34,90 zł
Czy dwoje ludzi po przejściach ma szansę ułożyć sobie życie?
Czy traumy z przeszłości można pokonać dzięki wierze i miłości?
Zmęczona samotnym życiem, przybita tragedią, do której doszło w miejscu jej pracy, Kate podejmuje nowe wyzwanie: odnowienie rodzinnej posiadłości.
Spotyka tam Matta, mężczyznę z tajemniczą przeszłością, który pomaga jej w tym przedsięwzięciu.
To powieść o uwolnieniu z głębokiego smutku i pozostawieniu za sobą trudnego bagażu doświadczeń życiowych oraz o dążeniu ku pełni i szczęściu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 418
prolog
Była sobie kiedyś dziewczyna, która za swego przyszłego męża zaczęła się modlić już w czwartej klasie podstawówki. Przez lata prosiła o zdrowie, szczęście, bezpieczeństwo dla niego i – no dobra – czasami też o to, żeby był przystojny. Modliła się, żeby – gdy nadejdzie odpowiednia pora – spotkać go na swojej drodze.
Tylko że ta pora jakoś nie nadchodziła.
Przez cały ten czas, od czwartej klasy, dziewczyna niecierpliwie wyczekiwała i wyglądała swego przyszłego męża – aż w końcu skończyła trzydzieści jeden lat. I choć starała się myśleć pozytywnie, to prawda była taka, że czekanie ją męczyło. Była zmęczona randkowaniem. Zmęczona odrywaniem od całej kiści tylko dwóch bananów w warzywniaku. Zmęczona kościelnymi spotkaniami dla singli. Zmęczona mieszkaniem w pojedynkę.
Co gorsze, zaczynała wątpić w to, że jej bezimienny mąż w ogóle istnieje. Może gdy tak leżała późną nocą w łóżku, najpierw jako dziecko, potem studentka, a wreszcie samotna dorosła kobieta, modliła się o kogoś, kto nie miał nadejść? Nigdy?
Może jej przyszły mąż w dzieciństwie wpadł pod autobus? Co zrobiłby wtedy Bóg? Podstawił dublera? A może ona sama w zwariowanych studenckich czasach nie zorientowała się, że nieśmiały chłopak, z którym chodziła na zajęcia z fizyki, był tym jedynym. A może Bóg nigdy nie zamierzał wydać jej za mąż.
A może jest jeszcze cień szansy – i była to myśl, której nadal kurczowo się trzymała, choć fakty wydawały się zaprzeczać – że kiedyś jeszcze spotka swojego przyszłego męża.
***
Była sobie kiedyś matka, która z całych sił modliła się za swego syna, odkąd on sam przestał się za siebie modlić.
Od najmłodszych lat był kimś wyjątkowym – perfekcyjną i niesamowitą kombinacją sportowego talentu i pełnej skupienia determinacji. Ona i jej mąż wspierali go i kochali, ale nigdy nie wymagali od niego, żeby osiągnął tak wiele. Nie wiedziała nawet, że jej syn może mieć tak wielkie aspiracje. Z nieco sentymentalną dumą i całkowitym zaskoczeniem obserwowała, jak pnie się po kolejnych szczeblach kariery zawodowej hokeisty.
W wieku osiemnastu lat grał już w lidze zawodowej. Matce wydawało się, że osiągnął już wszystko, co możliwe, ale jego gwiazda jaśniała coraz silniejszym blaskiem. Jego zdjęcia pojawiały się w czasopismach. Kupił dom i wynajął ochronę. Poślubił piękną dziewczynę; ceremonia była naprawdę okazała, a blasku i ekskluzywności dodały jej flesze aparatów, doskonała robota konsultantów ślubnych i róże w kolorze brzoskwini.
Jej syn osiągnął wszystko. Był u szczytu kariery. Sławny w całym kraju. Bogaty. Był w szczęśliwym związku.
