Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Marianna nigdy nie kochała swojej córki Kaliny. Nosi w sercu tajemnicę, która jest dla niej ciężarem, utrudniającym relacje z rodziną i światem.
Dorosła Kalina odczuwa konsekwencje zachowania matki. Nie wierzy w siebie, sama nie potrafi kochać i najchętniej pozostałaby niezauważona. Nie odnajduje się w rolach żony i matki, które narzuca jej los. Dopiero gdy na jej drodze staje Maciej, Kalina postanawia skonfrontować się ze sobą i swoją przeszłością.
Jak potoczą się losy bohaterki, gdy dorastanie bez miłości rodziców wciąż daje o sobie znać? Czy uda jej się w końcu zrozumieć postępowanie matki?
„Upalne lato Kaliny” to drugi tom serii Katarzyny Zyskowskiej, nawiązujący do „Upalnego lata Marianny”, choć książka jest odrębną całością. Tym razem Autorka przenosi nas do końca lat sześćdziesiątych, w których wciąż pobrzmiewają echa wojennej i stalinowskiej przeszłości.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 317
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: Upalne lato Kaliny
Copyright © Katarzyna Zyskowska, 2024
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2024
Projekt graficzny okładki: Anna Slotorsz
Redakcja: Anna Poinc-Chrabąszcz
Korekta: Justyna Kukian
ISBN 978-91-8076-346-2
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
(…)
Były dni – rozpalone szczęściem niezmierzonym,
były dni – zachlapane błotem lilie białe,
były dni – jak perłami usiane korony,
były dni ciche, smutne, nijakie, nieśmiałe.
Ty zawsze jesteś we mnie, trwasz we mnie krwiopłynem
(…)
Krzysztof Kamil Baczyński, Do Matki
Rozdział I
Marianna
Czas zdaje się trwać w miejscu, niewzruszenie, zawieszony w duchocie wypełniającej pokój i tylko serce starego zegara wiszącego na ścianie wciąż powolnie odmierza sekundy i sennie płynące minuty. Ciche tykanie daje świadectwo przejścia ich ulotnego istnienia z „teraz” do „kiedyś”. Tik-tak, tik-tak… Mechanizm zamknięty w mahoniowej skrzynce wprawia wahadło w jednostajny ruch – jakby w oczekiwaniu na wybicie kolejnej, upragnionej godziny, by raz na zawsze zakończyć życie tej obecnej, nudnej, monotonnej i nic nieznaczącej. Byle tylko przetrwać tę chwilę – do czasu, gdy słońce całkowicie schowa swoją rozpaloną twarz za pokruszonymi dachówkami zniszczonych przez wojnę kamienic po drugiej stronie ulicy. Tylko w tym świetle – ciepłym, niemal pomarańczowym – ich poranione fasady wydają się piękne. Doskonałe w swojej mrocznej niedoskonałości. Dostojne, choć nadal w dużej części nieodremontowane. Odarte z dawnego przepychu przez odłamki z moździerzy, które z wibrującym, złowrogim świstem piętnaście lat temu wymalowały na nich trwałe blizny – odzierając nie tylko z tynków, ale i ze złudzeń. Teraz, w poświacie kończącego się dnia, w grze półcieni, wojenne szramy blakną, a budynki znowu przez krótką chwilę wyglądają jak dawniej – zanim wszystko się skończyło.
Ale tak naprawdę dopiero wraz z nadejściem wieczoru, kiedy mrok i szpetota na nowo ogarną Warszawę, wydarzy się to, na co każda cząstka starego mieszkania jakby tylko czekała. I zegar, i okrągły stół, stojący w centralnym punkcie pokoju. Wytarty perski dywan przykrywający zniszczoną mozaikę parkietu, który przed laty misternie ułożono z różnych gatunków drewna w kształt rozety – o jej istnieniu dzisiaj już nikt nie pamięta. I rzeźbiona komoda z lekko nadpalonym rogiem jednej z szuflad. Nieduże, idealnie zasłane łóżko stojące w najciemniejszym kącie. I zielony piec kaflowy z żeliwnymi drzwiczkami. A nawet wypłowiałe tapety, brzydko odstające przy wysokim suficie, na którym w paru miejscach łuszczy się przybrudzona farba.
Każdy element tej małej przestrzeni wydaje się zawieszony w niemym oczekiwaniu – podobnie jak scena teatralna przed rozpoczęciem pierwszego aktu przedstawienia. Każda cząstka tego pokoju czeka. Czeka. Ale przede wszystkim czeka ona, główna aktorka, nieodzowny element tutejszej scenografii – kobieta stojąca nieruchomo przy oknie.
Chociaż jest zniecierpliwiona, może trochę rozdrażniona, gdy przenosi spojrzenie z gry świateł za oknem w głąb pomieszczenia, stara się zachować obojętny wyraz twarzy. W końcu jest przyzwyczajona do tego stanu. Do bezustannego zawieszenia, do wstrzymywania oddechu. Do czekania. Zanim nadejdzie wieczór. Zanim przyjdzie noc. Zanim przyjdzie on.
Tymczasem jej wzrok pada na jasną głowę chłopaka, który w skupieniu notuje coś w brulionie, siedząc przy stole przykrytym szydełkową serwetą. Marianna nieznacznie się uśmiecha, obserwując jego skupienie. Dyskretnie wodzi wzrokiem po szczupłych opalonych przedramionach wyglądających spod podwiniętych rękawów koszuli. Choć pod gładką skórą zaczynają się rysować mięśnie, chłopiec nadal wydaje się niewinny, niedojrzały. Chłopiec, bo jeszcze nie mężczyzna – dopiero w przyszłym roku zda maturę. Tak mało ma w głowie, gdy tymczasem jego ciało oferuje już tak wiele. Wciąż nie jest dorosły, chociaż przestał już być dzieckiem. O tylu sprawach dopiero się dowie. Tylu smaków życia jeszcze zakosztuje. A może już zakosztował? – zastanawia się Marianna. Co ja wiedziałam o świecie w jego wieku?
– François, czy już? – pyta po francusku.
– Je n’ai pas… encore fini, Madame – duka chłopak, unosząc głowę znad zadanego ćwiczenia, nieco się przy tym czerwieniąc. „Jeszcze nie skończyłem, proszę pani”.
Jest zakłopotany swoją opieszałością, niedostateczną znajomością języka, akcentem? Czy może jej spojrzeniem? Speszony wyrazem oczu nauczycielki?
Marianna ma trzydzieści osiem lat, ale nadal jest niezwykle atrakcyjna, choć może nieco zbyt szczupła, nazbyt wiotka, eteryczna, jakby miała się rozpaść przy mocniejszym uścisku, rozsypać pod dotknięciem dłoni. Podobna do jesiennej róży, której płatki powoli zaczynają więdnąć, choć właśnie teraz pachnie najintensywniej, odurzająco.
Złote włosy do ramion zazwyczaj upina z tyłu głowy – wśród jasnych fal nie srebrzy się ani jeden siwy włos, ale czoło przecina kilka pojedynczych zmarszczek. Podobne, niezbyt głębokie, ciągną się od ust w kierunku brody, nadając twarzy surowy wyraz. Marianna, mimo że tak dojrzale piękna, przez te bruzdy sprawia wrażenie przedwcześnie postarzałej. A może to nie czas, a po prostu grymas niezadowolenia albo zawodu, który zbyt często gościł na jej pełnych ustach, wyżłobił te mimiczne znaki? Zmarszczki uśmiechu, które powstały z zupełnie innego powodu.
Podobne wrażenie – choć w jakiś sposób nieostre, niejednoznaczne – wywiera wielu ludzi jej pokolenia. Wszyscy za szybko musieli dojrzeć, za dużo widzieli, za mocno czuli. Więc może dlatego teraz sznurują wargi w milczeniu? By nie mówić, nie opowiadać o tym, co przeszli, nie rozdrapywać słowami starych ran, nie nazywać przeszłości po imieniu. Zamykają ją w ciszy niewykrzyczanego cierpienia – pozornie niedopowiedzenie boli mniej niż słowa. Obrazy wracają, dopiero gdy wyrzuci się je w przestrzeń, wyartykułuje na głos. Dlatego Marianna i jej rówieśnicy tak niewiele mówią.
Pod oczami lektorki rysują się ciemne półkola. Może to przez rzęsy? – zastanawia się chłopak. Zawsze są tak dokładnie wytuszowane, długie i gęste. Czy to one rzucają cień na policzki? A może wrażenie zmęczenia powodują odrobinę opuchnięte powieki, które nadają spojrzeniu Marianny leniwy, koci charakter? Albo to niewyspanie? Albo Madame zbyt często płacze? Czy ma jakieś problemy? Któż w dzisiejszych czasach ich nie ma? Może jest samotna – nie nosi obrączki i chyba nie ma żadnej rodziny – lub nieszczęśliwie zakochana? Tego uczeń może się tylko domyślać, bo w rzeczywistości niewiele wie o swojej nauczycielce i jej życiu. O smutkach, pragnieniach i tęsknotach tej kobiety.
Spotykają się zawsze w czwartki i piątki, co dwa tygodnie, nawet podczas wakacji, i spędzają w tym niewielkim pomieszczeniu godzinę wypełnioną konwersacją i pisaniem wypracowań. Francuski… Po co mu ten cały francuski? Teraz trzeba znać rosyjski, ewentualnie niemiecki. Ale francuski? Franek nie widzi w tym sensu – z wyjątkiem takiego, że może zaimponować dziewczynom. Nie wiedzieć czemu, one uważają język Voltaire’a za wyjątkowo romantyczny. No i rodzice uparli się na te lekcje. Ojciec się uparł. Podobno wszyscy koledzy z prezydium posyłają dzieci na lekcje języków „zgniłego Zachodu”. Włoski, angielski, francuski – obowiązkowy repertuar przedwojennych elit. Ich znajomość do niczego się teraz nie przyda, jednak nadal nobilituje. Dlatego należy znaleźć lektora. I znajduje się Marianna. Jakiś znajomy znajomego ją polecił, więc chłopak od dwóch lat uczęszcza na prywatne zajęcia. Z mozołem brnie poprzez meandry gramatyki – która sprawia mu trudności – przez gąszcz słówek, odpowiedniego stawiania akcentów, przez gardłowe „r”. Ale to wszystko niezmiernie go nuży… Nauka go nie interesuje, za to lubi obserwować swoją tajemniczą nauczycielkę.
Mimo że znacznie od niego starsza – chyba w podobnym wieku co jego matka – wydaje mu się szalenie atrakcyjna. A najbardziej pociągająca w chwilach zadumy, gdy sądzi, że chłopak odrabia zadaną pracę. Wówczas emocje biorą górę nad wystudiowanym uśmiechem, a Marianna wydaje się bardziej prawdziwa. Chociaż równocześnie w przedziwny sposób nieoczywista – niby współczesna, a jednak jakby wyjęta z innej epoki, z innego świata, do którego już nikt nie zna drogi.
