ham­burgu tylko na chwilę, go­ścin­nie – w nie­go­ścin­nym nie­miec­kim oto­cze­niu. Nie­mal przy ca­łej Mi­stral­straβe miesz­kają ob­co­kra­jowcy. Tym­cza­sowi nie­wol­nicy mię­dzy­na­ro­do­wych kor­po­ra­cji, któ­rych wiatr wraz z szu­mem euro za­wiał aż tu­taj. Więk­szość prze­bywa tu bez ro­dzin, roz­darta po­mię­dzy stę­sk­nio­nymi dzie­cia­kami zo­sta­wio­nymi w kraju a ka­rierą. Mię­dzy osa­mot­nio­nymi żo­nami i dziw­kami z osła­wio­nej ham­bur­skiej dziel­nicy czer­wo­nych la­tarni – ża­den fa­cet długo nie po­je­dzie na ręcz­nym. Można wy­trzy­mać ży­cie z dala od zna­jo­mego cie­płego ciała rok czy dwa, lecz póź­niej każ­demu w końcu od­bije. I przez łóżka za­kon­trak­to­wa­nej ka­dry me­ne­dżer­skiej prze­ta­czają się albo dziew­czynki, albo ko­le­żanki z pracy czy – jak w przy­padku są­siadki z na­prze­ciwka – mięso wy­rwane na jedną noc w któ­rymś z noc­nych klu­bów.

Woj­tek nie ko­rzy­sta z usług pro­sty­tu­tek, nie cha­dza do ba­rów, jest po chrze­ści­jań­sku mo­no­ga­miczny. No, pra­wie: mo­no­ga­miczny tu i mo­no­ga­miczny tam. Nie ma siły na eks­cesy, ży­cie nocne. No i szkoda mu pie­nię­dzy na spon­so­ring, choć wciąż młode ciało do­maga się seksu czę­ściej niż raz w ty­go­dniu. Czę­ściej niż tylko w week­end, gdy Ma­lina zre­la­cjo­nuje mu wresz­cie swoje ży­cie bez niego, kiedy już po­łożą Pio­tru­sia do łóżka.

Oczy­wi­ście, ko­cha żonę – tak jak na­leży ko­chać żonę. Jed­nak cza­sem się za­sta­na­wia, kiedy prze­szli z fazy mi­ło­snego wrze­nia wprost w ob­ję­cia prozy ży­cia, a po­dob­nie me­lan­cho­lijne my­śli na­cho­dzą go te­raz już tylko po pi­jaku. Na po­czątku było ciężko. Roz­łąka, chłód pu­stego łóżka w ob­cym miesz­ka­niu, ci­sza gra­jąca w uszach, obce twa­rze w pracy i na uli­cach, wszech­obecny ostry nie­miecki szwar­got. Zda­rzały się wie­czory, że z tę­sk­noty krzy­czał w po­duszkę, ale nie pła­kał. Płacz to luk­sus za­re­zer­wo­wany dla ko­biet. Krzy­czał więc, a póź­niej na uspo­ko­je­nie wy­pi­jał lampkę wina. I ko­lejną. Ból sa­mot­no­ści ustę­po­wał miej­sca zo­bo­jęt­nie­niu. W końcu był na za­wo­do­wym szczy­cie, przez całe ży­cie na to cze­kał. Co mie­siąc na kon­cie po­ja­wiała się kwota re­kom­pen­su­jąca sa­mot­ność z na­wiązką, więc po co te nerwy? Szybko do­szedł do wnio­sku, że jego cza­sowa nie­obec­ność w ro­dzin­nym za­ci­szu, abs­tra­hu­jąc od pie­nię­dzy, uchroni ich od ru­tyny.

Te­raz już pra­wie w ogóle się nad tym nie za­sta­na­wia. Nie ma czasu po tyłku się po­dra­pać, a co do­piero ja­kieś eg­zy­sten­cjalne głu­poty. Tak musi być. Tak jest do­brze. Dla nich? Dla niego?

Ma­lina chyba też się po­go­dziła, że wi­dzą się tylko przez dwa dni w ty­go­dniu. Zresztą to prze­cież dla niej zde­cy­do­wał się na tę pracę. I dla Pio­tru­sia. Ham­burg to nie ko­niec świata, no i w Pol­sce za­ra­biał mniej. Nie­mało, ale mniej. A po­trzeby ro­sły. An­glo­ję­zyczne przed­szkole, które mie­sięcz­nie kosz­tuje wię­cej niż roczne do­chody pol­skiego eme­ryta. Nowy sa­mo­chód dla Ma­liny, żeby mo­gła dzie­ciaka wo­zić, do­bry sa­mo­chód, po­nie­waż tylko ta­kie par­ko­wały pod pry­wat­nym przed­szko­lem. W Pol­sce nie miał szans na awans. Szef był okrop­nym ku­ta­sem. Gówno wie­dział o za­rzą­dza­niu ludźmi i pro­duk­tach i tylko win­do­wał plany sprze­da­żowe. Pod ko­niec kwar­tału na spo­tka­niach dzia­ło­wych po­kle­py­wał swo­ich pra­cow­ni­ków po ple­cach, niby to po przy­ja­ciel­sku. I z idio­tycz­nym uśmie­chem po­wta­rzał: „Liczby, liczby, ko­chani, po­każ­cie mi liczby. Show me the mo­ney”. Kur­wicy można było do­stać. W mar­ke­tingu jest spo­koj­niej niż w sprze­daży, więc gdy po­ja­wił się wa­kat w tym dziale, Woj­tek po­sta­no­wił uciec. Awans wią­zał się z wy­jaz­dem za gra­nicę – za­chod­nią! – a to nie­źle brzmi. Kum­plom można było za­im­po­no­wać i teść za­czął na niego pa­trzeć przy­chyl­niej. Pen­sja w „juro”…

Tylko Ma­lina miała pewne wąt­pli­wo­ści. Nie chciała z nim wy­jeż­dżać, bo przed­szkole, bo ko­le­dzy Pio­tru­sia, do­piero co zmie­nili miesz­ka­nie, więc szkoda wy­naj­mo­wać, bo ho­łota zde­wa­stuje nowe pod­łogi. No ale Ham­burg…? Woj­tek bez­sprzecz­nie po­wi­nien przy­jąć tę pro­po­zy­cję. Mu­siałby być idiotą, żeby ją od­rzu­cić. No to przy­jął. My­ślał, że prze­zi­muje rok lub dwa i wróci na lep­sze sta­no­wi­sko w pol­skim od­dziale, może na­wet wy­gry­zie tego kre­tyna dy­rek­tora…

Tak wy­glą­dały plany trzy lata temu. Dziś już wie, że nie wróci przez ko­lejny rok, a być może kon­trakt zo­sta­nie prze­dłu­żony na na­stępne lata. Wtedy na pewno po­my­ślą z Mali, by jed­nak prze­nio­sła się tu­taj z dziec­kiem. Tak, wtedy o tym po­my­ślą. Mały na­uczy się nie­miec­kiego, po­zna tro­chę świata. Tylko co Ma­lina bę­dzie tu, u li­cha, ro­bić? Pew­nie to samo, co w War­sza­wie – ode­gra rolę per­fek­cyj­nej pani domu. W tym jest prze­cież naj­lep­sza.

Woj­tek idzie do ła­zienki. Nie­ska­zi­telne wnę­trze wy­gląda jak z ka­ta­logu. Całe miesz­ka­nie wy­daje się bez­duszne, wy­ja­ło­wione, po­zba­wione oso­bi­stych ar­te­fak­tów ni­czym ho­te­lowy po­kój. Niby kto miałby tu zro­bić ba­ła­gan? On co rano ru­sza do biura, wraca około dwu­dzie­stej. W pią­tek pro­sto z pracy je­dzie na lot­ni­sko. Lą­duje w War­sza­wie po dwu­dzie­stej pierw­szej. Wcho­dzi do domu, kiedy syn kła­dzie się spać. W drzwiach wita go uśmiech­nięta żona. Ko­la­cja, świece, wszystko w ide­al­nej har­mo­nii. Za­pa­chy do­bie­ga­jące z kuchni. Sztuczne uśmie­chy, roz­mowy po­zba­wione głębi. Od czasu do czasu ry­tu­alny mał­żeń­ski seks, tro­chę nudny i sche­ma­tyczny. Przez dwa dni ba­wią się w ro­dzinę. Udają, że więzi wcale nie zo­stały nad­wą­tlone, że wszystko jest jak daw­niej. Jak daw­niej…

Nic nie jest jak daw­niej. Cho­ciaż może tylko on to do­strzega? Może Ma­li­nie ten układ od­po­wiada, prze­cież ni­gdy się na nic nie skarży. Za­wsze wy­po­częta, uśmiech­nięta. Niby taka sama jak na po­czątku ich mał­żeń­stwa. Niby…

Póź­niej, w nie­dzielę pod wie­czór, Woj­tek znowu wsiada w sa­mo­lot. Słońce umyka za ho­ry­zont, a on lą­duje w Ham­burgu. Od po­nie­działku znów wpada w kie­rat…

Dość tych my­śli. Szybki prysz­nic, pa­ko­wa­nie teczki, za­mó­wie­nie tak­sówki, kawa. Nie po­wi­nien nic jeść, od­kąd za­miesz­kał w Niem­czech, przy­tył pięt­na­ście kilo. Ob­rósł w tłuszcz do­bro­bytu. Wy­ho­do­wał drugi pod­bró­dek, po­lni­sche Schwein, pol­ska świ­nia. Ma­lina gdera, więc obie­cał, że schud­nie. Jed­nak nie jest lekko. Służ­bowe lan­cze i sa­motne wie­czory, pod­czas któ­rych szuka za­po­mnie­nia w je­dze­niu. Albo ko­la­cyjki z klien­tami i ho­te­lowe żar­cie w trak­cie de­le­ga­cji. Kie­dyś tro­chę bie­gał, te­raz mu się nie chce. Do­brze, że przy­naj­mniej zre­zy­gno­wał z piwa. Wino mniej wzdyma i po­dobno zdrowe. Cho­ciaż może sa­motne pi­cie jed­nej bu­telki dzien­nie to prze­sada?

Ko­szula, ide­al­nie skro­jony gar­ni­tur, znie­na­wi­dzony uni­form co­dzien­no­ści. Do tego je­dwabny stry­czek kra­wata pod szyją. Dżinsy i ko­szulka to luk­sus week­endu – Woj­tek wrzuca je na dno wa­lizki. Nie­wiele rze­czy wozi do domu. Nie ma sensu tar­gać wszyst­kiego tam i z po­wro­tem. Umó­wił się z Gretą, że za do­dat­kowe sto euro bę­dzie prała jego ga­cie i pra­so­wała ko­szule. Jedną szafę ma tu­taj, drugą w domu, dla­tego ba­gaż pod­ręczny w zu­peł­no­ści mu wy­star­cza. Za­biera tylko kilka oso­bi­stych dro­bia­zgów, a resztę wa­lizki wy­peł­nia na lot­ni­sku per­fu­mami i kre­mami z wol­no­cłówki dla Ma­liny i żel­kami dla Pio­tru­sia, cho­ciaż ona się pie­kli o te sło­dy­cze, bo „dzieci obec­nie ta­kie grube”.

Tak­sówka w ko­lo­rze bu­dy­niu wa­ni­lio­wego mknie przez za­lane słoń­cem ulice, wzdłuż któ­rych wy­ra­stają ciągi za­dba­nych ka­mie­nic prze­ty­ka­nych do­brze wkom­po­no­waną now­szą za­bu­dową. Wszystko wo­kół jak z fol­deru, jak z ide­al­nie ska­dro­wa­nej pocz­tówki. Czy­ste chod­niki, równo przy­cięte traw­niki, szpa­lery zie­le­nie­ją­cych drzew, po­ły­sku­jąca w ka­na­łach woda. Zero syfu, psich gó­wien, miej­skiego ku­rzu, oznak biedy i za­nie­dbań, tań­czą­cych na wie­trze pa­pie­rzysk czy wdep­ta­nych w tro­tuar kie­pów. Ord­nung muss sein! Po­rzą­dek musi być.

Czer­wone. Tak­sów­karz ha­muje przed świa­tłami.

Woj­tek pa­trzy przez okno. W sa­mo­cho­dach obok po­dobni mu sztywni kra­wa­cia­rze, za­kład­nicy ka­pi­ta­li­zmu. O tej po­rze po­ranka tylko ka­dra me­ne­dżer­ska, ja­dąca li­mu­zy­nami do pracy, za­żywa wi­ta­miny D. Wy­rob­nicy i sza­raki niż­szego szcze­bla jak szczury tło­czą się pod zie­mią w splą­ta­nej siatce me­tra. Do­piero za ja­kiś czas ich zgnę­biona masa wy­leje się z ka­na­łów na po­wierzch­nię ulic, na ra­zie pa­nują tu tylko ich sze­fo­wie, współ­cze­śni bo­go­wie, moż­no­władcy świata ma­mony. Wszy­scy w po­dob­nych, równo skro­jo­nych mun­dur­kach, każdy z dro­gim ga­dże­tem w dłoni. Uza­leż­nieni od in­for­ma­cji, sie­dzą roz­parci na skó­rza­nych ka­na­pach swo­ich aut i śle­dzą na su­per­no­wo­cze­snych ta­ble­tach i smart­fo­nach po­ranne newsy, kursy wa­lut oraz no­to­wa­nia gieł­dowe. Za­wsze są on­line, jakby w mó­zgi na stałe wsz­cze­piono im mo­duły 3G. Jak cy­borgi, bez względu na porę dnia i nocy od­bie­rają mejle, mielą dane, ana­li­zują sta­ty­styki.

Zie­lone.

Tak­sówki i li­mu­zyny z szo­fe­rami mkną da­lej, do biur, na spo­tka­nia za­rzą­dów, by pod po­zo­rem na­prawy świata i wzro­stu PKB można było na­py­chać pry­watne kabzy.

Woj­tek już dawno wy­zbył się złu­dzeń.

Gdy za­raz po stu­diach przy­jęto go do firmy, głę­boko wie­rzył w jej gór­no­lotne credo. W ha­sła try­ska­jące opty­mi­zmem. W no­wo­cze­sny sprzęt do la­pa­ro­sko­pii. Oczami wy­obraźni wi­dział uzdro­wie­nie pol­skich szpi­tali, skró­cone pro­ce­dury ope­ra­cyjne, za­do­wo­lo­nych pa­cjen­tów, któ­rzy za­miast zo­stać roz­pła­tani jak pro­siaki skal­pe­lem na pół, będą ule­czeni przez ma­leń­kie na­cię­cie. Nie­in­wa­zyj­nie, bez­kr­wawo. La­pa­ro­sko­powo! Współ­cze­sna me­dy­cyna brzy­dzi się krwi i zie­ją­cych fla­kami wnętrz­no­ści. A jego kor­po­ra­cja fun­do­wała ludz­ko­ści nową ja­kość i nie­ska­zi­telną skórę bez blizn. Więc jeź­dził po ca­łej Pol­sce i opo­wia­dał le­ka­rzom o cu­dow­nych pro­duk­tach, cza­ro­wał, za­chę­cał, do­szka­lał z no­wych tech­nik. Ni­czym man­trę re­cy­to­wał for­mułkę: „Mi­lion zło­tych wy­su­płany przez szpi­tal na ten oto ko­smiczny sprzęt zwróci się z na­wiązką, wpro­wa­dzi was w dwu­dzie­sty pierw­szy wiek”.