I nagle wszystko się rozpadło, zawaliło i wypadło mu z ręki jak garść dziecięcych szklanych kulek. U jego żony zdiagnozowano nowotwór i nic – ani pieniądze, ani najlepsi lekarze – nie mogło jej uratować. Kiedy umarła, porzucił sport, wielki dom z monitoringiem, sławę.
Przez kolejne kilka lat coraz bardziej zamykał się w sobie i nikt z rodziny i jego przyjaciół nie mógł do niego dotrzeć. Dlatego jego matka modliła się. Modliła się, aby Bóg o nim nie zapomniał, aby nie zapomniał o jej synu, który w tak młodym wieku zdobył świat i w chwilę później go stracił. Modliła się o to, by Bóg zesłał kogoś, komu uda się do niego dotrzeć i uwolnić z więzienia żałoby, w którym sam się zamknął. Modliła się też, by może, w jakiś sposób, z czasem, jego serce zmiękło i znów odnalazło miłość.
***
To zabawne, co dzieje się z naszymi modlitwami. Bóg ich wysłuchuje – to pewne. Ale nigdy nie wiadomo, kiedy ani jak zamierza na nie odpowiedzieć.
jeden
Kate Donovan właśnie po raz pierwszy wjeżdżała do miasteczka Redbud w Pensylwanii. Siedziała za kierownicą swojego auta, ze swą siedemdziesięciosześcioletnią babcią na pokładzie, obszernym zestawem encyklopedii amerykańskich antyków, trzema torbami jedzenia z długim terminem ważności i taką ilością różowego bagażu, że nawet u Barbie wywołałaby ukłucie zazdrości. Był to już koniec ich trzydniowej podróży z Dallas, ale dopiero początek wielkiej wspólnej przygody.
– Spójrz tylko na to miasto. – Babcia opuściła szybę. – Spójrz tylko! Nie zaprzeczysz, że to najbardziej urokliwe miasteczko, jakie kiedykolwiek widziałaś.
Popołudniowy wiatr wpadł do samochodu, mierzwiąc modnie przystrzyżone, krótkie, siwe włosy babci iunosząc rudy kucyk Kate.
– A nie mówiłam ci, że tu jest uroczo? – dodała.
– Mówiłaś. I rzeczywiście: jest uroczo – przytaknęła Kate.
Wzdłuż głównej ulicy ciągnęły się urokliwe ceglane budynki, z witrynami sklepów i restauracji. Kate kątem oka dostrzegła zachwycający pensjonat, a chwilę później drewniany malowany szyld z reklamą kolejnego. Drzewa posadzone szpalerowo tuż przy krawędzi chodnika pięły się nad ulicą, tworząc tunel z gałęzi. Babcia wskazywała to tu, to tam, opowiadając Kate, do kogo należały mijane domy w czasach jej młodości; na przykład tam w 1940 roku był sklep ze słodyczami i taki a taki spalił go doszczętnie niedopałkiem papierosa.
Zanim Kate zdołała się czemukolwiek porządnie przyjrzeć, minęły już błyszczące witryny sklepowe i wjechały na tereny osiedlowe.
– Och, Kate – zawołała babcia – już prawie jesteśmy!
Po niekończących się autostradachijedzeniu wbarach szybkiej obsługi Kate miała wkońcu zobaczyć Chapel Bluff. Dom, wktórym wychowała się babcia, należał do ich rodziny od chwili swego powstania w1820 roku. Kate już jako dziecko poznała jego historię.
– Tu w prawo, kochanie.
Kate skręciła i ruszyła pod górę wzdłuż drogi. Czarujące domki przypominające pudełka, z drzwiami pomalowanymi na czerwono, zielono lub czarno, wygodnie rozsiadły się przy drodze, zajmując ponad pół hektara. Kolejne parcele były coraz większe, aż w końcu domy zniknęły i ustąpiły miejsca wiejskiej, drzewiastej okolicy.
– Pięknie tu – westchnęła Kate.
– Prawda?