Franciszek kończy wypracowanie, a tymczasem Marianna opiera się o wyszczerbiony parapet, zapala papierosa, powoli się zaciąga i znowu zatapia spojrzenie w widoku za oknem. Zaraz skończy lekcję – to już ostatnia dzisiejszego dnia – zamknie drzwi za uczniem, a potem…
Do środka wpada kolejna fala gorącego powietrza wraz z dźwiękami ulicy. Z dołu dochodzą urywki rozmów przechodniów, czyjś irytująco wysoki śmiech, stukot obcasów – które jakaś dziewczyna włożyła w ten piątkowy letni wieczór, spiesząc się na spotkanie z mężczyzną – a także dudnienie silników nielicznych samochodów i odległy, metaliczny pogłos tramwajów docierający tu aż z Marszałkowskiej.
Gdzieś tam, pośród ulic skąpanych w ciepłym świetle, zapewne kluczy on. Myśląc o tym, Marianna odruchowo poprawia apaszkę na szyi. Może kupuje kwiaty lub jej ulubionego rieslinga na wieczór, może z niecierpliwością zerka na zegarek, marząc, by wybiła właściwa godzina? Przecież jego życie – podobnie jak Marianny – jest nieustannym oczekiwaniem. Na te wieczory, na spotkania. I na noce – ich wspólne noce… Kiedy w zaciszu mieszkania przez chwilę należą tylko do siebie.
Jednak ten stan zawieszenia już wkrótce się skończy. Wszystko się zmieni. Marianna to czuje. Wie, że jest już bardzo blisko upragnionego momentu, gdy będą mogli być razem. Naprawdę razem.
– Et voilà, Madame! – głos Franka wyrywa ją z rozmyślań.
– Bien. Dobrze.
Marianna gasi papierosa w kryształowej popielniczce stojącej na parapecie i podchodzi do ucznia. Przystaje tuż za jego plecami i nachyla się nad otwartym zeszytem. Chłopak czuje na plecach ciepło bijące od jej ciała, wdycha ciężki zapach piżmowych perfum mieszający się z wonią tytoniowego dymu. Przymyka powieki. Bezwiednie zaciska spocone dłonie. Udaje, że czeka na jej werdykt, choć ocena wypracowania zupełnie go nie obchodzi.
Tymczasem kobieta zdaje się nie dostrzegać reakcji ucznia. Jej oczy szybko biegną po tekście. Czyta zamyślona, po czym bez słowa, delikatnym, zmysłowym gestem wyjmuje z jego dłoni pióro, a następnie zamaszyście zaznacza błędy. Skoncentrowana, lekko przygryza wargi, na jej czole rysuje się pozioma zmarszczka.
Po chwili wyraz skupienia znika, bruzda się wygładza. Marianna cierpliwie wymienia kolejne potknięcia chłopaka – bez cienia wyrzutu, jakby i jej nie zależało na postępach ucznia.
– Tu i tu. Widzisz? Źle odmieniłeś. Ale reszta… irréproachable, bez zarzutu. Robisz coraz mniej błędów. – Delikatnie dotyka jego ramienia. – Na dziś to już wszystko.
Prostuje się. Odkłada pióro obok zeszytu i odsuwa się od krzesła, pozwalając chłopcu wstać. Franciszek nieporadnie, w milczeniu, zbiera przybory do pisania, słownik w wytartych okładkach, fiszki z notatkami. Gdy się prostuje, jest wyższy od Marianny o głowę, ma szerokie ramiona, bez trudu mógłby ją podnieść, a mimo tego pod jasnoorzechowym spojrzeniem kobiety wydaje się mniejszy. Czuje się zażenowany.
Marianna widzi wyraz jego oczu i stara się pokrzepiająco uśmiechnąć. Udaje, że nie dostrzega zmieszanej miny chłopaka, że nie zdaje sobie sprawy, w jaki sposób jej bliskość działa na młodą wyobraźnię. Sztubacka adoracja Franka nawet nieco ją bawi, ale teraz chciałaby, żeby dzieciak sobie poszedł, żeby nie patrzył w taki sposób, bo przecież myśli Marianny krążą już tylko wokół mężczyzny, który wkrótce się tu zjawi.
Odprowadza ucznia do przedpokoju. Być może teraz jest ten moment, kiedy należałoby zamienić z nim kilka bardziej osobistych zdań. Czas na kurtuazyjne pytania. Ot, choćby o to, jak Franek spędza wakacje albo czy podczas upałów chadza z kolegami na plażę nad Wisłą. Jednak Marianna o nic nie zapyta, bo nie chce rozsunąć zasłony anonimowości, którą celowo odgradza się od uczniów. Im mniej o nich wie, im mniej oni wiedzą o niej, tym lepiej. Dlatego teraz, w ciemnym, wąskim korytarzu rzuca krótko na pożegnanie:
– Do zobaczenia za dwa tygodnie.
I zamyka za nim drzwi.
Zegar w pokoju wybija ósmą, a wraz z ostatnim uderzeniem mieszkanie znowu wypełnia cisza.
Marianna przez chwilę patrzy na swoje odbicie w lustrze, po czym rozwiązuje jedwabną apaszkę pod szyją, zdejmuje buty na niewysokim obcasie i zrzuca sukienkę – nieświeżą po całym dniu noszenia. W samej bieliźnie, na bosaka przechodzi do kuchni, gdzie w kącie, za zasłonką powieszoną na sznurze, znajduje się zaimprowizowana łazienka.
Kobieta już dawno przywykła do spartańskich warunków. Do ciasnoty mieszkania, do zniszczonych mebli i odrapanych ścian – które jakimś cudem ocalały z powstania. Do kuchni, w której brakuje wielu sprzętów, do ciągłych problemów z dostawami bieżącej wody i prądu – jest przygotowana na podobne niewygody. Dba, by w wiadrze przy drzwiach zawsze znajdowała się świeża woda, a w kuchennej szafce zapas świec. Zresztą wszystko, co ją otacza – wszechobecna bylejakość tego miejsca – wydaje się zupełnie pozbawione znaczenia.
Przecież czekałaby na niego, nawet gdyby musiała spać na podłodze i żyć bez żadnych wygód. I nie oddałaby ani dnia spędzonego w mieszkanku przy Kredytowej za tamte – pozornie bardziej dostatnie – które upływają jej w Kamieńczyku. Ponieważ dopiero tu, w małej służbówce wydzielonej z ogromnego przedwojennego mieszkania ciotki Weroniki, Marianna czuje się spełniona. Tak szczęśliwa, jak była w swoim życiu zaledwie kilka razy.
To jedyne miejsce na ziemi, gdzie żyje naprawdę i może być sobą. Ale teraz, kiedy odszedł ojciec, nareszcie będzie mogła tak żyć cały czas. We dwoje. Marianna już podjęła decyzję, a i on wkrótce ją podejmie. Zrozumie, że tego, co ich połączyło, nie da się powstrzymać. Że dla miłości należy wszystko poświęcić. I że on dla Marianny musi poświęć swój spokój – tak jak ona uczyniła to dla niego.
Tyle że wszyscy mężczyźni, których zna – łącznie z tym, którego kocha – wbrew pozornej sile wydają się bardziej delikatni, zachowawczy. Nie lubią się mierzyć z trudnymi decyzjami. Dojrzewają do nich dłużej niż kobiety i być może bardziej obawiają się zburzyć raz ustalony porządek świata. Ale ona da mu czas, bo wciąż nie straciła nadziei. Tylko musi być cierpliwa. Czekała tak długo, że może poczekać jeszcze kilka dni, tygodni, miesięcy.
A jeśli lat?
Ile ich upłynęło od dnia, w którym znowu się spotkali? Pięć czy może już sześć? Sześć cudownych lat, od kiedy Marianna podzieliła swoje życie na „tu” i „tam”. Sześć lat udzielania lekcji francuskiego, sześć lat kłamstw i niedomówień. Gorących nocy i zimnych poranków. A mimo wszystko nie zmieniłaby niczego.
Tak doskonale pamięta tamten moment, tę chwilę, gdy po wielu latach rozłąki ponownie się spotkali. W czasie kiedy już prawie udało jej się zapomnieć o przeszłości, gdy niemal zdołała wymazać dawne uczucie z serca, uwierzyć, że jego nie ma wśród żywych.
Dostrzegła go wtedy w tłumie, w dopiero co odbudowanym kościele Świętego Krzyża – w chłodnym wnętrzu nadal pachniało zaprawą murarską i świeżą farbą.
Marianna siedziała w jednej z ostatnich ławek, wpatrując się w figurę przyjaciółki, całej w bieli, klęczącej przed ołtarzem. Krystyna wyglądała niczym anioł w aureoli jasnych włosów. Obok oblubieniec – spełnienie jej marzeń – który pod nienagannym zachowaniem skrupulatnie ukrywał brudne myśli. Ale Krystyna nigdy nie poznała ciemnej strony Tadeusza. Choć może czegoś się domyślała. Jednak gdy ksiądz wiązał ich dłonie stułą, na pewno miała nadzieję, że przysięga przed obliczem Najwyższego spłynie na wybranka niczym leczniczy balsam. Zasklepi dziury w niedostatkach charakteru i mimo wszystko stworzą dobre i zgodne małżeństwo.
Marianna również pragnęła szczęścia dla dawnej przyjaciółki – mimo że los Krystyny już od wielu lat przestał się splatać z jej własnym. Bliskość się wypaliła, lecz pozostał sentyment i ta niewielka garść tak przyjemnych wspólnych wspomnień. Więc niech życie Krysi potoczy się lepiej niż życie Marianny. Niech u boku męża schyla kark przed światem, który Mariannie tak trudno zaakceptować.
Ciepły sopran wibrował ponad głowami zebranych słodkim Ave Maria i wznosi się ku wysokiemu sklepieniu. I wtedy Marianna poczuła na sobie czyjeś spojrzenie. Poczuła i nawet przez ułamek sekundy nie miała wątpliwości, kto na nią patrzy. A przecież nie dała sobie prawa, by wierzyć, że on także przeżył. Nie chciała już go szukać – ze strachu, że mogłaby nigdy nie odnaleźć. Ale on tu jest!
Powoli odwróciła głowę w tamtym kierunku – wysoki mężczyzna w szarym garniturze stał w przeciwległym rzędzie ławek, a jego postać odcinała się od półmroku kościoła.
Jasne źrenice wbijały się intensywnie w twarz Marianny i było w nich wszystko, co chciałaby ujrzeć po tych długich latach – czułość, radość z niezwykłego spotkania, pragnienie, tęsknota… Miłość?
