Upalne lato Kaliny - Katarzyna Zyskowska - ebook + audiobook

Upalne lato Kaliny ebook i audiobook

Zyskowska Katarzyna

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Marianna nigdy nie kochała swojej córki Kaliny. Nosi w sercu tajemnicę, która jest dla niej ciężarem, utrudniającym relacje z rodziną i światem. 

Dorosła Kalina odczuwa konsekwencje zachowania matki. Nie wierzy w siebie, sama nie potrafi kochać i najchętniej pozostałaby niezauważona. Nie odnajduje się w rolach żony i matki, które narzuca jej los. Dopiero gdy na jej drodze staje Maciej, Kalina postanawia skonfrontować się ze sobą i swoją przeszłością. 

Jak potoczą się losy bohaterki, gdy dorastanie bez miłości rodziców wciąż daje o sobie znać? Czy uda jej się w końcu zrozumieć postępowanie matki?

„Upalne lato Kaliny” to drugi tom serii Katarzyny Zyskowskiej, nawiązujący do „Upalnego lata Marianny”, choć książka jest odrębną całością. Tym razem Autorka przenosi nas do końca lat sześćdziesiątych, w których wciąż pobrzmiewają echa wojennej i stalinowskiej przeszłości. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 317

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 48 min

Lektor: Jagoda Małyszek
Oceny
4,5 (65 ocen)
40
18
5
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MonikaKruszynska

Dobrze spędzony czas

Druga część trylogii "Upalne lato" to opowieść o Kalinie, córce Marianny, choć i Mariannie Autorka poświęca sporo uwagi. Dobre to było, świetnie napisane, ciekawe. Czy przeszłość ma wpływ na teraźniejszość? Czy doświadczenia naszych przodków mają jakieś znaczenie dla nas, współczesnych? Wreszcie, czy Kalina w końcu dowie się prawdy o swojej matce? Bardzo polecam, bardzo!
00
yabkovsky

Dobrze spędzony czas

Plus za konsekwetną chronologie,przyjemny głos lektorki.Warto czytać ciągiem trzy części.
00
Krasnal7

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zawsze piękna powiesc Katarzyny Zyskowskiej, mistrzyni opowieści o dawnych czasach. Postaci o ciekawych charakterach, interesująca akcją.
00
Bas_Kep9

Dobrze spędzony czas

Lekka i przyjemna.
00

Popularność




Ty­tuł: Upalne lato Ka­liny

Co­py­ri­ght © Ka­ta­rzyna Zy­skow­ska, 2024

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2024

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Anna Slo­torsz

Re­dak­cja: Anna Po­inc-Chra­bąszcz

Ko­rekta: Ju­styna Ku­kian

ISBN 978-91-8076-346-2

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

(…)

Były dni – roz­pa­lone szczę­ściem nie­zmie­rzo­nym,

były dni – za­chla­pane bło­tem li­lie białe,

były dni – jak per­łami usiane ko­rony,

były dni ci­che, smutne, ni­ja­kie, nie­śmiałe.

Ty za­wsze je­steś we mnie, trwasz we mnie krwio­pły­nem

(…)

Krzysz­tof Ka­mil Ba­czyń­ski, Do Matki

Roz­dział I

Ma­rianna

Czas zdaje się trwać w miej­scu, nie­wzru­sze­nie, za­wie­szony w du­cho­cie wy­peł­nia­ją­cej po­kój i tylko serce sta­rego ze­gara wi­szą­cego na ścia­nie wciąż po­wol­nie od­mie­rza se­kundy i sen­nie pły­nące mi­nuty. Ci­che ty­ka­nie daje świa­dec­two przej­ścia ich ulot­nego ist­nie­nia z „te­raz” do „kie­dyś”. Tik-tak, tik-tak… Me­cha­nizm za­mknięty w ma­ho­nio­wej skrzynce wpra­wia wa­ha­dło w jed­no­stajny ruch – jakby w ocze­ki­wa­niu na wy­bi­cie ko­lej­nej, upra­gnio­nej go­dziny, by raz na za­wsze za­koń­czyć ży­cie tej obec­nej, nud­nej, mo­no­ton­nej i nic nie­zna­czą­cej. Byle tylko prze­trwać tę chwilę – do czasu, gdy słońce cał­ko­wi­cie schowa swoją roz­pa­loną twarz za po­kru­szo­nymi da­chów­kami znisz­czo­nych przez wojnę ka­mie­nic po dru­giej stro­nie ulicy. Tylko w tym świe­tle – cie­płym, nie­mal po­ma­rań­czo­wym – ich po­ra­nione fa­sady wy­dają się piękne. Do­sko­nałe w swo­jej mrocz­nej nie­do­sko­na­ło­ści. Do­stojne, choć na­dal w du­żej czę­ści nie­odre­mon­to­wane. Odarte z daw­nego prze­py­chu przez odłamki z moź­dzie­rzy, które z wi­bru­ją­cym, zło­wro­gim świ­stem pięt­na­ście lat temu wy­ma­lo­wały na nich trwałe bli­zny – odzie­ra­jąc nie tylko z tyn­ków, ale i ze złu­dzeń. Te­raz, w po­świa­cie koń­czą­cego się dnia, w grze pół­cieni, wo­jenne szramy blakną, a bu­dynki znowu przez krótką chwilę wy­glą­dają jak daw­niej – za­nim wszystko się skoń­czyło.

Ale tak na­prawdę do­piero wraz z na­dej­ściem wie­czoru, kiedy mrok i szpe­tota na nowo ogarną War­szawę, wy­da­rzy się to, na co każda cząstka sta­rego miesz­ka­nia jakby tylko cze­kała. I ze­gar, i okrą­gły stół, sto­jący w cen­tral­nym punk­cie po­koju. Wy­tarty per­ski dy­wan przy­kry­wa­jący znisz­czoną mo­za­ikę par­kietu, który przed laty mi­ster­nie uło­żono z róż­nych ga­tun­ków drewna w kształt ro­zety – o jej ist­nie­niu dzi­siaj już nikt nie pa­mięta. I rzeź­biona ko­moda z lekko nad­pa­lo­nym ro­giem jed­nej z szu­flad. Nie­duże, ide­al­nie za­słane łóżko sto­jące w naj­ciem­niej­szym ką­cie. I zie­lony piec ka­flowy z że­liw­nymi drzwicz­kami. A na­wet wy­pło­wiałe ta­pety, brzydko od­sta­jące przy wy­so­kim su­fi­cie, na któ­rym w paru miej­scach łusz­czy się przy­bru­dzona farba.

Każdy ele­ment tej ma­łej prze­strzeni wy­daje się za­wie­szony w nie­mym ocze­ki­wa­niu – po­dob­nie jak scena te­atralna przed roz­po­czę­ciem pierw­szego aktu przed­sta­wie­nia. Każda cząstka tego po­koju czeka. Czeka. Ale przede wszyst­kim czeka ona, główna ak­torka, nie­od­zowny ele­ment tu­tej­szej sce­no­gra­fii – ko­bieta sto­jąca nie­ru­chomo przy oknie.

Cho­ciaż jest znie­cier­pli­wiona, może tro­chę roz­draż­niona, gdy prze­nosi spoj­rze­nie z gry świa­teł za oknem w głąb po­miesz­cze­nia, stara się za­cho­wać obo­jętny wy­raz twa­rzy. W końcu jest przy­zwy­cza­jona do tego stanu. Do bez­u­stan­nego za­wie­sze­nia, do wstrzy­my­wa­nia od­de­chu. Do cze­ka­nia. Za­nim na­dej­dzie wie­czór. Za­nim przyj­dzie noc. Za­nim przyj­dzie on.

Tym­cza­sem jej wzrok pada na ja­sną głowę chło­paka, który w sku­pie­niu no­tuje coś w bru­lio­nie, sie­dząc przy stole przy­kry­tym szy­deł­kową ser­wetą. Ma­rianna nie­znacz­nie się uśmie­cha, ob­ser­wu­jąc jego sku­pie­nie. Dys­kret­nie wo­dzi wzro­kiem po szczu­płych opa­lo­nych przed­ra­mio­nach wy­glą­da­ją­cych spod pod­wi­nię­tych rę­ka­wów ko­szuli. Choć pod gładką skórą za­czy­nają się ry­so­wać mię­śnie, chło­piec na­dal wy­daje się nie­winny, nie­doj­rzały. Chło­piec, bo jesz­cze nie męż­czy­zna – do­piero w przy­szłym roku zda ma­turę. Tak mało ma w gło­wie, gdy tym­cza­sem jego ciało ofe­ruje już tak wiele. Wciąż nie jest do­ro­sły, cho­ciaż prze­stał już być dziec­kiem. O tylu spra­wach do­piero się do­wie. Tylu sma­ków ży­cia jesz­cze za­kosz­tuje. A może już za­kosz­to­wał? – za­sta­na­wia się Ma­rianna. Co ja wie­dzia­łam o świe­cie w jego wieku?

– Fra­nçois, czy już? – pyta po fran­cu­sku.

– Je n’ai pas… en­core fini, Ma­dame – duka chło­pak, uno­sząc głowę znad za­da­nego ćwi­cze­nia, nieco się przy tym czer­wie­niąc. „Jesz­cze nie skoń­czy­łem, pro­szę pani”.

Jest za­kło­po­tany swoją opie­sza­ło­ścią, nie­do­sta­teczną zna­jo­mo­ścią ję­zyka, ak­cen­tem? Czy może jej spoj­rze­niem? Spe­szony wy­ra­zem oczu na­uczy­cielki?

Ma­rianna ma trzy­dzie­ści osiem lat, ale na­dal jest nie­zwy­kle atrak­cyjna, choć może nieco zbyt szczu­pła, na­zbyt wiotka, ete­ryczna, jakby miała się roz­paść przy moc­niej­szym uści­sku, roz­sy­pać pod do­tknię­ciem dłoni. Po­do­bna do je­sien­nej róży, któ­rej płatki po­woli za­czy­nają więd­nąć, choć wła­śnie te­raz pach­nie naj­in­ten­syw­niej, odu­rza­jąco.

Złote włosy do ra­mion za­zwy­czaj upina z tyłu głowy – wśród ja­snych fal nie sre­brzy się ani je­den siwy włos, ale czoło prze­cina kilka po­je­dyn­czych zmarsz­czek. Po­do­bne, nie­zbyt głę­bo­kie, cią­gną się od ust w kie­runku brody, na­da­jąc twa­rzy su­rowy wy­raz. Ma­rianna, mimo że tak doj­rzale piękna, przez te bruzdy spra­wia wra­że­nie przed­wcze­śnie po­sta­rza­łej. A może to nie czas, a po pro­stu gry­mas nie­za­do­wo­le­nia albo za­wodu, który zbyt czę­sto go­ścił na jej peł­nych ustach, wy­żło­bił te mi­miczne znaki? Zmarszczki uśmie­chu, które po­wstały z zu­peł­nie in­nego po­wodu.

Po­do­bne wra­że­nie – choć w ja­kiś spo­sób nie­ostre, nie­jed­no­znaczne – wy­wiera wielu lu­dzi jej po­ko­le­nia. Wszy­scy za szybko mu­sieli doj­rzeć, za dużo wi­dzieli, za mocno czuli. Więc może dla­tego te­raz sznu­rują wargi w mil­cze­niu? By nie mó­wić, nie opo­wia­dać o tym, co prze­szli, nie roz­dra­py­wać sło­wami sta­rych ran, nie na­zy­wać prze­szło­ści po imie­niu. Za­my­kają ją w ci­szy nie­wy­krzy­cza­nego cier­pie­nia – po­zor­nie nie­do­po­wie­dze­nie boli mniej niż słowa. Ob­razy wra­cają, do­piero gdy wy­rzuci się je w prze­strzeń, wy­ar­ty­ku­łuje na głos. Dla­tego Ma­rianna i jej ró­wie­śnicy tak nie­wiele mó­wią.

Pod oczami lek­torki ry­sują się ciemne pół­kola. Może to przez rzęsy? – za­sta­na­wia się chło­pak. Za­wsze są tak do­kład­nie wy­tu­szo­wane, dłu­gie i gę­ste. Czy to one rzu­cają cień na po­liczki? A może wra­że­nie zmę­cze­nia po­wo­dują odro­binę opuch­nięte po­wieki, które na­dają spoj­rze­niu Ma­rianny le­niwy, koci cha­rak­ter? Albo to nie­wy­spa­nie? Albo Ma­dame zbyt czę­sto pła­cze? Czy ma ja­kieś pro­blemy? Któż w dzi­siej­szych cza­sach ich nie ma? Może jest sa­motna – nie nosi ob­rączki i chyba nie ma żad­nej ro­dziny – lub nie­szczę­śli­wie za­ko­chana? Tego uczeń może się tylko do­my­ślać, bo w rze­czy­wi­sto­ści nie­wiele wie o swo­jej na­uczy­cielce i jej ży­ciu. O smut­kach, pra­gnie­niach i tę­sk­no­tach tej ko­biety.

Spo­ty­kają się za­wsze w czwartki i piątki, co dwa ty­go­dnie, na­wet pod­czas wa­ka­cji, i spę­dzają w tym nie­wiel­kim po­miesz­cze­niu go­dzinę wy­peł­nioną kon­wer­sa­cją i pi­sa­niem wy­pra­co­wań. Fran­cu­ski… Po co mu ten cały fran­cu­ski? Te­raz trzeba znać ro­syj­ski, ewen­tu­al­nie nie­miecki. Ale fran­cu­ski? Fra­nek nie wi­dzi w tym sensu – z wy­jąt­kiem ta­kiego, że może za­im­po­no­wać dziew­czy­nom. Nie wie­dzieć czemu, one uwa­żają ję­zyk Vol­ta­ire’a za wy­jąt­kowo ro­man­tyczny. No i ro­dzice uparli się na te lek­cje. Oj­ciec się uparł. Po­do­bno wszy­scy ko­le­dzy z pre­zy­dium po­sy­łają dzieci na lek­cje ję­zy­ków „zgni­łego Za­chodu”. Wło­ski, an­giel­ski, fran­cu­ski – obo­wiąz­kowy re­per­tuar przed­wo­jen­nych elit. Ich zna­jo­mość do ni­czego się te­raz nie przyda, jed­nak na­dal no­bi­li­tuje. Dla­tego na­leży zna­leźć lek­tora. I znaj­duje się Ma­rianna. Ja­kiś zna­jomy zna­jo­mego ją po­le­cił, więc chło­pak od dwóch lat uczęsz­cza na pry­watne za­ję­cia. Z mo­zo­łem brnie po­przez me­an­dry gra­ma­tyki – która spra­wia mu trud­no­ści – przez gąszcz słó­wek, od­po­wied­niego sta­wia­nia ak­cen­tów, przez gar­dłowe „r”. Ale to wszystko nie­zmier­nie go nuży… Na­uka go nie in­te­re­suje, za to lubi ob­ser­wo­wać swoją ta­jem­ni­czą na­uczy­cielkę.