Kate wcisnęła guzik i otworzyła szyberdach. Powietrze wydawało się tu świeższe, bardziej przejrzyste niż w mieście. Liście, malowane na brązowo sobotnim popołudniowym słońcem, machały ze swoich gałęzi w ich kierunku, jakby zachęcając: Przystańcie i pogawędźcie sobie.
– Tutaj – powiedziała babcia przyciszonym, pełnym wyczekiwania głosem. Wskazała na zacieniony, prywatny podjazd po lewej. – O, tu.
Żwir zachrzęścił pod kołami, gdy Kate wjeżdżała Fordem explorerem na niewysoki pagórek. Drzewa rozrzedzały się, aż nagle spośród nich w swojej pełnej okazałości wyłonił się dom i Kate mogła spojrzeć na niego po raz pierwszy.
– Chapel Bluff – powiedziała dostojnie babcia.
Chapel Bluff. Kate wydała z siebie głośne, pełne uznania westchnienie. Momentalnie zakochała się w tym miejscu.
Choć podjazd prowadził dalej, do budynku, który wyglądał jak stodoła, Kate zatrzymała się tuż przy domu i zgasiła silnik. Siedziały tak z babcią w ciszy i po prostu patrzyły.
Trzypiętrowy dom zbudowano z brązowego i beżowego kamienia. Białe drzwi osłonięte małym spiczastym portykiem były osadzone idealnie na środku, a po obu stronach i powyżej znajdowały się pomalowane na biało okna, z czarnymi okiennicami. Do centralnej części domu dobudowano rozpierające się po bokach dwa skrzydła. Zbudowano je z tego samego beżowobrązowego kamienia i ozdobiono tak samo błyszczącymi oknami. Na pokrytym dachówką dachu odznaczały się dwa mansardowe okna i co najmniej trzy ceglane kominy.
Był to dom niemal żywcem wyjęty z angielskiej wsi. Brakowało jedynie żywopłotów i krzewów pnących róż.
Byłby to jeden z najładniejszych domów, jakie Kate kiedykolwiek widziała, gdyby nie wrażenie zaniedbania i opuszczenia. Zabrakło kwiatów, rowerów stojących przy ganku, flag, balotów siana, strachów na wróble i wieńca na drzwiach. Zastały jedynie nieco zachwaszczone rabatki, zasunięte story i samotne cykanie świerszczy.
Kate spojrzała za dom, w kierunku stodoły, a potem na budynek, który postawiono nieco dalej, a który wyglądał na małą drewnianą kapliczkę. Wszystkie trzy budowle znajdowały się na rozległej łące. Tam, gdzie kończyła się łąka, zaczynał się las, a w oddali piętrzyły się pagórki. I jak to zawsze mawiała babcia, wszystko to, jak okiem sięgnąć, było częścią posiadłości Chapel Bluff.
I rzeczywiście, było to coś więcej niż tylko dom na wielkiej połaci ziemi. Znajdowało się tu zbyt wiele ukrytych zakamarków, a sam dom był zbyt stary, by być jedynie zwykłym domem. Już prędzej można go było nazwać majątkiem ziemskim.
– Dziękuję, Kate. – Głos babci drżał. Kate obróciła się i zobaczyła, że babcia uśmiecha się do niej z oczami pełnymi łez. – Za to, że ze mną przyjechałaś. To wiele dla mnie znaczy.
Kate pochyliła się ku babci i przytuliła ją.
– Cieszę się, że mogłam cię tu przywieźć. Cieszę się, że mogę tu być – odparła.
Kiedy wygramoliły się zsamochodu, przywitał je chłodny, wrześniowy wiatr. Babcia ruszyła przodem, zostawiając Kate ztyłu, ajej długa koszula trzepotała na wietrze. Dziś babcia miała na sobie czarny golf, czarne matowe spodnie z dzianiny i wzorzystą azjatycką koszulę w kolorze czerwonego wina. Dodatkiem do stroju były cztery bransolety, dwa olbrzymie pierścionki, naszyjnik z kamieni w kolorze burgunda i prostokątne okulary bez oprawek.