Oczy twoje mnie całują. Oczy twoje mnie miłują…
Jakby od tamtego sierpniowego dnia, gdy żegnali się w zasypanej gruzami piwnicy – w krwawiącej Warszawie, przy akompaniamencie wybuchów – nie minęło dziewięć długich lat, a jedynie krótka, nic nieznacząca godzina. Teraz patrzyli na siebie i nagle przestał ich dzielić czas. Nie widzieli już tłumu zebranych w kościele gości, przestali słyszeć słowa pieśni dochodzącej z chóru, nie czuli dusznego zapachu świec i kwiatów. W jednej chwili wymazali lata rozłąki, a ich serca znowu zaczęły wybijać wspólny rytm. Rozmawiali bez słów. Zapadali się w sobie, a świat wokół przestał istnieć. Stali się jedną tęsknotą i jednym pragnieniem – teraz już nic nie miało być tak jak wcześniej, już nic nie zdoła ich rozdzielić…
Stojąca tuż przy mężczyźnie zgrabna brunetka, na którą Marianna nie zwracała dotąd uwagi, włożyła poufałym gestem dłoń pod jego ramię. A on, jakby zbudził się z letargu, oderwał wzrok – teraz chyba zawstydzony – od Marianny. Chwila intymności rozpada się jak domek z kart za sprawą uśmiechu tej trzeciej, która wpatrując się w parę nowożeńców sunących powoli w kierunku wyjścia, odruchowo głaskała dłoń partnera. Każdy ruch palców kobiety przesuwających się po skórze jego ręki Marianna odczuwała jak cios, policzek. Rozgoryczenie centymetr po centymetrze rozlewało się w jej ciele. Naiwna, głupia Marianno, czego się spodziewałaś?
Przecież wiedziała o tamtej. Przecież już raz musiała ustąpić jej pola, oddać wszystko, co należało wyłącznie do Marianny. Obecność tej kobiety tutaj, u boku męża, nie powinna jej dziwić. I nie dziwiła, a jednak nadspodziewanie bolała. Marianna z całej siły próbowała skupić się tylko na tym, co przed chwilą dostrzegła w spojrzeniu stalowych oczu, na tym, co wyczytała z ukochanej twarzy. Czy kobieta przy jego boku może zatrzeć to wrażenie? Czy znowu wyrwie go ze spragnionych rąk Marianny?
Msza dobiegła końca. Ludzie zaczęli się wylewać na zewnątrz, tłoczyć wokół młodej pary, przeciskać pod drewnianymi rusztowaniami, które otaczały rekonstruowaną właśnie fasadę kościoła. Mariannę uderzyło w policzki rozgrzane powietrze wiszące między kamienicami Krakowskiego Przedmieścia. Przepełnił odgłos bijących ponad głową dzwonów – jakimś cudem ocalałych w powstańczej zawierusze. Świat zdawał się wibrować od tego dźwięku i ona także w środku drżała. Jak w transie podążała wzrokiem za człowiekiem w szarym garniturze idącym pod ramię z kobietą w chabrowej sukience, aż w końcu straciła ich z oczu, gdy wtopili się w resztę tłumu. Kropelki ryżu wzleciały w powietrzy, po czym upadły bezgłośnie na stopnie schodów, na głowy zebranych, na zmęczone ciało Chrystusa uginającego się pod ciężarem krzyża. Ktoś wiwatował, ktoś inny się śmiał. Weselnicy cierpliwie czekali na swoją kolej, by złożyć życzenia Krystynie i Tadeuszowi. I Marianna również chciała im powiedzieć coś wyjątkowego, w głowie układała życzenia – ją małżeństwo rozczarowało, ale może tej dwójce się uda.
W końcu dotarła do nowożeńców. Nachyliła się do policzka przyjaciółki, pocałowała i szeptała wprost do jej ucha słowa nadziei – zaklinała rzeczywistość, mówiąc o świetlanej przyszłości, o zdrowych dzieciach. Ścisnęła rękę Tadeusza, zerkając przelotnie w jego zielone oczy – tylko one wyglądały jak przed laty, podczas gdy reszta ciała poddała się upływowi czasu i wydawała się Mariannie zupełnie obca.
Tadek już nie był tamtym szczupłym chłopcem, który zapamiętale całował ją pewnej sierpniowej nocy. Jego twarz się zaokrągliła, a ruchy stały się ospałe – przywodziły na myśl nieco rubasznego Satyra, który w swoim nazbyt wygodnym i dostatnim życiu zapomniał o umiarkowaniu.
Teraz, tak jak przez wszystkie minione lata, ani jednym gestem nie zdradzili przed światem, że kiedyś, na krótką chwilę, coś ich połączyło. Ubierali słowa w grzecznościową formę, a twarze zasłonili maskami serdecznej obojętności. Dziś i tak już nikogo nie interesowały dawne historie. Nikogo. Nawet ich samych. A może tamtego lata nic szczególnego nie zaszło? Nie było nieba usianego gwiazdami nad altaną, ukrytych pragnień i ostatecznie… rozczarowań. Marianna sama już nie wiedziała, co było prawdą, a co tylko wytworem młodzieńczej wyobraźni, bo przez długi czas starała się wymazać tamto wspomnienie z pamięci. Zresztą jej późniejsze życie obfitowało w tyle zdarzeń, że upalne wakacje sprzed kilkunastu lat wydawały się teraz prawie nierealne. Nieostre i wyblakłe, jak stare fotografie. I pewnie Tadek widział to podobnie, bo wymieniając grzeczności z Marianną u boku świeżo poślubionej żony zaproponował:
– A może jednak zechce pani do nas dołączyć przy obiedzie? Nie widzieliśmy się szmat czasu. Krysia na pewno chciałaby z panią w spokoju porozmawiać. Byłoby nam bardzo miło.
Marianna znieruchomiała. Gdy Krystyna zapraszała ją na swój ślub kilka tygodni wcześniej, Marianna grzecznie odmówiła uczestnictwa w przyjęciu weselnym. Już swoją obecność w kościele uważała za nieco krępującą – w końcu od lat nie utrzymywały ze sobą kontaktu. No i Tadeusz... Ale teraz, po niespodziewanym spotkaniu w kościele, wszystko nabrało nowego wymiaru. Gdzieś w tłumie kłębiącym się za jej plecami stał mężczyzna w szarym garniturze. A jeśli on także został zaproszony? Jeżeli też tam będzie?
Krystyna popatrzyła na dawną przyjaciółkę.
– Serdecznie cię zapraszamy. – Uśmiechnęła się. – Marianno, nie daj się prosić.
Marianna zacisnęła drżące z emocji dłonie na beżowej kopertówce. A może ta propozycja to zwykła kurtuazja ze strony młodej pary? Albo co gorsza – wyraz dziwnie pojętej litości wobec osoby, która tak bardzo nie współgrała z ich obecnym towarzystwem, z ich światem?
– Ale tak w ostatniej chwili…? – powiedziała stłumionym głosem. – Narobiłabym wam tylko problemów z miejscami przy stole.
– Co ty opowiadasz? Jakich problemów? – Krysia objęła ją po przyjacielsku. – Jesteś jak członek rodziny. Nie przyjmę odmowy. Więc jak, zgoda?
Marianna poczuła dotyk dłoni kobiety, z którą ponad dekadę temu żyła jak z siostrą, i miała wrażenie, że razem z tym gestem spłynęło na nią niezwykłe ciepło. Choć przecież wszystko się zmieniło – one się zmieniły – wydawało się, że Krystyna wciąż jest tamtą dobrą, serdeczną dziewczyną sprzed lat.
– Dziękuję i… z przyjemnością wypiję za wasze zdrowie.
Pół godziny później Marianna siedziała przy długim stole – a przed nią roztaczały swe wdzięki nóżki w galarecie, pieczony schab, tatar i przepiórcze jajka ubrane w połyskujące ziarenka kawioru. A wszystko to w oparach luksusu dostępnego wyłącznie w „sklepach za żółtymi firankami”, tajnych przybytkach pełnych wszelkiego dobra, przeznaczonego tylko dla politycznych elit.
Mariannę otaczali ludzie, których zupełnie nie znała. Udawała, że słucha rozmów, które nic jej nie obchodziły. Wiedziała, że gdzieś w drugim końcu sali siedzi on, jednak starała się nie odwracać głowy w jego stronę. Teraz, gdy miała go na wyciągnięcie ręki, kiedy znowu znaleźli się tak blisko, nagle ogarnął ją strach. Tak wiele miała do powiedzenia temu mężczyźnie, ale nie wiedziała, jak to wyrazić po tylu latach. Czy w obecności jego żony w ogóle zdoła coś z siebie wydusić? Czy ma prawo wykonać jakikolwiek gest? A może to on powinien go uczynić?
Nie, Marianna nie powinna była przyjmować zaproszenia na ten obiad. Nie powinna była tu przychodzić. Choć tyle razy wyobrażała sobie, jak by to było, gdyby on przeżył i gdyby znowu się spotkali. Teraz nie potrafiła się zmierzyć z tym, co znowu poczuła, nie potrafiła zapanować nad drżeniem rąk i nieznośnym, zbyt szybko bijącym sercem. Więc może należałoby czym prędzej stąd wyjść? Po prostu usprawiedliwić się czymkolwiek przed Krystyną, ładnie podziękować za zaproszenie i pojechać prosto na dworzec. Uciec z powrotem do świata, który – choć Marianna tak bardzo go nienawidziła – nie krył w sobie żadnej niewiadomej. Tak. Marianna postanowiła, że bez zwłoki opuści to miejsce. Wróci do domu, do ojca. Do męża. Do dziecka.
Jednak coś ją trzymało przy stole. Ciało nie słuchało głosu rozsądku. Wszyscy podnieśli się z krzeseł do toastu. Wstała i ona. Wraz z innymi niemal bezwiednie uniosła kieliszek.
Zdrowie młodej pary! Zdrowie pani doktor! Zdrowie pana doktora! Za Krysię! Za Tadzia! Gorzko!
Toastom i śmiechom nie było końca, a wreszcie wszyscy znowu usiedli – sala wypełniła się odgłosem szurających po podłodze krzeseł. Marianna musiała teraz odnaleźć siłę, by przerwać tę mękę. Nie może wrócić na miejsce. Powinna podejść do młodej pary. Pożegnać się, podziękować, wyjść. I o wszystkim zapomnieć. Powinna…
Mężczyzna zajmujący przy stole tuż obok, widząc, że sąsiadka nadal stoi, uprzejmie podsunął jej krzesło, zachęcił, by usiadła. Marianna przez chwilę patrzyła na niego ze skonsternowanym uśmiechem, aż wreszcie zajęła miejsce. Znowu znalazła się w punkcie wyjścia, w otoczeniu nóżek i kawioru, francuskich win i polskiej wódki. I rozmów, w których uczestniczyła tylko ciałem.