Zo­stał po­słań­cem do­brej no­winy. Pra­gnął zba­wie­nia służby zdro­wia. Był dumny z za­po­cząt­ko­wa­nej przez korpo re­wo­lu­cji i ze swo­jego w niej współ­udziału. Stał się czę­ścią sys­temu od­nowy, trans­for­ma­cji. Glo­balne wy­niki kon­cernu wy­da­wały się wy­łącz­nie pro­duk­tem ubocz­nym jego ty­ta­nicz­nej pracy u pod­staw. Nie­wiele zna­czą­cym ele­men­tem wy­soce hu­ma­ni­tar­nych dzia­łań. A że przy oka­zji słupki sprze­daży ro­sły, konta się za­peł­niały…? Do­piero póź­niej za­czął ro­zu­mieć praw­dziwe me­cha­ni­zmy rzą­dzące branżą, lecz wtedy był już wier­nym żoł­nie­rzem firmy, głę­boko uwi­kła­nym w jej struk­tury.

Oczy sze­roko za­mknięte otwarto mu bru­tal­nie – po­ran­nym wa­le­niem do drzwi. Ma­lina spała z ma­łym Pio­tru­siem w dru­gim po­koju, to był czas, kiedy jesz­cze kar­miła. Iry­tu­jący, bez­par­do­nowy ło­mot wy­rwał Wojtka ze snu. Zwlókł się z łóżka i po­czła­pał do przed­po­koju. Był roz­draż­niony nie­zwy­kłą po­budką, ale spo­kojny. Może to ja­kaś awa­ria na osie­dlu? Otwo­rzył drzwi.

I wszystko po­to­czyło się jakby poza nim, jakby oglą­dał zwol­nione ka­dry filmu ak­cji. Fa­ceci z bro­nią, w czar­nych bo­jo­wych mun­du­rach i cięż­kich bu­cio­rach, ze świę­cą­cym w pół­mroku holu al­fa­be­tem na ple­cach: CBA. I ten krzyk:

– Na zie­mię, kurwa, kładź się na zie­mię, nogi sze­roko, ręce na plecy!

Je­den ruch ścią­ga­jący go do par­teru. Płacz Pio­tru­sia, prze­ra­żone oczy Ma­liny, która wy­pa­dła na ko­ry­tarz w ko­szuli noc­nej i z dziec­kiem na rę­kach. Jej zdu­miony, bła­galny głos:

– Pa­no­wie, to ja­kaś po­myłka!

– Jaka, kurwa, po­myłka?! Woj­ciech La­sota?!

Do­tyk zim­nego gresu na po­liczku i czy­jeś ko­lano przy­gnia­ta­jące go do pod­łogi.

– Py­tam, czy na­zy­wasz się Woj­ciech La­sota!

– Tak, to ja – wy­char­czał wprost w gra­fi­tową fugę.

– Je­steś za­trzy­many.

Chłód kaj­da­nek za­ci­snął się na nad­garst­kach. W po­wie­trzu wi­bro­wał co­raz gło­śniej­szy płacz nie­mow­lę­cia.

– Pa­no­wie – to był głos Ma­liny – ja je­stem praw­ni­kiem. O co tu cho­dzi? Mój mąż nic nie zro­bił.

Drab sto­jący na sze­roko roz­sta­wio­nych no­gach – pew­nie szef – uśmiech­nął się cy­nicz­nie, pa­trząc, jak jego ko­le­dzy pod­cią­gają za­trzy­ma­nego do pionu ni­czym ma­rio­netkę.

– Czy pani mąż jest pra­cow­ni­kiem firmy „X”?

– Tak, ale…

– Tu­taj mam na­kaz. Za­bie­ramy go na prze­słu­cha­nie.

Prze­słu­cha­nie?!

Póź­niej na­stą­pił ciąg zda­rzeń, które Woj­tek pa­mię­tał jak przez mgłę.

Łusz­cząca się farba na ścia­nach ko­ry­ta­rzy pro­ku­ra­tury, wie­lo­go­dzinne wy­ja­śnie­nia w dawno nie­wie­trzo­nym po­koju urzą­dzo­nym gier­kow­skimi me­blami na wy­soki po­łysk. Słowo: „ko­rup­cja”, rzu­cane przez ko­goś co chwilę i wi­bru­jące w jego gło­wie. Do­cie­kliwe py­ta­nia. Mo­rze py­tań…

– Ła­pówki le­ka­rzom da­wa­łeś? Go­tówka czy lewe fak­tury? Inne spo­soby na­ci­sku: spon­so­ro­wane wy­jazdy dla le­ka­rzy do Chin, do Mek­syku. Niby na kon­fe­ren­cję, a jed­nak na ro­dzinną wy­cieczkę, co? Kto wy­da­wał dys­po­zy­cje, ja­kie były wy­tyczne, jak długo trwał pro­ce­der?

Py­ta­nia prze­pły­wały przez jego głowę i po­zo­sta­wały bez od­po­wie­dzi. Daty, na­zwi­ska, spo­tka­nia. Kasa, liczby, konta.

Je­stem nie­winny.

Nie­winny!

Bło­go­sła­wień­stwo nie­wie­dzy sze­re­go­wego pra­cow­nika. Ni­kogo nie prze­ku­pił, nie na­ma­wiał, nie ma­mił wi­zją oso­bi­stych ko­rzy­ści. Dzia­łał mo­ral­nie, w po­czu­ciu mi­sji. To po pro­stu do­bry sprzęt. Me­dyczna re­wo­lu­cja, do kurwy nę­dzy! Czy w tym za­ścianku Eu­ropy nikt tego nie ro­zu­mie?!

Dwie bez­senne noce w za­wil­go­co­nej celi. Sa­mot­nie. Z głową pę­ka­jącą od wąt­pli­wo­ści i stra­chu. Ni­gdy ni­kogo nie prze­ku­pił. Ni­gdy. Tylko raz, w dzie­więć­dzie­sią­tym czwar­tym jako szcze­niak – ka­nara w tram­waju li­nii trzy­dzie­ści trzy. Ile lat za to po­sie­dzi?

Nie opusz­czały go okrutne wi­zje: Ma­lina, mały Pio­truś i wy­rzu­cane wsty­dli­wie w przy­szło­ści słowa: „Mój ta­tuś sie­dzi w pu­dle”. I strach, wszech­ogar­nia­jący strach. Twarda pry­cza, śmier­dzący stę­chli­zną koc, si­ka­nie do brud­nego ki­bla i je­dze­nie w aresz­cie pod­łego żar­cia, które póź­niej zwra­cał w ner­wo­wych kon­wul­sjach – to wszytko miało go zmięk­czyć. A prze­cież nie da się wy­ci­snąć su­chej gąbki. Chyba tamci za biur­kami też to w końcu zro­zu­mieli, po­nie­waż po dwóch do­bach zo­stał we­zwany do ja­kie­goś ga­bi­netu. W środku już cze­kał jego teść. Wy­bitny obrońca uci­śnio­nych. Na biurku masa pa­pie­rów, druki, kar­te­luszki, biu­ro­kra­tyczny baj­zel.

– Woj­tek, pod­pisz. Tu i tu – po­wie­dział stary i na­wet po­wieka mu przy tym nie drgnęła.

A prze­ra­żony Woj­tuś w tam­tej chwili był go­tów zło­żyć krwawy cy­ro­graf na prośbę sa­mego Bel­ze­buba. Byle do domu. Do Ma­linki, do Pio­tru­sia. Zresztą i tak nic na niego nie mieli, mu­sieli go wy­pu­ścić.

Upie­kło mu się. Był pra­cow­ni­kiem dru­giej ligi, zwy­kłym przed­sta­wi­cie­lem me­dycz­nym, bez do­stępu do in­for­ma­cji. Nie­wta­jem­ni­czo­nym. Po­le­ciała cała góra. Jedni do paki, inni na zie­loną trawkę z wil­czymi bi­le­tami. Sys­tem pe­ni­ten­cjarny przy­gar­nął także kilku współ­pra­cu­ją­cych z kor­po­ra­cją le­ka­rzy. W me­diach wrzało. Mi­ni­ster spra­wie­dli­wo­ści, kra­kow­ski Bat­man, uchro­nił pol­skie Go­tham City przed szajką prze­stęp­ców w ki­tlach i wy­twor­nych gar­ni­tu­rach. I zło­żył sa­tys­fak­cjo­nu­jący ra­port nie­wiel­kiemu wzro­stem, acz wiel­kiemu du­chem, sze­fowi. Od­trą­biono suk­ces w walce z ko­rup­cją. Suk­ces rządu i chwie­ją­cej się ko­ali­cji w przed­śmiert­nym po­ka­zie siły.

Pol­ski od­dział, czyli firma córka, za­drżał w po­sa­dach, jed­nak nie upadł, wsparty ka­pi­ta­łem za­chod­niej firmy matki. Prze­pro­wa­dzono au­dyt we­wnętrzny, od­dzie­lono ziarno od plew i na nowo zwarto sze­regi. In­te­res znów mógł się krę­cić. Po­woli wszytko wra­cało do normy.

Choć już nic nie było ta­kie samo.

Na kor­po­ra­cyj­nych za­wi­ro­wa­niach można prze­grać ży­cie albo wy­grać awans. Woj­tek oka­zał się lo­jalny. Na­wet je­śli cze­goś się do­my­ślał, wie­dział, ja­kimi me­to­dami wy­grywa się pu­bliczne prze­targi, to nie syp­nął, słowa nie pi­snął, pary z ust nie pu­ścił. Ta­kich pra­cow­ni­ków się na­gra­dza. Glo­balny za­rząd do­ce­nił dwie noce spę­dzone w celi i w re­wanżu za­pro­sił do eli­tar­nego klubu me­ne­dże­rów, dał prze­pustkę do lep­szego świata, her­me­tycz­nego to­wa­rzy­stwa tych, któ­rzy rzą­dzą i wie­dzą wię­cej. Do świata pod­wy­żek, apa­naży i bo­nu­sów, uści­sków rąk i po­kle­py­wa­nia po ple­cach, za­gra­nicz­nych de­le­ga­cji, służ­bo­wych ko­la­cy­jek za­kra­pia­nych dom péri­gnon i za­ką­sza­nych ka­wio­rem z bie­ługi.

Woj­tek w końcu wku­pił się w ła­ski te­ścia, zo­ba­czył uzna­nie w oczach Ma­liny. Mo­gli so­bie po­zwo­lić, a niechby na­wet, na fran­cu­ską bonę do dziecka. Już nie był chło­pa­kiem z Woli, który zry­wał się co rano, by roz­ła­do­wać z oj­cem do­stawę pie­czywa. Wresz­cie zo­stał kimś!

Re­flek­sje na te­mat tam­tego za­trzy­ma­nia na­cho­dziły go rzadko. Po­dobno opor­tu­nizm jest nie­odzow­nym ele­men­tem doj­rze­wa­nia, bez niego w dzi­siej­szym świe­cie nie da się ni­czego osią­gnąć. Woj­tek wo­lał nie do­strze­gać tego, co nie­wy­godne. Tylko raz, mniej wię­cej rok po ca­łej afe­rze, wpadł pod­czas za­ku­pów w hi­per­mar­ke­cie na by­łego ko­legę. Fa­cet w sile wieku, a zu­peł­nie siwy. Przy­gar­biony, wręcz sku­lony, za­padł się w so­bie. W oczach miał oso­bliwą pustkę. Po­dobno prze­sie­dział w aresz­cie pół roku, a te­raz, już na wol­no­ści, cze­kał na osta­teczny wy­nik pro­cesu. Praw­nicy wy­na­jęci przez kor­po­ra­cję, dawno po­ło­żyli la­skę na jego przy­pa­dek. A i on wy­glą­dał, jakby było mu w tej chwili wszystko jedno, jaki wer­dykt za­pad­nie – i tak już prze­grał. Prze­grał dawne ży­cie, które Woj­tek do­stał po nim w spadku.

Wtedy, w skle­po­wym tłu­mie, obaj uda­wali, że się nie po­znają. Bo niby co mie­liby so­bie po­wie­dzieć? Tam­ten może prze­strze­gałby Wojtka przed ma­chiną, która każ­dego kie­dyś prze­mieli i wy­pluje. Na bruk, bez sen­ty­men­tów. Nikt nie zna dnia ani go­dziny. A Woj­tek? Jak brzmia­łaby jego ri­po­sta? Prze­cież jemu się upie­kło. Prze­trwał i te­raz był be­ne­fi­cjen­tem sys­temu. Mała ryba po­żarła re­kina. Na wi­dok daw­nego ko­legi przez chwilę zro­biło mu się po pro­stu wstyd, po raz pierw­szy i ostatni od pa­mięt­nej wi­zyty pa­nów w czerni.

Zresztą, fa­cet szybko zgi­nął w tłu­mie ku­pu­ją­cych, a to efe­me­ryczne uczu­cie, wej­ście w ko­mi­tywę z wła­snym su­mie­niem, szczę­śli­wie gdzieś ule­ciało. Ta­kich spraw le­piej nie roz­pa­mię­ty­wać i Woj­tek po­sta­no­wił być wierny tej de­wi­zie. Nie miał czasu na roz­terki mo­ralne. Szcze­gól­nie kiedy za­pro­po­no­wano mu wy­jazd na kon­trakt. Świat za­mknął się w prze­strzeni kilku te­atral­nych de­ko­ra­cji: War­szawa, Ham­burg i lot­ni­ska. Nie było miej­sca na roz­trzą­sa­nie tego, co dzieje się za ku­li­sami, bo w tym przed­sta­wie­niu ni­kogo nie ob­cho­dziły pry­watne dra­maty ak­to­rów.