Przystanęły na werandzie i babcia zaczęła szarpać się z zamkiem, próbując otworzyć drzwi.
I nic.
Potem spróbowała Kate. Potem znów babcia. Później znów Kate i w końcu, po ciężkich zapasach, udało im się wspólnymi siłami pokonać zasuwę. Drzwi otworzyły się do środka z zardzewiałym skrzypnięciem.
Pierwszą rzeczą, jaka uderzyła Kate, był zapach domu. Mieszanka naftaliny i stęchłego powietrza.
Drugą był panujący w pomieszczeniu półmrok. Kate zmrużyła oczy i ruszyła do środka w ślad za babcią. W ponurym świetle wlewającym się przez drzwi była w stanie rozpoznać jedynie zarysy ciężkich mebli, obrazów, rzeźb i bibelotów, tak niewyobrażalnie staroświeckich, że gdyby nie były tak tandetne, to można by je było uznać za zabawne.
– O ja cię – wydukała Kate. – Myślałam, że żartowałaś z tymi meblami.
– Nie. Jest dokładnie tak jak ponad pół wieku temu, kiedy matka kazała zmienić wystrój.
Chodziły od pokoju do pokoju, odsłaniając story i wpuszczając światło.
– Matt załatwił jakichś ludzi, żeby naprawili instalację i upewnili się, że działa ogrzewanie – powiedziała babcia. – Powinien być prąd.
W ramach eksperymentu przekręciła włącznik lampy, która, ku ich zdumieniu, zapaliła się.
– O, jak dobrze – mruknęła babcia.
Oparła ręce na biodrach i rozejrzała się dookoła.
– Velma załatwiła nam gosposię, podobno była tu wczoraj. Biedna kobieta pewnie dostała zawału, widząc to wszystko – dodała.
Kate wzięła trzymiesięczny urlop w opieki społecznej, w którym pracowała, żeby pomóc babci wskrzesić Chapel Bluff. Teraz, po raz pierwszy przyglądając się temu miejscu z bliska, pomyślała, że powinna była ją przytłoczyć już sama myśl o trzymiesięcznej pracy non stop nad odnowieniem tej kapsuły czasu, która przenosiła prosto w lata pięćdziesiąte. Ale gdy zobaczyła okropny brązowy dywan, brzydkie rdzawoczerwone kanapy i wyblakłe beżowe tapety, poczuła, że rodzi się w niej radość. Ten dom błagał o pomoc. Błagał. Bardziej niż jakikolwiek inny dom w jakimkolwiek programie telewizyjnym o remontowych rewolucjach, który kiedyś oglądała. Trzy miesiące wolnego od pracy, żeby odnowić to miejsce? Raj na ziemi.
Zapaliła się jeszcze bardziej, gdy babcia zaczęła oprowadzać ją po parterze, na którym w jednym skrzydle mieścił się gigantyczny pokój, a w drugim gabinet. Przez drzwi w głębi salonu weszły do jadalni z malowniczym niskim sufitem, wyeksponowanymi na nim belkami i wysokim kominkiem. Stamtąd można było przejść krótkim korytarzem do przestronnej i widnej kuchni z oknami z trzech stron. Najwyraźniej kuchnia początkowo była oddzielnym budynkiem i połączono ją korytarzem z głównym domem dopiero po jakimś czasie.
Tak jak w pozostałej części domu, podłogę w kuchni wyłożono szerokimi sosnowymi deskami, które nosiły znamiona czasu i ślady zużycia. I choć przestarzałe zasłony i tapety musiały zniknąć, to jasnoczerwony piec z lat pięćdziesiątych i lodówka, choć dziwaczne, nadawały pomieszczeniu wesoły nastrój. Na ścianach wzdłuż blatu położono białe płytki, a na środku kuchni stał wspaniały stół rzeźnicki we francuskim stylu.
– Kuchnia wygląda całkiem nieźle – stwierdziła Kate.