Mimo że znacz­nie od niego star­sza – chyba w po­dob­nym wieku co jego matka – wy­daje mu się sza­le­nie atrak­cyjna. A naj­bar­dziej po­cią­ga­jąca w chwi­lach za­dumy, gdy są­dzi, że chło­pak od­ra­bia za­daną pracę. Wów­czas emo­cje biorą górę nad wy­stu­dio­wa­nym uśmie­chem, a Ma­rianna wy­daje się bar­dziej praw­dziwa. Cho­ciaż rów­no­cze­śnie w prze­dziwny spo­sób nie­oczy­wi­sta – niby współ­cze­sna, a jed­nak jakby wy­jęta z in­nej epoki, z in­nego świata, do któ­rego już nikt nie zna drogi.

Fran­ci­szek koń­czy wy­pra­co­wa­nie, a tym­cza­sem Ma­rianna opiera się o wy­szczer­biony pa­ra­pet, za­pala pa­pie­rosa, po­woli się za­ciąga i znowu za­ta­pia spoj­rze­nie w wi­doku za oknem. Za­raz skoń­czy lek­cję – to już ostat­nia dzi­siej­szego dnia – za­mknie drzwi za uczniem, a po­tem…

Do środka wpada ko­lejna fala go­rą­cego po­wie­trza wraz z dźwię­kami ulicy. Z dołu do­cho­dzą urywki roz­mów prze­chod­niów, czyjś iry­tu­jąco wy­soki śmiech, stu­kot ob­ca­sów – które ja­kaś dziew­czyna wło­żyła w ten piąt­kowy letni wie­czór, spie­sząc się na spo­tka­nie z męż­czy­zną – a także dud­nie­nie sil­ni­ków nie­licz­nych sa­mo­cho­dów i od­le­gły, me­ta­liczny po­głos tram­wa­jów do­cie­ra­jący tu aż z Mar­szał­kow­skiej.

Gdzieś tam, po­śród ulic ską­pa­nych w cie­płym świe­tle, za­pewne klu­czy on. My­śląc o tym, Ma­rianna od­ru­chowo po­pra­wia apaszkę na szyi. Może ku­puje kwiaty lub jej ulu­bio­nego rie­slinga na wie­czór, może z nie­cier­pli­wo­ścią zerka na ze­ga­rek, ma­rząc, by wy­biła wła­ściwa go­dzina? Prze­cież jego ży­cie – po­dob­nie jak Ma­rianny – jest nie­ustan­nym ocze­ki­wa­niem. Na te wie­czory, na spo­tka­nia. I na noce – ich wspólne noce… Kiedy w za­ci­szu miesz­ka­nia przez chwilę na­leżą tylko do sie­bie.

Jed­nak ten stan za­wie­sze­nia już wkrótce się skoń­czy. Wszystko się zmieni. Ma­rianna to czuje. Wie, że jest już bar­dzo bli­sko upra­gnio­nego mo­mentu, gdy będą mo­gli być ra­zem. Na­prawdę ra­zem.

– Et vo­ilà, Ma­dame! – głos Franka wy­rywa ją z roz­my­ślań.

– Bien. Do­brze.

Ma­rianna gasi pa­pie­rosa w krysz­ta­ło­wej po­piel­niczce sto­ją­cej na pa­ra­pe­cie i pod­cho­dzi do ucznia. Przy­staje tuż za jego ple­cami i na­chyla się nad otwar­tym ze­szy­tem. Chło­pak czuje na ple­cach cie­pło bi­jące od jej ciała, wdy­cha ciężki za­pach piż­mo­wych per­fum mie­sza­jący się z wo­nią ty­to­nio­wego dymu. Przy­myka po­wieki. Bez­wied­nie za­ci­ska spo­cone dło­nie. Udaje, że czeka na jej wer­dykt, choć ocena wy­pra­co­wa­nia zu­peł­nie go nie ob­cho­dzi.

Tym­cza­sem ko­bieta zdaje się nie do­strze­gać re­ak­cji ucznia. Jej oczy szybko bie­gną po tek­ście. Czyta za­my­ślona, po czym bez słowa, de­li­kat­nym, zmy­sło­wym ge­stem wyj­muje z jego dłoni pióro, a na­stęp­nie za­ma­szy­ście za­zna­cza błędy. Skon­cen­tro­wana, lekko przy­gryza wargi, na jej czole ry­suje się po­zioma zmarszczka.

Po chwili wy­raz sku­pie­nia znika, bruzda się wy­gła­dza. Ma­rianna cier­pli­wie wy­mie­nia ko­lejne po­tknię­cia chło­paka – bez cie­nia wy­rzutu, jakby i jej nie za­le­żało na po­stę­pach ucznia.

– Tu i tu. Wi­dzisz? Źle od­mie­ni­łeś. Ale reszta… ir­répro­acha­ble, bez za­rzutu. Ro­bisz co­raz mniej błę­dów. – De­li­kat­nie do­tyka jego ra­mie­nia. – Na dziś to już wszystko.

Pro­stuje się. Od­kłada pióro obok ze­szytu i od­suwa się od krze­sła, po­zwa­la­jąc chłopcu wstać. Fran­ci­szek nie­po­rad­nie, w mil­cze­niu, zbiera przy­bory do pi­sa­nia, słow­nik w wy­tar­tych okład­kach, fiszki z no­tat­kami. Gdy się pro­stuje, jest wyż­szy od Ma­rianny o głowę, ma sze­ro­kie ra­miona, bez trudu mógłby ją pod­nieść, a mimo tego pod ja­sno­orze­cho­wym spoj­rze­niem ko­biety wy­daje się mniej­szy. Czuje się za­że­no­wany.

Ma­rianna wi­dzi wy­raz jego oczu i stara się po­krze­pia­jąco uśmiech­nąć. Udaje, że nie do­strzega zmie­sza­nej miny chło­paka, że nie zdaje so­bie sprawy, w jaki spo­sób jej bli­skość działa na młodą wy­ob­raź­nię. Sztu­backa ad­o­ra­cja Franka na­wet nieco ją bawi, ale te­raz chcia­łaby, żeby dzie­ciak so­bie po­szedł, żeby nie pa­trzył w taki spo­sób, bo prze­cież my­śli Ma­rianny krążą już tylko wo­kół męż­czy­zny, który wkrótce się tu zjawi.

Od­pro­wa­dza ucznia do przed­po­koju. Być może te­raz jest ten mo­ment, kiedy na­le­ża­łoby za­mie­nić z nim kilka bar­dziej oso­bi­stych zdań. Czas na kur­tu­azyjne py­ta­nia. Ot, choćby o to, jak Fra­nek spę­dza wa­ka­cje albo czy pod­czas upa­łów cha­dza z ko­le­gami na plażę nad Wi­słą. Jed­nak Ma­rianna o nic nie za­pyta, bo nie chce roz­su­nąć za­słony ano­ni­mo­wo­ści, którą ce­lowo od­gra­dza się od uczniów. Im mniej o nich wie, im mniej oni wie­dzą o niej, tym le­piej. Dla­tego te­raz, w ciem­nym, wą­skim ko­ry­ta­rzu rzuca krótko na po­że­gna­nie:

– Do zo­ba­cze­nia za dwa ty­go­dnie.

I za­myka za nim drzwi.

Ze­gar w po­koju wy­bija ósmą, a wraz z ostat­nim ude­rze­niem miesz­ka­nie znowu wy­peł­nia ci­sza.

Ma­rianna przez chwilę pa­trzy na swoje od­bi­cie w lu­strze, po czym roz­wią­zuje je­dwabną apaszkę pod szyją, zdej­muje buty na nie­wy­so­kim ob­ca­sie i zrzuca su­kienkę – nie­świeżą po ca­łym dniu no­sze­nia. W sa­mej bie­liź­nie, na bo­saka prze­cho­dzi do kuchni, gdzie w ką­cie, za za­słonką po­wie­szoną na sznu­rze, znaj­duje się za­im­pro­wi­zo­wana ła­zienka.

Ko­bieta już dawno przy­wy­kła do spar­tań­skich wa­run­ków. Do cia­snoty miesz­ka­nia, do znisz­czo­nych me­bli i odra­pa­nych ścian – które ja­kimś cu­dem oca­lały z po­wsta­nia. Do kuchni, w któ­rej bra­kuje wielu sprzę­tów, do cią­głych pro­ble­mów z do­sta­wami bie­żą­cej wody i prądu – jest przy­go­to­wana na po­do­bne nie­wy­gody. Dba, by w wia­drze przy drzwiach za­wsze znaj­do­wała się świeża woda, a w ku­chen­nej szafce za­pas świec. Zresztą wszystko, co ją ota­cza – wszech­obecna by­le­ja­kość tego miej­sca – wy­daje się zu­peł­nie po­zba­wione zna­cze­nia.

Prze­cież cze­ka­łaby na niego, na­wet gdyby mu­siała spać na pod­ło­dze i żyć bez żad­nych wy­gód. I nie od­da­łaby ani dnia spę­dzo­nego w miesz­kanku przy Kre­dy­to­wej za tamte – po­zor­nie bar­dziej do­stat­nie – które upły­wają jej w Ka­mień­czyku. Po­nie­waż do­piero tu, w ma­łej służ­bówce wy­dzie­lo­nej z ogrom­nego przed­wo­jen­nego miesz­ka­nia ciotki We­ro­niki, Ma­rianna czuje się speł­niona. Tak szczę­śliwa, jak była w swoim ży­ciu za­le­d­wie kilka razy.

To je­dyne miej­sce na ziemi, gdzie żyje na­prawdę i może być sobą. Ale te­raz, kiedy od­szedł oj­ciec, na­resz­cie bę­dzie mo­gła tak żyć cały czas. We dwoje. Ma­rianna już pod­jęła de­cy­zję, a i on wkrótce ją po­dej­mie. Zro­zu­mie, że tego, co ich po­łą­czyło, nie da się po­wstrzy­mać. Że dla mi­ło­ści na­leży wszystko po­świę­cić. I że on dla Ma­rianny musi po­święć swój spo­kój – tak jak ona uczy­niła to dla niego.

Tyle że wszy­scy męż­czyźni, któ­rych zna – łącz­nie z tym, któ­rego ko­cha – wbrew po­zor­nej sile wy­dają się bar­dziej de­li­katni, za­cho­waw­czy. Nie lu­bią się mie­rzyć z trud­nymi de­cy­zjami. Doj­rze­wają do nich dłu­żej niż ko­biety i być może bar­dziej oba­wiają się zbu­rzyć raz usta­lony po­rzą­dek świata. Ale ona da mu czas, bo wciąż nie stra­ciła na­dziei. Tylko musi być cier­pliwa. Cze­kała tak długo, że może po­cze­kać jesz­cze kilka dni, ty­go­dni, mie­sięcy.

A je­śli lat?

Ile ich upły­nęło od dnia, w któ­rym znowu się spo­tkali? Pięć czy może już sześć? Sześć cu­dow­nych lat, od kiedy Ma­rianna po­dzie­liła swoje ży­cie na „tu” i „tam”. Sześć lat udzie­la­nia lek­cji fran­cu­skiego, sześć lat kłamstw i nie­do­mó­wień. Go­rą­cych nocy i zim­nych po­ran­ków. A mimo wszystko nie zmie­ni­łaby ni­czego.

Tak do­sko­nale pa­mięta tam­ten mo­ment, tę chwilę, gdy po wielu la­tach roz­łąki po­now­nie się spo­tkali. W cza­sie kiedy już pra­wie udało jej się za­po­mnieć o prze­szło­ści, gdy nie­mal zdo­łała wy­ma­zać dawne uczu­cie z serca, uwie­rzyć, że jego nie ma wśród ży­wych.

Do­strze­gła go wtedy w tłu­mie, w do­piero co od­bu­do­wa­nym ko­ściele Świę­tego Krzyża – w chłod­nym wnę­trzu na­dal pach­niało za­prawą mu­rar­ską i świeżą farbą.

Ma­rianna sie­działa w jed­nej z ostat­nich ła­wek, wpa­tru­jąc się w fi­gurę przy­ja­ciółki, ca­łej w bieli, klę­czą­cej przed oł­ta­rzem. Kry­styna wy­glą­dała ni­czym anioł w au­re­oli ja­snych wło­sów. Obok ob­lu­bie­niec – speł­nie­nie jej ma­rzeń – który pod nie­na­gan­nym za­cho­wa­niem skru­pu­lat­nie ukry­wał brudne my­śli. Ale Kry­styna ni­gdy nie po­znała ciem­nej strony Ta­de­usza. Choć może cze­goś się do­my­ślała. Jed­nak gdy ksiądz wią­zał ich dło­nie stułą, na pewno miała na­dzieję, że przy­sięga przed ob­li­czem Naj­wyż­szego spły­nie na wy­branka ni­czym lecz­ni­czy bal­sam. Za­sklepi dziury w nie­do­stat­kach cha­rak­teru i mimo wszystko stwo­rzą do­bre i zgodne mał­żeń­stwo.

Ma­rianna rów­nież pra­gnęła szczę­ścia dla daw­nej przy­ja­ciółki – mimo że los Kry­styny już od wielu lat prze­stał się spla­tać z jej wła­snym. Bli­skość się wy­pa­liła, lecz po­zo­stał sen­ty­ment i ta nie­wielka garść tak przy­jem­nych wspól­nych wspo­mnień. Więc niech ży­cie Krysi po­to­czy się le­piej niż ży­cie Ma­rianny. Niech u boku męża schyla kark przed świa­tem, który Ma­rian­nie tak trudno za­ak­cep­to­wać.

Cie­pły so­pran wi­bro­wał po­nad gło­wami ze­bra­nych słod­kim Ave Ma­ria i wznosi się ku wy­so­kiemu skle­pie­niu. I wtedy Ma­rianna po­czuła na so­bie czy­jeś spoj­rze­nie. Po­czuła i na­wet przez uła­mek se­kundy nie miała wąt­pli­wo­ści, kto na nią pa­trzy. A prze­cież nie dała so­bie prawa, by wie­rzyć, że on także prze­żył. Nie chciała już go szu­kać – ze stra­chu, że mo­głaby ni­gdy nie od­na­leźć. Ale on tu jest!

Po­woli od­wró­ciła głowę w tam­tym kie­runku – wy­soki męż­czy­zna w sza­rym gar­ni­tu­rze stał w prze­ciw­le­głym rzę­dzie ła­wek, a jego po­stać od­ci­nała się od pół­mroku ko­ścioła.