***

Tak­sów­karz za­trzy­muje sa­mo­chód przed wej­ściem do szkla­nego wie­żowca. Woj­tek non­sza­lancko po­daje mu bank­not i nie czeka na resztę. Czasy, gdy li­czył się z każ­dym gro­szem, dawno mi­nęły. Roz­rzut­ność daje po­czu­cie wła­dzy i wyż­szo­ści, gdyż w świe­cie po­zor­nej de­mo­kra­cji na­dal ist­nieją ka­sty pa­nów i pod­wład­nych. A on prze­cież przy­na­leży do tej pierw­szej. Pa­trzy więc z sa­tys­fak­cją, ni­czym do­bry wu­jek, na za­sko­czoną minę kie­rowcy, na­pawa się tą chwilą, a póź­niej za­biera nie­wielki ba­gaż i wcho­dzi do bu­dynku. W zim­nym wnę­trzu roz­lega się głu­chy stu­kot kó­łek wa­lizki. Na wi­dok Wojtka por­tier bez słowa otwiera bramkę. Ja­sny hol wita swo­ich pra­cow­ni­ków chło­dem i czy­stą pustką, a oni po­zdra­wiają się na­wza­jem po­wścią­gli­wie, ski­nie­niem głowy. W win­dzie każdy stoi wy­pro­sto­wany, jakby po­łknął kij, sta­ra­jąc się ni­kogo ze współ­pa­sa­że­rów nie do­tknąć, bro­niąc nie­ty­kal­no­ści cie­le­snej. Nikt się nie od­zywa, nikt nie za­ga­duje. Choć od mie­sięcy, cza­sem lat, spo­ty­kają się w tym sa­mym skła­dzie, na­dal przy­wdzie­wają ma­ski kur­tu­azyj­nych, nic nie­zna­czą­cych uśmie­chów i po­zo­stają so­bie obcy.

Dzie­siąte pię­tro, drzwi się otwie­rają. Woj­tek opusz­cza windę ze sło­wami: „Do zo­ba­cze­nia”, które rów­nie do­brze mo­głyby ozna­czać: „Po­ca­łuj­cie mnie w dupę”. Za ogrom­nymi ta­flami szkła roz­ciąga się pa­no­rama mia­sta, do środka wpada słońce. Pod błysz­czą­cym logo firmy, za pul­pi­tem z eg­zo­tycz­nego drewna, sie­dzi śliczna re­cep­cjo­nistka. Nie jest spe­cjal­nie roz­gar­nięta, zresztą to zu­peł­nie bez zna­cze­nia, wy­star­czy, że jest ładna. Ni­czym do­pra­co­wana przez gra­fika ele­gancka wi­zy­tówka, żywa wi­zy­tówka kor­po­ra­cji. Z wy­ra­zem pustki w wiel­kich oczach ak­sa­mit­nym gło­sem wita pana dy­rek­tora:

– Gu­ten mor­gen, Herr La­sota.

On też stara się być miły, szcze­gól­nie że ta mała ma bo­skie nogi, któ­rymi lubi się afi­szo­wać, no­sząc przy­krót­kie kiecki.

– Hallo! – rzuca w jej stronę nie­mal ra­do­śnie i bez zwłoki za­głę­bia się w plą­ta­ninę ko­ry­ta­rzy.

Mija open space, w któ­rym ni­czym sza­rań­cza kłę­bią się pra­cow­nicy biu­rowi, wy­mie­nia zdaw­kowe ukłony i szybko za­myka za sobą drzwi ga­bi­netu.

Har­mo­no­gram dnia za­wsze wy­gląda po­dob­nie. Ru­ty­nowe po­wta­rza­nie czyn­no­ści i bez­u­stanne wtła­cza­nie w pod­świa­do­mość ce­lo­wo­ści wła­snych dzia­łań jest nie­zbędne na dy­rek­tor­skim sta­no­wi­sku. Woj­tek już dawno od­krył, że wy­soka po­zy­cja w kor­po­ra­cyj­nej hie­rar­chii zo­bo­wią­zuje nie tyle do by­cia naj­lep­szym, ile do bez­u­stan­nego po­zo­ro­wa­nia wła­snej do­sko­na­ło­ści. Do cią­głego uda­wa­nia przed tymi z niż­szych szcze­bli (któ­rzy w chwili nie­uwagi wbi­liby ci nóż w plecy), że nie bez przy­czyny to ty zo­sta­łeś ich sze­fem. Nie mu­sisz być alfą i omegą, po­wi­nie­neś tylko udo­wod­nić wszyst­kim wo­kół, że tak wła­śnie jest! Nie­za­prze­czal­nie! Praca po­lega więc na wy­kre­owa­niu po­zo­rów per­ma­nent­nego za­ro­bie­nia i po­śpie­chu. Oczy­wi­ście ide­al­nie, je­śli ob­ja­wiają się one bla­do­ścią cery i za­puch­nię­tymi z nie­wy­spa­nia po­wie­kami, bo prze­cież do­bro firmy spę­dza ci także sen z po­wiek.

Woj­tek tylko przez chwilę od­pi­suje na su­per­ważne mejle, ak­cep­tuje wy­datki na kam­pa­nie re­kla­mowe i robi ze­sta­wie­nie kosz­tów, a póź­niej od­daje się nic­nie­ro­bie­niu w in­ter­ne­cie; Fejs, In­sta, YouTube. Za­ma­wia kawę, wy­pija kawę, nie­spiesz­nie robi pra­sówkę i tak mocno po­wstrzy­muje się od zie­wa­nia, że aż oczy wil­got­nieją mu z wy­siłku. Byle wy­trzy­mać do je­de­na­stej. A póź­niej już tylko ze­bra­nie za­rządu, lancz, może seks, ko­lejne go­dziny twór­czego uda­wa­nia i sa­mo­lot…

Wróć, naj­pierw spo­tka­nie z górą w kon­fe­ren­cyj­nej.

Dźwię­kosz­czelna szklana ta­fla od­gra­dza mi­ni­ma­li­styczne wnę­trze od eklek­ty­zmu por­to­wego mia­sta. Ściany są przy­ozdo­bione nie­wy­szu­ka­nymi fo­to­gra­fiami ka­mie­ni­stych plaż i zie­lo­nych bam­bu­sów w stylu zen opra­wio­nymi w ramki z Ikei, w ką­cie stoi do­nica z ra­chi­tyczną ro­śliną, która ma nadać po­miesz­cze­niu po­zór przy­tul­no­ści. W środku sześć osób. Wszyst­kie z wy­ra­zem wy­stu­dio­wa­nego en­tu­zja­zmu na twa­rzy, z od­bi­tymi w oczach ta­bel­kami Excela wy­świe­tla­ją­cymi się na mo­ni­to­rach otwar­tych lap­to­pów. Zba­wiają świat, to­cząc roz­mowy wy­łącz­nie po an­giel­sku. Z ak­cen­tem nie­miec­kim, pol­skim, wło­skim, es­toń­skim. Zwra­cają się do sie­bie po imie­niu, sztucz­nie zmniej­sza­jąc dy­stans. Każdy dy­rek­tor pro­du­kuje się przed resztą. Wy­gła­sza z pełną po­wagą swoje kwe­stie, a póź­niej, z wciąż przy­kle­jo­nym do twa­rzy wy­ra­zem za­in­te­re­so­wa­nia i sku­pie­nia, wy­łą­cza się kom­plet­nie, zer­ka­jąc chył­kiem a to na wy­świe­tlacz te­le­fonu, a to na ta­blet scho­wany pod bla­tem; czyta ser­wisy plot­kar­skie albo ogląda wy­słane Mes­sen­ge­rem na­gie zdję­cia ko­cha­nek czy ko­chan­ków. Kie­dyś Woj­tek przy­ła­pał na tym Ste­fano, dy­rek­tora fi­nan­so­wego. Uśmiech­nęli się tylko do sie­bie po­ro­zu­mie­waw­czo. Coś trzeba prze­cież ro­bić, żeby wy­trzy­mać tę ku­rew­ską nudę spo­tkań…

I Woj­tuś też ją za­bija. Prze­gląda ukrad­kiem Fejsa, laj­kuje ar­ty­kuły z in­ter­ne­to­wych wy­dań ga­zet albo fil­miki z In­sta, rzuca ja­kiś za­bawny ko­men­tarz pod wy­ni­kami po­ran­nego biegu Da­niela na Gar­mi­nie, prze­gląda cu­dze pro­file…

Stra­te­gia na przy­szły rok, ana­liza sprze­daży za kwie­cień, cię­cia w jed­nym z ze­spo­łów, kło­poty z do­sta­wami z fa­bryki w Mek­syku, na­ra­sta­jący pro­blem z chiń­ską kon­ku­ren­cją. Mo­no­tonne słowa wi­rują po­nad gło­wami ze­bra­nych. Za oknem wyje sy­rena po­go­to­wia, se­kre­tarka z usłuż­nym uśmie­chem wnosi na­poje. Fi­li­żanki po­dzwa­niają na tacy. Słońce kre­śli tę­czowe zyg­zaki na bla­cie szkla­nego stołu i po­ły­skuje w nie­mal prze­zro­czy­stych tę­czów­kach Silke, która wła­śnie mówi o po­trze­bie zwol­nień w au­striac­kim od­dziale.

Silke Fi­dler.

Ka­drowa, w no­men­kla­tu­rze korpo HR Di­rec­tor. Je­dyna osoba w kon­fe­ren­cyj­nej, którą można okre­ślić tu­tej­szą, to zna­czy jest Niemką i miesz­kanką Ham­burga, die Ham­bur­ge­rin, ham­burką, ham­bur­żanką? – po pol­sku brzmi to ja­koś idio­tycz­nie. W każ­dym ra­zie to ra­sowa nie­mra. Blon­dynka, tro­chę ru­dawa. Pie­go­wata, ze zbyt ró­żową cerą z wy­gła­dzo­nymi la­se­rowo bli­znami po trą­dziku mło­dzień­czym co rano do­kład­nie po­kry­wa­nymi naj­pierw dro­gim kre­mem, a póź­niej flu­idem od He­leny Ru­bin­stein. Bez zmarsz­czek mi­micz­nych, z ja­dem kieł­ba­sia­nym za­miast ner­wów twa­rzy. Szczu­pła, choć nie wiotka, ra­czej umię­śniona, ład­nie zbu­do­wana – jako na­sto­latka tre­no­wała pły­wa­nie, a te­raz biega co rano. Wstaje przed szó­stą i bez względu na porę roku i po­godę truchta te swoje pięć ki­lo­me­trów. Za­równo pod­czas tre­nin­gów, jak i w ży­ciu – obo­wiąz­kowa, su­mienna, twarda. Ma mocne nogi i pełny de­kolt. Nie­miecka Helga, jak z ety­kiety z pi­wem. Zdrowa, ra­sowa. Bez­ce­re­mo­nialna nie tylko w pracy, ale i w… W fir­mie nie­je­den miałby na nią ochotę, lecz – jak się szep­cze na ko­ry­ta­rzach – ona wy­brała tego po­laczka.

Wszystko za­częło się zu­peł­nie nie­po­zor­nie, na wy­jeź­dzie in­te­gra­cyj­nym na Te­ne­ry­fie, kiedy Woj­tek pra­co­wał w nie­miec­kim od­dziale od pra­wie roku. W ciągu dnia pra­cow­ni­kom prano mó­zgi, wtła­cza­jąc dy­rek­tywy kor­po­ra­cji, wie­czo­rami po­zwa­lano po­chła­niać tony owo­ców mo­rza za­gry­za­nych pa­pas ar­ru­ga­das z mojo rojo i mojo verde i chlać na umór miej­scowe cierp­kie wina o po­smaku wul­ka­nicz­nej gleby. Woj­tek się do­my­ślał, że w po­ko­jach był nie­zły bur­del, jed­nak sam nie brał w tym udziału. Me­ne­dże­ro­wie ze­rwani ze smy­czy co­dzien­no­ści ob­ra­cali ko­le­żanki i pod­władne, które za zro­bie­nie la­ski sze­fowi ocze­ki­wały szyb­kiego awansu. On jesz­cze wtedy uwa­żał, że uda mu się oprzeć po­ku­sie, że jest bar­dziej mo­ralny niż ta mię­dzy­na­ro­dowa ka­pi­ta­li­styczna swo­łocz. Ma prze­cież za­sady, prio­ry­tety. No i ko­cha żonę, ma dziecko, po­ukła­dane ży­cie. Wtedy nie my­ślał o ro­man­sach.

Z Silke faj­nie mu się roz­ma­wiało. Na swój spo­sób była wy­jąt­kowa. Miała nie­zwy­kłe po­za­za­wo­dowe pa­sje, o któ­rych on mógł tylko po­ma­rzyć. Zdo­była Ki­li­man­dżaro, Mont Blanc, chciała wejść na El­brus. Po­dob­nie jak Woj­tek uwiel­biała że­glar­stwo, ale jej wy­prawy to nie były, jak w jego przy­padku, rejsy po Ma­zu­rach. Od lat urlop spę­dzała eks­tre­mal­nie. „Ja­majka, Bali i cie­płe plaże przy pię­cio­gwiazd­ko­wych ho­te­lach do­bre są dla dzie­cia­ków, które do­piero co za­chły­snęły się pie­niędzmi – mó­wiła – dla ko­le­gów z by­łego bloku wschod­niego”. Tym­cza­sem ma­rze­nia pani dy­rek­tor wy­bie­gały da­leko poza sie­lan­kowe wi­doczki tur­ku­so­wych la­gun. Trek­king po An­dach, Ko­rona Ziemi. Walka z nie­do­sko­na­ło­ściami i ogra­ni­cze­niami wła­snego ciała to był jej ży­wioł. W biu­rze ele­ganc­kie gar­sonki od Chan­nel i szpilki od Lo­ubo­utine’a, a na wa­ka­cjach Gore-Tex i to­talny hard­core. Im­po­no­wała mu. Miała jaja.

To był już któ­ryś wie­czór z ko­lei spę­dzony na szko­le­niu. Po tym, jak reszta ko­le­gów po­roz­ła­ziła się po po­ko­jach albo pa­dła po­ko­tem w ho­te­lo­wym lobby, Silke za­brała go na spa­cer po czar­nej ni­czym noc ka­na­ryj­skiej plaży. Pach­niało oce­anem, glo­nami wy­rzu­co­nymi na brzeg przez fale i su­rową rybą. Chłodny wiatr po­ru­szał li­śćmi ra­chi­tycz­nych palm po­ra­sta­ją­cych przy­brzeżny dep­tak. Z tan­det­nie ude­ko­ro­wa­nego neo­nami baru przy pro­me­na­dzie do­cho­dziło za­wo­dze­nie pio­sen­ka­rzy ka­ra­oke. Ja­kaś para nor­we­skich na­sto­lat­ków pa­liła ukrad­kiem jo­inta na ławce, a roz­krzy­czana grupa An­gli­ków, od­by­wa­jąc pi­jacki tour, wy­to­czyła się z jed­nego lo­kalu, żeby za­raz znik­nąć w na­stęp­nym.