Przytulna sala w niewielkiej restauracji, której progi na co dzień mogły przekroczyć nieliczni wybrańcy, znowu wypełnia się wesołymi głosami, pobrzękiwaniem szkła i sztućców. Było duszno i Mariannie nieprzyjemnie kręciło się w głowie. Ale starała się zachować wyraz twarzy pasujący do radosnej atmosfery wokół. Nie potrafiła stąd uciec, nie potrafiła się oprzeć pokusie, i teraz nie pozostało jej nic innego, jak udawać, że świetnie się bawi. Dlatego uśmiechała się przez stół do Krysi – policzki przyjaciółki pod wpływem emocji, a może wypitej wódki, były mocno zaróżowione. A później przeniosła wzrok na owdowiałego doktora Wieruszewskiego, który przez ostatnie lata wyjątkowo się postarzał. Wyglądał, jakby przy weselnym stole córki rozmyślał nie o tej radosnej chwili, a o zmarłym przed laty synu. Jakby do dziś ubolewał nad stratą, której nie powetuje mu nigdy Krystyna – bez względu na to, jak wysoką pozycję w przyszłości osiągnie jako lekarka. To nadal tylko kobieta i nikt już nie przekaże jego nazwiska następnemu pokoleniu.
Tuż obok teścia siedział Tadeusz, który mówił zbyt głośno, zbyt intensywnie gestykulował i nazbyt mocno, ostentacyjnie, obejmował żonę. Mariannę złościł wyraz samozadowolenia rysujący się na jego twarzy – a może po prostu fakt, że Tadek tak doskonale wpasowywał się w otoczenie i czas, w którym przyszło im żyć. Pan doktor bez problemu odnalazł się w powojennych realiach, bez uszczerbku przetrwał zawirowania historii i szybko zaakceptował nowy ustrój oraz władzę. Być może na dnie jakiejś szuflady lekarskiego biurka już od dawna spoczywała partyjna legitymacja?
Z rozmowy z Krysią Marianna wiedziała, że swego czasu pod skalpel Tadeusza trafiła pewna prominentna osoba, a to młodemu lekarzowi otworzyło furtkę do szybkiego awansu w szpitalu, w którym pracował. Zaledwie trzydziestokilkuletni, objął stanowisko ordynatora na oddziale ortopedii. Więc czy miałby powody do narzekania? Zaprzedanie się aparatowi władzy nie wydawało się wygórowaną ceną, wszak dzięki temu zawodowo uzyskał wszystko, o czym marzył. Żyje we względnym dobrobycie, zdobył uznanie jako lekarz, a gdy postanowił się wreszcie ustatkować, w zasięgu ręki znalazła się kobieta, która przez całe życie czekała na jego miłość. Wierna, zaślepiona, bezkrytyczna, która na pewno zaakceptuje kawalerskie nawyki, niezbyt higieniczny tryb życia czy niejednoznaczne moralnie wybory. A w przyszłości może nawet kochanki? Więc czemu Tadek nie miałby być z siebie zadowolony?
Marianna dyskretnie zerknęła na jego nalaną twarz i gorzko się uśmiechnęła. Czy Krystyna również dostrzega, jak bardzo jej ukochany się zmienił, czy miłość odebrała jej zdolność trzeźwego osądu do tego stopnia, że wciąż widzi w tym ordynarnym mężczyźnie zgrabnego, wesołego chłopca? A może uczucia zawsze odbierają możliwość ujrzenia prawdy? Może przez pryzmat miłości, którą obdarzamy drugiego człowieka, widzimy go wyłącznie takim, jakim chcemy go zobaczyć? Zniekształcamy wizerunek zgodnie z własnym wyobrażeniem? Z własnymi pragnieniami? Formujemy rzeczywistość, by pasowała do wyidealizowanego obrazu, jaki rzeźbi serce?
Marianna rozmyślała nad życiem przyjaciółki – a może i nad własnym losem? – a w końcu zebrała się na odwagę i zerknęła na parę siedzącą w odległej części stołu.
Brunetka w chabrowej sukience zaangażowana w rozmowę z sąsiadem odruchowo, w dwóch palcach obracała nóżkę kieliszka. Jej mąż, choć wpatrzony w osobę siedzącą naprzeciwko – która o czymś perorowała – wydawał się nieobecny. Jakby myślami był gdzie indziej. Z kimś innym.
Kąciki ust Marianny bezwiednie się uniosły.
Choć tym razem ich wzrok się nie spotkał, to Marianna już wiedziała, że nie tylko ona biła się z myślami. Tyle wspomnień. Tyle wspólnie spędzonych nocy – najcudowniejszych nocy. I przecież wszystko mogło się potoczyć inaczej, gdyby... Mogli te lata przeżyć razem. Szczęśliwie. Czy jest już za późno, by znowu o siebie zawalczyć? Czy teraz, gdy los powtórnie skrzyżował ich ścieżki, mogą bezkarnie zignorować ten znak? Czy kolejny raz sprzeniewierzą się przeznaczeniu?
Z każdą minutą atmosfera coraz bardziej się rozluźniała, a w butelkach ubywało wódki. Weselnicy rozmawiali ze sobą coraz głośniej i trudno im było pozostać na miejscach. Chociaż tańców nie planowano, to pod wpływem atmosfery jeden z gości zaproponował, by włączyć muzykę. W końcu cóż to za wesele bez tańca?
Panna młoda przez chwilę kręciła nosem, ale Tadeusz – już na lekkim rauszu – chyba nie podzielał jej obiekcji, więc Krystyna uległa prośbom. Do sali wniesiono adapter, obsługa restauracji przyniosła winylowe płyty. Przywołany przez pana młodego kelner dyskretnie szeptał z nim o czymś na ucho i chwilę później światła przygasły, a przestrzeń wypełniły dźwięki nastrojowego tanga. Tadeusz wyciągnął dłoń do żony. Szli razem wzdłuż stołów i zatrzymali się na końcu pomieszczenia, w jedynym wolnym miejscu, które od biedy mogło posłużyć za parkiet. Przez chwilę patrzyli na siebie, po czym ruszyli do tańca. Głęboki baryton nostalgicznie wyśpiewywał miłosne wyznanie:
Jest jedna jedyna,
Którą kocham najwięcej,
Dla niej wszystko poświęcę,
Wszystkie noce i dni.
O całym świecie zapominam,
Gdy na mnie spojrzy ta dziewczyna
Ta moja jedna i jedyna.
A tą jedyną jesteś Ty.
Marianna przyglądała się świeżo upieczonym małżonkom wirującym w nastrojowym blasku lamp. Krysia w ślicznej, bardzo modnej, rozkloszowanej sukience za kolano wygląda niemal jak nastolatka, a w przytłumionym świetle Tadek był trochę bardziej podobny do dawnego siebie. Wszystko, nawet ciepły głos Fogga, przypominało Mariannie uroczy, ciepły dzień sprzed lat, kiedy przyjaciółka tańczyła z Tadeuszem po raz pierwszy.
Krystyna, Tadeusz.
Marianna i... odurzający zapach sierpniowej nocy, zapach niespełnionych pragnień. Czy teraz nie było prawie jak wtedy? Prawie. Teraz serca Marianny nie przepełniała już wizja wspaniałej przyszłości. Ideały dawno prysły, roztarte na miazgę przez codzienność tak różną od tej, którą sobie wymarzyła. Nic nie zostało z młodzieńczych mrzonek.
Po pierwszym utworze parkiet zapełnił się kolejnymi parami. Na sali zapanował rozgardiasz. Jedni palili, inni pili, jeszcze inni rozchodzili się po kątach, by porozmawiać to z tym, to z owym. Jakiś podpity jegomość z galanterią pajaca poprosił Mariannę do tańca, jednak ona odmówiła. Zaczęła się następna piosenka i do tańczących dołącza kolejna dwójka – brunetka z mężem. Tańczyli sztywno, nie patrząc na siebie, ale ich bliskość była dla Marianny nie do zniesienia. Potrzebowała powietrza. Może nikotyna ukoi nerwy, ostudzi emocje? Ominęła tańczących, zostawiła za sobą hałas, muzykę, śmiechy i wyszła z sali.
Sierpniowe słońce powoli chyliło się ku zachodowi i tylko nieliczni przechodnie spacerowali ulicą. Wśród kamienic cudem nienaruszonych przez bombardowania nadal tkwiły te, którym zabrakło szczęścia. Niektóre budynki wciąż nie miały dachów, inne ziały pustymi oczodołami wybitych okien. Czekały na swoją kolejkę, aż warszawiacy odbudują kamień po kamieniu całe miasto.
Marianna oparła się o ścianę bramy, w głębi której znajdowała się restauracja – od murów studni otaczającej podwórko odbijały się teraz dźwięki Piosenki o Sekwanie. Sekwana, Paryż… Marianna uśmiechnęła się sarkastycznie, patrząc na odartą z dawnej świetności ulicę. Choć towarzysz Stalin od niemal pół roku spał w objęciach nocy czarnej jak smoła, podróż do Paryża można było odbyć, wyłącznie wodząc palcem po mapie. Paryż Północy. Też coś.
Przed jej oczami stanęły jeszcze żywe obrazy z owego lata, gdy jako łączniczka przekradała się między stosami gruzu, barykadami usypanymi z nadpalonych cegieł, mebli wyrzuconych z mieszkań, potłuczonej kuchennej zastawy, z dziecięcych zabawek. Całe ulice w zasiekach zbudowanych z artefaktów dawnego życia. Wszędzie trupy i usypane naprędce bezimienne mogiły. Paryż Północy w ogniu.
A jednak, paradoksalnie, w tym bezkresie okrucieństwa, wśród tylu tragedii ona sama czuła się szczęśliwa, bo w końcu, po raz pierwszy, mogli być razem. I tylko dla siebie. Śmierć nie wydawała się Mariannie rzeczą straszną, bo jeśliby zginęła, to u jego boku. Przy nim i w pewnym sensie: dla niego. Przecież tylko dla niego została w Warszawie i postanowiła przyłączyć się do walczących. Tamtego lata było jej wszystko jedno, czy zginie. I może dla wszystkich byłoby lepiej, gdyby kula, która raniła ją w szyję, przeszła centymetr dalej? To, co wydarzyło się później, zdawało się Mariannie nieprzerwanym pasmem bólu. Życie bez niego nie miało sensu.
A teraz, po latach, znowu stała na jednej z tych ulic, które były świadkiem rozkwitu ich miłości. Domy, ulice, pomniki nie przetrwały, a oni tak i znowu byli blisko, na wyciągnięcie ręki – Marianna wdychała wieczorne powietrze, wyjęła z torebki papierosa. Przypaliła go. Przymknęła oczy.
Jeśli teraz do niej wyjdzie, jeśli się odważy, wszytko dla niego porzuci.
Mocno zacisnęła powieki – policzy do stu. Jeżeli on się do tego czasu nie pojawi, ona wróci do domu. Jeden, dwa, trzy… Czekała. Z otaczających ją odgłosów wieczornego miasta próbowała wyłuskać ten jeden – otwierających się drzwi restauracji w głębi podwórza.
Cztery, pięć, sześć… Jej serce zwolniło rytm. Czas zwolnił bieg. Papieros zaczął parzyć palce. Siedem…
– Witaj, Marianno.
Otworzyła oczy. Niedopałek wypadł z ręki.