Ja­sne źre­nice wbi­jały się in­ten­syw­nie w twarz Ma­rianny i było w nich wszystko, co chcia­łaby uj­rzeć po tych dłu­gich la­tach – czu­łość, ra­dość z nie­zwy­kłego spo­tka­nia, pra­gnie­nie, tę­sk­nota… Mi­łość?

Oczy twoje mnie ca­łują. Oczy twoje mnie mi­łują…

Jakby od tam­tego sierp­nio­wego dnia, gdy że­gnali się w za­sy­pa­nej gru­zami piw­nicy – w krwa­wią­cej War­sza­wie, przy akom­pa­nia­men­cie wy­bu­chów – nie mi­nęło dzie­więć dłu­gich lat, a je­dy­nie krótka, nic nie­zna­cząca go­dzina. Te­raz pa­trzyli na sie­bie i na­gle prze­stał ich dzie­lić czas. Nie wi­dzieli już tłumu ze­bra­nych w ko­ściele go­ści, prze­stali sły­szeć słowa pie­śni do­cho­dzą­cej z chóru, nie czuli dusz­nego za­pa­chu świec i kwia­tów. W jed­nej chwili wy­ma­zali lata roz­łąki, a ich serca znowu za­częły wy­bi­jać wspólny rytm. Roz­ma­wiali bez słów. Za­pa­dali się w so­bie, a świat wo­kół prze­stał ist­nieć. Stali się jedną tę­sk­notą i jed­nym pra­gnie­niem – te­raz już nic nie miało być tak jak wcze­śniej, już nic nie zdoła ich roz­dzie­lić…

Sto­jąca tuż przy męż­czyź­nie zgrabna bru­netka, na którą Ma­rianna nie zwra­cała do­tąd uwagi, wło­żyła po­ufa­łym ge­stem dłoń pod jego ra­mię. A on, jakby zbu­dził się z le­targu, ode­rwał wzrok – te­raz chyba za­wsty­dzony – od Ma­rianny. Chwila in­tym­no­ści roz­pada się jak do­mek z kart za sprawą uśmie­chu tej trze­ciej, która wpa­tru­jąc się w parę no­wo­żeń­ców su­ną­cych po­woli w kie­runku wyj­ścia, od­ru­chowo gła­skała dłoń part­nera. Każdy ruch pal­ców ko­biety prze­su­wa­ją­cych się po skó­rze jego ręki Ma­rianna od­czu­wała jak cios, po­li­czek. Roz­go­ry­cze­nie cen­ty­metr po cen­ty­me­trze roz­le­wało się w jej ciele. Na­iwna, głu­pia Ma­rianno, czego się spo­dzie­wa­łaś?

Prze­cież wie­działa o tam­tej. Prze­cież już raz mu­siała ustą­pić jej pola, od­dać wszystko, co na­le­żało wy­łącz­nie do Ma­rianny. Obec­ność tej ko­biety tu­taj, u boku męża, nie po­winna jej dzi­wić. I nie dzi­wiła, a jed­nak nad­spo­dzie­wa­nie bo­lała. Ma­rianna z ca­łej siły pró­bo­wała sku­pić się tylko na tym, co przed chwilą do­strze­gła w spoj­rze­niu sta­lo­wych oczu, na tym, co wy­czy­tała z uko­cha­nej twa­rzy. Czy ko­bieta przy jego boku może za­trzeć to wra­że­nie? Czy znowu wy­rwie go ze spra­gnio­nych rąk Ma­rianny?

Msza do­bie­gła końca. Lu­dzie za­częli się wy­le­wać na ze­wnątrz, tło­czyć wo­kół mło­dej pary, prze­ci­skać pod drew­nia­nymi rusz­to­wa­niami, które ota­czały re­kon­stru­owaną wła­śnie fa­sadę ko­ścioła. Ma­riannę ude­rzyło w po­liczki roz­grzane po­wie­trze wi­szące mię­dzy ka­mie­ni­cami Kra­kow­skiego Przed­mie­ścia. Prze­peł­nił od­głos bi­ją­cych po­nad głową dzwo­nów – ja­kimś cu­dem oca­la­łych w po­wstań­czej za­wie­ru­sze. Świat zda­wał się wi­bro­wać od tego dźwięku i ona także w środku drżała. Jak w tran­sie po­dą­żała wzro­kiem za czło­wie­kiem w sza­rym gar­ni­tu­rze idą­cym pod ra­mię z ko­bietą w cha­bro­wej su­kience, aż w końcu stra­ciła ich z oczu, gdy wto­pili się w resztę tłumu. Kro­pelki ryżu wzle­ciały w po­wie­trzy, po czym upa­dły bez­gło­śnie na stop­nie scho­dów, na głowy ze­bra­nych, na zmę­czone ciało Chry­stusa ugi­na­ją­cego się pod cię­ża­rem krzyża. Ktoś wi­wa­to­wał, ktoś inny się śmiał. We­sel­nicy cier­pli­wie cze­kali na swoją ko­lej, by zło­żyć ży­cze­nia Kry­sty­nie i Ta­de­uszowi. I Ma­rianna rów­nież chciała im po­wie­dzieć coś wy­jąt­ko­wego, w gło­wie ukła­dała ży­cze­nia – ją mał­żeń­stwo roz­cza­ro­wało, ale może tej dwójce się uda.

W końcu do­tarła do no­wo­żeń­ców. Na­chy­liła się do po­liczka przy­ja­ciółki, po­ca­ło­wała i szep­tała wprost do jej ucha słowa na­dziei – za­kli­nała rze­czy­wi­stość, mó­wiąc o świe­tla­nej przy­szło­ści, o zdro­wych dzie­ciach. Ści­snęła rękę Ta­de­usza, zer­ka­jąc prze­lot­nie w jego zie­lone oczy – tylko one wy­glą­dały jak przed laty, pod­czas gdy reszta ciała pod­dała się upły­wowi czasu i wy­da­wała się Ma­rian­nie zu­peł­nie obca.

Ta­dek już nie był tam­tym szczu­płym chłop­cem, który za­pa­mię­tale ca­ło­wał ją pew­nej sierp­nio­wej nocy. Jego twarz się za­okrą­gliła, a ru­chy stały się ospałe – przy­wo­dziły na myśl nieco ru­basz­nego Sa­tyra, który w swoim na­zbyt wy­god­nym i do­stat­nim ży­ciu za­po­mniał o umiar­ko­wa­niu.

Te­raz, tak jak przez wszyst­kie mi­nione lata, ani jed­nym ge­stem nie zdra­dzili przed świa­tem, że kie­dyś, na krótką chwilę, coś ich po­łą­czyło. Ubie­rali słowa w grzecz­no­ściową formę, a twa­rze za­sło­nili ma­skami ser­decz­nej obo­jęt­no­ści. Dziś i tak już ni­kogo nie in­te­re­so­wały dawne hi­sto­rie. Ni­kogo. Na­wet ich sa­mych. A może tam­tego lata nic szcze­gól­nego nie za­szło? Nie było nieba usia­nego gwiaz­dami nad al­taną, ukry­tych pra­gnień i osta­tecz­nie… roz­cza­ro­wań. Ma­rianna sama już nie wie­działa, co było prawdą, a co tylko wy­two­rem mło­dzień­czej wy­ob­raźni, bo przez długi czas sta­rała się wy­ma­zać tamto wspo­mnie­nie z pa­mięci. Zresztą jej póź­niej­sze ży­cie ob­fi­to­wało w tyle zda­rzeń, że upalne wa­ka­cje sprzed kil­ku­na­stu lat wy­da­wały się te­raz pra­wie nie­re­alne. Nie­ostre i wy­bla­kłe, jak stare fo­to­gra­fie. I pew­nie Ta­dek wi­dział to po­dob­nie, bo wy­mie­nia­jąc grzecz­no­ści z Ma­rianną u boku świeżo po­ślu­bio­nej żony za­pro­po­no­wał:

– A może jed­nak ze­chce pani do nas do­łą­czyć przy obie­dzie? Nie wi­dzie­li­śmy się szmat czasu. Kry­sia na pewno chcia­łaby z pa­nią w spo­koju po­roz­ma­wiać. By­łoby nam bar­dzo miło.

Ma­rianna znie­ru­cho­miała. Gdy Kry­styna za­pra­szała ją na swój ślub kilka ty­go­dni wcze­śniej, Ma­rianna grzecz­nie od­mó­wiła uczest­nic­twa w przy­ję­ciu we­sel­nym. Już swoją obec­ność w ko­ściele uwa­żała za nieco krę­pu­jącą – w końcu od lat nie utrzy­my­wały ze sobą kon­taktu. No i Ta­de­usz... Ale te­raz, po nie­spo­dzie­wa­nym spo­tka­niu w ko­ściele, wszystko na­brało no­wego wy­miaru. Gdzieś w tłu­mie kłę­bią­cym się za jej ple­cami stał męż­czy­zna w sza­rym gar­ni­tu­rze. A je­śli on także zo­stał za­pro­szony? Je­żeli też tam bę­dzie?

Kry­styna po­pa­trzyła na dawną przy­ja­ciółkę.

– Ser­decz­nie cię za­pra­szamy. – Uśmiech­nęła się. – Ma­rianno, nie daj się pro­sić.

Ma­rianna za­ci­snęła drżące z emo­cji dło­nie na be­żo­wej ko­per­tówce. A może ta pro­po­zy­cja to zwy­kła kur­tu­azja ze strony mło­dej pary? Albo co gor­sza – wy­raz dziw­nie po­ję­tej li­to­ści wo­bec osoby, która tak bar­dzo nie współ­grała z ich obec­nym to­wa­rzy­stwem, z ich świa­tem?

– Ale tak w ostat­niej chwili…? – po­wie­działa stłu­mio­nym gło­sem. – Na­ro­bi­ła­bym wam tylko pro­ble­mów z miej­scami przy stole.

– Co ty opo­wia­dasz? Ja­kich pro­ble­mów? – Kry­sia ob­jęła ją po przy­ja­ciel­sku. – Je­steś jak czło­nek ro­dziny. Nie przyjmę od­mowy. Więc jak, zgoda?

Ma­rianna po­czuła do­tyk dłoni ko­biety, z którą po­nad de­kadę temu żyła jak z sio­strą, i miała wra­że­nie, że ra­zem z tym ge­stem spły­nęło na nią nie­zwy­kłe cie­pło. Choć prze­cież wszystko się zmie­niło – one się zmie­niły – wy­da­wało się, że Kry­styna wciąż jest tamtą do­brą, ser­deczną dziew­czyną sprzed lat.

– Dzię­kuję i… z przy­jem­no­ścią wy­piję za wa­sze zdro­wie.

Pół go­dziny póź­niej Ma­rianna sie­działa przy dłu­gim stole – a przed nią roz­ta­czały swe wdzięki nóżki w ga­la­re­cie, pie­czony schab, ta­tar i prze­piór­cze jajka ubrane w po­ły­sku­jące zia­renka ka­wioru. A wszystko to w opa­rach luk­susu do­stęp­nego wy­łącz­nie w „skle­pach za żół­tymi fi­ran­kami”, taj­nych przy­byt­kach peł­nych wszel­kiego do­bra, prze­zna­czo­nego tylko dla po­li­tycz­nych elit.

Ma­riannę ota­czali lu­dzie, któ­rych zu­peł­nie nie znała. Uda­wała, że słu­cha roz­mów, które nic jej nie ob­cho­dziły. Wie­działa, że gdzieś w dru­gim końcu sali sie­dzi on, jed­nak sta­rała się nie od­wra­cać głowy w jego stronę. Te­raz, gdy miała go na wy­cią­gnię­cie ręki, kiedy znowu zna­leźli się tak bli­sko, na­gle ogar­nął ją strach. Tak wiele miała do po­wie­dze­nia temu męż­czyź­nie, ale nie wie­działa, jak to wy­ra­zić po tylu la­tach. Czy w obec­no­ści jego żony w ogóle zdoła coś z sie­bie wy­du­sić? Czy ma prawo wy­ko­nać ja­ki­kol­wiek gest? A może to on po­wi­nien go uczy­nić?

Nie, Ma­rianna nie po­winna była przyj­mo­wać za­pro­sze­nia na ten obiad. Nie po­winna była tu przy­cho­dzić. Choć tyle razy wy­obra­żała so­bie, jak by to było, gdyby on prze­żył i gdyby znowu się spo­tkali. Te­raz nie po­tra­fiła się zmie­rzyć z tym, co znowu po­czuła, nie po­tra­fiła za­pa­no­wać nad drże­niem rąk i nie­zno­śnym, zbyt szybko bi­ją­cym ser­cem. Więc może na­le­ża­łoby czym prę­dzej stąd wyjść? Po pro­stu uspra­wie­dli­wić się czym­kol­wiek przed Kry­styną, ład­nie po­dzię­ko­wać za za­pro­sze­nie i po­je­chać pro­sto na dwo­rzec. Uciec z po­wro­tem do świata, który – choć Ma­rianna tak bar­dzo go nie­na­wi­dziła – nie krył w so­bie żad­nej nie­wia­do­mej. Tak. Ma­rianna po­sta­no­wiła, że bez zwłoki opu­ści to miej­sce. Wróci do domu, do ojca. Do męża. Do dziecka.

Jed­nak coś ją trzy­mało przy stole. Ciało nie słu­chało głosu roz­sądku. Wszy­scy pod­nie­śli się z krze­seł do to­a­stu. Wstała i ona. Wraz z in­nymi nie­mal bez­wied­nie unio­sła kie­li­szek.

Zdro­wie mło­dej pary! Zdro­wie pani dok­tor! Zdro­wie pana dok­tora! Za Kry­się! Za Ta­dzia! Gorzko!

To­a­stom i śmie­chom nie było końca, a wresz­cie wszy­scy znowu usie­dli – sala wy­peł­niła się od­gło­sem szu­ra­ją­cych po pod­ło­dze krze­seł. Ma­rianna mu­siała te­raz od­na­leźć siłę, by prze­rwać tę mękę. Nie może wró­cić na miej­sce. Po­winna po­dejść do mło­dej pary. Po­że­gnać się, po­dzię­ko­wać, wyjść. I o wszyst­kim za­po­mnieć. Po­winna…

Męż­czy­zna zaj­mu­jący przy stole tuż obok, wi­dząc, że są­siadka na­dal stoi, uprzej­mie pod­su­nął jej krze­sło, za­chę­cił, by usia­dła. Ma­rianna przez chwilę pa­trzyła na niego ze skon­ster­no­wa­nym uśmie­chem, aż wresz­cie za­jęła miej­sce. Znowu zna­la­zła się w punk­cie wyj­ścia, w oto­cze­niu nó­żek i ka­wioru, fran­cu­skich win i pol­skiej wódki. I roz­mów, w któ­rych uczest­ni­czyła tylko cia­łem.