– Zgadzam się. To chyba najlepsze pomieszczenie. Matt naprawił dla nas wszystkie urządzenia.
Kate otworzyła lodówkę i poczuła chłodny powiew.
– Ten chłopak to skarb – ciągnęła babcia. – I choć nie widziałam go, odkąd sięgał mi do kolan… Chodź, kochanie, pokażę ci górę.
Wróciły do salonu i weszły po schodach na piętro.
– … i choć nie widziałam go, odkąd sięgał mi do kolan… – podsunęła Kate.
– … to powiem ci dwie rzeczy, które wiem o Macie Jarreau. – Babcia dotarła na półpiętro między pierwszą a drugą kondygnacją i spojrzała na Kate roziskrzonymi oczami. – Jest do wzięcia. I niezłe z niego ciacho.
Kate zaśmiała się.
– Uważasz, że jest ciachem na podstawie tego, jak wyglądał dwadzieścia lat temu? – zapytała z błyskiem w oku.
– Dwadzieścia pięć lat temu. Również na podstawie rozmów telefonicznych o pracach, które będzie dla nas wykonywał. Przystojniaka zawsze poznam po głosie.
– No nie wiem, babciu. Casey Kasem* też ma dobry głos.
– Nie byłabym tego taka pewna. Jesteśmy największymi farciarami w tym mieście, bo, mówię ci (i zapamiętaj moje słowa!), nasz budowlaniec to ciacho.
***
Kate obudziła się następnego ranka pod stertą kołder. Zakopała się głębiej, poruszyła palcami u stóp i przez długie minuty po prostu leżała, rozkoszując się chwilą. Chapel Bluff, jak wszystkie domy, miał swoją własną, specyficzną melodię. Kate wsłuchiwała się w skrzypienie i stłumione stukanie hydrauliki i pieca. W powietrzu wyczuła zapach starego drewna i zmiękczacza do tkanin pościelowych.
Wybrała dla siebie sypialnię na trzecim piętrze. Przez cztery okna, dwa po jej prawej i dwa po lewej stronie, widziała czubki drzew oraz szybujące po porannym niebie, świergoczące ptaki.
Gdy przyglądała się drewnianym miodowym belkom na suficie, łuszczącej się na ścianach białej farbie i powykręcanej mosiężnej ramie łóżka, jej pierś wypełniła fala wdzięczności. Potrzebowała przerwy od codziennej rutyny, od swojej samotności, pracy – i Bóg o tym wiedział. Dał jej trzy miesiące i ten przepiękny dom.
Kate wzięła prysznic na drugim piętrze, w łazience w kolorze awokado, i zeszła na dół. Babci nigdzie nie było, ale w kuchni odkryła jeszcze gorące babeczki jabłkowo-cynamonowe i kawę. Nieśpiesznie zjadła śniadanie, nalała kawę dla babci, napełniła ponownie swój kubek i ruszyła z nimi na zewnątrz.
Znalazła babcię dokładnie tam, gdzie się jej spodziewała – klęczącą w jednej z rabatek przed domem. Babcia pod ogrodniczkami miała golf, a do tego rękawiczki, plastikowe chodaki w kolorze fuksji i słomkowy kapelusz z powiewającymi, fioletowymi wstążkami.
– Dzień dobry, babciu.
Kapelusz podniósł się, eksponując szeroki uśmiech jego właścicielki.
– Dzień dobry, Kate! Czy przynosisz mi może jeszcze jedną kawkę?
– Pomyślałam, że może masz ochotę na gratisowy kubek.
– Dziękuję.
Babcia podniosła się z kolan, ściągnęła rękawiczki i wzięła od Kate kawę.
Chwilę później, kiedy jeszcze stały przed domem, omawiając plany babci związane z ogrodem, na podjeździe zaparkował biały pick-up. Ford Super Duty na oko liczył sobie kilka lat i był nieco zakurzony.
– To pewnie Matt – powiedziała babcia.