Woj­tek i Silke szli nie­spiesz­nie, bro­dząc bo­symi sto­pami w wil­got­nym sza­ro­bu­rym pia­chu. Roz­ma­wiali. Silke wy­jęła z to­rebki za­braną z ho­telu bu­telkę wina. Usie­dli na plaży z dala od zbłą­ka­nych noc­nych tu­ry­stów i pili, ob­ser­wu­jąc roz­ża­rzone noc­nymi świa­tłami wzgó­rze. Po­ma­rań­czowa łuna Adeje od­bi­jała się w spo­koj­nych wo­dach oce­anu. Choć jej o to nie py­tał, za­częła opo­wia­dać o swoim ży­ciu. Może dla­tego, że była już tro­chę wsta­wiona, a może i w niej drze­mały bar­dziej przy­ziemne in­stynkty? Ona też czuła się słaba? Po raz pierw­szy spoj­rzał na nią jak na ko­bietę, a nie twar­dego kor­po­ra­cyj­nego za­wod­nika. Było coś przej­mu­ją­cego w jej gło­sie, gdy zwie­rzała się, że jest nie­za­mężna i od lat tkwi w po­wierz­chow­nym związku z dzien­ni­ka­rzem pra­cu­ją­cym w „Ham­bur­ger Abend­blatt”. Nie mieli dzieci i nie pla­no­wali ich mieć. Oboje ak­cep­to­wali in­cy­den­talne ro­manse i igno­ro­wali kon­we­nanse. Szcze­gól­nie on. Ona się przy­sto­so­wała.

Silke była nie­wąt­pli­wie atrak­cyjna i na swój chłodny nor­dycki spo­sób po­cią­ga­jąca, choć fi­zycz­nie nie po­do­bała się Wojt­kowi – wo­lał drobne, ete­ryczne sza­tynki. Lecz na­strój tam­tej nocy, per­wer­syjna bez­po­śred­niość i nie­miecka bez­pru­de­ryj­ność tej ko­biety szybko zmięk­czyły jego wolę. Po­wie­działa wprost, że od dnia, gdy za­czął pracę w ham­bur­skim od­dziale, miała na niego ochotę. Nie py­tała, czy on także jej pra­gnie, po pro­stu wsu­nęła pre­zer­wa­tywę na jego na­brzmiały czło­nek. Krę­ciło mu się w gło­wie od wina, sło­nego za­pa­chu bryzy, od jej go­rącz­ko­wych po­ca­łun­ków i piż­mo­wej woni per­fum we wło­sach. A póź­niej od szyb­kich, za­chłan­nych ru­chów bio­der i wy­dy­sza­nych w prze­strzeń nie­miec­kich świństw. Fick mich, fick! Pieprz mnie, pieprz! Do­piero kiedy z pul­su­ją­cych ją­der, prze­peł­nio­nych po brzegi pod­nie­ce­niem, try­snęło na­sie­nie, kiedy oboje opa­dli ple­cami na chłodny pia­sek, Woj­tek przy­po­mniał so­bie o Mali. Zo­ba­czył jej spo­kojną twarz wy­chy­la­jącą się z fałd po­ścieli, w ich łóżku, w ich miesz­ka­niu, a w jej ob­ję­ciach synka.

To był pierw­szy raz, gdy zdra­dził żonę. Wcze­śniej my­ślał, że ten mo­ment bę­dzie miał wy­miar sym­bo­liczny, coś z me­ta­fi­zyki, i sta­nie się swo­istym prze­ło­mem, który szkar­łatną li­terą od­ci­śnie na jego skó­rze nie­za­tarte piętno. Zbruka go. A on prze­cież ko­chał Ma­linę. Na­prawdę ją ko­chał. A jed­nak w tam­tej chwili na Co­sta Adeje, wsłu­chu­jąc się w szum fal i przy­spie­szony od­dech Silke, nie czuł nic po­nad speł­nie­nie, prze­pły­wa­jące spo­koj­nie przez opróż­nione trze­wia. Drżące w środku echo or­ga­zmu za­głu­szyło wy­rzuty su­mie­nia. Kac mo­ralny oka­zał się mniej do­kucz­liwy niż ten, który na­stęp­nego po­ranka do­padł go po al­ko­holu. To było ta­kie pro­ste. Zdrada była pro­sta.

Po­cząt­kowo uznał wszystko za jed­no­ra­zowy wy­skok. Zwy­kłą wa­ka­cyjną czy de­le­ga­cyjną przy­godę, o któ­rej bez trudu za­po­mni. Dla­tego na­wet przed sobą uda­wał, że nic się nie stało. Jed­nak już pod­czas pierw­szej wi­zyty w domu czuł się tak pa­skud­nie w sto­sunku do Ma­liny, że po­sta­no­wił się przy­znać. Tylko ja­koś przez dwa dni nie zna­lazł w so­bie siły, by z nią po­roz­ma­wiać, a pod­czas ko­lej­nego week­endu zmie­nił zda­nie i do­szedł do wnio­sku, że ta­jem­nicę za­chowa dla sie­bie. I tak przez na­stępne ty­go­dnie bez­u­stan­nie to­czył we­wnętrzną walkę. Po­wie­dzieć? Nie po­wie­dzieć? Zro­bił na­wet ra­chu­nek zy­sków i strat, ja­kie po­nie­sie, spo­wia­da­jąc się żo­nie, lecz wciąż nie umiał wy­znać grze­chu. Za to mio­tał się ni­czym wia­ro­łomny Ra­skol­ni­kow. Pa­niczny lęk i usta za­sznu­ro­wane mil­cze­niem z każ­dym dniem cią­żyły mu co­raz bar­dziej i bar­dziej.

W końcu, na ja­kimś grillu u zna­jo­mych, w przy­pły­wie po­al­ko­ho­lo­wej szcze­ro­ści, opo­wie­dział o Silke Kon­ra­dowi. Przy­ja­ciel też był nie do końca trzeźwy; wy­zna­nia wy­słu­chał w sku­pie­niu, a póź­niej po­wie­dział cał­kiem po­waż­nie:

– Zdrada jest wpi­sana w mał­żeń­stwo nie­mal z urzędu. Nikt nie jest w sta­nie sy­piać z jed­nym czło­wie­kiem do końca dni swo­ich i do­póki śmierć nie…

– Skąd ty, wieczny ka­wa­ler, mo­żesz to wie­dzieć?

– Wła­śnie dla­tego je­stem ka­wa­le­rem, żeby nie mieć po­dob­nych dy­le­ma­tów.

– To co mam te­raz zro­bić?

– Jest tylko jedno wyj­ście.

– To zna­czy?

Kon­rad uzu­peł­nił kie­liszki.

– To zna­czy, Woj­tu­siu, że na­wet naj­smacz­niej­sza, naj­wy­żej ga­tun­kowa pol­ska wódka, pita w nad­mia­rze, prze­staje w końcu sma­ko­wać. – Prze­pił do przy­ja­ciela. – Więc w pew­nym stop­niu ro­zu­miem, że mia­łeś ochotę na zimny bro­war, ot, choćby nie­miecki. – Wy­mow­nie się uśmiech­nął. – Tyle że w każ­dym ak­cie ślubu ist­nieje nie­za­pi­sany pa­ra­graf, zo­bo­wią­zu­jący do mil­cze­nia na wy­pa­dek chwi­lo­wej zmiany „na­wy­ków al­ko­ho­lo­wych”.

– Czyli we­dług cie­bie mam nic nie mó­wić?

– Po­wiesz, a wszystko się roz­wali. Za­czną się pre­ten­sje, pier­do­lolo. Zero za­ufa­nia… Nie znam mał­żeństw, któ­rym by się udało prze­trwać coś ta­kiego, a jesz­cze na od­le­głość…? Nic Ma­li­nie nie mów. Po co ją ta­kim gów­nem ob­cią­żać? Poza tym, mil­cze­nie kosz­tuje wię­cej niż przy­zna­nie się do winy. Uznaj, że to bę­dzie twoja kara.

Woj­tek długo za­sta­na­wiał się nad sło­wami przy­ja­ciela. Może Kon­rad miał ra­cję ze swoją po­krętną ideą czy­sto­ści? Może fak­tycz­nie zdrada jest wpi­sana w każde mał­żeń­stwo, a gdy już do niej doj­dzie, le­piej trzy­mać ją w ta­jem­nicy?

Po­sta­no­wił, że żona ni­gdy się nie do­wie. Ni­gdy!

Przez długi czas po po­wro­cie z Te­ne­ryfy mię­dzy nim a Silke nic się nie działo. Przez na­stępne ty­go­dnie na fir­mo­wych ko­ry­ta­rzach na­dal za­cho­wy­wali pro­fe­sjo­nalny dy­stans. Roz­ma­wiali wy­łącz­nie na te­maty służ­bowe, jakby tam­ten wie­czór ni­gdy nie miał miej­sca. Było mu to na rękę. Prze­cież nie chciał się w nic an­ga­żo­wać. Tamto to był tylko seks. Aż któ­re­goś dnia pod po­zo­rem omó­wie­nia pew­nej za­wo­do­wej kwe­stii Silke po­pro­siła, by po­szli ra­zem na lancz.

Po­szli. Z pre­me­dy­ta­cją do obiadu za­mó­wił zimne piwo.

I tak od dwóch lat nie­mal co­dzien­nie cho­dzą ra­zem coś zjeść. Zjeść…?!

***

– Na dziś to już wszystko.

Głos ge­ne­ral­nego przy­wo­łuje go do rze­czy­wi­sto­ści. Salę wy­peł­nia szu­ra­nie krze­seł, sze­lest zbie­ra­nych pa­pie­rów, ci­che klik­nię­cia klap dro­gich lap­to­pów. Wszy­scy z ulgą zbie­rają się z miejsc. W drzwiach Woj­tek czuje jej ciało tuż obok swo­jego. Zna­jomy za­pach per­fum. Sły­szy nie­wy­raźny szept:

– Za pół go­dziny na skrzy­żo­wa­niu.

Silke nie musi do­da­wać nic wię­cej. Oboje wie­dzą, gdzie na­stąpi spo­tka­nie, ja­kie da­nie każde z nich wy­bie­rze z karty i czym ura­czą się na de­ser.

Z biu­rowca wy­cho­dzą osobno i jak za­wsze spo­ty­kają do­piero na rogu ulicy. Ka­dra kie­row­ni­cza zmie­rza­jąca na służ­bowy lancz – nic nad­zwy­czaj­nego, nic po­dej­rza­nego. Roz­ma­wiają wy­łącz­nie o pla­no­wa­nych pro­jek­tach, spad­kach sprze­daży, tro­chę plot­kują o współ­pra­cow­ni­kach. Wcho­dzą do nie­wiel­kiej knajpki. Pod­sta­rzały kel­ner z enig­ma­tycz­nym uśmie­chem wam­pira ener­ge­tycz­nego na wy­schnię­tych ustach wita ich przy wej­ściu. Do­brze zna tę dwójkę, do­my­śla się, co ro­bią po obie­dzie w ła­zience na dole, tylko co go to ob­cho­dzi? Ważne, że zo­sta­wiają wy­so­kie na­piwki, ni­gdy nie na­rze­kają na je­dze­nie, są dys­kretni. Więc tylko uśmie­cha się po swo­jemu, dwu­znacz­nie, gdyż wie, że oni wie­dzą, że on wie, i pro­wa­dzi ich w kie­runku sta­łego miej­sca w rogu sali. Mimo pory lan­czo­wej w re­stau­ra­cji jest nie­wiele osób. Pa­nuje nie­mal in­tymna at­mos­fera. Silke sa­dowi się wy­god­nie na krze­śle, składa za­mó­wie­nie za sie­bie i Wojtka, po czym wy­ciąga dłoń po kartę win, za­trzy­mu­jąc tym sa­mym kel­nera.

– Na­pi­jemy się cze­goś do obiadu? – pyta ko­bieta.

– Masz ochotę?

Przy­ta­kuje. Kel­ner z nie­wzru­szoną miną, jakby nie słu­chał ich wy­miany zdań, czeka na dys­po­zy­cje.

– W ta­kim ra­zie wy­bierz.

– Białe czy czer­wone? – Chłodne oczy Silke szybko prze­śli­zgują się po kar­cie.

– Może białe? Za cie­pło dziś na czer­wone.

– W ta­kim ra­zie po­pro­simy białe.

Może nie po­wi­nien pić w ciągu dnia, lecz po al­ko­holu krew pły­nie szyb­ciej, a my­śli prze­pły­wają przez głowę, nie po­zo­sta­wia­jąc re­flek­sji. Wła­śnie tego mu po­trzeba, żeby po je­dze­niu przejść na dół, wy­zbyć się resz­tek roz­sądku i bez skrę­po­wa­nia do­ty­kać jej ciała.

Kel­ner za­pi­suje za­mó­wie­nie i od­cho­dzi w stronę baru.

Pa­trzą na sie­bie po­nad sto­łem. Z twa­rzy Silke opada ma­ska zdy­stan­so­wa­nia. Uśmie­cha się nie­znacz­nie, przy­gryza wargę. Przez chwilę wy­daje mu się ładna, ła­godna. Jej rysy stają się mięk­kie. Waży słowa, jakby pra­gnęła po­wie­dzieć coś zna­czą­cego, coś…

Ko­mórka wi­bruje w kie­szeni spodni Wojtka. Wyj­muje ją, roz­draż­niony, i pa­trzy na wy­świe­tlacz. W duże orze­chowe oczy Ma­liny śmie­ją­cej się ze zdję­cia.

Silke unosi brew.

– Mu­szę ode­brać. To moja żona. – mówi po an­giel­sku. It’s my wife.

Ostat­nie słowo, wy­rzu­cone w prze­strzeń z le­d­wie do­strze­gal­nym zmie­sza­niem, brzmi w jego ustach dziw­nie nie­wy­raź­nie. Nie­jed­no­znacz­nie. Niby jak wife, a może life? Dru­gie ży­cie? Ode­rwane i tak nie­kom­pa­ty­bilne z tą chwilą, z obec­nym oto­cze­niem, z re­stau­ra­cją nad ka­na­łem i blon­dynką sie­dzącą na­prze­ciwko. Czemu aku­rat te­raz musi dzwo­nić to jego dru­gie ży­cie…?

Usta Silke lekko się wy­krzy­wiają, jakby po­czuła w nich cierpki smak.

– Od­bierz. – Wzru­sza ra­mio­nami i prze­nosi spoj­rze­nie za okno.

I tak nic nie zro­zu­mie z ich roz­mowy, z tych wszyst­kich „sz”, „cz”, „ż”, upior­nie sze­lesz­czą­cych na ję­zyku ko­chanka.

Woj­tek przy­kłada słu­chawkę do ucha.

– Halo?

Dźwięki re­stau­ra­cji mie­szają się ze stłu­mio­nym, mięk­kim ko­bie­cym gło­sem do­cho­dzą­cym z apa­ratu. A on słu­cha w sku­pie­niu.

– Tak, tro­chę. Je­stem na lan­czu. Nie, mów szybko. Tak, pa­mię­tam. Nie za­po­mnę, ku­pię. Idź sama. Za­jadę do domu, zo­sta­wię ba­gaż i do­łą­czę do cie­bie. Prze­każ Kon­ra­dowi, że na pewno będę. Zo­staw mi tylko ad­res tej knajpy, do­brze? Ja­sne, że nie mam ochoty. Tylko ze względu na niego tam pójdę. Nie je­stem roz­draż­niony… ko­cha­nie. To zmę­cze­nie. Świet­nie. Nie przej­muj się nią. Za­dzwo­nię do niej. Nie za­po­mnę. Uca­łuj go ode mnie i po­wiedz, że ju­tro gdzieś ra­zem pój­dziemy. Może do kina. No to na spa­cer. Po­wiedz, żeby się nie de­ner­wo­wał, na pewno do­sta­nie roz­grze­sze­nie. W ogóle co za bzdura, żeby tak stre­so­wać dziecko. Do­brze, dajmy temu spo­kój. Tak, mu­szę już koń­czyć. Za­dzwo­nię, gdy wy­lą­duję. Tak. Tak. Ja cie­bie też. No to pa. Pa.