Przy­tulna sala w nie­wiel­kiej re­stau­ra­cji, któ­rej progi na co dzień mo­gły prze­kro­czyć nie­liczni wy­brańcy, znowu wy­peł­nia się we­so­łymi gło­sami, po­brzę­ki­wa­niem szkła i sztuć­ców. Było duszno i Ma­rian­nie nie­przy­jem­nie krę­ciło się w gło­wie. Ale sta­rała się za­cho­wać wy­raz twa­rzy pa­su­jący do ra­do­snej at­mos­fery wo­kół. Nie po­tra­fiła stąd uciec, nie po­tra­fiła się oprzeć po­ku­sie, i te­raz nie po­zo­stało jej nic in­nego, jak uda­wać, że świet­nie się bawi. Dla­tego uśmie­chała się przez stół do Krysi – po­liczki przy­ja­ciółki pod wpły­wem emo­cji, a może wy­pi­tej wódki, były mocno za­ró­żo­wione. A póź­niej prze­nio­sła wzrok na owdo­wia­łego dok­tora Wie­ru­szew­skiego, który przez ostat­nie lata wy­jąt­kowo się po­sta­rzał. Wy­glą­dał, jakby przy we­sel­nym stole córki roz­my­ślał nie o tej ra­do­snej chwili, a o zmar­łym przed laty synu. Jakby do dziś ubo­le­wał nad stratą, któ­rej nie po­we­tuje mu ni­gdy Kry­styna – bez względu na to, jak wy­soką po­zy­cję w przy­szło­ści osią­gnie jako le­karka. To na­dal tylko ko­bieta i nikt już nie prze­każe jego na­zwi­ska na­stęp­nemu po­ko­le­niu.

Tuż obok te­ścia sie­dział Ta­de­usz, który mó­wił zbyt gło­śno, zbyt in­ten­syw­nie ge­sty­ku­lo­wał i na­zbyt mocno, osten­ta­cyj­nie, obej­mo­wał żonę. Ma­riannę zło­ścił wy­raz sa­mo­za­do­wo­le­nia ry­su­jący się na jego twa­rzy – a może po pro­stu fakt, że Ta­dek tak do­sko­nale wpa­so­wy­wał się w oto­cze­nie i czas, w któ­rym przy­szło im żyć. Pan dok­tor bez pro­blemu od­na­lazł się w po­wo­jen­nych re­aliach, bez uszczerbku prze­trwał za­wi­ro­wa­nia hi­sto­rii i szybko za­ak­cep­to­wał nowy ustrój oraz wła­dzę. Być może na dnie ja­kiejś szu­flady le­kar­skiego biurka już od dawna spo­czy­wała par­tyjna le­gi­ty­ma­cja?

Z roz­mowy z Kry­sią Ma­rianna wie­działa, że swego czasu pod skal­pel Ta­de­usza tra­fiła pewna pro­mi­nentna osoba, a to mło­demu le­ka­rzowi otwo­rzyło furtkę do szyb­kiego awansu w szpi­talu, w któ­rym pra­co­wał. Za­le­d­wie trzy­dzie­sto­kil­ku­letni, ob­jął sta­no­wi­sko or­dy­na­tora na od­dziale or­to­pe­dii. Więc czy miałby po­wody do na­rze­ka­nia? Za­prze­da­nie się apa­ra­towi wła­dzy nie wy­da­wało się wy­gó­ro­waną ceną, wszak dzięki temu za­wo­dowo uzy­skał wszystko, o czym ma­rzył. Żyje we względ­nym do­bro­by­cie, zdo­był uzna­nie jako le­karz, a gdy po­sta­no­wił się wresz­cie ustat­ko­wać, w za­sięgu ręki zna­la­zła się ko­bieta, która przez całe ży­cie cze­kała na jego mi­łość. Wierna, za­śle­piona, bez­kry­tyczna, która na pewno za­ak­cep­tuje ka­wa­ler­skie na­wyki, nie­zbyt hi­gie­niczny tryb ży­cia czy nie­jed­no­znaczne mo­ral­nie wy­bory. A w przy­szło­ści może na­wet ko­chanki? Więc czemu Ta­dek nie miałby być z sie­bie za­do­wo­lony?

Ma­rianna dys­kret­nie zer­k­nęła na jego na­laną twarz i gorzko się uśmiech­nęła. Czy Kry­styna rów­nież do­strzega, jak bar­dzo jej uko­chany się zmie­nił, czy mi­łość ode­brała jej zdol­ność trzeź­wego osądu do tego stop­nia, że wciąż wi­dzi w tym or­dy­nar­nym męż­czyź­nie zgrab­nego, we­so­łego chłopca? A może uczu­cia za­wsze od­bie­rają moż­li­wość uj­rze­nia prawdy? Może przez pry­zmat mi­ło­ści, którą ob­da­rzamy dru­giego czło­wieka, wi­dzimy go wy­łącz­nie ta­kim, ja­kim chcemy go zo­ba­czyć? Znie­kształ­camy wi­ze­ru­nek zgod­nie z wła­snym wy­obra­że­niem? Z wła­snymi pra­gnie­niami? For­mu­jemy rze­czy­wi­stość, by pa­so­wała do wy­ide­ali­zo­wa­nego ob­razu, jaki rzeźbi serce?

Ma­rianna roz­my­ślała nad ży­ciem przy­ja­ciółki – a może i nad wła­snym lo­sem? – a w końcu ze­brała się na od­wagę i zer­k­nęła na parę sie­dzącą w od­le­głej czę­ści stołu.

Bru­netka w cha­bro­wej su­kience za­an­ga­żo­wana w roz­mowę z są­sia­dem od­ru­chowo, w dwóch pal­cach ob­ra­cała nóżkę kie­liszka. Jej mąż, choć wpa­trzony w osobę sie­dzącą na­prze­ciwko – która o czymś pe­ro­ro­wała – wy­da­wał się nie­obecny. Jakby my­ślami był gdzie in­dziej. Z kimś in­nym.

Ką­ciki ust Ma­rianny bez­wied­nie się unio­sły.

Choć tym ra­zem ich wzrok się nie spo­tkał, to Ma­rianna już wie­działa, że nie tylko ona biła się z my­ślami. Tyle wspo­mnień. Tyle wspól­nie spę­dzo­nych nocy – naj­cu­dow­niej­szych nocy. I prze­cież wszystko mo­gło się po­to­czyć ina­czej, gdyby... Mo­gli te lata prze­żyć ra­zem. Szczę­śli­wie. Czy jest już za późno, by znowu o sie­bie za­wal­czyć? Czy te­raz, gdy los po­wtór­nie skrzy­żo­wał ich ścieżki, mogą bez­kar­nie zi­gno­ro­wać ten znak? Czy ko­lejny raz sprze­nie­wie­rzą się prze­zna­cze­niu?

Z każdą mi­nutą at­mos­fera co­raz bar­dziej się roz­luź­niała, a w bu­tel­kach uby­wało wódki. We­sel­nicy roz­ma­wiali ze sobą co­raz gło­śniej i trudno im było po­zo­stać na miej­scach. Cho­ciaż tań­ców nie pla­no­wano, to pod wpły­wem at­mos­fery je­den z go­ści za­pro­po­no­wał, by włą­czyć mu­zykę. W końcu cóż to za we­sele bez tańca?

Panna młoda przez chwilę krę­ciła no­sem, ale Ta­de­usz – już na lek­kim rau­szu – chyba nie po­dzie­lał jej obiek­cji, więc Kry­styna ule­gła proś­bom. Do sali wnie­siono ad­ap­ter, ob­sługa re­stau­ra­cji przy­nio­sła wi­ny­lowe płyty. Przy­wo­łany przez pana mło­dego kel­ner dys­kret­nie szep­tał z nim o czymś na ucho i chwilę póź­niej świa­tła przy­ga­sły, a prze­strzeń wy­peł­niły dźwięki na­stro­jo­wego tanga. Ta­de­usz wy­cią­gnął dłoń do żony. Szli ra­zem wzdłuż sto­łów i za­trzy­mali się na końcu po­miesz­cze­nia, w je­dy­nym wol­nym miej­scu, które od biedy mo­gło po­słu­żyć za par­kiet. Przez chwilę pa­trzyli na sie­bie, po czym ru­szyli do tańca. Głę­boki ba­ry­ton no­stal­gicz­nie wy­śpie­wy­wał mi­ło­sne wy­zna­nie:

Jest jedna je­dyna,

Którą ko­cham naj­wię­cej,

Dla niej wszystko po­święcę,

Wszyst­kie noce i dni.

O ca­łym świe­cie za­po­mi­nam,

Gdy na mnie spoj­rzy ta dziew­czyna

Ta moja jedna i je­dyna.

A tą je­dyną je­steś Ty.

Ma­rianna przy­glą­dała się świeżo upie­czo­nym mał­żon­kom wi­ru­ją­cym w na­stro­jo­wym bla­sku lamp. Kry­sia w ślicz­nej, bar­dzo mod­nej, roz­klo­szo­wa­nej su­kience za ko­lano wy­gląda nie­mal jak na­sto­latka, a w przy­tłu­mio­nym świe­tle Ta­dek był tro­chę bar­dziej po­do­bny do daw­nego sie­bie. Wszystko, na­wet cie­pły głos Fogga, przy­po­mi­nało Ma­rian­nie uro­czy, cie­pły dzień sprzed lat, kiedy przy­ja­ciółka tań­czyła z Ta­de­uszem po raz pierw­szy.

Kry­styna, Ta­de­usz.

Ma­rianna i... odu­rza­jący za­pach sierp­nio­wej nocy, za­pach nie­speł­nio­nych pra­gnień. Czy te­raz nie było pra­wie jak wtedy? Pra­wie. Te­raz serca Ma­rianny nie prze­peł­niała już wi­zja wspa­nia­łej przy­szło­ści. Ide­ały dawno pry­sły, roz­tarte na mia­zgę przez co­dzien­ność tak różną od tej, którą so­bie wy­ma­rzyła. Nic nie zo­stało z mło­dzień­czych mrzo­nek.

Po pierw­szym utwo­rze par­kiet za­peł­nił się ko­lej­nymi pa­rami. Na sali za­pa­no­wał roz­gar­diasz. Jedni pa­lili, inni pili, jesz­cze inni roz­cho­dzili się po ką­tach, by po­roz­ma­wiać to z tym, to z owym. Ja­kiś pod­pity je­go­mość z ga­lan­te­rią pa­jaca po­pro­sił Ma­riannę do tańca, jed­nak ona od­mó­wiła. Za­częła się na­stępna pio­senka i do tań­czą­cych do­łą­cza ko­lejna dwójka – bru­netka z mę­żem. Tań­czyli sztywno, nie pa­trząc na sie­bie, ale ich bli­skość była dla Ma­rianny nie do znie­sie­nia. Po­trze­bo­wała po­wie­trza. Może ni­ko­tyna ukoi nerwy, ostu­dzi emo­cje? Omi­nęła tań­czą­cych, zo­sta­wiła za sobą ha­łas, mu­zykę, śmie­chy i wy­szła z sali.

Sierp­niowe słońce po­woli chy­liło się ku za­cho­dowi i tylko nie­liczni prze­chod­nie spa­ce­ro­wali ulicą. Wśród ka­mie­nic cu­dem nie­na­ru­szo­nych przez bom­bar­do­wa­nia na­dal tkwiły te, któ­rym za­bra­kło szczę­ścia. Nie­które bu­dynki wciąż nie miały da­chów, inne ziały pu­stymi oczo­do­łami wy­bi­tych okien. Cze­kały na swoją ko­lejkę, aż war­sza­wiacy od­bu­dują ka­mień po ka­mie­niu całe mia­sto.

Ma­rianna oparła się o ścianę bramy, w głębi któ­rej znaj­do­wała się re­stau­ra­cja – od mu­rów studni ota­cza­ją­cej po­dwórko od­bi­jały się te­raz dźwięki Pio­senki o Se­kwa­nie. Se­kwana, Pa­ryż… Ma­rianna uśmiech­nęła się sar­ka­stycz­nie, pa­trząc na odartą z daw­nej świet­no­ści ulicę. Choć to­wa­rzysz Sta­lin od nie­mal pół roku spał w ob­ję­ciach nocy czar­nej jak smoła, po­dróż do Pa­ryża można było od­być, wy­łącz­nie wo­dząc pal­cem po ma­pie. Pa­ryż Pół­nocy. Też coś.

Przed jej oczami sta­nęły jesz­cze żywe ob­razy z owego lata, gdy jako łącz­niczka prze­kra­dała się mię­dzy sto­sami gruzu, ba­ry­ka­dami usy­pa­nymi z nad­pa­lo­nych ce­gieł, me­bli wy­rzu­co­nych z miesz­kań, po­tłu­czo­nej ku­chen­nej za­stawy, z dzie­cię­cych za­ba­wek. Całe ulice w za­sie­kach zbu­do­wa­nych z ar­te­fak­tów daw­nego ży­cia. Wszę­dzie trupy i usy­pane na­prędce bez­i­mienne mo­giły. Pa­ryż Pół­nocy w ogniu.

A jed­nak, pa­ra­dok­sal­nie, w tym bez­kre­sie okru­cień­stwa, wśród tylu tra­ge­dii ona sama czuła się szczę­śliwa, bo w końcu, po raz pierw­szy, mo­gli być ra­zem. I tylko dla sie­bie. Śmierć nie wy­da­wała się Ma­rian­nie rze­czą straszną, bo je­śliby zgi­nęła, to u jego boku. Przy nim i w pew­nym sen­sie: dla niego. Prze­cież tylko dla niego zo­stała w War­sza­wie i po­sta­no­wiła przy­łą­czyć się do wal­czą­cych. Tam­tego lata było jej wszystko jedno, czy zgi­nie. I może dla wszyst­kich by­łoby le­piej, gdyby kula, która ra­niła ją w szyję, prze­szła cen­ty­metr da­lej? To, co wy­da­rzyło się póź­niej, zda­wało się Ma­rian­nie nie­prze­rwa­nym pa­smem bólu. Ży­cie bez niego nie miało sensu.

A te­raz, po la­tach, znowu stała na jed­nej z tych ulic, które były świad­kiem roz­kwitu ich mi­ło­ści. Domy, ulice, po­mniki nie prze­trwały, a oni tak i znowu byli bli­sko, na wy­cią­gnię­cie ręki – Ma­rianna wdy­chała wie­czorne po­wie­trze, wy­jęła z to­rebki pa­pie­rosa. Przy­pa­liła go. Przy­mknęła oczy.

Je­śli te­raz do niej wyj­dzie, je­śli się od­waży, wszytko dla niego po­rzuci.