Energicznie pomachała przyjezdnemu i ruszyła w jego stronę. Kate osłoniła ręką oczy przed słońcem i patrzyła, jak kierowca wysiada z auta, a potem idzie w ich kierunku przez trawnik. Ruszyła w ślad za babcią, ale nagle zwolniła.
Mężczyzna miał na sobie dżinsy, zdarte buty robocze i rozpiętą brązowo-niebieską koszulę flanelową, narzuconą na biały podkoszulek. Wysłużoną czapkę bejsbolową z logo University of North Caroline wcisnął na czoło tak mocno, że jej daszek rzucał cień niemal na całą twarz.
Na szczęście dla Kate, babcia miała rację.
Ich budowlaniec był ciachem.
Kate miała też wrażenie, że coś głęboko w niej go jakby – rozpoznawało. A to było przecież absurdalne. Zachwiała się i przystanęła.
Babcia przywitała mężczyznę z charakterystyczną dla siebie wylewnością, ściskając go, pokrzykując i posyłając uśmiechy.
– Kate. – W końcu zauważyła wnuczkę i pociągnęła w jej kierunku przyjezdnego. – To jest Matt Jarreau. Matt, to moja wnuczka, Kate Donovan.
– Miło mi cię poznać – powiedziała Kate.
– Mi również.
– Dziękuję ci bardzo, że zająłeś się elektryką, hydrauliką i całą resztą. – Babcia zwróciła się Matta. – Tak, że mogłyśmy się od razu wprowadzić.
– Nie ma sprawy.
– Pewnie czeka nas jeszcze sporo pracy, co?
– Tak, proszę pani.
– Czy mógłbyś zacząć od pomalowania naszych sypialni, mojej i Kate? Tak bardzo chciałybyśmy nacieszyć się tymi pokojami w trakcie remontu.
Babcia mówiła dalej, ale Kate praktycznie jej nie słuchała. Matt miał fascynującą twarz. Hardą i poważną; był przystojny. Gładki podbródek i usta wyrażały powagę i nieustępliwość. Jego nos był chyba kiedyś złamany i umiejętnie złożony na nowo, a ledwo widoczne blizny znaczyły skórę poniżej linii dolnej wargi i nad brwiami. Na karku, spod czapki, wystawały końcówki nieco za długich, lekko kręconych, brązowych włosów.
Jednak to jego oczy zaparły Kate dech w piersiach. Były niesamowicie ciemne, niemal ciemnobrązowe. Zamyślone, przysłonięte długimi rzęsami i w pewien sposób… pełne cierpienia. Tym bardziej zadziwiające było to, że zostały osadzone w tak męskiej twarzy.
Babcia i Matt wymieniali uwagi, a Kate przyglądała się jego oczom i myślała: Nieszczęście.
Wciąż rozmawiali. Stała tam z kubkiem w ręku, czując się nieco idiotycznie i zdając sobie sprawę, że trudno jest jej odwrócić wzrok. Jakby coś w jej wnętrzu, do tej pory uśpione, teraz – im dłużej była blisko niego – budziło się do życia, biło na alarm, dudniło. To coś jakby mówiło: To ty.
W końcu.
Czekałam.
Na ciebie.
A było to przecież czyste wariactwo. Wariactwo! Jednak serce Kate zdawało się wiedzieć coś, o czym nie wiedział jej umysł. Nagle dziwacznie podwójnie zabiło, a potem zaczęło wręcz łomotać jej w piersi.
– … wybrałyśmy już z Kate kolor farby do sypialni – opowiadała babcia – ale nie wiedziałyśmy, ile będziesz potrzebował, więc jeszcze nie zrobiłyśmy żadnych zakupów.
– Ja się tym zajmę – odparł Matt.
– Och, naprawdę? Byłoby świetnie. – Babcia prowadziła ich teraz w kierunku domu. – Wejdź do środka, a ja przyniosę ci próbki farb.