– Czekałam na ciebie … – powiedziała cicho.
Patrzyli na siebie. Wąska przestrzeń bramy odcięła ich od reszty świata. Oboje wiedzieli, że ostatnich dziewięć lat ich życia właśnie odeszło w niebyt. Byli na siebie skazani. Taki to już los ich będzie…
W miednicy stojącej na stojaku za parawanem połyskuje tafla wody, którą Marianna wlała tu jeszcze przed przyjściem pierwszego ucznia. Teraz jest przyjemnie chłodna, cudownie koi ciało.
Choć twarz Marianny zdradza przeróżne niepokoje, lęki i frustracje – ma na niej wypisany każdy rok życia – jej skóra wciąż jest sprężysta, figura kształtna, niemal młodzieńcza. I tylko jeden niewielki defekt zakłóca idealny obraz – brzydka, gruba blizna ciągnąca się w poprzek szyi. Pamiątka z powstania. Stygmat dnia, o którym chciałaby zapomnieć.
Marianna czuje jej nierówność pod palcami – ale wie, że kiedy rozpuści włosy, nic nie będzie widać. Z satysfakcją dotyka niewielkich piersi – on także wkrótce ich dotknie. Weźmie je w swoje dłonie, a później przygarnie Mariannę do siebie. I nie wypuści z ramion przez długie godziny.
Kończy się wycierać, przechodzi do jedynego w tym mieszkaniu pokoju i powoli się ubiera. Wkłada nową letnią sukienkę, którą kupiła za pieniądze z udzielanych lekcji francuskiego. Na stopy wsuwa najlepsze buty. Wyjmuje szpilki, które dotąd przytrzymywały kok, i dokładnie szczotkuje włosy do momentu, aż zaczynają się układać w fale. Na koniec przed lustrem maluje usta, które dzięki temu stają się pełniejsze i bardziej zmysłowe.
Teraz jest już gotowa na przyjście Zygmunta.
Rozdział II
Kalina
Wiatr wygina gałęzie rachitycznych drzew porastających brzegi torowiska, a ścieżka biegnąca wzdłuż nasypu przypomina rwący strumień.
Przez uchylone okno do zatłoczonego korytarza wagonu drugiej klasy wpada dudnienie kół. Wprawia ciało stojącej w ścisku kobiety w jednostajne kołysanie. Krople deszczu roszą jej twarz, ale nie zwraca na to uwagi. Mechanicznie zaciąga się dymem, po czym wydmuchuje go na zewnątrz.
Co chwila przysuwa się do ściany, ustępując miejsca przechodzącym pasażerom. Ludzie kręcą się bez sensu to w jedną, to w drugą stronę. Wszyscy mają już dosyć wielogodzinnej podróży. Byle wytrzymać do Krakowa. Potem już będzie z górki. A raczej pod górkę.
Kalina pali papierosa za papierosem. Wakacyjna gorączka jej się nie udziela. Nie można przecież tęsknić za obrazami znanymi tylko z pocztówek, a ona nigdy nie była w Tatrach. Nie czuła na twarzy chłodu bijącego od granitowych ścian, nie wędrowała poszarpaną kreską grani. To jej pierwsza w życiu tak daleka podróż. Dotąd jej świat zamykał się pomiędzy monotonią warszawskich ulic i melancholią mazowieckiej wsi. Żyje w bańce, której ściany wytyczają małe mieszkanie na Kredytowej i smutny drewniany dom gdzieś przy zakurzonej drodze.
Może dlatego nie lubi lata? W jej wspomnieniach nie ma ani tego chłodu gór czy jezior, ani związanego z wakacjami poczucia swobody. Dla niej to po prostu czas wszechogarniającej nudy i zniechęcenia, gdy dokuczliwy upał z rzadka przerywają intensywna burza albo lipcowy deszcz. Jest zbyt parno lub zbyt mokro. Zbyt słonecznie albo zanadto pochmurno. Zbyt skrajnie, zbyt intensywnie. To czas lepkiej od potu skóry, nagich ramion, splątanych włosów i piegów. Odkrytych butów na obcasach. I tych wszystkich zbyt kobiecych, wydekoltowanych sukienek z taniego kretonu, w których kiedyś gustowała matka.
Kalina nigdy nie nosi sukienek. Ani zbyt wyzywających, ani żadnych innych. Zazwyczaj chodzi w spodniach. Wąskich, sięgających przed kostkę, w których, jak sądzi, nie ściąga męskich spojrzeń. Taki strój wydaje się jej bezpieczny i zachowawczy. Aczkolwiek nadal uważany jest za kobiecą ekstrawagancję, fanaberię i nowomodny wymysł. Kobieta w spodniach to taki babochłop?
Do tego Kalina wkłada buty na płaskiej podeszwie – najchętniej te niedrogie, białe, z płótna – i wciera w nie pastę z pokruszonej kredy. Nie nosi obcasów, bo uważa, że jest za wysoka, zbyt chuda – strzelista – a przez to zanadto widoczna. Dostrzegalna. Łatwiejsza do wyłuskania z tłumu. Tymczasem wolałaby nie rzucać się w oczy, bezpiecznie zginąć w szarej masie, wejść w symbiozę z nijakością.
I tylko te okropne włosy. Złotomiedziane, niesforne, mocno falujące. Trudno je ujarzmić, więc od wielu lat ścina je na krótko. Kalina nie znosi ich koloru – gdy była mała, dzieci ze wsi wołały za nią: ruda, a wtedy wypłakiwała się w rąbek spódnicy swojej opiekunki. Teraz, gdy jest już dorosła, diabelska barwa loków trochę złagodniała, wypłowiała i nabrała szlachetności. Jednak fryzura nadal pozostała krótka.
W ogóle Kalina nie bardzo lubi siebie. Tak samo jak tych całych wakacji.
Trochę przez ogólny nakaz bycia latem nieco bardziej niż zwykle szczęśliwym, ale przede wszystkim dlatego, że ten czas kojarzy jej się z domem. I z powrotami na wieś – od czasu gdy wyjechała z Kamieńczyka, wracała tam wyłącznie podczas świąt i dwumiesięcznej przerwy w zajęciach szkolnych. Tak było przez cały okres jej nauki w liceum, gdy przebywa u sióstr i później, w trakcie studiów – choć wówczas przyjeżdżała już do domu coraz rzadziej, sporadycznie i na krótko, wymawiając się różnymi obowiązkami. Chociaż ubiegłego lata było inaczej, ale wtedy czuła się tam tylko gościem, z rozmysłem pielęgnując w sobie specyficzne uczucie wakacyjnej tymczasowości. Dom w Kamieńczyku przestał być jej domem. Chociaż w Warszawie też nie czuje się jak u siebie.
Kalina się zamyśla, a jej jasne oczy koncentrują się na dłoni trzymającej niedopałek. A właściwie na przedmiocie połyskującym na palcu serdecznym. Nadal się do tej błyskotki nie przyzwyczaiła.
Bez emocji przygląda się obrączce i nie widzi w niej magicznego symbolu. Metafory miłości, wierności, oddania. Do śmierci? To tylko kawałek metalu przetopionego ze starej carskiej pięciorublówki. Kalinie przypomina się czas, gdy była dzieckiem i mieszkała jeszcze w rodzinnym domu. Uwielbiała wtedy oglądać tę starą monetę. Zaciskała ją w pięści i wyobrażała sobie, co mogłaby za nią kupić. A później przymykała powieki i obracając w palcach, gładziła opuszkami powierzchnię, próbując odgadnąć, którą stronę złotej tarczy ma przed sobą.
To była dawna rosyjska moneta – z widniejącym na awersie profilem cara Mikołaja II i dwugłowym orłem z tyłu – o szlachetnej słomkowej barwie. Stonowanej i chłodnej. Niepodobnej do tych radzieckich – bardziej czerwonych, z domieszką miedzi.
Opiekunka Kaliny, Gabrysia, dostała tę monetę wiele lat temu od rodziców i była ona ostatnią pamiątką, jaka jej po nich została. Przetrwała czas dostatku i tamten późniejszy – okupacji. Nawet w chwilach palącej potrzeby Gabriela nie spieniężyła złota, nie zamieniła na jedzenie, ubrania. I dopiero teraz, w „wolnej” Polsce, wartościowe kruszywo przetopiono na obrączki. Na towar deficytowy, a nagle tak potrzebny.
Kalina dotyka kciukiem połyskującego, trochę za luźnego pierścionka. Jej myśli krążą wokół kolistego kształtu i ulatują ponad mokrym torowiskiem, w stronę otwartej przestrzeni, poza tłoczących się wokół ludzi. Poza zapach ich potu, kwaśny odór podkładów kolejowych i brudu wagonu drugiej klasy. Biegną ponad polami, nitkami rzek, ponad zakurzoną drogą wyłożoną kocimi łbami – Kalina zna jej każdą nierówność, każdy wyślizgany kamień, bo to właśnie nią zawsze wraca. Do Gabrysi. Do domu. Do wspomnień.
Przed oczami staje jej powidok dnia sprzed zaledwie tygodnia.
Było duszno i gorąco, a powietrze przepełniał mdławy zapach mydlin, w których uprano schnące na sznurach pranie, oraz woń starego drewna, z jakiego wybudowano dom przy wiejskiej drodze; stojący samotnie, na skraju sporej miejscowości, która kiedyś, przed wojną, pretendowała do miana miasteczka, tętniła życiem, a teraz wydaje się tylko sennym odbiciem dawnych, lepszych czasów.
Ten dom był niepodobny do pozostałych przy ulicy. Mimo braku oznak szczególnego bogactwa aspirował do względnego dobrobytu. Wstydliwie, a może z wyższością, odsuwał się od sąsiednich, typowo chłopskich chałup. Odgrodzony od nich – niczym murem – szmaragdem zadbanego ogrodu, próbował udowodnić przypadkowym przechodniom i swoim mieszkańcom, że jest czymś więcej niż li tylko zwykłym wiejskim domem. W końcu brakowało tu stodoły, chlewu czy obory. A także porzuconych rolniczych maszyn i szwendających się po podwórku kur – dzięki czemu trawnik nie przypominał klepiska. Wiejski dom bez wiejskiej duszy. Z pańskimi aspiracjami.
Do prostej bryły, jakby na siłę, doczepiono swego czasu niebrzydką werandę. Szybki okolone ażurem rzeźbień jeszcze nie zmatowiały, a dębowe deski konstrukcji wciąż jaśniały na tle znacznie starszej reszty budynku. Pod oknami w marmurowych donicach, które zupełnie nie pasują do tego miejsca, zasadzono kolorowe kwiaty. Zgodnie ze zwyczajami panującymi w innym domu, który już od dawna nie istnieje, a z którego te kamienne starocie pochodzą.
Ukwiecony budynek z pretensjami do bycia czymś lepszym, niż był w istocie, należał do ludzi, którzy znaleźli się tu przypadkiem i być może nie umieli lub nie chcieli wtopić się w rolniczy, przaśny i dosyć ubogi pejzaż.