Mocno za­ci­snęła po­wieki – po­li­czy do stu. Je­żeli on się do tego czasu nie po­jawi, ona wróci do domu. Je­den, dwa, trzy… Cze­kała. Z ota­cza­ją­cych ją od­gło­sów wie­czor­nego mia­sta pró­bo­wała wy­łu­skać ten je­den – otwie­ra­ją­cych się drzwi re­stau­ra­cji w głębi po­dwó­rza.

Cztery, pięć, sześć… Jej serce zwol­niło rytm. Czas zwol­nił bieg. Pa­pie­ros za­czął pa­rzyć palce. Sie­dem…

– Wi­taj, Ma­rianno.

Otwo­rzyła oczy. Nie­do­pa­łek wy­padł z ręki.

– Cze­ka­łam na cie­bie … – po­wie­działa ci­cho.

Pa­trzyli na sie­bie. Wą­ska prze­strzeń bramy od­cięła ich od reszty świata. Oboje wie­dzieli, że ostat­nich dzie­więć lat ich ży­cia wła­śnie ode­szło w nie­byt. Byli na sie­bie ska­zani. Taki to już los ich bę­dzie…

W mied­nicy sto­ją­cej na sto­jaku za pa­ra­wa­nem po­ły­skuje ta­fla wody, którą Ma­rianna wlała tu jesz­cze przed przyj­ściem pierw­szego ucznia. Te­raz jest przy­jem­nie chłodna, cu­dow­nie koi ciało.

Choć twarz Ma­rianny zdra­dza prze­różne nie­po­koje, lęki i fru­stra­cje – ma na niej wy­pi­sany każdy rok ży­cia – jej skóra wciąż jest sprę­ży­sta, fi­gura kształtna, nie­mal mło­dzień­cza. I tylko je­den nie­wielki de­fekt za­kłóca ide­alny ob­raz – brzydka, gruba bli­zna cią­gnąca się w po­przek szyi. Pa­miątka z po­wsta­nia. Styg­mat dnia, o któ­rym chcia­łaby za­po­mnieć.

Ma­rianna czuje jej nie­rów­ność pod pal­cami – ale wie, że kiedy roz­pu­ści włosy, nic nie bę­dzie wi­dać. Z sa­tys­fak­cją do­tyka nie­wiel­kich piersi – on także wkrótce ich do­tknie. Weź­mie je w swoje dło­nie, a póź­niej przy­gar­nie Ma­riannę do sie­bie. I nie wy­pu­ści z ra­mion przez dłu­gie go­dziny.

Koń­czy się wy­cie­rać, prze­cho­dzi do je­dy­nego w tym miesz­ka­niu po­koju i po­woli się ubiera. Wkłada nową let­nią su­kienkę, którą ku­piła za pie­nią­dze z udzie­la­nych lek­cji fran­cu­skiego. Na stopy wsuwa naj­lep­sze buty. Wyj­muje szpilki, które do­tąd przy­trzy­my­wały kok, i do­kład­nie szczot­kuje włosy do mo­mentu, aż za­czy­nają się ukła­dać w fale. Na ko­niec przed lu­strem ma­luje usta, które dzięki temu stają się peł­niej­sze i bar­dziej zmy­słowe.

Te­raz jest już go­towa na przyj­ście Zyg­munta.

Roz­dział II

Ka­lina

Wiatr wy­gina ga­łę­zie ra­chi­tycz­nych drzew po­ra­sta­ją­cych brzegi to­ro­wi­ska, a ścieżka bie­gnąca wzdłuż na­sypu przy­po­mina rwący stru­mień.

Przez uchy­lone okno do za­tło­czo­nego ko­ry­ta­rza wa­gonu dru­giej klasy wpada dud­nie­nie kół. Wpra­wia ciało sto­ją­cej w ści­sku ko­biety w jed­no­stajne ko­ły­sa­nie. Kro­ple desz­czu ro­szą jej twarz, ale nie zwraca na to uwagi. Me­cha­nicz­nie za­ciąga się dy­mem, po czym wy­dmu­chuje go na ze­wnątrz.

Co chwila przy­suwa się do ściany, ustę­pu­jąc miej­sca prze­cho­dzą­cym pa­sa­że­rom. Lu­dzie kręcą się bez sensu to w jedną, to w drugą stronę. Wszy­scy mają już do­syć wie­lo­go­dzin­nej po­dróży. Byle wy­trzy­mać do Kra­kowa. Po­tem już bę­dzie z górki. A ra­czej pod górkę.

Ka­lina pali pa­pie­rosa za pa­pie­ro­sem. Wa­ka­cyjna go­rączka jej się nie udziela. Nie można prze­cież tę­sk­nić za ob­ra­zami zna­nymi tylko z pocz­tó­wek, a ona ni­gdy nie była w Ta­trach. Nie czuła na twa­rzy chłodu bi­ją­cego od gra­ni­to­wych ścian, nie wę­dro­wała po­szar­paną kre­ską grani. To jej pierw­sza w ży­ciu tak da­leka po­dróż. Do­tąd jej świat za­my­kał się po­mię­dzy mo­no­to­nią war­szaw­skich ulic i me­lan­cho­lią ma­zo­wiec­kiej wsi. Żyje w bańce, któ­rej ściany wy­ty­czają małe miesz­ka­nie na Kre­dy­to­wej i smutny drew­niany dom gdzieś przy za­ku­rzo­nej dro­dze.

Może dla­tego nie lubi lata? W jej wspo­mnie­niach nie ma ani tego chłodu gór czy je­zior, ani zwią­za­nego z wa­ka­cjami po­czu­cia swo­body. Dla niej to po pro­stu czas wszech­ogar­nia­ją­cej nudy i znie­chę­ce­nia, gdy do­kucz­liwy upał z rzadka prze­ry­wają in­ten­sywna bu­rza albo lip­cowy deszcz. Jest zbyt parno lub zbyt mo­kro. Zbyt sło­necz­nie albo za­nadto po­chmurno. Zbyt skraj­nie, zbyt in­ten­syw­nie. To czas lep­kiej od potu skóry, na­gich ra­mion, splą­ta­nych wło­sów i pie­gów. Od­kry­tych bu­tów na ob­ca­sach. I tych wszyst­kich zbyt ko­bie­cych, wy­de­kol­to­wa­nych su­kie­nek z ta­niego kre­tonu, w któ­rych kie­dyś gu­sto­wała matka.

Ka­lina ni­gdy nie nosi su­kie­nek. Ani zbyt wy­zy­wa­ją­cych, ani żad­nych in­nych. Za­zwy­czaj cho­dzi w spodniach. Wą­skich, się­ga­ją­cych przed kostkę, w któ­rych, jak są­dzi, nie ściąga mę­skich spoj­rzeń. Taki strój wy­daje się jej bez­pieczny i za­cho­waw­czy. Acz­kol­wiek na­dal uwa­żany jest za ko­biecą eks­tra­wa­gan­cję, fa­na­be­rię i no­wo­modny wy­mysł. Ko­bieta w spodniach to taki ba­bo­chłop?

Do tego Ka­lina wkłada buty na pła­skiej po­de­szwie – naj­chęt­niej te nie­dro­gie, białe, z płótna – i wciera w nie pa­stę z po­kru­szo­nej kredy. Nie nosi ob­ca­sów, bo uważa, że jest za wy­soka, zbyt chuda – strze­li­sta – a przez to za­nadto wi­do­czna. Do­strze­galna. Ła­twiej­sza do wy­łu­ska­nia z tłumu. Tym­cza­sem wo­la­łaby nie rzu­cać się w oczy, bez­piecz­nie zgi­nąć w sza­rej ma­sie, wejść w sym­biozę z ni­ja­ko­ścią.

I tylko te okropne włosy. Zło­to­mie­dziane, nie­sforne, mocno fa­lu­jące. Trudno je ujarz­mić, więc od wielu lat ścina je na krótko. Ka­lina nie znosi ich ko­loru – gdy była mała, dzieci ze wsi wo­łały za nią: ruda, a wtedy wy­pła­ki­wała się w rą­bek spód­nicy swo­jej opie­kunki. Te­raz, gdy jest już do­ro­sła, dia­bel­ska barwa lo­ków tro­chę zła­god­niała, wy­pło­wiała i na­brała szla­chet­no­ści. Jed­nak fry­zura na­dal po­zo­stała krótka.

W ogóle Ka­lina nie bar­dzo lubi sie­bie. Tak samo jak tych ca­łych wa­ka­cji.

Tro­chę przez ogólny na­kaz by­cia la­tem nieco bar­dziej niż zwy­kle szczę­śli­wym, ale przede wszyst­kim dla­tego, że ten czas ko­ja­rzy jej się z do­mem. I z po­wro­tami na wieś – od czasu gdy wy­je­chała z Ka­mień­czyka, wra­cała tam wy­łącz­nie pod­czas świąt i dwu­mie­sięcz­nej prze­rwy w za­ję­ciach szkol­nych. Tak było przez cały okres jej na­uki w li­ceum, gdy prze­bywa u sióstr i póź­niej, w trak­cie stu­diów – choć wów­czas przy­jeż­dżała już do domu co­raz rza­dziej, spo­ra­dycz­nie i na krótko, wy­ma­wia­jąc się róż­nymi obo­wiąz­kami. Cho­ciaż ubie­głego lata było ina­czej, ale wtedy czuła się tam tylko go­ściem, z roz­my­słem pie­lę­gnu­jąc w so­bie spe­cy­ficzne uczu­cie wa­ka­cyj­nej tym­cza­so­wo­ści. Dom w Ka­mień­czyku prze­stał być jej do­mem. Cho­ciaż w War­sza­wie też nie czuje się jak u sie­bie.

Ka­lina się za­my­śla, a jej ja­sne oczy kon­cen­trują się na dłoni trzy­ma­ją­cej nie­do­pa­łek. A wła­ści­wie na przed­mio­cie po­ły­sku­ją­cym na palcu ser­decz­nym. Na­dal się do tej bły­skotki nie przy­zwy­cza­iła.

Bez emo­cji przy­gląda się ob­rączce i nie wi­dzi w niej ma­gicz­nego sym­bolu. Me­ta­fory mi­ło­ści, wier­no­ści, od­da­nia. Do śmierci? To tylko ka­wa­łek me­talu prze­to­pio­nego ze sta­rej car­skiej pię­cio­ru­blówki. Ka­li­nie przy­po­mina się czas, gdy była dziec­kiem i miesz­kała jesz­cze w ro­dzin­nym domu. Uwiel­biała wtedy oglą­dać tę starą mo­netę. Za­ci­skała ją w pię­ści i wy­obra­żała so­bie, co mo­głaby za nią ku­pić. A póź­niej przy­my­kała po­wieki i ob­ra­ca­jąc w pal­cach, gła­dziła opusz­kami po­wierzch­nię, pró­bu­jąc od­gad­nąć, którą stronę zło­tej tar­czy ma przed sobą.

To była dawna ro­syj­ska mo­neta – z wid­nie­ją­cym na awer­sie pro­fi­lem cara Mi­ko­łaja II i dwu­gło­wym or­łem z tyłu – o szla­chet­nej słom­ko­wej bar­wie. Sto­no­wa­nej i chłod­nej. Nie­po­dob­nej do tych ra­dziec­kich – bar­dziej czer­wo­nych, z do­mieszką mie­dzi.

Opie­kunka Ka­liny, Ga­bry­sia, do­stała tę mo­netę wiele lat temu od ro­dzi­ców i była ona ostat­nią pa­miątką, jaka jej po nich zo­stała. Prze­trwała czas do­statku i tam­ten póź­niej­szy – oku­pa­cji. Na­wet w chwi­lach pa­lą­cej po­trzeby Ga­briela nie spie­nię­żyła złota, nie za­mie­niła na je­dze­nie, ubra­nia. I do­piero te­raz, w „wol­nej” Pol­sce, war­to­ściowe kru­szywo prze­to­piono na ob­rączki. Na to­war de­fi­cy­towy, a na­gle tak po­trzebny.

Ka­lina do­tyka kciu­kiem po­ły­sku­ją­cego, tro­chę za luź­nego pier­ścionka. Jej my­śli krążą wo­kół ko­li­stego kształtu i ula­tują po­nad mo­krym to­ro­wi­skiem, w stronę otwar­tej prze­strzeni, poza tło­czą­cych się wo­kół lu­dzi. Poza za­pach ich potu, kwa­śny odór pod­kła­dów ko­le­jo­wych i brudu wa­gonu dru­giej klasy. Bie­gną po­nad po­lami, nit­kami rzek, po­nad za­ku­rzoną drogą wy­ło­żoną ko­cimi łbami – Ka­lina zna jej każdą nie­rów­ność, każdy wy­śli­zgany ka­mień, bo to wła­śnie nią za­wsze wraca. Do Ga­brysi. Do domu. Do wspo­mnień.

Przed oczami staje jej po­wi­dok dnia sprzed za­le­d­wie ty­go­dnia.

Było duszno i go­rąco, a po­wie­trze prze­peł­niał mdławy za­pach my­dlin, w któ­rych uprano schnące na sznu­rach pra­nie, oraz woń sta­rego drewna, z ja­kiego wy­bu­do­wano dom przy wiej­skiej dro­dze; sto­jący sa­mot­nie, na skraju spo­rej miej­sco­wo­ści, która kie­dyś, przed wojną, pre­ten­do­wała do miana mia­steczka, tęt­niła ży­ciem, a te­raz wy­daje się tylko sen­nym od­bi­ciem daw­nych, lep­szych cza­sów.

Ten dom był nie­po­do­bny do po­zo­sta­łych przy ulicy. Mimo braku oznak szcze­gól­nego bo­gac­twa aspi­ro­wał do względ­nego do­bro­bytu. Wsty­dli­wie, a może z wyż­szo­ścią, od­su­wał się od są­sied­nich, ty­powo chłop­skich cha­łup. Od­gro­dzony od nich – ni­czym mu­rem – szma­rag­dem za­dba­nego ogrodu, pró­bo­wał udo­wod­nić przy­pad­ko­wym prze­chod­niom i swoim miesz­kań­com, że jest czymś wię­cej niż li tylko zwy­kłym wiej­skim do­mem. W końcu bra­ko­wało tu sto­doły, chlewu czy obory. A także po­rzu­co­nych rol­ni­czych ma­szyn i szwen­da­ją­cych się po po­dwórku kur – dzięki czemu traw­nik nie przy­po­mi­nał kle­pi­ska. Wiej­ski dom bez wiej­skiej du­szy. Z pań­skimi aspi­ra­cjami.