Woj­tek się roz­łą­cza, od­kłada po­woli te­le­fon. Pa­trzy prze­pra­sza­jąco na ko­bietę po dru­giej stro­nie sto­lika, choć prze­cież nie czuje się winny, bo za­sady od po­czątku były ja­sne. On ma Ma­linę, ona Mar­cela. In­cy­den­tal­nie mają sie­bie. Swoje ciała wy­rwane z kon­tek­stu du­szy. A jed­nak Silke jest dziś ja­kaś za­my­ślona. Inna. Roz­go­ry­czona? Przez ostat­nie trzy lata oboje bar­dzo się sta­rali, żeby ich po­wierz­chowna re­la­cja nie stała się ni­czym wię­cej. I prze­cież się nie stała. Nie sta­nie… Oboje tego chcą. Prawda?

Kel­ner bez­sze­lest­nie jak cień prze­myka przez salę. Przy­staje przy stole, nie­na­tu­ral­nym ge­stem trzyma w dłoni bu­telkę, by jak naj­le­piej za­pre­zen­to­wać ją go­ściom. Że też nie bolą go palce. Otwiera wino, nie­przy­jemny pisk korka ocie­ra­ją­cego się o szklaną szyjkę jest zwień­czony głu­chym pstryk­nię­ciem ulgi. Męż­czy­zna na­lewa do kie­liszka parę zło­ci­stych kro­pel, po­daje Wojt­kowi. Ten wpra­wia za­war­tość w lek­kie wi­ro­wa­nie, wą­cha, pró­buje. Chłód, kwa­śna nuta ziemi, ulotny smak pach­ną­cych słoń­cem owo­ców. Mig­dały…? Przez usta prze­ta­cza się echo wa­ka­cji. Przed oczami na uła­mek se­kundy staje ob­raz sprzed paru mie­sięcy. Wa­ka­cje, po­wie­trze prze­sy­cone spo­ko­jem. On, Ma­lina. Pio­truś pły­wa­jący w ba­se­nie na dmu­cha­nym ma­te­racu. Roz­ko­ły­sany upa­łem wi­dok z le­żaka na ze­zło­cone sjeną pa­loną łany sło­necz­ni­ków po­ra­sta­ją­cych to­skań­skie wzgó­rze i równe rzędy wi­no­ro­śli. Słońce pa­da­jące na po­liczki żony przez dziurki w słom­ko­wym ka­pe­lu­szu. Opa­lone, gład­kie ra­miona. Wpó­ło­twarte usta, po któ­rych błąka się uśmiech. Chłód kie­liszka trzy­ma­nego w dłoni i słod­kawy po­smak. Mig­da­łów…? Złudne po­czu­cie spo­koju, speł­nie­nia. A może w tam­tej chwili na­prawdę czuł się szczę­śliwy? Woj­tek od­pę­dza wspo­mnie­nie.

– Tak, po­pro­simy. – Kiwa w kie­runku kel­nera.

Kie­liszki się wy­peł­niają. W lśnią­cej cie­czy wi­rują małe bą­belki, wę­drują ra­do­śnie ku po­wierzchni, pę­kają w nie­by­cie po­wie­trza. Star­szy męż­czy­zna znika rów­nie nie­po­strze­że­nie, jak się zja­wił. Silke upija łyk, wpa­tru­jąc się in­ten­syw­nie w Wojtka. Bie­rze głę­boki od­dech. Krót­kie cię­cie:

– Pro­si­łam o to dzi­siej­sze spo­tka­nie, po­nie­waż chcia­łam ci po­wie­dzieć… Mar­cel wy­jeż­dża.

Słowa za­wi­sają w po­wie­trzu. Nic nie zna­czą. Zna­czą zbyt wiele?

– Ja­kiś re­por­taż? – pyta, choć prze­cież wcale go nie in­te­re­suje praca part­nera ko­chanki. W ogóle nie lubi, kiedy cień Mar­cela po­ja­wia się w ich roz­mo­wach.

– Nie mó­wi­łam ci wcze­śniej. Ja­kiś czas temu otrzy­mał pro­po­zy­cję zo­sta­nia ko­re­spon­den­tem.

Po co ona mu to mówi?

– To chyba do­brze… dla jego ka­riery? Gdzie go wy­sy­łają?

– Do Sta­nów. Ju­tro leci do Wa­szyng­tonu.

„Mu­siała to wie­dzieć od dawna” – prze­myka mu przez głowę, jed­nak na głos pyta:

– Na długo?

Silke, trzy­ma­jąc w dwóch pal­cach nóżkę kie­liszka, ob­raca nim, przy­gląda się świa­tłu tań­czą­cemu na za­ła­ma­niach rżnię­tego szkła. Unosi wzrok.

– Na rok.

– Na rok?!

Te­raz ona wpa­truje się w Wojtka. Błę­kit­nie, in­ten­syw­nie, jakby sta­rała się prze­nik­nąć jego my­śli, we­drzeć się do środka, od­gad­nąć re­ak­cję na no­winy. Otwiera usta, może chce coś do­dać? Lecz on ją uprze­dza:

– Na pewno bę­dzie tu przy­la­ty­wał co ja­kiś czas.

Po­wi­nien uciąć tę roz­mowę, zbyć Silke. Zo­sta­wić bez ko­men­ta­rza jej słowa. Nie po­cie­szać, nie roz­trzą­sać głę­biej po­wo­dów, dla któ­rych ona się zwie­rza. Czuje, że robi mu się dziw­nie go­rąco. Może przez wino? Za cie­pło jak na maj.

– Nie bę­dzie. Zo­sta­nie tam przez rok, a po­tem…

– A po­tem wróci.

– Ale już nie do mnie – rzuca Silke bez cie­nia żalu, spo­koj­nie.

Za­wsze taka jest: zero-je­dyn­kowa. Pro­sta, na swój pół­nocny spo­sób nie­skom­pli­ko­wana. W jej świe­cie nie ma miej­sca na nie­do­po­wie­dze­nia, na sło­wiań­ską eks­pre­sję, chwiej­ność na­stro­jów, me­lan­cho­lię, rwa­nie wło­sów z głowy, spon­ta­niczny śmiech, na pół­słówka, szep­ciki, plotki, ko­kie­te­ryjne za­gadki. Mar­cel jesz­cze nie wy­je­chał, jesz­cze po­ściel po jego stro­nie łóżka nie wy­sty­gła, a ona już wy­dała wy­rok. Już za­de­cy­do­wała, że to ko­niec.

– Po co mi to mó­wisz, Silke?

– Nie wiem – od­po­wiada, wzru­sza­jąc ra­mio­nami.

Jed­nak oboje wie­dzą, że wła­śnie coś się zmie­niło, że te słowa – jesz­cze nie bę­dące jed­no­znaczną de­kla­ra­cją, po­py­chają ich w nie­bez­piecz­nym kie­runku. Te­raz Woj­tek po­wi­nien po­wie­dzieć, że prze­cież ma ro­dzinę, że nie może dać z sie­bie nic po­nad to, co już jej dał, ale mil­czy. Gdzieś na dnie jego świa­do­mo­ści kieł­kuje myśl, że cu­dow­nie by­łoby znowu żyć jed­nym ży­ciem, i to nie­ko­niecz­nie tym, które to­czy się bez jego udziału w War­sza­wie. Tu, przy sto­liku w za­cisz­nej re­stau­ra­cji, ob­raz Ma­liny wy­daje się taki od­le­gły, za­mglony. Pra­wie nie­rze­czy­wi­sty. Na­tu­ral­nie łą­czy się tylko ze wspo­mnie­niami z wa­ka­cji, z week­en­dów. Z cząstką Wojtka, która w ża­den spo­sób nie wiąże się z co­dzien­no­ścią. Tu jest praw­dziwe ży­cie. Tu jest Silke. Jej ja­sne oczy, sprę­ży­ste ciało. To ona jest re­alna.

– Chyba po pro­stu chcia­łam, byś wie­dział, że od te­raz je­stem sama. I gdy­byś tylko chciał… – Waha się, po czym wyj­muje z to­rebki ko­pertę i kła­dzie przed Wojt­kiem. – Ju­tro rano lecę do Ge­newy. Za­mie­rzam w week­end po­cho­dzić po gó­rach. Chcę na­brać dy­stansu i po­my­śla­łam…

Woj­tek otwiera ko­pertę. Nie­znacz­nie marsz­czy brwi. W środku jest wy­druk bi­letu na jego na­zwi­sko?

– … że może miał­byś ochotę ze mną po­le­cieć. To tylko dwa dni. Za­wsze mó­wi­łeś, że chciał­byś kie­dyś się wy­brać na taką wy­prawę, że…

Za­sko­cze­nie. Kon­ster­na­cja. Tak wiele róż­nych emo­cji sza­leje te­raz w jego gło­wie. Oczy Silke – py­ta­jące i spo­koj­nie. Jakby za­pra­szała go na spa­cer po Ham­burgu, a nie na sza­lony week­end w gó­rach. Sza­lony… Tak, to by było czy­ste sza­leń­stwo! Wsiąść ju­tro w sa­mo­lot i po­le­cieć z nią do Ge­newy. Błą­dzić ra­zem gdzieś wy­soko w Al­pach za­miast sie­dzieć na nud­nym ko­mu­nij­nym obie­dzie z ro­dziną w War­sza­wie.

– Wiem, że je­steś za­sko­czony. Ale… chyba nie chcę zo­stać sama w ten week­end. Dla mnie roz­sta­nie z Mar­ce­lem to też pewna no­wość. Zmiana. Ja… Gdy­byś miał ochotę… To tylko wy­jazd w góry. Mo­głoby być miło. Od­po­czę­li­by­śmy.

Pa­trzy na niego wy­cze­ku­jąco. On, nie­mal otę­piały, wpa­truje się we wła­sne imię wy­dru­ko­wane na bi­le­cie. Na końcu ję­zyka for­mu­łuje się od­po­wiedź. Wy­star­czy jedno słowo i wszystko może się zmie­nić. Wy­star­czy jedno krót­kie: tak. Yes. Ja! Na­tür­lich! Za­miast tego wy­bą­kuje nie­zro­zu­miale, ochry­ple:

– Dzię­kuję ci, nie­stety…

Silke zbyt ener­gicz­nie po­trząsa głową. Na jej ustach wy­kwita sztuczny, za­kło­po­tany uśmiech, tak do niej nie­po­dobny.

– Nie, oczy­wi­ście, ro­zu­miem. To głu­pie. Na pewno masz plany na week­end. Prze­pra­szam.

– Nie wiem, co mam ci od­po­wie­dzieć.

Znowu mil­czą zbyt długo. Zbyt wy­mow­nie.

– Nic nie mu­sisz mó­wić. Chcę być w sto­sunku do cie­bie fair i mu­sisz wie­dzieć, że przez te ostat­nie lata coś się we mnie zmie­niło. Nasz układ… Zresztą nie­ważne, to chyba nie jest do­bry mo­ment na taką roz­mowę. Woj­tek…

Jego imię wy­po­wie­dziane z nie­miec­kim ak­cen­tem brzmi, jakby na­le­żało do ko­goś in­nego. Może wła­śnie do tego ko­goś, kim w tej chwili chciałby się stać? Chowa wy­druk do ko­perty, od­kłada go na stół. Na twarz ko­biety wraca dawny wy­raz.

– Za­cho­waj go. Może do ju­tra zmie­nisz zda­nie. Mię­dzy nami… wszystko może zo­stać tak, jak było. Je­śli nie zde­cy­du­jesz ina­czej – do­daje nie­mal nie­do­sły­szal­nie.

Woj­tek przy­ta­kuje, chce coś jesz­cze po­wie­dzieć, na szczę­ście kel­ner uwal­nia go od tego pro­blemu, po­ja­wia­jąc się z za­mó­wie­niem. Więc po­słusz­nie wsuwa ko­pertę do we­wnętrz­nej kie­szeni ma­ry­narki – i tak ją po­drze, a po­tem wy­rzuci do ulicz­nego ko­sza, gdy tylko wyj­dzie z re­stau­ra­cji, gdy tylko roz­sta­nie się z Silke. Po­drze i wy­rzuci swój one way tic­ket, znisz­czy prze­pustkę do ko­lej­nego roz­działu, choć w głębi du­szy wszystko w nim krzy­czy: verte!

Je­dzą w za­du­mie, nic nie jest ta­kie, ja­kie być po­winno. Ten dzień, ten lancz, na­strój. Tych kilka wy­ra­zów sie­ją­cych za­męt, ko­perta sze­lesz­cząca ku­sząco na piersi. Py­ta­jące spoj­rze­nie Silke i te­le­fon od Ma­liny. Pio­truś i jego ko­mu­nia. War­szaw­skie spo­tka­nie z przy­ja­ciółmi, na które w tej chwili zu­peł­nie nie ma ochoty iść. Pi­cie do rana, so­botni kac. Lekko na­ćpany Kon­rad i sztucz­nie wy­kre­owany de­ka­dencki na­strój wie­czoru li­te­rac­kiego. Jak to się ma do tej chwili? Do blon­dynki sie­dzą­cej na­prze­ciwko, którą za­raz za­bie­rze do ła­zienki i wy­pie­przy do bólu, do utraty tchu? Owo „tu” i „tam” zdaje się two­rzyć swo­isty te­atr ab­surdu, bo prze­cież z dwóch pu­de­łek puz­zli nie można uło­żyć jed­nego ob­razka.

Ona pierw­sza wy­cho­dzi z sali. On przez chwilę czeka, po czym także kie­ruje się w stronę wą­skiego ko­ry­ta­rzyka pro­wa­dzą­cego do scho­dów. Ten lo­kal wy­brali wła­śnie ze względu na fan­ta­styczną to­a­letę. Ładną, czy­stą, prze­stronną, a co naj­waż­niej­sze – ulo­ko­waną z dala od głów­nej czę­ści re­stau­ra­cji. Na­leży tylko zejść po scho­dach do su­te­reny, a tam…

Woj­tek puka w cha­rak­te­ry­styczny, dawno usta­lony spo­sób. Drzwi na­tych­miast się otwie­rają. Silke stoi, opie­ra­jąc się jedną ręką o oścież­nicę. Pa­trzy mu w oczy wy­zy­wa­jąco. Robi krok do tyłu i wpusz­cza go do środka. „Dziś nie bę­dzie gry wstęp­nej, ko­cha­nie, dziś w ra­mach te­ra­pii za­fun­duję ci ostre rżnię­cie, naj­lep­sze le­kar­stwo na wszel­kie smutki” – zdają się mó­wić jej oczy. „Tam, na gó­rze, za­pro­si­łam cię do mo­jego ży­cia, do mo­jego łóżka, do mo­jego świata. Tu, na dole, wi­tam w wer­sji demo”.