Pomiędzy czerwienią pelargonii i zazdrosną żółcią nasturcji, na żeliwnej ławce – podobnie jak donice niewpisującej się w tutejszy entourage – siedziała stara kobieta. Mimo upału ubrana była w czarną niemodną sukienkę, spod której wystawały czubki znoszonych butów. Ich brązowa spękana skóra opinała opuchnięte stopy, sprawiając wrażenie, jakby zaraz miała się rozpaść na kawałki.
Kalina przyglądała się posiwiałej głowie kobiety i dawno nieodczuwany smutek chwytał ją za gardło. Zawsze gdy wracała do domu, ogarniało ją przygnębienie. Rozczarowanie? Czuła wewnętrzny sprzeciw wobec ciszy, która tu panowała. W rodzinnym domu wszystko wydawało się deprymująco niezmienne, martwe, zawieszone w bezczasie. Jakby wszystko tu było czekaniem. Na powrót czegoś. Tylko czego? Życia? Lat, które przecież już nie wrócą? Starego ładu, którego ona, Kalina, nawet nie pamięta? Ci, którzy najbardziej za nim tęsknili, dawno odeszli, a mimo to nic tutaj nie uległo zmianie. I to Kalinę niezmiennie złościło. Nawet kolory kwiatów sadzonych przed domem od zawsze były te same. Tak samo smutne. Smutny był ojciec – obecny w swojej introwertycznej nieobecności, zagubiony gdzieś pomiędzy końcem wojny a odejściem matki – i Gabriela.
Chociaż nie. Gabriela chyba wcale nie była smutna. Ona była pogodzona. Ze sobą i ze światem, z przeznaczeniem. Nie żyła przeszłością, bo należała do tej niezwykłej grupy ludzi, którzy potrafią się zaadaptować do każdych warunków, do każdej zmiany. Gabrysia jest pragmatyczna, zasadnicza i jakoś niewspółmiernie do otoczenia współczesna. Bierze z życia tylko to, co zsyła los. Pokornie przyjmuje jego ciężar – bez względu na ustrój, stan posiadania i stan dachu nad głową. Od zawsze żyje tylko codziennością. Teraźniejszością. Skupia się na bliskich i nie ma ambicji, by naprawiać świat poza granicami własnego domu. Wychowała kolejne pokolenia dzieci, zajmowała się domem, żegnała tych, których kochała. Ciągle miała tak wiele obowiązków, że niemal sama stała się obowiązkiem. Pracującym, kochającym, oddychającym i nieskarżącym się na nic i nigdy. Nie miała pretensji do świata. Nie żywiła sentymentów. I chyba już na nic nie liczyła.
Tylko Gabrysine włosy stawały się coraz bielsze, plecy coraz mocniej przygarbione, a jej pełna dotąd figura mizerniała z każdym rokiem.
W tamtej chwili przed domem Gabriela nie widziała wyrazu twarzy młodej kobiety stojącej przed ławką. Była skupiona na dziecku, które trzymała w ramionach. Dziecku Kaliny. Jej córeczce. Mała ma już prawie rok.
Dziewczynka gaworzyła po swojemu i uśmiechała się wciąż bezzębnym uśmiechem do sędziwej opiekunki. Drobne rączki bawiły się szydełkowym białym kołnierzykiem przy pomarszczonej szyi kobiety. Kalina stała obok i obserwowała tę scenę bez słowa.
Wiedziała, że powinna coś czuć do tego miniaturowego człowieka – swojego dziecka. Krwi z krwi. Podobno zaraz po porodzie matka zaczyna kochać noworodka tak, jakby nigdy nie było innej miłości. Jakby w sercu każdej kobiety istniała wielka pusta dziura, która wypełnia się uczuciem natychmiast po przecięciu pępowiny. I Kalina też czekała, że zazna, jeśli nie tego mitycznego oddania, to choćby jakiejś formy fizjologicznej więzi ze swoją córeczką. A tymczasem nadal nie posiadła tego biologicznego daru. Nie potrafiła zbudować poczucia bliskości. Nauczyć się miłości.
Gabriela odpowiadała coś niemowlęciu, głaszcząc rączki pozostające w ciągłym ruchu. Czułym gestem zasłaniała dłonią twarz dziewczynki przed słońcem.
– Zobacz Kalinko, jaka ona się robi podobna do ciebie. Na początku to była skóra zdjęta z pana Jerzego, a teraz…
– Będzie ruda – rzuciła kwaśno Kalina.
Gabriela wciąż z zachwytem wpatrywała się w dziecko.
– Przecież ty wcale nie jesteś ruda – zaprzeczyła cierpliwym tonem, którym powtarzała to zdanie przez ostatnich dwadzieścia parę lat.
– Teraz rzeczywiście już nie, ale...
– A tam, gadanie. Nigdy nie byłaś ruda i malutka też nie jest. Wiem, co mówię. – Odruchowo pogładziła delikatny meszek na główce małej. – Marianna również, jak była mała, miała ciemniejsze włosy, bardziej miedziane. Dopiero później, gdy zaczęła dojrzewać, zjaśniały. Tak samo jak tobie. – Zamyśliła się na wspomnienie matki Kaliny. – Śliczna z niej była dziewczyna, a ty jesteś taka do niej podobna.
Niestety – przebiegło przez głowę Kaliny, ale nie powiedziała tego na głos, by nie urazić opiekunki. Wiedziała, że Gabriela po matczynemu kochała Mariannę i że była to miłość równie głęboka, co ślepa. Gabrysia zawsze starała się tłumaczyć małej Kalince postępowanie matki, bo uważała, że to nie wrodzone złe cechy charakteru tak destrukcyjnie wpłynęły na jej podopieczną, lecz wojna. Zetknięcie z demonami trawiącymi ludzką duszę nie może pozostać bez śladu. I Marianna też się przed tym nie ustrzegła.
Przez chwilę milczały zamyślone nad tą krótką wzmianką o matce Kaliny. Od tylu lat już nieobecna w ich życiu, nadal zdawała się trwać w tym domu i w jakiś niepojęty sposób zatruwać jego tkankę. Zakłócać spokój niepotrzebnym wspomnieniem.
Upał stawał się coraz dotkliwszy. Powietrze zgęstniało. Ptaki umilkły, ukryte wśród cienistych gałęzi i nawet mała Gabi zdawała się być na zmęczona spiekotą.
Gospodyni wyrwała się z odrętwienia. Zerknęła na Kalinę stojącą przy ławce i uśmiechnęła się, zachęcając:
– No, chodź. Nie przyglądaj się tak, tylko usiądź obok mnie. Weź ją na ręce.
Kalina niechętnie przysiadła obok opiekunki i nieporadnie posadziła sobie dziecko na kolanach.
– Nie umiem jej nawet porządnie trzymać – usprawiedliwiła swoje niezgrabne ruchy.
– Do tego nie trzeba twoich fakultetów – uspokoiła stara kobieta. – Z czasem nabierzesz wprawy. Przecież dziecko to nie radziecki Sojuz, nie trzeba do jego obsługi nie wiadomo jakich umiejętności. Wystarczy je kochać.
„Wystarczy je kochać…” – jak echo przebiegło przez głowę Kaliny, gdy niepewnie zerknęła na córkę. Ale jak miała się nauczyć kochać? Czy w ogóle można się tego nauczyć?
– …a z całą resztą to zobaczysz, dasz sobie radę. Kiedy zabierzecie z panem Jerzym malutką do Warszawy, wszystkiego szybko się nauczysz.
Kalina wbiła wzrok w pyzate, dobrze odkarmione dziecko. Było zadbane, rumiane – widocznie wiejskie powietrze mu służyło.
Małej chyba nie bardzo się podobało, że matka wzięła ją na ręce, bo w niemym sprzeciwie wyciągnęła malutkie dłonie w kierunku Gabrieli.
Kalina tak bardzo bała się tego momentu, gdy będzie musiała zostać sama z tą obcą, dziwną istotą. Ale teraz już nie było wymówki, nie było odwrotu. Studia się skończyły. Jeszcze tylko te ostatnie wakacje – jeśli Gabrysia się zgodzi. Ostatnia chwila wolności, a później czeka ją już tylko kierat rodzicielskich obowiązków. Będzie musiała wreszcie podjąć się roli pełnoetatowej matki i żony.
– Będziesz na pewno wspaniałą matką i żoną – powiedziała Gabriela, jakby czytając w myślach dziewczyny.
Córka w jej ramionach w końcu zrezygnowała z próby powrotu w Gabrysine objęcia. Zaczęła przyglądać się Kalinie ogromnymi, niemal przezroczystymi oczami. Kobieta wiedziała, że tak małe dziecko niczego jeszcze nie pojmuje, ale w bladoniebieskim spojrzeniu dostrzegła odbicie własnych lęków.
A może jednak córka ją rozumiała? Może wiedziało, że mama wcale na nią nie czekała? Że jest jedynie wypadkową niefortunnego splotu zdarzeń – dnia zbyt płodnego i zbyt nieroztropnej namiętności. Że jest owocem obojętności matki i zbyt ślepej miłości ojca.
Jerzy. Kalina odruchowo zaczęła kołysać córkę w ramionach – podobnie jak robił to z nią samą mąż w chwilach, gdy noc wydawała się zbyt ciemna, a życie bardziej niż zazwyczaj nie do zniesienia. Jerzy. On ją kochał. Choć Kalina zupełnie nie była tego warta. Była taka niedoskonała, ale Jurek wydawał się tego nie dostrzegać. Akceptował w niej wszystkie skrajności, lęki i dziwactwa. Kochał jej młode ciało. Na które, jak uważał w głębi duszy: nie zasługiwał. Przecież Kalina mogłaby mieć każdego mężczyznę. Przystojniejszego, młodszego. Choć żona ukrywała się pod męskimi ubraniami, ostentacyjnie unikała wszystkich atrybutów kobiecości – i nosiła te swoje króciutkie włosy – w jego oczach wydawała się doskonała.
– Jak długo planujecie zostać w Zakopanem? – Głos Gabrieli sprowadził Kalinę ją na ziemię.
– Sądzę, że wrócimy w ostatnim tygodniu sierpnia.
– To ponad miesiąc.
Czy Kalinie tylko się wydawało, czy w słowach opiekunki wyczuła pewien chłód? Niezadowolenie? A może Gabrysia jest już po prostu zmęczona?
– Jurek chce ostatecznie zamknąć po wakacjach habilitację. Wiesz, że przez wydarzenia tamtego roku na uczelni zapanował chaos. Wszystko się przeciągnęło w czasie. Ale teraz sytuacja już się uspokoiła i powinien czym prędzej dokończyć pisanie ostatniej publikacji. – Zamyśliła się na moment, poprawiła wiercące się na kolanach dziecko. – Na pewno wrócimy przed początkiem września, bo Jerzy musi być z powrotem na uniwersytecie przed rozpoczęciem egzaminów poprawkowych. No i trzeba się rozejrzeć za większym mieszkaniem. Z Gabi będzie nam za ciasno w jednym pokoju. – Kalina spróbowała się uśmiechnąć do dziecka, ale jej usta wykrzywił tylko dziwny grymas. – Zobaczysz, Gabrysiu, to szybko zleci. Najpóźniej w połowie września postaram się zabrać małą do Warszawy. Na stałe.