Do pro­stej bryły, jakby na siłę, do­cze­piono swego czasu nie­brzydką we­randę. Szybki oko­lone ażu­rem rzeź­bień jesz­cze nie zma­to­wiały, a dę­bowe de­ski kon­struk­cji wciąż ja­śniały na tle znacz­nie star­szej reszty bu­dynku. Pod oknami w mar­mu­ro­wych do­ni­cach, które zu­peł­nie nie pa­sują do tego miej­sca, za­sa­dzono ko­lo­rowe kwiaty. Zgod­nie ze zwy­cza­jami pa­nu­ją­cymi w in­nym domu, który już od dawna nie ist­nieje, a z któ­rego te ka­mienne sta­ro­cie po­cho­dzą.

Ukwie­cony bu­dy­nek z pre­ten­sjami do by­cia czymś lep­szym, niż był w isto­cie, na­le­żał do lu­dzi, któ­rzy zna­leźli się tu przy­pad­kiem i być może nie umieli lub nie chcieli wto­pić się w rol­ni­czy, prza­śny i do­syć ubogi pej­zaż.

Po­mię­dzy czer­wie­nią pe­lar­go­nii i za­zdro­sną żół­cią na­stur­cji, na że­liw­nej ławce – po­dob­nie jak do­nice nie­wpi­su­ją­cej się w tu­tej­szy en­to­urage – sie­działa stara ko­bieta. Mimo upału ubrana była w czarną nie­modną su­kienkę, spod któ­rej wy­sta­wały czubki zno­szo­nych bu­tów. Ich brą­zowa spę­kana skóra opi­nała opuch­nięte stopy, spra­wia­jąc wra­że­nie, jakby za­raz miała się roz­paść na ka­wałki.

Ka­lina przy­glą­dała się po­si­wia­łej gło­wie ko­biety i dawno nie­od­czu­wany smu­tek chwy­tał ją za gar­dło. Za­wsze gdy wra­cała do domu, ogar­niało ją przy­gnę­bie­nie. Roz­cza­ro­wa­nie? Czuła we­wnętrzny sprze­ciw wo­bec ci­szy, która tu pa­no­wała. W ro­dzin­nym domu wszystko wy­da­wało się de­pry­mu­jąco nie­zmienne, mar­twe, za­wie­szone w bez­cza­sie. Jakby wszystko tu było cze­ka­niem. Na po­wrót cze­goś. Tylko czego? Ży­cia? Lat, które prze­cież już nie wrócą? Sta­rego ładu, któ­rego ona, Ka­lina, na­wet nie pa­mięta? Ci, któ­rzy naj­bar­dziej za nim tę­sk­nili, dawno ode­szli, a mimo to nic tu­taj nie ule­gło zmia­nie. I to Ka­linę nie­zmien­nie zło­ściło. Na­wet ko­lory kwia­tów sa­dzo­nych przed do­mem od za­wsze były te same. Tak samo smutne. Smutny był oj­ciec – obecny w swo­jej in­tro­wer­tycz­nej nie­obec­no­ści, za­gu­biony gdzieś po­mię­dzy koń­cem wojny a odej­ściem matki – i Ga­briela.

Cho­ciaż nie. Ga­briela chyba wcale nie była smutna. Ona była po­go­dzona. Ze sobą i ze świa­tem, z prze­zna­cze­niem. Nie żyła prze­szło­ścią, bo na­le­żała do tej nie­zwy­kłej grupy lu­dzi, któ­rzy po­tra­fią się za­adap­to­wać do każ­dych wa­run­ków, do każ­dej zmiany. Ga­bry­sia jest prag­ma­tyczna, za­sad­ni­cza i ja­koś nie­współ­mier­nie do oto­cze­nia współ­cze­sna. Bie­rze z ży­cia tylko to, co zsyła los. Po­kor­nie przyj­muje jego cię­żar – bez względu na ustrój, stan po­sia­da­nia i stan da­chu nad głową. Od za­wsze żyje tylko co­dzien­no­ścią. Te­raź­niej­szo­ścią. Sku­pia się na bli­skich i nie ma am­bi­cji, by na­pra­wiać świat poza gra­ni­cami wła­snego domu. Wy­cho­wała ko­lejne po­ko­le­nia dzieci, zaj­mo­wała się do­mem, że­gnała tych, któ­rych ko­chała. Cią­gle miała tak wiele obo­wiąz­ków, że nie­mal sama stała się obo­wiąz­kiem. Pra­cu­ją­cym, ko­cha­ją­cym, od­dy­cha­ją­cym i nie­skar­żą­cym się na nic i ni­gdy. Nie miała pre­ten­sji do świata. Nie ży­wiła sen­ty­men­tów. I chyba już na nic nie li­czyła.

Tylko Ga­bry­sine włosy sta­wały się co­raz biel­sze, plecy co­raz moc­niej przy­gar­bione, a jej pełna do­tąd fi­gura mi­zer­niała z każ­dym ro­kiem.

W tam­tej chwili przed do­mem Ga­briela nie wi­działa wy­razu twa­rzy mło­dej ko­biety sto­ją­cej przed ławką. Była sku­piona na dziecku, które trzy­mała w ra­mio­nach. Dziecku Ka­liny. Jej có­reczce. Mała ma już pra­wie rok.

Dziew­czynka ga­wo­rzyła po swo­jemu i uśmie­chała się wciąż bez­zęb­nym uśmie­chem do sę­dzi­wej opie­kunki. Drobne rączki ba­wiły się szy­deł­ko­wym bia­łym koł­nie­rzy­kiem przy po­marsz­czo­nej szyi ko­biety. Ka­lina stała obok i ob­ser­wo­wała tę scenę bez słowa.

Wie­działa, że po­winna coś czuć do tego mi­nia­tu­ro­wego czło­wieka – swo­jego dziecka. Krwi z krwi. Po­do­bno za­raz po po­ro­dzie matka za­czyna ko­chać no­wo­rodka tak, jakby ni­gdy nie było in­nej mi­ło­ści. Jakby w sercu każ­dej ko­biety ist­niała wielka pu­sta dziura, która wy­peł­nia się uczu­ciem na­tych­miast po prze­cię­ciu pę­po­winy. I Ka­lina też cze­kała, że za­zna, je­śli nie tego mi­tycz­nego od­da­nia, to choćby ja­kiejś formy fi­zjo­lo­gicz­nej więzi ze swoją có­reczką. A tym­cza­sem na­dal nie po­sia­dła tego bio­lo­gicz­nego daru. Nie po­tra­fiła zbu­do­wać po­czu­cia bli­sko­ści. Na­uczyć się mi­ło­ści.

Ga­briela od­po­wia­dała coś nie­mow­lę­ciu, głasz­cząc rączki po­zo­sta­jące w cią­głym ru­chu. Czu­łym ge­stem za­sła­niała dło­nią twarz dziew­czynki przed słoń­cem.

– Zo­bacz Ka­linko, jaka ona się robi po­do­bna do cie­bie. Na po­czątku to była skóra zdjęta z pana Je­rzego, a te­raz…

– Bę­dzie ruda – rzu­ciła kwa­śno Ka­lina.

Ga­briela wciąż z za­chwy­tem wpa­try­wała się w dziecko.

– Prze­cież ty wcale nie je­steś ruda – za­prze­czyła cier­pli­wym to­nem, któ­rym po­wta­rzała to zda­nie przez ostat­nich dwa­dzie­ścia parę lat.

– Te­raz rze­czy­wi­ście już nie, ale...

– A tam, ga­da­nie. Ni­gdy nie by­łaś ruda i ma­lutka też nie jest. Wiem, co mó­wię. – Od­ru­chowo po­gła­dziła de­li­katny me­szek na główce ma­łej. – Ma­rianna rów­nież, jak była mała, miała ciem­niej­sze włosy, bar­dziej mie­dziane. Do­piero póź­niej, gdy za­częła doj­rze­wać, zja­śniały. Tak samo jak to­bie. – Za­my­śliła się na wspo­mnie­nie matki Ka­liny. – Śliczna z niej była dziew­czyna, a ty je­steś taka do niej po­do­bna.

Nie­stety – prze­bie­gło przez głowę Ka­liny, ale nie po­wie­działa tego na głos, by nie ura­zić opie­kunki. Wie­działa, że Ga­briela po mat­czy­nemu ko­chała Ma­riannę i że była to mi­łość rów­nie głę­boka, co ślepa. Ga­bry­sia za­wsze sta­rała się tłu­ma­czyć ma­łej Ka­lince po­stę­po­wa­nie matki, bo uwa­żała, że to nie wro­dzone złe ce­chy cha­rak­teru tak de­struk­cyj­nie wpły­nęły na jej pod­opieczną, lecz wojna. Ze­tknię­cie z de­mo­nami tra­wią­cymi ludzką du­szę nie może po­zo­stać bez śladu. I Ma­rianna też się przed tym nie ustrze­gła.

Przez chwilę mil­czały za­my­ślone nad tą krótką wzmianką o matce Ka­liny. Od tylu lat już nie­obecna w ich ży­ciu, na­dal zda­wała się trwać w tym domu i w ja­kiś nie­po­jęty spo­sób za­tru­wać jego tkankę. Za­kłó­cać spo­kój nie­po­trzeb­nym wspo­mnie­niem.

Upał sta­wał się co­raz do­tkliw­szy. Po­wie­trze zgęst­niało. Ptaki umil­kły, ukryte wśród cie­ni­stych ga­łęzi i na­wet mała Gabi zda­wała się być na zmę­czona spie­kotą.

Go­spo­dyni wy­rwała się z odrę­twie­nia. Zer­k­nęła na Ka­linę sto­jącą przy ławce i uśmiech­nęła się, za­chę­ca­jąc:

– No, chodź. Nie przy­glą­daj się tak, tylko usiądź obok mnie. Weź ją na ręce.

Ka­lina nie­chęt­nie przy­sia­dła obok opie­kunki i nie­po­rad­nie po­sa­dziła so­bie dziecko na ko­la­nach.

– Nie umiem jej na­wet po­rząd­nie trzy­mać – uspra­wie­dli­wiła swoje nie­zgrabne ru­chy.

– Do tego nie trzeba two­ich fa­kul­te­tów – uspo­ko­iła stara ko­bieta. – Z cza­sem na­bie­rzesz wprawy. Prze­cież dziecko to nie ra­dziecki So­juz, nie trzeba do jego ob­sługi nie wia­domo ja­kich umie­jęt­no­ści. Wy­star­czy je ko­chać.

„Wy­star­czy je ko­chać…” – jak echo prze­bie­gło przez głowę Ka­liny, gdy nie­pew­nie zer­k­nęła na córkę. Ale jak miała się na­uczyć ko­chać? Czy w ogóle można się tego na­uczyć?

– …a z całą resztą to zo­ba­czysz, dasz so­bie radę. Kiedy za­bie­rze­cie z pa­nem Je­rzym ma­lutką do War­szawy, wszyst­kiego szybko się na­uczysz.

Ka­lina wbiła wzrok w py­zate, do­brze od­kar­mione dziecko. Było za­dbane, ru­miane – wi­docz­nie wiej­skie po­wie­trze mu słu­żyło.

Ma­łej chyba nie bar­dzo się po­do­bało, że matka wzięła ją na ręce, bo w nie­mym sprze­ci­wie wy­cią­gnęła ma­lut­kie dło­nie w kie­runku Ga­brieli.

Ka­lina tak bar­dzo bała się tego mo­mentu, gdy bę­dzie mu­siała zo­stać sama z tą obcą, dziwną istotą. Ale te­raz już nie było wy­mówki, nie było od­wrotu. Stu­dia się skoń­czyły. Jesz­cze tylko te ostat­nie wa­ka­cje – je­śli Ga­bry­sia się zgo­dzi. Ostat­nia chwila wol­no­ści, a póź­niej czeka ją już tylko kie­rat ro­dzi­ciel­skich obo­wiąz­ków. Bę­dzie mu­siała wresz­cie pod­jąć się roli peł­no­eta­to­wej matki i żony.

– Bę­dziesz na pewno wspa­niałą matką i żoną – po­wie­działa Ga­briela, jakby czy­ta­jąc w my­ślach dziew­czyny.

Córka w jej ra­mio­nach w końcu zre­zy­gno­wała z próby po­wrotu w Ga­bry­sine ob­ję­cia. Za­częła przy­glą­dać się Ka­li­nie ogrom­nymi, nie­mal prze­zro­czy­stymi oczami. Ko­bieta wie­działa, że tak małe dziecko ni­czego jesz­cze nie poj­muje, ale w bla­do­nie­bie­skim spoj­rze­niu do­strze­gła od­bi­cie wła­snych lę­ków.

A może jed­nak córka ją ro­zu­miała? Może wie­działo, że mama wcale na nią nie cze­kała? Że jest je­dy­nie wy­pad­kową nie­for­tun­nego splotu zda­rzeń – dnia zbyt płod­nego i zbyt nie­roz­trop­nej na­mięt­no­ści. Że jest owo­cem obo­jęt­no­ści matki i zbyt śle­pej mi­ło­ści ojca.

Je­rzy. Ka­lina od­ru­chowo za­częła ko­ły­sać córkę w ra­mio­nach – po­dob­nie jak ro­bił to z nią samą mąż w chwi­lach, gdy noc wy­da­wała się zbyt ciemna, a ży­cie bar­dziej niż za­zwy­czaj nie do znie­sie­nia. Je­rzy. On ją ko­chał. Choć Ka­lina zu­peł­nie nie była tego warta. Była taka nie­do­sko­nała, ale Ju­rek wy­da­wał się tego nie do­strze­gać. Ak­cep­to­wał w niej wszyst­kie skraj­no­ści, lęki i dzi­wac­twa. Ko­chał jej młode ciało. Na które, jak uwa­żał w głębi du­szy: nie za­słu­gi­wał. Prze­cież Ka­lina mo­głaby mieć każ­dego męż­czy­znę. Przy­stoj­niej­szego, młod­szego. Choć żona ukry­wała się pod mę­skimi ubra­niami, osten­ta­cyj­nie uni­kała wszyst­kich atry­bu­tów ko­bie­co­ści – i no­siła te swoje kró­ciut­kie włosy – w jego oczach wy­da­wała się do­sko­nała.

– Jak długo pla­nu­je­cie zo­stać w Za­ko­pa­nem? – Głos Ga­brieli spro­wa­dził Ka­linę ją na zie­mię.

– Są­dzę, że wró­cimy w ostat­nim ty­go­dniu sierp­nia.

– To po­nad mie­siąc.

Czy Ka­li­nie tylko się wy­da­wało, czy w sło­wach opie­kunki wy­czuła pe­wien chłód? Nie­za­do­wo­le­nie? A może Ga­bry­sia jest już po pro­stu zmę­czona?