Płyn­nym ge­stem wciąga go w głąb ła­zienki, po­py­cha na ścianę. Jej ję­zyk me­an­druje po za­kąt­kach jego ust. Dłoń wę­druje wprost do roz­porka, a Woj­tek czuje, jak krew z ca­łego ciała od­pływa w to jedno, pul­su­jące miej­sce. Chce, żeby wzięła go do ust, chce ją zo­ba­czyć na ko­la­nach. Ze­trzeć tamto py­ta­nie z twa­rzy, szminkę z warg. Chce ją uka­rać za wcze­śniej­szą roz­mowę, za chaos w gło­wie.

Silke, jakby czy­tała w jego my­ślach, ze smut­nym roz­ba­wie­niem unosi brew.

– Dzi­siaj chcesz tak?

Szyb­kim ru­chem wy­ciąga roz­pięty wcze­śniej pa­sek z jego spodni. Sprzączka z me­ta­licz­nym od­gło­sem upada na ide­al­nie czy­stą pod­łogę. Pa­trząc męż­czyź­nie w oczy, ko­bieta po­woli klęka. W tym ge­ście nie ma nic pod­dań­czego, to ona roz­daje tu karty. Bie­rze w usta na­brzmiały czło­nek, za­ci­ska ob­ręcz wil­got­nych warg na jego wierz­chołku i szybko osuwa się ku pod­sta­wie. Ję­zyk błą­dzi po plą­ta­ni­nie żył, dłoń zwień­czona kro­plami czer­wo­nego la­kieru, jakby spla­miona krwią, za­ci­ska się na ją­drach.

I na­gle znika schludna de­ko­ra­cja ła­zienki. Roz­grzana lawa po­żą­da­nia za­lewa mu oczy. Każda myśl bie­gnie w kie­runku pod­brzu­sza, gdzie sku­mu­lo­wały się w tej chwili wszyst­kie za­koń­cze­nia ner­wowe. Silke bez­li­to­śnie wy­mie­rza mu karę, nie jest de­li­katna, jest za­chłanna. Trzyma go w gar­ści, zę­bami. Wy­ko­rzy­stuje, a on chce zo­stać wy­ko­rzy­stany. Chce zo­stać oczysz­czony. W jej ciele chce prze­żyć la pe­tite mort, małą śmierć. Na­ple­tek zsu­nięty do gra­nic wy­trzy­ma­ło­ści nie­bez­piecz­nie ob­naża jego sła­bość. Nie, jesz­cze nie te­raz! Musi zna­leźć się w jej wnę­trzu, wy­peł­nić ją sobą, zdo­być prze­wagę w tej walce. Chwyta ją mocno za ra­miona i pod­ciąga do góry. Po­py­cha na blat umy­walki i ob­raca ty­łem do sie­bie. Śli­ski od śliny pe­nis bez trudu wdziera się pod spód­nicę, ko­ron­kowe majtki opa­dają, pę­ta­jąc kostki ko­biety po­wy­żej ele­ganc­kich czar­nych szpi­lek.

Ich oczy krzy­żują się w od­bi­ciu krysz­ta­ło­wego lu­stra. Jest coś ludz­kiego, coś roz­czu­la­ją­cego w po­tar­ga­nych wło­sach Silke, w roz­ma­za­nej wo­kół ust szmince. Ja­kaś bez­bron­ność. Na­wet oczy ko­biety stra­ciły ostry wy­raz, są nie­obecne. Ale te­raz to Woj­tek nie ma dla niej li­to­ści. Wdziera się głę­boko, bo­le­śnie, za­pa­mię­tale, tak że z każ­dym pchnię­ciem ko­bieta lekko roz­chyla wargi, z któ­rych wy­rywa się bła­galny jęk:

– Ja, ja!

Mógłby ją tak pie­przyć w nie­skoń­czo­ność. Mógłby ulec pro­po­zy­cji, która pa­dła przy sto­liku. Eks­plo­ro­wać cie­ni­ste al­pej­skie ko­tliny, le­si­ste wzgórki, wil­gotne prze­łę­cze. Eks­plo­ro­wać Silke. A póź­niej na za­wsze zo­stać z nią w Ham­burgu. Po pracy nie wy­cho­dzić z łóżka. Po­wie­sić swoje gar­ni­tury na miej­scu, gdzie jesz­cze wczo­raj wi­siały rze­czy Mar­cela, i na nowo roz­grzać po­ściel, która jesz­cze nie zdą­żyła osty­gnąć po jego stro­nie łóżka. I nic by go nie ob­cho­dziło. Ani Mar­cel, ani Ma­lina. Ani tamto ży­cie, ani cią­głe roz­dar­cie. Od­wi­kłałby się z uwi­kła­nia, uwol­nił z uwięzi.

Ostat­nie pchnię­cie. Woj­tek przy­trzy­muje się mocno umy­walki. Drży. Fala cie­pła za­lewa ciało. Jest mu tak do­brze, tak do­brze… Te­raz przez chwilę nie trzeba my­śleć o ni­czym. Opiera głowę na ra­mie­niu Silke i ciężko od­dy­cha. Ona pod­nosi dłoń i za­ta­pia w jego wło­sach. Ma za­ró­żo­wioną twarz. Jej oczy zdają się mó­wić: „Prze­myśl jesz­cze moją pro­po­zy­cję”.

Prze­myśl!

I my­śli. Kiedy myje pe­nisa nad zle­wem. I kiedy że­gna się z ko­chanką za­raz po wyj­ściu z re­stau­ra­cji – musi jesz­cze coś za­ła­twić na mie­ście. My­śli, ku­pu­jąc Pio­tru­siowi iPada, pre­zent, który po­sta­no­wili z Ma­liną spra­wić dziecku z oka­zji pierw­szej ko­mu­nii. I kiedy wy­syła ostatni ra­port przed za­koń­cze­niem pracy. My­śli, ja­dąc tak­sówką na lot­ni­sko i idąc nie­spiesz­nie w kie­runku ko­lejki do od­prawy. My­śli. My­śli… Im da­lej jest od tam­tej chwili przy sto­liku, tym mniej wy­raźna zdaje się Silke, tym mniej wy­raźne wy­dają się szczyty wo­kół Mont Blanc, a ko­perta w kie­szeni ma­ry­narki sze­le­ści co­raz ci­szej. Na­dal nie miał czasu, a może siły, by ją wy­rzu­cić. Wraca do Ma­liny.

***

Zgiełk lot­ni­ska. Płacz tych, któ­rzy się roz­stają, i ra­dość in­nych, któ­rzy dziś w końcu prze­staną na ko­goś cze­kać. Po­zor­nie bez­duszna hala jest wy­peł­niona emo­cjami po brzegi. Stra­chem przed la­ta­niem, szczę­ściem nad­cho­dzą­cych wa­ka­cji, ulgą po­wrotu, cie­ka­wo­ścią przed nie­zna­nym. Ta­kich jak Woj­tek: spo­koj­nych, zdy­stan­so­wa­nych, na­zna­czo­nych ru­tyną cią­głych po­dróży, także jest tu wielu, lecz na ich twa­rzach prze­waż­nie wi­dać nie­pew­ność. Głowy unie­sione wy­soko. Roz­bie­gany wzrok błą­dzi w po­szu­ki­wa­niu ta­bli­czek in­for­ma­cyj­nych le­wi­tu­ją­cych pod wy­soko skle­pio­nymi su­fi­tami. Przy­loty, od­loty, to­a­lety, duty free. Tym­cza­sem Woj­tek prze do celu nie­mal na oślep. Zna tu każdy za­ka­ma­rek, ko­lor pły­tek, któ­rymi wy­ło­żono halę, ceny w skle­pach na wol­no­cłówce, twa­rze lu­dzi z ob­sługi. Pra­wie wszyst­kich po tych trzech la­tach już ko­ja­rzy z wi­dze­nia, oni także zdają się go roz­po­zna­wać. Ko­bieta przy od­pra­wie za­gląda w jego pasz­port chyba tylko dla za­sady. Na­wet nie pyta o ba­gaż – wie, że ten czło­wiek za­wsze po­dró­żuje bez niego.

– Nach hause zu­rück? – stwier­dza tylko kur­tu­azyj­nie, zer­ka­jąc mu przy tym przy­jaź­nie w oczy.

– Ja. – Woj­tek po­twier­dza, że leci z po­wro­tem do domu, uśmie­cha się zdaw­kowo i od­cho­dzi w stronę bra­mek. Wy­rzuca na ta­śmę ska­nera me­ta­lowe rze­czy, sprzączka pa­ska ude­rza głu­cho o gumę pod­łoża, te­le­fon, ze­ga­rek. Od­ru­chowo prze­szu­kuje kie­sze­nie w po­szu­ki­wa­niu cze­goś, co jesz­cze mo­głoby po­bu­dzić alarm bramki, lecz kie­sze­nie są pu­ste i tylko sa­motny wy­druk bi­letu smutno sze­le­ści na sercu. Jesz­cze za­le­d­wie parę kro­ków, a Woj­tek przej­dzie na drugą stronę, tam, gdzie sta­nie się bez­pieczny, chro­niony przed wła­snymi po­ku­sami. Już nie zdoła się cof­nąć, wyjść z lot­ni­ska, po­je­chać do miesz­ka­nia Silke, za­to­pić się w jej ciele, by ju­tro ra­zem wy­ru­szyć w nie­znane.

Bramka nie sta­wia oporu, mil­czy. Ro­sły ochro­niarz je­dy­nie prze­śli­zguje się po zna­jo­mej twa­rzy spoj­rze­niem i prze­pusz­cza Wojtka da­lej. On zbiera rze­czy z ta­śmy, upy­cha je po kie­sze­niach, sta­pia się z tłu­mem po­dró­żu­ją­cych. Ko­mórka drży w spodniach. Wia­do­mość od Ma­liny. Zdję­cie uśmiech­nię­tego Pio­tru­sia w ko­mu­nij­nej al­bie – wi­docz­nie już ją ode­brali. I za­raz nad­cho­dzi ko­lejna. Na­stępne zdję­cie syna? Nie, to Silke. Silke? I still feel you in my mo­uth. Woj­tek uśmie­cha się nie­znacz­nie, on także jesz­cze czuje w ustach jej smak, cień pod­nie­ce­nia wy­peł­nia sy­napsy mó­zgu. „To bę­dzie trudny week­end” – my­śli, na­ci­ska­jąc przy­cisk „ka­suj”. W tym mo­men­cie czuje czy­jąś dłoń na ra­mie­niu. Od­wraca się.

– Prze­pra­szam, to chyba pana ga­zeta? Wy­su­nęła się panu z torby. – Dziew­czyna mówi po nie­miecku ze sło­wiań­skim ak­cen­tem. Nie jest tu­tej­sza. Zbyt śniada, zbyt szczu­pła. Drobna, taka, ja­kie on lubi. Na­tu­ralna. Na oko dwu­dziestka. Ubrana w wy­tarte dżinsy i sprany pod­ko­szu­lek. Stu­dentka? Tu­rystka?

– Tak, moja. Dzię­kuję bar­dzo – po­twier­dza Woj­tek i od­biera zgubę.

Tym­cza­sem gdzieś z tłumu wy­ła­nia się chło­pak w po­dob­nym wieku. Po­na­gla ją ręką.

– Da­ria, chodź już, spóź­nimy się.

A więc Po­lacy.

Ona uśmie­cha się prze­pra­sza­jąco i wy­co­fuje. Woj­tek kła­nia się nie­znacz­nie i mówi w ro­dzi­mym ję­zyku.

– Jesz­cze raz dzię­kuję.

Dziew­czyna sze­rzej otwiera oczy.

– To pan z Pol­ski? – Za­trzy­muje się w pół kroku i od­wraca do chło­paka. – Adam, sły­sza­łeś? Pan też jest z Pol­ski!

„I co da­lej?” – my­śli Woj­tek. Nie lubi ta­kich sy­tu­acji. Jakby spo­tka­nie ro­daka na lot­ni­sku było czymś nie­zwy­kłym. Jakby au­to­ma­tycz­nie na­le­żało się za­przy­jaź­nić z nowo po­zna­nym, bo on też zna smak kra­kow­skiej, wy­bo­ro­wej i ogór­ków ki­szo­nych. Uśmie­cha się krzywo.

– Tak, z Pol­ski.

Dziew­czyna się roz­pro­mie­nia. Te­raz wy­daje mu się jesz­cze ład­niej­sza. Ma w twa­rzy coś, co przy­po­mina mu… Jej to­wa­rzysz prze­dziera się przez od­gra­dza­jący ich do­tąd tłum i w końcu pod­cho­dzi bli­żej. Mie­rzy Wojtka ukrad­ko­wym spoj­rze­niem. Chwyta to­wa­rzyszkę za rękę i lekko cią­gnie do tyłu.

– Mu­simy już iść – po­na­gla.

– Pan też leci do War­szawy?

– Też. – Woj­tek wy­co­fuje się z przy­kle­jo­nym do twa­rzy sztucz­nym uśmie­chem.

– W ta­kim ra­zie… – Dziew­czyna chyba za­czyna ro­zu­mieć, że nie­zna­jomy nie ma ochoty na ja­łowe po­ga­wędki. – Do zo­ba­cze­nia w sa­mo­lo­cie.

Woj­tek w mil­cze­niu kiwa głową, od­wraca się na pię­cie i szybko od­dala. Do naj­bliż­szego ko­sza wy­rzuca ga­zetę. Wszystko mu jedno, czy tamta mała to za­uwa­żyła. Coś go w niej zi­ry­to­wało. Bez­po­śred­niość, mło­dość, a może to, że tak bar­dzo przy­po­mi­nała jego żonę sprzed lat, z cza­sów, kiedy się po­znali. Kiedy wszystko się za­częło.

***

Po­cząt­kowo nie zwró­cił na nią uwagi. Nie od razu. Dwa lata od niego młod­sza i ra­czej prze­cięt­nej urody. No, może i nie­brzydka, ale były ład­niej­sze. Ona po pro­stu nie rzu­cała się w oczy. Wtedy, na obo­zie że­glar­skim, znacz­nie bar­dziej po­do­bała mu się jej przy­ja­ciółka, Ka­ro­lina. Choć i tak to było bez zna­cze­nia, po­nie­waż jako in­struk­tor miał za­kaz wcho­dze­nia w bliż­sze re­la­cje z kur­sant­kami. Już dru­gie z ko­lei wa­ka­cje spę­dzał, pra­cu­jąc w ośrodku spor­to­wym w Wil­ka­sach. Lu­bił to, co ro­bił, i za­ra­biał cał­kiem nie­złe pie­nią­dze, więc nie za­mie­rzał się na­ra­żać dla wa­ka­cyj­nego ro­mansu. Praca była naj­waż­niej­sza. Od dziecka uczono go, że na wła­sne przy­jem­no­ści musi za­pra­co­wać.