Gabriela przytaknęła w zamyśleniu, jednak nie patrząc na Kalinę. Bezwiednie strzepnęła jakiś niewielki pyłek z czarnej spódnicy.
– Mimo wszystko to długo, a ja mam ostatnio coraz mniej siły. Władka ciągle nie ma. No i Zośka nadal jest w szpitalu. Coś kiepsko się podobno goi po tej operacji. Jeszcze nie wiadomo, kiedy ją wypuszczą. Od dwóch tygodni jestem sama. Cały dom na mojej głowie.
Zofia nastała w ich domu na długo przed wojną, gdy rodzina mieszkała jeszcze w starym domu poza Kamieńczykiem, toteż Kalina zna ją od dziecka. Teraz już niemłoda, choć nadal bezdzietna i niezamężna, wciąż pomagała starzejącej się Gabrieli.
Gabrysia milczała, kiwając głową. Wyraźnie nad czymś rozmyślała. Zmarszczyła brwi.
Kalina postanowiła przerwać tę niezręczną ciszę.
– Może na ten okres, do naszego powrotu, poprosić do pomocy jakąś inną kobietę ze wsi? Któraś na pewno by się zgodziła. Za niewielką opłatą. A Gabrysia mogłaby tylko jej przypilnować. Do czasu, aż Zofia wydobrzeje.
Gospodyni podniosła wzrok na Kalinę.
– Przecież nie o to mi chodzi. Ty nic nie rozumiesz – rzuciła z lekką irytacją. – Ta malutka to aniołek. Spokojne dziecko. Radzimy sobie i bez Zośki. Mnie raczej chodzi o to, że znowu przesuwasz w czasie moment zabrania Gabi do Warszawy, do was. Ja bym się mogła nią zajmować do końca moich dni, ale przecież dziecko potrzebuje matki. – Gabriela niecierpliwym gestem wyciągnęła z mankietu chusteczkę, otarła czoło. – A ty tak rzadko przyjeżdżasz. Nie zobaczyłaś pierwszego uśmiechu małej, pierwszego ząbka. Nie usłyszałaś, jak zaczynała gaworzyć. Pewnie już niedługo zacznie chodzić, a ciebie znowu to ominie. No i zaskoczyłaś mnie z tym wyjazdem. Zakopane? Myślałam… – Urwała nagle. Wyglądała, jakby coś nie dawało jej spokoju. – No tak… Przecież ty jeszcze nigdy w życiu nie byłaś na prawdziwych wakacjach. Tyle lat. Tyle lat. Nigdy o to nie zadbaliśmy. Zawsze co innego było na głowie. To może i dobrze się stanie. Tylko gdzie wy się tam zatrzymacie? Na hotel wydacie majątek, kogo na to dzisiaj stać? A w ośrodkach wczasowych to pewnie trzeba by z dużym wyprzedzeniem rezerwować albo mieć przydział z jakiegoś zakładu pracy.
Kalina się rozpogodziła. Już wiedziała, że Gabriela zgodzi się na wyjazd. Może jeszcze przez chwilę pomarudzi, ale na pewno się zgodzi.
– Pamięta Gabrysia Basię, tę moją koleżankę ze studiów? Świadkowała na moim ślubie.
– Pamiętam. Taka uśmiechnięta. Ładna dziewczyna.
– No właśnie. Znajoma jej rodziców prowadzi mały pensjonat w Zakopanem. Przyjmie nas za półdarmo.
Zakopane. Jej wybawienie. Odroczenie wyroku, przesuwające w czasie zabranie dziecka ze wsi.
Pomysł wyjazdu zrodził się wkrótce po tym, jak Kalina obroniła pracę. Jerzy jeszcze w tym roku ma szansę na habilitację. Od sukcesu dzieli go zaledwie jedna publikacja naukowa. Na pisanie potrzeba mu czasu i świętego spokoju, a w klaustrofobicznym mieszkaniu nie ma warunków. No i praca przy małym, bez przerwy plączącym się pod nogami dziecku wydawała się niemożliwa.
Rozwiązanie nadeszło samo. Baśka zaproponowała im wyjazd. Właśnie do Zakopanego. W pensjonacie znajomej rodziców Basi znajdą się wolne miejsca, gdzie Jerzy – patrząc przez okno na szczyty – będzie mógł bez przeszkód wznosić się na wyżyny swojego intelektu i ukończy pisanie.
Basia była zapaloną taterniczką i wraz z bratem bliźniakiem od dawna planowali wypad w góry. Czy nie byłoby cudownie, gdyby Kalina i Jerzy wyjechali razem z nimi? Kalina poznałaby w końcu ukochane miejsce przyjaciółki, odsapnęła po trudach ostatniego roku i przygotowaniach do dyplomu na wydziale matematyki. Należała im się chwila wytchnienia, zanim Barbara rozpocznie pracę w szkole, a przyjaciółka wejdzie w rolę matki.
Jerzy uznał pomysł za wyjątkowo trafiony – widocznie zaczął dostrzegać, że młoda żona po pierwszej fali fascynacji powoli się od niego odsuwała, a codzienność rozrywała wątłą nić, która ich ze sobą połączyła. Dlatego w wyjeździe upatrywał szansy nie tylko na ukończenie pracy, ale także na odbudowanie relacji z Kaliną.
Jeszcze tylko ta niewygodna wizyta na wsi i rozmowa z Gabrielą – „ale przecież Gabrysia na pewno się zgodzi” – i mogli będą jechać.
Kalina przyglądała się drżącym dłoniom starej kobiety spoczywającym na kolanach. Pod cienką jak bibuła skórą wyraźnie rysowały się grube łańcuchy żył. Ów widok w ostatnim czasie niezmiennie Kalinę zaskakiwał. Te ręce – wcześniej takie pulchne, ciepłe, silne, spracowane – nigdy jeszcze nie wyglądały tak staro i krucho.
Zerknęła na dziecko w swoich ramionach – było niezwykle spokojne. W końcu przestało się wiercić i chyba przysnęło, znużone upałem. Gdzieś obok, w wysokiej trawie leniwie brzęczały pszczoły. Ponad ziemią wciąż unosił się zapach mydlin. Drogą wzdłuż płotu przejechał wóz. Chłop na koźle – ubrany za ciepło jak na dzisiejszą pogodę – widząc kobiety siedzące na ławce przed domem, bez słowa uniósł czapkę. Gabrysia schyliła głowę w niemym pozdrowieniu. Odgłos kopyt wybijających podkowami rytm na brukowanym trakcie umilkł w oddali.
Kobiety także milczały. Zastygłe w czasie. Constans. Gabrysia była constans. I jak zawsze, również tamtego dnia nie zamierzała odmawiać Kalinie pomocy. To przecież tylko kilka tygodni. Później będzie już mogła odpocząć. Spokojna o przyszłość wszystkich, których kocha.
Nie odmówi, chociaż podejrzewa, że jednak litościwy Bóg nie pomógł Kalinie pokochać dziecka. Może to się zmieni, kiedy to upalne lato się skończy?
A może wreszcie powinna wyjaśnić Kalinie pewne sprawy? Może nadszedł odpowiedni moment? Może to by się pomogło odnaleźć tej zagubionej dziewczynie? Odmieniłoby jej serce? Tyle niepotrzebnych tajemnic nazbierało się pod tym dachem. Tak trudno jest je wyjawić, stojąc z Kaliną twarzą w twarz. A ciężar prawdy staje się z każdym rokiem coraz trudniejszy do uniesienia. Stara kobieta już nie ma siły go dźwigać, choć nadal nie znajduje odwagi, by wypowiedzieć słowa, które już dawno temu powinny były paść.
– Jedź – powiedziała wreszcie.
– Naprawdę? – Kalina się ożywiła
– Naprawdę. Ale zapisz mi wasz adres. Tak na wszelki wypadek.
– Tak, Gabrysiu, oczywiście. – Kalina przykryła swoją szczupłą dłonią drżące, stare ręce spoczywające na kolanach opiekunki …
Kalina stoi w wąskim przejściu pociągu. Jej ciało kołysze się w takt wybijany o szyny przez koła. Próbuje wymazać obraz tamtych dłoni sprzed oczu. Obraz Kamieńczyka i Gabrieli. I malutkiej Gabi… To wszytko zostało przecież tak daleko. Jeszce nigdy nie dzielił jej od domu tak duży, fizyczny dystans. Setki kilometrów. Więc dlaczego nawet teraz nie potrafi zapomnieć o tym, co tam zostawiła? Przed nią wakacje, wolność. Trzeba się skoncentrować na tym, co dobre – wyłącznie na upragnionej chwili wolności. Uciec przed własnym życiem. Od tamtych dłoni, od żalu.
W aluminiowej popielniczce gasi papierosa i wtedy czuje ruch za plecami. Oddech kolejnego znudzonego pasażera, który zabijając oczekiwanie na stację docelową, przemierza bez sensu dystans wagonu. Przez ułamek sekundy narasta w niej irytacja. Ale tym razem nie słyszy za plecami rzuconego niecierpliwie: „przepraszam”. Czuje za to na sobie obce spojrzenie.
– Czy ma pani może zapałki?
Kalina odwraca się gwałtownie za ciepłem oddechu, za chropowatym tembrem głosu.
Tuż za nią stoi mężczyzna mniej więcej trzydziestoletni. Sporo od niej wyższy, o niemal czarnych oczach i podobnych, równie ciemnych, niesfornych kosmykach opadających na czoło. Gęste owłosienie wystaje spod rozpiętej pod szyją flanelowej koszuli i podciągniętych rękawów. Ma ostry nos i wąskie usta – jak u drapieżnika. I tak ciemną karnację, że przy jej własnym bladym ciele – i smutnym, szarostalowym krajobrazie za oknem – wygląda niemal egzotycznie. Twarz o mocno zarysowanej linii żuchwy, wystających kościach policzkowych i zbyt zuchwałym spojrzeniu. Zarost, mimo że dokładnie zgolony – pewnie dziś rano – wyraźnie przebija spod skóry.
Nieznajomy zagląda bezczelnie w oczy Kaliny – jakby bawiło go jej zaskoczenie.
– Pali pani, więc myślałem, że może…?
Kalinę opuszcza odrętwienie. Próbuje przybrać jak najbardziej obojętny wyraz twarzy. W kieszeni spodni niezdarnie szuka zapałek.
– Oczywiście. Gdzieś je miałam. – Skrępowana, omija jego spojrzenie. – Przepraszam, zamyśliłam się.