– Ju­rek chce osta­tecz­nie za­mknąć po wa­ka­cjach ha­bi­li­ta­cję. Wiesz, że przez wy­da­rze­nia tam­tego roku na uczelni za­pa­no­wał chaos. Wszystko się prze­cią­gnęło w cza­sie. Ale te­raz sy­tu­acja już się uspo­ko­iła i po­wi­nien czym prę­dzej do­koń­czyć pi­sa­nie ostat­niej pu­bli­ka­cji. – Za­my­śliła się na mo­ment, po­pra­wiła wier­cące się na ko­la­nach dziecko. – Na pewno wró­cimy przed po­cząt­kiem wrze­śnia, bo Je­rzy musi być z po­wro­tem na uni­wer­sy­te­cie przed roz­po­czę­ciem eg­za­mi­nów po­praw­ko­wych. No i trzeba się ro­zej­rzeć za więk­szym miesz­ka­niem. Z Gabi bę­dzie nam za cia­sno w jed­nym po­koju. – Ka­lina spró­bo­wała się uśmiech­nąć do dziecka, ale jej usta wy­krzy­wił tylko dziwny gry­mas. – Zo­ba­czysz, Ga­bry­siu, to szybko zleci. Naj­póź­niej w po­ło­wie wrze­śnia po­sta­ram się za­brać małą do War­szawy. Na stałe.

Ga­briela przy­tak­nęła w za­my­śle­niu, jed­nak nie pa­trząc na Ka­linę. Bez­wied­nie strzep­nęła ja­kiś nie­wielki py­łek z czar­nej spód­nicy.

– Mimo wszystko to długo, a ja mam ostat­nio co­raz mniej siły. Władka cią­gle nie ma. No i Zośka na­dal jest w szpi­talu. Coś kiep­sko się po­do­bno goi po tej ope­ra­cji. Jesz­cze nie wia­domo, kiedy ją wy­pusz­czą. Od dwóch ty­go­dni je­stem sama. Cały dom na mo­jej gło­wie.

Zo­fia na­stała w ich domu na długo przed wojną, gdy ro­dzina miesz­kała jesz­cze w sta­rym domu poza Ka­mień­czy­kiem, to­też Ka­lina zna ją od dziecka. Te­raz już nie­młoda, choć na­dal bez­dzietna i nie­za­mężna, wciąż po­ma­gała sta­rze­ją­cej się Ga­brieli.

Ga­bry­sia mil­czała, ki­wa­jąc głową. Wy­raź­nie nad czymś roz­my­ślała. Zmarsz­czyła brwi.

Ka­lina po­sta­no­wiła prze­rwać tę nie­zręczną ci­szę.

– Może na ten okres, do na­szego po­wrotu, po­pro­sić do po­mocy ja­kąś inną ko­bietę ze wsi? Któ­raś na pewno by się zgo­dziła. Za nie­wielką opłatą. A Ga­bry­sia mo­głaby tylko jej przy­pil­no­wać. Do czasu, aż Zo­fia wy­do­brzeje.

Go­spo­dyni pod­nio­sła wzrok na Ka­linę.

– Prze­cież nie o to mi cho­dzi. Ty nic nie ro­zu­miesz – rzu­ciła z lekką iry­ta­cją. – Ta ma­lutka to anio­łek. Spo­kojne dziecko. Ra­dzimy so­bie i bez Zośki. Mnie ra­czej cho­dzi o to, że znowu prze­su­wasz w cza­sie mo­ment za­bra­nia Gabi do War­szawy, do was. Ja bym się mo­gła nią zaj­mo­wać do końca mo­ich dni, ale prze­cież dziecko po­trze­buje matki. – Ga­briela nie­cier­pli­wym ge­stem wy­cią­gnęła z man­kietu chu­s­teczkę, otarła czoło. – A ty tak rzadko przy­jeż­dżasz. Nie zo­ba­czy­łaś pierw­szego uśmie­chu ma­łej, pierw­szego ząbka. Nie usły­sza­łaś, jak za­czy­nała ga­wo­rzyć. Pew­nie już nie­długo za­cznie cho­dzić, a cie­bie znowu to omi­nie. No i za­sko­czy­łaś mnie z tym wy­jaz­dem. Za­ko­pane? My­śla­łam… – Urwała na­gle. Wy­glą­dała, jakby coś nie da­wało jej spo­koju. – No tak… Prze­cież ty jesz­cze ni­gdy w ży­ciu nie by­łaś na praw­dzi­wych wa­ka­cjach. Tyle lat. Tyle lat. Ni­gdy o to nie za­dba­li­śmy. Za­wsze co in­nego było na gło­wie. To może i do­brze się sta­nie. Tylko gdzie wy się tam za­trzy­ma­cie? Na ho­tel wy­da­cie ma­ją­tek, kogo na to dzi­siaj stać? A w ośrod­kach wcza­so­wych to pew­nie trzeba by z du­żym wy­prze­dze­niem re­zer­wo­wać albo mieć przy­dział z ja­kie­goś za­kładu pracy.

Ka­lina się roz­po­go­dziła. Już wie­działa, że Ga­briela zgo­dzi się na wy­jazd. Może jesz­cze przez chwilę po­ma­ru­dzi, ale na pewno się zgo­dzi.

– Pa­mięta Ga­bry­sia Ba­się, tę moją ko­le­żankę ze stu­diów? Świad­ko­wała na moim ślu­bie.

– Pa­mię­tam. Taka uśmiech­nięta. Ładna dziew­czyna.

– No wła­śnie. Zna­joma jej ro­dzi­ców pro­wa­dzi mały pen­sjo­nat w Za­ko­pa­nem. Przyj­mie nas za pół­darmo.

Za­ko­pane. Jej wy­ba­wie­nie. Od­ro­cze­nie wy­roku, prze­su­wa­jące w cza­sie za­bra­nie dziecka ze wsi.

Po­mysł wy­jazdu zro­dził się wkrótce po tym, jak Ka­lina obro­niła pracę. Je­rzy jesz­cze w tym roku ma szansę na ha­bi­li­ta­cję. Od suk­cesu dzieli go za­le­d­wie jedna pu­bli­ka­cja na­ukowa. Na pi­sa­nie po­trzeba mu czasu i świę­tego spo­koju, a w klau­stro­fo­bicz­nym miesz­ka­niu nie ma wa­run­ków. No i praca przy ma­łym, bez prze­rwy plą­czą­cym się pod no­gami dziecku wy­da­wała się nie­moż­liwa.

Roz­wią­za­nie na­de­szło samo. Baśka za­pro­po­no­wała im wy­jazd. Wła­śnie do Za­ko­pa­nego. W pen­sjo­na­cie zna­jo­mej ro­dzi­ców Basi znajdą się wolne miej­sca, gdzie Je­rzy – pa­trząc przez okno na szczyty – bę­dzie mógł bez prze­szkód wzno­sić się na wy­żyny swo­jego in­te­lektu i ukoń­czy pi­sa­nie.

Ba­sia była za­pa­loną ta­ter­niczką i wraz z bra­tem bliź­nia­kiem od dawna pla­no­wali wy­pad w góry. Czy nie by­łoby cu­dow­nie, gdyby Ka­lina i Je­rzy wy­je­chali ra­zem z nimi? Ka­lina po­zna­łaby w końcu uko­chane miej­sce przy­ja­ciółki, od­sap­nęła po tru­dach ostat­niego roku i przy­go­to­wa­niach do dy­plomu na wy­dziale ma­te­ma­tyki. Na­le­żała im się chwila wy­tchnie­nia, za­nim Bar­bara roz­pocz­nie pracę w szkole, a przy­ja­ciółka wej­dzie w rolę matki.

Je­rzy uznał po­mysł za wy­jąt­kowo tra­fiony – wi­docz­nie za­czął do­strze­gać, że młoda żona po pierw­szej fali fa­scy­na­cji po­woli się od niego od­su­wała, a co­dzien­ność roz­ry­wała wą­tłą nić, która ich ze sobą po­łą­czyła. Dla­tego w wy­jeź­dzie upa­try­wał szansy nie tylko na ukoń­cze­nie pracy, ale także na od­bu­do­wa­nie re­la­cji z Ka­liną.

Jesz­cze tylko ta nie­wy­godna wi­zyta na wsi i roz­mowa z Ga­brielą – „ale prze­cież Ga­bry­sia na pewno się zgo­dzi” – i mo­gli będą je­chać.

Ka­lina przy­glą­dała się drżą­cym dło­niom sta­rej ko­biety spo­czy­wa­ją­cym na ko­la­nach. Pod cienką jak bi­buła skórą wy­raź­nie ry­so­wały się grube łań­cu­chy żył. Ów wi­dok w ostat­nim cza­sie nie­zmien­nie Ka­linę za­ska­ki­wał. Te ręce – wcze­śniej ta­kie pulchne, cie­płe, silne, spra­co­wane – ni­gdy jesz­cze nie wy­glą­dały tak staro i kru­cho.

Zer­k­nęła na dziecko w swo­ich ra­mio­nach – było nie­zwy­kle spo­kojne. W końcu prze­stało się wier­cić i chyba przy­snęło, znu­żone upa­łem. Gdzieś obok, w wy­so­kiej tra­wie le­ni­wie brzę­czały psz­czoły. Po­nad zie­mią wciąż uno­sił się za­pach my­dlin. Drogą wzdłuż płotu prze­je­chał wóz. Chłop na koźle – ubrany za cie­pło jak na dzi­siej­szą po­godę – wi­dząc ko­biety sie­dzące na ławce przed do­mem, bez słowa uniósł czapkę. Ga­bry­sia schy­liła głowę w nie­mym po­zdro­wie­niu. Od­głos ko­pyt wy­bi­ja­ją­cych pod­ko­wami rytm na bru­ko­wa­nym trak­cie umilkł w od­dali.

Ko­biety także mil­czały. Za­sty­głe w cza­sie. Con­stans. Ga­bry­sia była con­stans. I jak za­wsze, rów­nież tam­tego dnia nie za­mie­rzała od­ma­wiać Ka­li­nie po­mocy. To prze­cież tylko kilka ty­go­dni. Póź­niej bę­dzie już mo­gła od­po­cząć. Spo­kojna o przy­szłość wszyst­kich, któ­rych ko­cha.

Nie od­mówi, cho­ciaż po­dej­rzewa, że jed­nak li­to­ściwy Bóg nie po­mógł Ka­li­nie po­ko­chać dziecka. Może to się zmieni, kiedy to upalne lato się skoń­czy?

A może wresz­cie po­winna wy­ja­śnić Ka­li­nie pewne sprawy? Może nad­szedł od­po­wiedni mo­ment? Może to by się po­mo­gło od­na­leźć tej za­gu­bio­nej dziew­czy­nie? Od­mie­ni­łoby jej serce? Tyle nie­po­trzeb­nych ta­jem­nic na­zbie­rało się pod tym da­chem. Tak trudno jest je wy­ja­wić, sto­jąc z Ka­liną twa­rzą w twarz. A cię­żar prawdy staje się z każ­dym ro­kiem co­raz trud­niej­szy do unie­sie­nia. Stara ko­bieta już nie ma siły go dźwi­gać, choć na­dal nie znaj­duje od­wagi, by wy­po­wie­dzieć słowa, które już dawno temu po­winny były paść.

– Jedź – po­wie­działa wresz­cie.

– Na­prawdę? – Ka­lina się oży­wiła

– Na­prawdę. Ale za­pisz mi wasz ad­res. Tak na wszelki wy­pa­dek.

– Tak, Ga­bry­siu, oczy­wi­ście. – Ka­lina przy­kryła swoją szczu­płą dło­nią drżące, stare ręce spo­czy­wa­jące na ko­la­nach opie­kunki …

Ka­lina stoi w wą­skim przej­ściu po­ciągu. Jej ciało ko­ły­sze się w takt wy­bi­jany o szyny przez koła. Pró­buje wy­ma­zać ob­raz tam­tych dłoni sprzed oczu. Ob­raz Ka­mień­czyka i Ga­brieli. I ma­lut­kiej Gabi… To wszytko zo­stało prze­cież tak da­leko. Jeszce ni­gdy nie dzie­lił jej od domu tak duży, fi­zyczny dy­stans. Setki ki­lo­me­trów. Więc dla­czego na­wet te­raz nie po­trafi za­po­mnieć o tym, co tam zo­sta­wiła? Przed nią wa­ka­cje, wol­ność. Trzeba się skon­cen­tro­wać na tym, co do­bre – wy­łącz­nie na upra­gnio­nej chwili wol­no­ści. Uciec przed wła­snym ży­ciem. Od tam­tych dłoni, od żalu.

W alu­mi­nio­wej po­piel­niczce gasi pa­pie­rosa i wtedy czuje ruch za ple­cami. Od­dech ko­lej­nego znu­dzo­nego pa­sa­żera, który za­bi­ja­jąc ocze­ki­wa­nie na sta­cję do­ce­lową, prze­mie­rza bez sensu dy­stans wa­gonu. Przez uła­mek se­kundy na­ra­sta w niej iry­ta­cja. Ale tym ra­zem nie sły­szy za ple­cami rzu­co­nego nie­cier­pli­wie: „prze­pra­szam”. Czuje za to na so­bie obce spoj­rze­nie.

– Czy ma pani może za­pałki?

Ka­lina od­wraca się gwał­tow­nie za cie­płem od­de­chu, za chro­po­wa­tym tem­brem głosu.

Tuż za nią stoi męż­czy­zna mniej wię­cej trzy­dzie­sto­letni. Sporo od niej wyż­szy, o nie­mal czar­nych oczach i po­dob­nych, rów­nie ciem­nych, nie­sfor­nych ko­smy­kach opa­da­ją­cych na czoło. Gę­ste owło­sie­nie wy­staje spod roz­pię­tej pod szyją fla­ne­lo­wej ko­szuli i pod­cią­gnię­tych rę­ka­wów. Ma ostry nos i wą­skie usta – jak u dra­pież­nika. I tak ciemną kar­na­cję, że przy jej wła­snym bla­dym ciele – i smut­nym, sza­ro­sta­lo­wym kra­jo­bra­zie za oknem – wy­gląda nie­mal eg­zo­tycz­nie. Twarz o mocno za­ry­so­wa­nej li­nii żu­chwy, wy­sta­ją­cych ko­ściach po­licz­ko­wych i zbyt zu­chwa­łym spoj­rze­niu. Za­rost, mimo że do­kład­nie zgo­lony – pew­nie dziś rano – wy­raź­nie prze­bija spod skóry.

Nie­zna­jomy za­gląda bez­czel­nie w oczy Ka­liny – jakby ba­wiło go jej za­sko­cze­nie.

– Pali pani, więc my­śla­łem, że może…?

Ka­linę opusz­cza odrę­twie­nie. Pró­buje przy­brać jak naj­bar­dziej obo­jętny wy­raz twa­rzy. W kie­szeni spodni nie­zdar­nie szuka za­pa­łek.