Ro­dzi­com nie­spe­cjal­nie się po­wo­dziło. Wkrótce po zmia­nie ustroju, jako post­ko­mu­ni­styczny od­pad, oboje stra­cili cie­płe pań­stwowe po­sadki. Szcze­gól­nie dla matki był to cios. Wiele lat prze­pra­co­wała w Mi­ni­ster­stwie Kul­tury i Sztuki, a ta ro­bota to było całe jej ży­cie. Uwa­żała, że mi­sja ochrony kul­tu­ro­wego dzie­dzic­twa na­ro­do­wego zdej­muje z niej czer­wone piętno. Pra­co­wała nie dla do­bra to­wa­rzy­szy, lecz dla sztuki. Zresztą, ni­gdy nie za­pi­sała się do par­tii, cho­ciaż pew­nie dzięki temu za­szłaby znacz­nie wy­żej. Oczy­wi­ście po­przez samo za­trud­nie­nie była uwi­kłana w re­żi­mowe struk­tury wła­dzy, jed­nak za­wsze dy­stan­so­wała się od ko­mu­ni­stów. Cza­sami opo­wia­dała na­wet, że jest z po­cho­dze­nia szlach­cianką. Po­dobno przed wojną jej dziad­ko­wie mieli ma­ją­tek pod War­szawą, do­piero póź­niej ro­dzinę wy­własz­czono, dom za­re­kwi­ro­wano i urzą­dzono w nim punkt skupu zboża. Z ro­do­wych dóbr zo­stała je­dy­nie srebrna cu­kier­nica, z którą matka ob­cho­dziła się jak z re­li­kwią. Woj­tek miał wbi­jane do głowy, że gdyby nie PRL, gdyby nie ten ło­buz Sta­lin, to dzi­siaj ich ro­dzina coś by zna­czyła, no a tak… Może dla­tego matka tak lu­biła swoją bądź co bądź no­bi­li­tu­jącą pracę. Przed osiem­dzie­sią­tym dzie­wią­tym znała wielu uta­len­to­wa­nych pi­sa­rzy i in­nych róż­nej ma­ści ar­ty­stycz­nych po­pa­prań­ców. Na­wet dzia­dow­ską pen­sję re­kom­pen­so­wał jej ów nimb krę­gów kul­tu­ral­nych, w któ­rych ob­ra­cała się od czasu do czasu.

Z ko­lei oj­ciec ni­gdy nie miał am­bi­cji, żeby stać się kimś wię­cej. Przed upad­kiem ko­muny pra­co­wał w ad­mi­ni­stra­cji Te­atru Na­ro­do­wego, zwy­kła pa­pier­kowa ro­bota, nic nad­zwy­czaj­nego. To dzięki tej pracy w po­ło­wie lat sie­dem­dzie­sią­tych po­znał matkę. Byli kom­plet­nie nie­do­brani. On – du­sza to­wa­rzy­stwa, pro­sty, we­soły chło­pak, przyj­mu­jący ży­cie ta­kim, ja­kie jest, ona – tro­chę zbyt dumna, zbyt wy­nio­sła, chłodna, z pre­ten­sjami do lep­szego ży­cia. Jed­nak ja­koś się do­ga­dy­wali. Może na­wet ko­chali? Mieli te swoje bez­pieczne etaty, syna, nie­wielką sumę odło­żoną w PKO, dwu­po­ko­jowe miesz­ka­nie na Woli i zgni­ło­zie­lo­nego fiata 126p, nie­speł­nione ma­rze­nia o buł­gar­skich Zło­tych Pia­skach i te zre­ali­zo­wane – o Łe­bie i Ustro­niu. Sta­ty­styczna ro­dzina ide­al­nie wpa­so­wana w sza­ro­bury so­cja­li­styczny kra­jo­braz. A póź­niej wszystko dia­bli wzięli, a oni, do­bi­ja­jący do czter­dziestki, wy­lą­do­wali na bruku.

To oj­ciec wpadł na po­mysł roz­po­czę­cia wła­snej dzia­łal­no­ści. Gów­nia­nej, bo gów­nia­nej, ale przy­naj­mniej nie mu­sieli ko­rzy­stać z ku­ro­niówki. Woj­tek był jesz­cze w pod­sta­wówce, gdy otwo­rzyli przy Kroch­mal­nej, pod jed­nym z tych kil­ku­na­sto­pię­tro­wych mo­lo­chów z wiel­kiej płyty, skle­pik spo­żyw­czy. Matka la­men­to­wała. Uwa­żała, że to uwła­cza­jące, że ona, z ty­tu­łem ma­gi­stra, zo­stała zde­gra­do­wana do roli han­dlarki. Za to oj­ciec pierw­szy raz w ży­ciu jej nie po­słu­chał i ka­zał dumę scho­wać do kie­szeni. „Dumą jesz­cze nikt się nie najadł” – ma­wiał. Oczy­wi­ście, o pro­wa­dze­niu in­te­re­sów ro­dzice nie mieli po­ję­cia i może dla­tego, de­li­kat­nie rzecz uj­mu­jąc, na po­czątku szło im ra­czej ku­lawo. Woj­tek do­brze pa­mię­tał tam­ten okres, po­nie­waż od po­czątku po­ma­gał w skle­pie. Dla niego to był raj na ziemi z nie­ogra­ni­czo­nym do­stę­pem do gumy ba­lo­no­wej turbo i chru­pią­cych chio chip­sów o che­micz­nym po­smaku pa­pryki. Jako dzie­ciak na­prawdę lu­bił tam prze­by­wać i zu­peł­nie nie ro­zu­miał matki, która przy pierw­szej nada­rza­ją­cej się oka­zji wy­mik­so­wała się z pro­wa­dze­nia sklepu, zo­sta­wia­jąc wszystko na gło­wie ojca. Sama za­ła­pała fu­chę tłu­ma­cza – bar­dzo do­brze znała an­giel­ski. Do­sta­wała zle­ce­nia od jed­nego z no­wych wy­daw­ców, któ­rzy hur­towo wrzu­cali różne har­le­qu­iny i inny za­chodni li­te­racki szmelc na pol­ski ry­nek. Jed­nak, choć po­pyt był ogromny i na­kłady roz­cho­dziły się w mgnie­niu oka, a matka nie­mal nie wsta­wała od wy­słu­żo­nej ma­szyny do pi­sa­nia, pie­nią­dze za­ra­biała nie­wiel­kie.

Woj­tek na po­czątku nie czuł się gor­szy od in­nych dzie­cia­ków. Wszy­scy mieli po równo. Rów­nie kiep­sko. Lecz im był star­szy, tym bar­dziej uwie­rał go brak pie­nię­dzy. Ro­dzice co po­nie­któ­rych ko­le­gów na fali prze­kształ­ceń do­ro­bili się ma­jąt­ków, po­bu­do­wali domy pod War­szawą albo ku­pili więk­sze miesz­ka­nia, i to nie w pro­sto cio­sa­nych sza­rych kloc­kach na daw­nych blo­ko­wi­skach, a na no­wych za­mknię­tych osie­dlach. Tym­cza­sem oni na­dal tkwili na czter­dzie­stu ośmiu me­trach Za Że­la­zną Bramą. Woj­tek rósł, ro­sły też jego pra­gnie­nia i po­trzeby. To były lata dzie­więć­dzie­siąte. Szczy­tem ma­rzeń była ko­mórka marki Erics­son, wielka czarna ce­gła, która bez prze­rwy tra­ciła za­sięg. Matka po­wie­działa, że je­śli Woj­tek chce ją mieć, to musi za­ro­bić, więc co­dzien­nie pro­sto po szkole gnał do sklepu po­ma­gać ojcu. Usta­wiał pro­dukty na pół­kach, prze­rzu­cał na wła­snych ra­mio­nach tony do­staw, ro­bił re­ma­nent, sprzą­tał, stał za kasą. Wy­ma­rzony te­le­fon ku­pił jesz­cze przed ma­turą. Był pierw­szą osobą w kla­sie, która miała ta­kie cudo. „Pie­nią­dze nie śmier­dzą, na­wet je­śli ich za­ro­bie­nie wiąże się z wy­cie­ra­niem za­ku­rzo­nych pó­łek po nad­gni­łych wa­rzy­wach. Cel uświęca środki, a żadna praca nie hańbi” – my­ślał wtedy, pre­zen­tu­jąc pę­ka­ją­cym z za­zdro­ści kum­plom ko­mórkę.

Do­piero na stu­diach, kiedy do­stał się na wy­ma­rzone SGH i po­znał Kon­rada, zro­zu­miał, że nie li­czy się sama kasa, bo­wiem ciu­ła­nie i ha­ro­wa­nie, na­wet je­śli przy­no­szą wy­mierne ko­rzy­ści, nie­wiele mają wspól­nego z pre­sti­żem. Pie­nią­dze same w so­bie się nie li­czą, ważny jest pre­stiż. Pre­stiż, który można so­bie za nie ku­pić. Pre­stiż – słowo wy­trych, które na­pę­dzało Wojtka przez całe do­ro­słe ży­cie.

Kon­rad miał wszystko. Bo­ga­tych sta­rych, ob­ra­ca­ją­cych się w krę­gach war­szaw­skiej so­cjety, odzie­dzi­czo­nego po matce opla ti­grę, w któ­rym jak korki od szam­pana strze­lały cnoty ko­le­ża­nek z wy­działu, no i non­sza­lancki sto­su­nek do pie­nię­dzy. Nie wy­ssał z mle­kiem matki kom­plek­sów i po­czu­cia niż­szo­ści – tak jak Woj­tek. Był pa­nem ży­cia i dla chło­paka z Woli sta­no­wił me­ta­forę wszel­kich pra­gnień. Dla Wojtka dwu­po­ko­jowe miesz­kanko, w któ­rym gnieź­dził się z ro­dzi­cami, i forsa o za­pa­chu ar­ty­ku­łów spo­żyw­czych z dnia na dzień stały się po­wo­dem za­że­no­wa­nia. Praca w skle­piku to był ob­ciach, i to ob­ciach, któ­rego nie mo­gły zma­zać ory­gi­nalne pięć­set je­dynki Le­visa czy per­fumy od Ver­sace. Po­trze­bo­wał za­ję­cia bar­dziej no­bi­li­tu­ją­cego, któ­rego nie mu­siałby się wsty­dzić! Am­bi­cje, do­tąd de­li­kat­nie bul­go­czące pod skórą, wez­brały i wy­lały się na po­wierzch­nię.

Za­czął skła­dać kom­pu­tery, giełda przy klu­bie Sto­doła to był jego ży­wioł. Każdy na wy­dziale wie­dział, że je­śli po­trzebny jest nowy sprzęt, to na­leży się z tym zwró­cić do Wojtka. Co week­end wsta­wał około pią­tej rano (albo wcale się nie kładł, tylko wprost z ca­ło­noc­nej im­prezy przy­cho­dził na plac) i bro­dząc w je­sien­nym bło­cie, od­mra­ża­jąc dło­nie na mro­zie albo mok­nąc w stru­gach wio­sen­nego desz­czu, do­bi­jał mniej­szych i więk­szych tar­gów. Ku­po­wał nowe i od­sprze­da­wał uży­wane czę­ści, do­bie­rał obu­dowy, twarde dyski, ko­ści pa­mięci, kla­wia­tury, my­szy. Na każ­dym zło­żo­nym kom­pu­te­rze miał około dzie­się­ciu, dwu­dzie­stu pro­cent. Po za­le­d­wie roku ku­pił punto. Nówkę z sa­lonu!

Je­dy­nie w wa­ka­cje na rynku kom­pu­te­ro­wym pa­no­wała sta­gna­cja. I wtedy za­częła się przy­goda Wojtka z że­glar­stwem. Ni­gdy wcze­śniej nie miał oka­zji że­glo­wać. Wy­da­wało mu się, że to taki eli­tarny sport, za­bawa dla wy­bra­nych. My­ślisz: jacht, a przed oczami stają ci no­wiut­kie mo­ka­syny, ko­szulki polo od Ralfa Lau­rena i keja w Sa­int-Tro­pez. Oczy­wi­ście w pol­skich re­aliach wy­glą­dało to zu­peł­nie ina­czej. Jed­nak gdy Kon­rad za­pro­po­no­wał mu wy­jazd na Ma­zury, Woj­tek był wnie­bo­wzięty. Przy­ja­ciel wkrę­cił ich do za­łogi pły­wa­ją­cej w Pu­cha­rze Pol­ski. To był fan­ta­styczny czas. Woj­tek ni­gdy nie czuł się tak wolny. Pa­nienki w każ­dym por­cie na szlaku Wiel­kich Je­zior. Im­prezy do rana, a póź­niej ry­wa­li­za­cja na wo­dzie. Szum spi­na­ke­rów, tur­kot korb w ka­be­sta­nach, wiatr we wło­sach. Był cał­kiem nie­zły w te klocki i na­prawdę lu­bił pły­wać, szkoda że forsy z tego nie było, ot, czy­sta re­kre­acja. Cza­sami tylko do­stali coś od spon­sora. A to sztor­miak z na­dru­kiem fir­mo­wym, a to no­tes i dłu­go­pisy – re­kla­mowe śmieci. Tym­cza­sem on po­trze­bo­wał pie­nię­dzy. Pie­nię­dzy! Ży­wej go­tówki. Dla­tego zro­bił upraw­nie­nia in­struk­tor­skie i znowu dzięki ukła­dom Kon­rada – za­cze­pił się w ośrodku nad Nie­go­ci­nem.

To był drugi se­zon pracy w szkółce że­glar­skiej i za­ra­zem ostat­nie ta­kie wa­ka­cje. Bez zo­bo­wią­zań, bez­tro­skie. W ko­lej­nym roku Woj­tek koń­czył stu­dia i pla­no­wał roz­po­cząć ka­rierę za­wo­dową z praw­dzi­wego zda­rze­nia. Wtedy, na Ma­zu­rach, chciał tylko za­ro­bić, a w mię­dzy­cza­sie do­brze się ba­wić. Lecz po­ja­wiła się Ma­lina.

Ta­kich chęt­nych dziew­czyn jak ona Woj­tek miał wtedy na pęczki. Za­wsze się po­do­bał płci prze­ciw­nej: wy­soki, opa­lony, do­brze zbu­do­wany, ma­ło­mówny, przez co stwa­rzał wo­kół sie­bie aurę ta­jem­nicy. Na każ­dym tur­nu­sie tra­fiało się kilka pa­nie­nek, które bar­dzo szybko wsko­czy­łyby do jego koi. Ko­rzy­stał rzadko. Nie żeby mu w tym prze­szka­dzał krę­go­słup mo­ralny, za­wsze lu­bił seks bez zo­bo­wią­zań, lecz nie chciał za­dzie­rać z sze­fem. I fak­tycz­nie, nie prze­spał się wtedy z Mali, za to opę­dzić się od niej nie mógł.