Mężczyzna kwituje nieco szerszym uśmiechem jej uwagę. W spokoju przygląda się nerwowym ruchom rąk, błądzącym teraz w poszukiwaniu zguby po naszytych na piersiach kieszeniach koszuli. Podąża za nimi, gdy drobne dłonie powtórnie wracają na biodra. W tym momencie małe pudełko wypada na podłogę. Zawartość rozsypuje się pod ich stopami. Oboje odruchowo przyklękają, niemal uderzając się głowami.
– Przepraszam – bąka cicho Kalina.
Teraz, w ciasnym korytarzu, nachyleni nad ziemią, są jeszcze bliżej siebie. I Kalina czuje wyraźnie zapach mężczyzny. Rumiankowego mydła, wody kolońskiej – takiej samej używa Jerzy – i czegoś jeszcze. Czegoś przywodzącego na myśl… Próbuje wstrzymać oddech. Zdusić w sobie nagłe zażenowanie. Kalina ukradkiem przygląda się jego pochylonej głowie, a wtedy mężczyzna nieoczekiwanie podnosi na nią wzrok. Ich twarze dzieli zaledwie kilkanaście centymetrów, a ona czuje, że dzieje się z nią coś niezrozumiałego, nieadekwatnego do tej, przecież tak prozaicznej, sytuacji. Przez zatrzymaną w czasie chwilę wszystko wokół nich zamiera. Nie słychać kół sunących po szynach, rozmów mężczyzn palących kilka okien dalej, urywanego dziecięcego śmiechu dochodzącego z pobliskiego przedziału. I nawet zapłakane niebo nagle przestaje ostentacyjnie rozbijać łzy o szyby.
Nieznajomy patrzy bez słowa wprost na nią. Zdziwienie przeradza się w trudne do uchwycenia… porozumienie?
– Nic się nie stało. Proszę mi podać pudełko, ja to pozbieram – przerywa ciszę jego głos.
Koła znów zaczynają dudnić, ktoś obok się śmieje, ciężkie krople deszczu uderzają w uchylone okno.
Słowa płyną gdzieś poza Kaliną, która wygląda, jakby była zahipnotyzowana. Pozostaje w miejscu do chwili, aż mężczyzna sam odbiera z jej rąk kilka już zebranych zapałek. Dopiero wtedy się przebudza.
– Proszę wstać, ja to pozbieram – nieznajomy miękkim tonem ponawia prośbę.
Kalina podnosi się, choć nie wie, czy bardziej zawstydzająca była ich bliskosć nad podłogą, czy fakt, że teraz głowa obcego mężczyzny znajduje się kilka centymetrów od jej bioder.
Nieznajomy nadal klęczy przy jej nogach, gdy na odległym końcu korytarza słychać otwierające się drzwi przedziału. Ze środka wychyla się ciemna głowa dziewczyny. Przez chwilę rozgląda się wokół, po czym dostrzegłszy Kalinę, z uśmiechem rusza w jej kierunku.
– Kalina, gdzie ty się podziewasz? Ile można palić?!
Basia szybko przemierza dzielącą je odległość i dopiero teraz zauważa mężczyznę u stóp przyjaciółki.
– Już myśleliśmy, że poszłaś do… Warsu – dodaje ciszej.
Nieznajomy podnosi się z kolan i odwraca w jej stronę. Przez krótki moment trwa cisza, po czym na twarzy Barbary pojawia się zaskoczenie.
– Maciek?! – wybucha radośnie.
– Baśka?! – Trzymając w dłoni zapałki, robi krok w jej stronę.
Wyciągają do siebie ręce. Witają się jak starzy znajomi.
– Co ty tutaj robisz?!
Dziewczyna się śmieje.
– Jak sądzę, to samo, co ty.
– Co za zbieg okoliczności – zauważa on. – Jakbyśmy się umówili. Nie wspominałaś w klubie, że planujecie wyrypę.
– Ty też – odpowiada wymówką na wymówkę.
– U mnie to nagła zmiana planów – tłumaczy, nie przestając się uśmiechać. – Nie wypalił nam wyjazd w Alpy. Mieliśmy w kilka osób jechać do Francji. Jednak wyszły pewne problemy z paszportem. Wiesz, jak jest. – Macha ręką. – Ale dostałem ciekawy projekt do realizacji: dacza w stylu zakopiańskim, dla jednego takiego szyszkownika, więc postanowiłem na miejscu poszukać inspiracji. A przy okazji trochę się powspinam. Przyjemne z pożytecznym. – Robi pauzę. – A ty sama jedziesz czy ze Staszkiem?
Nagle mężczyzna się mityguje i nieco zawstydzony, że zapomniał o obecności jeszcze jednej osoby, odwraca się w stronę Kaliny. Baśka także szybko pojmuje ich nietakt i kiwa głową w stronę przyjaciółki.
– Kalino, pozwól, że ci przedstawię: przyjaciel mój i Staszka z górskich szlaków, Maciej Warecki.
Dziewczyna wyciąga dłoń w jego kierunku, on chwyta ją w zdecydowanym uścisku. Baśka kontynuuje prezentację:
– A ta chłopczyca, której, jak widzę, na dzień dobry padłeś do nóg, to moja serdeczna przyjaciółka, Kalina Długołęcka.
Maciej przygląda się jej, wciąż przytrzymując dłoń w swojej dłoni. Kalina uśmiecha się nieznacznie.
– Kalina Pilecka – poprawia przyjaciółkę.
Baśka łapie się za głowę.
– Oczywiście: Pilecka! Pani doktorowa Pilecka – powtarza z teatralną powagą. – Wciąż nie mogę się przyzwyczaić.
Maciek w końcu zwalnia uścisk i dopiero teraz dostrzega obrączkę na palcu serdecznym Kaliny. Przez moment uśmiech na jego twarzy zastyga. W oczach rysuje się cień zdziwienia.
Wzmianka o mężu nagle wydaje się Kalinie niewygodna, zbyteczna. Mąż?
Jej mąż?
– Jedziemy do Zakopanego we czwórkę – ciągnie Baśka. – Ze Staszkiem i Jerzym. Jurek, to znaczy pan doktor, ma zamiar popracować naukowo, a my ze Stasiem będziemy w tym czasie umilać pobyt pani doktorowej. – Z łobuzerskim wyrazem twarzy puszcza oko do Kaliny. – I oprowadzać ją po górach. Mamy kwaterę w domu Boldów. Pamiętasz, jakiś czas temu wspominaliśmy ci o nich. To taka stara przedwojenna willa przy Kasprusiach. Jeździliśmy tam zawsze z rodzicami. Kojarzysz Adama Bolda, prawda? To ten, co zginął, będzie już z piętnaście lat temu, w lawinie na Przełęczy pod Drągiem. Ja wtedy jeszcze byłam dzieciak, ale pamiętam, że pisali o tym w „Taterniku”. Ojciec nam o tym czytał. W każdym razie znana sprawa.
– Owszem, słyszałem o tym – przyznaje Maciek.
– No a jego żona wciąż prowadzi w Zakopanem taki mały, prywatny pensjonat. Nic wielkiego, parę pokoi. Wynajmuje w zasadzie tylko znajomym. Ojciec do niej napisał i okazało się, że ma wolne miejsca, no to jedziemy. Był plan, że pojedzie jeszcze Kaśka, jednak w ostatniej chwili rozchorowała się na anginę i nasza mama postanowiła zostawić ją w domu. Dla nas ze Staszkiem to lepiej, nie będziemy musieli się bawić w niańczenie młodszej siostry.
Maciek z nieobecnym uśmiechem przytakuje Basi, utkwiwszy wzrok w jakimś punkcie tuż nad głową Kaliny.
Z poszczególnych przedziałów wraz z bagażami wysypują się podróżni, dlatego dziewczyna na chwilę milknie. Na korytarzu znowu wzmaga się ruch. Część osób pewnie zamierza wysiąść w Krakowie, robiąc miejsce kolejnym. We trójkę przytulają się do ścian wagonu, ustępując miejsca przechodzącym.
Kiedy pierwsza fala turystów przetacza się w stronę wyjścia, Barbara odwraca się do Maćka.
– A ty gdzie planujesz nocować? Masz już coś obstawionego?
– Pewnie zaczepię się w Domu Turysty na Zaruskiego.
– W szczycie sezonu? Raczej zapomnij.
Kąciki ust Macieja lekko się unoszą.
– Pani Hanka na pewno coś dla mnie znajdzie – mówi z przekorą.
– Tak – Basia robi dwuznaczną minę. – Osławiona pani Hanka nigdy nie odmawia strudzonym wędrowcom. Szczególnie jeśli są nimi młodzi, przystojni inżynierowie.
Mężczyzna uśmiecha się na tę uwagę.
– Gdyby jednak pani Hania miała już komplet atrakcyjnych turystów – ciągnie dziewczyna – to nie szukaj nigdzie kwatery, tylko dawaj do nas. Boldowa na pewno coś dla ciebie znajdzie.
– Dzięki, będę pamiętał.
Przepuszczają kolejne osoby. Kilkoro młodych ludzi, jakąś rodzinę z dwójką dzieciaków, obładowaną walizkami, tobołkami i chlebakami – u kresu podróży na pewno już opróżnionymi z kanapek. Parę staruszków z pięknymi skórzanymi, pewnie jeszcze przedwojennymi torbami. A później kolejne znudzone sobą małżeństwo. Dopiero gdy rozkrzyczana bachoriada wraz z roztargnionym ojcem i popędzającą całą tę gromadę matką giną za drzwiami dzielącymi wagony, znowu na chwilę robi się cicho. Ludzie ciągną nerwowo w stronę wyjścia, robiąc przy tym masę hałasu. Korytarz przestał sprzyjać rozmowom.
– Zaraz Kraków, więc chyba powinniśmy wrócić do przedziałów – mówi Maciej. – Tutaj szykuje się istne pandemonium.
Basia łapie Kalinę za rękę.
– Słuchaj, Maćku, a gdzie ty właściwie siedzisz?
– W wagonie obok, ale dla niepalących, dlatego przyszedłem tutaj.
– To może zajrzysz do nas, jak już miniemy Kraków? U nas co prawda też nie ma szans, żeby spokojnie pogadać. Siedzimy w przedziale z nieco namolnymi starszymi paniami, które bez ustanku trajkoczą, a do tego przez bagaże mamy tam okropny ścisk, ale wpadłbyś się przywitać ze Staszkiem. Na pewno by się ucieszył. No i poznasz Jerzego. – Basia namyśla się przez chwilę. – Zrobimy im niespodziankę? I nie piśniemy z Kaliną słowa, że cię spotkałyśmy, co?
Kalina na pomysł przyjaciółki przytakuje bezgłośnie. Maciek zerka na nią kątem oka, jakby szukał potwierdzenia, że jego obecność będzie mile widziana. I to, co wyczytuje z twarzy Kaliny, chyba rozwiewa jego wątpliwości, bo wycofując się w stronę swojego wagonu, rzuca:
– W takim razie do zobaczenia za Krakowem.