– Oczy­wi­ście. Gdzieś je mia­łam. – Skrę­po­wana, omija jego spoj­rze­nie. – Prze­pra­szam, za­my­śli­łam się.

Męż­czy­zna kwi­tuje nieco szer­szym uśmie­chem jej uwagę. W spo­koju przy­gląda się ner­wo­wym ru­chom rąk, błą­dzą­cym te­raz w po­szu­ki­wa­niu zguby po na­szy­tych na pier­siach kie­sze­niach ko­szuli. Po­dąża za nimi, gdy drobne dło­nie po­wtór­nie wra­cają na bio­dra. W tym mo­men­cie małe pu­dełko wy­pada na pod­łogę. Za­war­tość roz­sy­puje się pod ich sto­pami. Oboje od­ru­chowo przy­klę­kają, nie­mal ude­rza­jąc się gło­wami.

– Prze­pra­szam – bąka ci­cho Ka­lina.

Te­raz, w cia­snym ko­ry­ta­rzu, na­chy­leni nad zie­mią, są jesz­cze bli­żej sie­bie. I Ka­lina czuje wy­raź­nie za­pach męż­czy­zny. Ru­mian­ko­wego my­dła, wody ko­loń­skiej – ta­kiej sa­mej używa Je­rzy – i cze­goś jesz­cze. Cze­goś przy­wo­dzą­cego na myśl… Pró­buje wstrzy­mać od­dech. Zdu­sić w so­bie na­głe za­że­no­wa­nie. Ka­lina ukrad­kiem przy­gląda się jego po­chy­lo­nej gło­wie, a wtedy męż­czy­zna nie­ocze­ki­wa­nie pod­nosi na nią wzrok. Ich twa­rze dzieli za­le­d­wie kil­ka­na­ście cen­ty­me­trów, a ona czuje, że dzieje się z nią coś nie­zro­zu­mia­łego, nie­ade­kwat­nego do tej, prze­cież tak pro­za­icz­nej, sy­tu­acji. Przez za­trzy­maną w cza­sie chwilę wszystko wo­kół nich za­miera. Nie sły­chać kół su­ną­cych po szy­nach, roz­mów męż­czyzn pa­lą­cych kilka okien da­lej, ury­wa­nego dzie­cię­cego śmie­chu do­cho­dzą­cego z po­bli­skiego prze­działu. I na­wet za­pła­kane niebo na­gle prze­staje osten­ta­cyj­nie roz­bi­jać łzy o szyby.

Nie­zna­jomy pa­trzy bez słowa wprost na nią. Zdzi­wie­nie prze­ra­dza się w trudne do uchwy­ce­nia… po­ro­zu­mie­nie?

– Nic się nie stało. Pro­szę mi po­dać pu­dełko, ja to po­zbie­ram – prze­rywa ci­szę jego głos.

Koła znów za­czy­nają dud­nić, ktoś obok się śmieje, cięż­kie kro­ple desz­czu ude­rzają w uchy­lone okno.

Słowa płyną gdzieś poza Ka­liną, która wy­gląda, jakby była za­hip­no­ty­zo­wana. Po­zo­staje w miej­scu do chwili, aż męż­czy­zna sam od­biera z jej rąk kilka już ze­bra­nych za­pa­łek. Do­piero wtedy się prze­bu­dza.

– Pro­szę wstać, ja to po­zbie­ram – nie­zna­jomy mięk­kim to­nem po­na­wia prośbę.

Ka­lina pod­nosi się, choć nie wie, czy bar­dziej za­wsty­dza­jąca była ich bli­skosć nad pod­łogą, czy fakt, że te­raz głowa ob­cego męż­czy­zny znaj­duje się kilka cen­ty­me­trów od jej bio­der.

Nie­zna­jomy na­dal klę­czy przy jej no­gach, gdy na od­le­głym końcu ko­ry­ta­rza sły­chać otwie­ra­jące się drzwi prze­działu. Ze środka wy­chyla się ciemna głowa dziew­czyny. Przez chwilę roz­gląda się wo­kół, po czym do­strze­gł­szy Ka­linę, z uśmie­chem ru­sza w jej kie­runku.

– Ka­lina, gdzie ty się po­dzie­wasz? Ile można pa­lić?!

Ba­sia szybko prze­mie­rza dzie­lącą je od­le­głość i do­piero te­raz za­uważa męż­czy­znę u stóp przy­ja­ciółki.

– Już my­śle­li­śmy, że po­szłaś do… Warsu – do­daje ci­szej.

Nie­zna­jomy pod­nosi się z ko­lan i od­wraca w jej stronę. Przez krótki mo­ment trwa ci­sza, po czym na twa­rzy Bar­bary po­ja­wia się za­sko­cze­nie.

– Ma­ciek?! – wy­bu­cha ra­do­śnie.

– Baśka?! – Trzy­ma­jąc w dłoni za­pałki, robi krok w jej stronę.

Wy­cią­gają do sie­bie ręce. Wi­tają się jak sta­rzy zna­jomi.

– Co ty tu­taj ro­bisz?!

Dziew­czyna się śmieje.

– Jak są­dzę, to samo, co ty.

– Co za zbieg oko­licz­no­ści – za­uważa on. – Jak­by­śmy się umó­wili. Nie wspo­mi­na­łaś w klu­bie, że pla­nu­je­cie wy­rypę.

– Ty też – od­po­wiada wy­mówką na wy­mówkę.

– U mnie to na­gła zmiana pla­nów – tłu­ma­czy, nie prze­sta­jąc się uśmie­chać. – Nie wy­pa­lił nam wy­jazd w Alpy. Mie­li­śmy w kilka osób je­chać do Fran­cji. Jed­nak wy­szły pewne pro­blemy z pasz­por­tem. Wiesz, jak jest. – Ma­cha ręką. – Ale do­sta­łem cie­kawy pro­jekt do re­ali­za­cji: da­cza w stylu za­ko­piań­skim, dla jed­nego ta­kiego szysz­kow­nika, więc po­sta­no­wi­łem na miej­scu po­szu­kać in­spi­ra­cji. A przy oka­zji tro­chę się po­wspi­nam. Przy­jemne z po­ży­tecz­nym. – Robi pauzę. – A ty sama je­dziesz czy ze Stasz­kiem?

Na­gle męż­czy­zna się mi­ty­guje i nieco za­wsty­dzony, że za­po­mniał o obec­no­ści jesz­cze jed­nej osoby, od­wraca się w stronę Ka­liny. Baśka także szybko poj­muje ich nie­takt i kiwa głową w stronę przy­ja­ciółki.

– Ka­lino, po­zwól, że ci przed­sta­wię: przy­ja­ciel mój i Staszka z gór­skich szla­ków, Ma­ciej Wa­recki.

Dziew­czyna wy­ciąga dłoń w jego kie­runku, on chwyta ją w zde­cy­do­wa­nym uści­sku. Baśka kon­ty­nu­uje pre­zen­ta­cję:

– A ta chłop­czyca, któ­rej, jak wi­dzę, na dzień do­bry pa­dłeś do nóg, to moja ser­deczna przy­ja­ciółka, Ka­lina Dłu­go­łęcka.

Ma­ciej przy­gląda się jej, wciąż przy­trzy­mu­jąc dłoń w swo­jej dłoni. Ka­lina uśmie­cha się nie­znacz­nie.

– Ka­lina Pi­lecka – po­pra­wia przy­ja­ciółkę.

Baśka ła­pie się za głowę.

– Oczy­wi­ście: Pi­lecka! Pani dok­to­rowa Pi­lecka – po­wta­rza z te­atralną po­wagą. – Wciąż nie mogę się przy­zwy­czaić.

Ma­ciek w końcu zwal­nia uścisk i do­piero te­raz do­strzega ob­rączkę na palcu ser­decz­nym Ka­liny. Przez mo­ment uśmiech na jego twa­rzy za­styga. W oczach ry­suje się cień zdzi­wie­nia.

Wzmianka o mężu na­gle wy­daje się Ka­li­nie nie­wy­godna, zby­teczna. Mąż?

Jej mąż?

– Je­dziemy do Za­ko­pa­nego we czwórkę – cią­gnie Baśka. – Ze Stasz­kiem i Je­rzym. Ju­rek, to zna­czy pan dok­tor, ma za­miar po­pra­co­wać na­ukowo, a my ze Sta­siem bę­dziemy w tym cza­sie umi­lać po­byt pani dok­to­ro­wej. – Z ło­bu­zer­skim wy­ra­zem twa­rzy pusz­cza oko do Ka­liny. – I opro­wa­dzać ją po gó­rach. Mamy kwa­terę w domu Bol­dów. Pa­mię­tasz, ja­kiś czas temu wspo­mi­na­li­śmy ci o nich. To taka stara przed­wo­jenna willa przy Ka­spru­siach. Jeź­dzi­li­śmy tam za­wsze z ro­dzi­cami. Ko­ja­rzysz Adama Bolda, prawda? To ten, co zgi­nął, bę­dzie już z pięt­na­ście lat temu, w la­wi­nie na Prze­łę­czy pod Drą­giem. Ja wtedy jesz­cze by­łam dzie­ciak, ale pa­mię­tam, że pi­sali o tym w „Ta­ter­niku”. Oj­ciec nam o tym czy­tał. W każ­dym ra­zie znana sprawa.

– Ow­szem, sły­sza­łem o tym – przy­znaje Ma­ciek.

– No a jego żona wciąż pro­wa­dzi w Za­ko­pa­nem taki mały, pry­watny pen­sjo­nat. Nic wiel­kiego, parę po­koi. Wy­naj­muje w za­sa­dzie tylko zna­jo­mym. Oj­ciec do niej na­pi­sał i oka­zało się, że ma wolne miej­sca, no to je­dziemy. Był plan, że po­je­dzie jesz­cze Kaśka, jed­nak w ostat­niej chwili roz­cho­ro­wała się na an­ginę i na­sza mama po­sta­no­wiła zo­sta­wić ją w domu. Dla nas ze Stasz­kiem to le­piej, nie bę­dziemy mu­sieli się ba­wić w niań­cze­nie młod­szej sio­stry.

Ma­ciek z nie­obec­nym uśmie­chem przy­ta­kuje Basi, utkwiw­szy wzrok w ja­kimś punk­cie tuż nad głową Ka­liny.

Z po­szcze­gól­nych prze­dzia­łów wraz z ba­ga­żami wy­sy­pują się po­dróżni, dla­tego dziew­czyna na chwilę milk­nie. Na ko­ry­ta­rzu znowu wzmaga się ruch. Część osób pew­nie za­mie­rza wy­siąść w Kra­ko­wie, ro­biąc miej­sce ko­lej­nym. We trójkę przy­tu­lają się do ścian wa­gonu, ustę­pu­jąc miej­sca prze­cho­dzą­cym.

Kiedy pierw­sza fala tu­ry­stów prze­ta­cza się w stronę wyj­ścia, Bar­bara od­wraca się do Maćka.

– A ty gdzie pla­nu­jesz no­co­wać? Masz już coś ob­sta­wio­nego?

– Pew­nie za­cze­pię się w Domu Tu­ry­sty na Za­ru­skiego.

– W szczy­cie se­zonu? Ra­czej za­po­mnij.

Ką­ciki ust Ma­cieja lekko się uno­szą.

– Pani Hanka na pewno coś dla mnie znaj­dzie – mówi z prze­korą.

– Tak – Ba­sia robi dwu­znaczną minę. – Osła­wiona pani Hanka ni­gdy nie od­ma­wia stru­dzo­nym wę­drow­com. Szcze­gól­nie je­śli są nimi mło­dzi, przy­stojni in­ży­nie­ro­wie.

Męż­czy­zna uśmie­cha się na tę uwagę.

– Gdyby jed­nak pani Ha­nia miała już kom­plet atrak­cyj­nych tu­ry­stów – cią­gnie dziew­czyna – to nie szu­kaj ni­g­dzie kwa­tery, tylko da­waj do nas. Bol­dowa na pewno coś dla cie­bie znaj­dzie.

– Dzięki, będę pa­mię­tał.

Prze­pusz­czają ko­lejne osoby. Kil­koro mło­dych lu­dzi, ja­kąś ro­dzinę z dwójką dzie­cia­ków, ob­ła­do­waną wa­liz­kami, to­boł­kami i chle­ba­kami – u kresu po­dróży na pewno już opróż­nio­nymi z ka­na­pek. Parę sta­rusz­ków z pięk­nymi skó­rza­nymi, pew­nie jesz­cze przed­wo­jen­nymi tor­bami. A póź­niej ko­lejne znu­dzone sobą mał­żeń­stwo. Do­piero gdy roz­krzy­czana ba­cho­riada wraz z roz­tar­gnio­nym oj­cem i po­pę­dza­jącą całą tę gro­madę matką giną za drzwiami dzie­lą­cymi wa­gony, znowu na chwilę robi się ci­cho. Lu­dzie cią­gną ner­wowo w stronę wyj­ścia, ro­biąc przy tym masę ha­łasu. Ko­ry­tarz prze­stał sprzy­jać roz­mo­wom.

– Za­raz Kra­ków, więc chyba po­win­ni­śmy wró­cić do prze­dzia­łów – mówi Ma­ciej. – Tu­taj szy­kuje się istne pan­de­mo­nium.

Ba­sia ła­pie Ka­linę za rękę.

– Słu­chaj, Maćku, a gdzie ty wła­ści­wie sie­dzisz?

– W wa­go­nie obok, ale dla nie­pa­lą­cych, dla­tego przy­sze­dłem tu­taj.

– To może zaj­rzysz do nas, jak już mi­niemy Kra­ków? U nas co prawda też nie ma szans, żeby spo­koj­nie po­ga­dać. Sie­dzimy w prze­dziale z nieco na­mol­nymi star­szymi pa­niami, które bez ustanku traj­ko­czą, a do tego przez ba­gaże mamy tam okropny ścisk, ale wpadł­byś się przy­wi­tać ze Stasz­kiem. Na pewno by się ucie­szył. No i po­znasz Je­rzego. – Ba­sia na­my­śla się przez chwilę. – Zro­bimy im nie­spo­dziankę? I nie pi­śniemy z Ka­liną słowa, że cię spo­tka­ły­śmy, co?

Ka­lina na po­mysł przy­ja­ciółki przy­ta­kuje bez­gło­śnie. Ma­ciek zerka na nią ką­tem oka, jakby szu­kał po­twier­dze­nia, że jego obec­ność bę­dzie mile wi­dziana. I to, co wy­czy­tuje z twa­rzy Ka­liny, chyba roz­wiewa jego wąt­pli­wo­ści, bo wy­co­fu­jąc się w stronę swo­jego wa­gonu, rzuca:

– W ta­kim ra­zie do zo­ba­cze­nia za Kra­ko­wem.