Fajna była, za­bawna, po­zba­wiona kom­plek­sów, otwarta. Ukoń­czyła wła­śnie drugi rok prawa, cho­ciaż już wtedy prze­wi­dy­wała, że ra­czej ni­gdy nie bę­dzie pra­co­wać w za­wo­dzie. Bar­dziej in­te­re­so­wały ją sztuka, film, chciała stu­dio­wać hi­sto­rię te­atru, to oj­ciec na­mó­wił ją na prawo. Wła­dy­sław Do­brosz. Me­ce­nas Do­brosz. Ten Do­brosz. Je­den z naj­lep­szych praw­ni­ków w ca­łej War­sza­wie, pro­wa­dzący kan­ce­la­rię, która ob­słu­gi­wała wszyst­kie wcho­dzące na Pol­ski ry­nek mię­dzy­na­ro­dowe kor­po­ra­cje. Miał kasy jak lodu, lecz có­reczka ra­czej nie była tym ze­psuta. Do ma­jątku ojca miała sto­su­nek obo­jętny. Pie­nią­dze to prze­cież tylko pie­nią­dze, a forsa po pro­stu za­wsze w domu była i Mali ni­gdy nie za­wra­cała so­bie tym głowy. Ubie­rała się zwy­czaj­nie, może na­wet prze­sad­nie skrom­nie, jakby ją za­wsty­dzała wła­sna po­zy­cja ma­te­rialna. Nie lu­biła się wy­róż­niać wśród ró­wie­śni­czek, nie za­dzie­rała nosa. Wciąż bar­dziej przy­po­mi­nała dziecko niż ko­bietę.

Wtedy, na kur­sie, nie da­wała mu spo­koju. Za­wsze tak kom­bi­no­wała, żeby tra­fić do jego za­łogi. Wie­czo­rami wy­bie­rała w por­to­wej ta­wer­nie ten sto­lik, który są­sia­do­wał z jego sto­li­kiem. Ba­wiło go to i co tu dużo mó­wić, łech­tało mę­ską próż­ność. Kto nie lubi być ad­o­ro­wany? Długo opie­rał się jej umi­zgom. Aż w końcu pew­nego wie­czoru, kiedy był już tro­chę za­wiany, wy­cią­gnęła go na spa­cer nad je­zioro. Wo­koło spo­kój, gra­jąca ża­bim kon­cer­tem ci­sza, za­pach ta­ta­raku, łuna nad Gi­życ­kiem, gwiazdy nad głową i te od­bite w ta­fli Nie­go­cina; ni­gdy czło­wiek nie jest tak bli­sko nieba jak w sierp­niową noc nad je­zio­rem. Sie­dzieli ra­zem na po­mo­ście, mo­cząc nogi w chłod­nej wo­dzie, i pierw­szy raz tak na­prawdę ze sobą roz­ma­wiali. Bez wy­głu­pów, które to­wa­rzy­szyły im na łódce. Opo­wia­dali o swo­ich ma­rze­niach, o tym, jak chcą prze­żyć ży­cie. Czego się boją, czego skry­cie pra­gną. Al­ko­hol roz­wią­zał im ję­zyki. Póź­niej się ca­ło­wali. Długo. Na­mięt­nie. Gdyby tylko Woj­tek chciał, pew­nie do­szłoby do cze­goś wię­cej. Jed­nak wtedy jesz­cze nie chciał.

Ma­lina zdo­była pa­tent, kurs do­biegł końca, ich drogi się ro­ze­szły. Kiedy stra­cił ją z oczu, zro­zu­miał, że coś mu chyba umknęło, że może po­wi­nien ją w War­sza­wie od­szu­kać.

Nie szu­kał. I ciąg dal­szy nie na­stą­pił.

Nad­szedł ostatni rok stu­diów. Praca ma­gi­ster­ska, eg­za­miny koń­cowe. Wa­żyły się jego dal­sze losy. Ob­raz tam­tego sierp­nio­wego wie­czoru roz­ma­zy­wał się w nie­pa­mięci. Woj­tek nie miał czasu my­śleć o głu­po­tach.

Ich drogi skrzy­żo­wały się do­piero rok póź­niej. Przy­pad­kiem.

Świę­to­wał z kum­plami obronę dy­plomu i do­sta­nie się na staż do jed­nego z mię­dzy­na­ro­do­wych kon­cer­nów. Bar w Gro­und Zero spły­nął złotą te­qu­ilą. Głowę wy­peł­niła mu­zyka, krew w ży­łach za­pul­so­wała w rytm la­se­ro­wych świa­teł.

I wtedy ją zo­ba­czył.

Tym ra­zem nie miała spra­nych dżin­sów, te­ni­só­wek ani bluzy z kap­tu­rem, wło­sów po­tar­ga­nych wia­trem i spa­lo­nego słoń­cem nosa. Wy­glą­dała zu­peł­nie ina­czej niż pod­czas ubie­głych wa­ka­cji. W let­niej su­kience, na ob­ca­sach i z dys­kret­nym ma­ki­ja­żem nie była już dziew­czynką. Mali była ko­bietą. Ko­bietą, o ja­kiej nie śmiał ma­rzyć. Wła­śnie taką, ja­kiej pra­gnął, na jaką cze­kał… Prze­tań­czyli cały wie­czór. Nie­wiele roz­ma­wiali. Nie mu­sieli. Tam­tej nocy chyba oboje już wie­dzieli, że tym ra­zem ciąg dal­szy na­stąpi.

W końcu wszystko za­częło się ukła­dać tak, jak Woj­tek so­bie za­pla­no­wał. Po za­le­d­wie dwóch mie­sią­cach za­pro­po­no­wano mu stałą pracę w kor­po­ra­cji. Zo­stał przed­sta­wi­cie­lem han­dlo­wym, do­stał służ­bowy sa­mo­chód, lap­topa, ko­mórkę, sa­tys­fak­cjo­nu­jące pie­nią­dze. Miał tę swoją wy­ma­rzoną ka­rierę. I był nie­przy­tom­nie za­ko­chany.

Mali już wtedy do­stała od ro­dzi­ców miesz­ka­nie, stu­dio­wała na czwar­tym roku i na­mó­wiła go, by się do niej wpro­wa­dził. Bał się. Nie tyle tego wspól­nego za­miesz­ka­nia, ile po­zna­nia Do­bro­szów. To byli lu­dzie gra­jący w in­nej li­dze, po­cho­dzący z in­nego, nie­do­stęp­nego dla Wojtka świata. On – z blo­ko­wi­ska Za Że­la­zną Bramą, z oj­cem skle­pi­ka­rzem i nie­speł­nioną ar­ty­stycz­nie matką, która mar­no­wała wzrok nad prze­kła­dzi­kami miał­kich ksią­żek. I ona, Ma­lina – córka fa­ceta, który w je­den dzień za­ra­biał tyle, co oj­ciec Wojtka przez pół roku. Me­ce­nasa Do­bro­sza na pewno nie cie­szył wy­bór córki, ale mimo wszystko jako czło­wiek z klasą przy pierw­szym spo­tka­niu nie po­ka­zał po so­bie roz­cza­ro­wa­nia. W końcu Mali była już do­ro­sła, a ten cały La­sota miał dy­plom ukoń­cze­nia stu­diów i dużo am­bi­cji. Jej ro­dzice na pewno li­czyli wtedy, że się ta wielka mi­łość po­sy­pie.

Woj­tek i Ma­lina przez dwa lata żyli jak w bajce, za­pa­mię­tali ten czas jako naj­cu­dow­niej­szy okres ich związku. Ona stu­dio­wała, on pra­co­wał. Ba­wili się w do­ro­słość. Było im do­brze. Mieli wszystko: jako ta­kie pie­nią­dze i brak zo­bo­wią­zań.

Po stu­diach Ma­lina do­stała się na apli­ka­cję (kon­takty sta­rego tro­chę w tym po­mo­gły), lecz wy­niki eg­za­mi­nów przy­jęła bez en­tu­zja­zmu. Była już znu­dzona pra­wem, ale zu­peł­nie nie miała na sie­bie po­my­słu. Nie wi­działa się w kan­ce­la­rii ojca, nie nę­ciło jej bie­ga­nie po są­dach i grze­ba­nie w sto­sach pa­pie­rów. Cho­dziła do pracy jak na ścię­cie, za to przy­naj­mniej miała co ze sobą zro­bić, gdy Woj­tek na całe dnie wy­jeż­dżał służ­bowo poza War­szawę. Z każ­dym mie­sią­cem co­raz głę­biej wsy­sany w kor­po­ra­cyjne struk­tury, był go­ściem w domu. I to w ni­czym im nie prze­szka­dzało. Tę­sk­nili, wy­sy­łali so­bie czułe wia­do­mo­ści, a kiedy już wra­cał, nie wy­cho­dzili z łóżka. Mi­łość kwi­tła.

No i stało się.

Niby brała pi­gułki. A może jed­nak nie brała? Nie­ważne. Woj­tek nie był go­towy na tę ciążę. Wciąż nie my­ślał o za­kła­da­niu ro­dziny, we dwójkę było im prze­cież tak do­brze. Miał tyle ży­cio­wych pla­nów, tyle szcze­bli na­le­żało po­ko­nać, by je urze­czy­wist­nić. Jako praw­dziwy męż­czy­zna (jak śmiała się Ma­lina „ar­che­ty­powy”) wszystko miał już za­pla­no­wane. Naj­pierw kupi więk­sze miesz­ka­nie, żeby nie mu­sieli sie­dzieć z Mali w tym za­fun­do­wa­nym przez jej ojca. Póź­niej zwie­dzą ra­zem świat, a jesz­cze póź­niej we­zmą ślub, wy­pra­wią huczne we­sele, po­my­ślą o dzie­ciach, a ona ni­gdy nie bę­dzie pra­co­wać.

Dla­tego wi­do­mość o dziecku nim wstrzą­snęła. A Ma­lina? Więk­szość przed­sta­wi­cieli ba­na­no­wej mło­dzieży, do któ­rej prze­cież na­le­żała, ni­gdy nie wy­cho­dzi z fazy szcze­nię­cej. Może dla­tego bez­re­flek­syj­nie, po dzie­cię­cemu, ucie­szyła się z tej ciąży. „Cu­downą” wia­do­mość prze­ka­zała mu pew­nego wie­czoru przy ko­la­cji. Świece, na­stro­jowa mu­zyka, du­pe­rele, a on tylko pa­trzył sze­roko otwar­tymi oczami na dwie kre­ski cy­ro­grafu ma­lu­jące się na pla­sti­ko­wej za­si­ka­nej płytce. W my­ślach krzy­czał: „Kurwa, kurwa, kurwa!”. Prze­cież miał do­piero dwa­dzie­ścia osiem lat! Kto dzi­siaj tak wcze­śnie za­rzuca so­bie pęta ob­sra­nych pie­luch na szyję?!

Ona chyba do­strze­gła jego prze­ra­że­nie, bo wzięła go za rękę, uśmiech­nęła się po swo­jemu, słodko, cza­ru­jąco, i za­py­tała:

– Cie­szysz się?

Czuł się jak bo­żo­na­ro­dze­niowy karp za­mknięty w re­kla­mówce. Ze ści­ska­jącą wnętrz­no­ści wi­zją ry­chłego końca, z tru­dem ła­pał po­wie­trze.

– Tak, Mali, ko­cha­nie moje, bar­dzo się cie­szę.

„Kurwa mać!”.

Nie było mowy, żeby po­wi­tali dziecko na świe­cie bez ślubu. Oj­ciec panny ucie­szył się na wieść o ciąży rów­nie mocno co wcze­śniej przy­szły zięć, jed­nak za­ci­snął zęby i z do­brze za­gra­nym en­tu­zja­zmem na na­la­nej twa­rzy wy­ło­żył kasę na we­sele.

Było hucz­nie, wy­staw­nie i bar­dzo świa­towo. Dwu­stu go­ści, dwa dziki z rożna i pięć kilo ka­wioru. Kró­lew­skie we­sele w stylu lon­dyń­skiej so­cjety od­było się w pa­łacu w pod­war­szaw­skiej Ja­błon­nej. Sto­łeczne to­wa­rzy­stwo bułkę przez bi­bułkę i „ą”–„ę” wy­be­kało ży­cze­nia bą­bel­kami dro­giego szam­pana, a do ko­tleta za­grała jedna z gwiaz­dek gosz­czą­cych na okład­kach bul­wa­ró­wek. Oj­ciec Wojtka, tro­chę onie­śmie­lony oto­cze­niem, spę­dził więk­szą część im­prezy na ławce w przy­pa­ła­co­wym parku, po­pi­ja­jąc chył­kiem whi­ska­cza wprost z bu­telki, którą zwi­nął ze stołu, a matka z ra­do­ści, że syn tak awan­so­wał spo­łecz­nie, nie­mal cały wie­czór prze­pła­kała.

I tylko pan młody, z przy­kle­jo­nym do twa­rzy nie­obec­nym uśmie­chem, wy­glą­dał na umiar­ko­wa­nie szczę­śli­wego. A prze­cież wła­śnie wże­nił się w for­tunę. Gdzieś z tyłu głowy kieł­ko­wała myśl, że od­tąd już za­wsze wszy­scy będą uwa­żali, że wszedł do tego świata bocz­nymi drzwiami. Przez łóżko i za­płod­nie­nie od­po­wied­niej ma­cicy. Choć prze­cież on na­prawdę Ma­linę ko­chał.

No wła­śnie.

Ko­chał czy ko­cha?

Da­rzy uczu­ciem tę ko­bietę, którą na­zywa żoną, która uro­dziła mu syna, z którą spę­dził ostat­nich dwa­na­ście lat? Czy tamtą dziew­czynę z prze­brzmia­łych, choć wcale nie tak od­le­głych cza­sów, kiedy wszystko wy­da­wało się znacz­nie prost­sze? Mali w wy­tar­tych dżin­sach, bez ma­ki­jażu. Kiedy nie było pęt i je­dwab­nej smy­czy od­po­wie­dzial­no­ści, kiedy am­bi­cje nie du­siły z taką mocą? Kiedy mógł, a nie mu­siał.

Wyj­muje z teczki iPada, spraw­dza za­pi­saną w skrzynce mej­lo­wej li­stę za­ku­pów dla żony. Ko­szyk w skle­pie bez­cło­wym za­peł­nia w eks­pre­so­wym tem­pie, za­sta­na­wia­jąc się, czy Ma­lina przy­pad­kiem nie ku­puje ko­sme­ty­ków na han­del, bo prze­cież twarz jed­nej ko­biety nie jest w sta­nie przy­jąć ta­kiej ilo­ści kre­mów. Ku­puje tro­chę sło­dy­czy dla syna. Dwie bu­telki whi­sky plus kilka mał­pek na po­dróż dla niego, na nerwy.