Kate i Matt podążyli za nią. Matt miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i poruszał się jak sportowiec. Kate czuła jego koordynację ruchów i siłę. Mogła się założyć, że miał niezłą muskulaturę i że pod gładkim podkoszulkiem krył się umięśniony brzuch.
– Matt, masz ochotę na coś do picia? – Babcia zaprosiła go gestem do kuchni. – Mamy kawę.
– Nie, dziękuję.
– Babeczkę?
– Nie, dziękuję.
– No dobrze. Tu masz próbki. – Zgarnęła je ze stolika do kawy i podała mu przy akompaniamencie brzęczących bransoletek. – Chcesz wejść na górę i rzucić okiem na nasze sypialnie?
– Już je pomierzyłem, więc wiem, ile będę potrzebował.
– Och, świetnie. – Babcia skrzyżowała ręce na piersiach, zatrzymując kubek z kawą na wysokości łokcia. – Więc opowiedz nam coś o sobie, Matt.
– Nie ma wiele do opowiadania.
Nawet w odpowiedzi na tak niewinne pytanie Kate czuła, że Matt się wycofuje.
– Pamiętam, że gdy byłeś małym chłopcem, przychodziłeś się tu bawić. Twoi rodzice byli praktycznie najbliższymi sąsiadami mojej matki i ojca. Mieszkałeś w Redbud całe życie? – dopytywała babcia.
– Przez jakiś czas mieszkałem w Nowym Jorku.
– Naprawdę? Manhattan to takie interesujące miejsce…
Kiedy babcia rozwodziła się na temat swojej niedawnej wycieczki do Nowego Jorku, Kate patrzyła, jak Matt powoli kieruje się w stronę drzwi i chwyta za klamkę.
Z doświadczenia wiedziała, że tak atrakcyjni mężczyźni jak on zazwyczaj mają o sobie wysokie mniemanie. Ale Matt wydawał się dziwnie powściągliwy, niemal zamknięty w sobie. Nie uśmiechał się, na wszystkie pytania babci odpowiadał grzecznie, w zaledwie kilku słowach, a jego postawa i ekspresja ruchów były niczym tarcza obronna.
– A od kiedy ponownie mieszkasz w Redbud? – zapytała babcia.
– Kilka lat. Chyba najlepiej będzie, jeśli już pójdę. – Matt otworzył drzwi i wyszedł na ganek.
– Oczywiście. Zobaczymy się później. – Babcia pomachała mu radośnie na pożegnanie.
Stały na ganku, dopóki pick-up Matta nie zniknął im z oczu.
– Mówiłam ci, że niezłe z niego ciacho – powiedziała babcia.
– Miałaś rację.
Wróciły do kuchni, by posprzątać po śniadaniu.
– Mam wrażenie, że w jego życiu wydarzyło się coś niedobrego – odezwała się w końcu Kate.
Babcia pobieżnie opłukiwała talerze i wkładała je do zabytkowej zmywarki.
– Komu? Mattowi? – zapytała wreszcie.
– Tak. Coś… – Kate zamarła, ze ściereczką do naczyń przewieszoną przez ramię. – Coś strasznego.
– Dlaczego odniosłaś takie wrażenie?
– Nie jestem pewna. Po prostu wiem.
– Wiesz?
– Widziałam to w jego oczach.
Babcia znieruchomiała nad zlewem, z jej mokrych palców kapała woda. Spojrzała badawczo na Kate.
– Byłaś przy nim wyjątkowo cicha – powiedziała.
– Kiedy się zjawił, po prostu mnie zatkało! Nie mogłam nic z siebie wydusić.
– No cóż, jak już wcześniej zauważyłyśmy, jest bardzo atrakcyjnym, młodym mężczyzną.
Mało powiedziane. Matt Jarreau bezdyskusyjnie był megaprzystojniakiem. Ale nie chodziło tylko o wygląd, Matt miał w sobie coś jeszcze, coś nieuchwytnego, co ściskało Kate za gardło. Nadal czuła w brzuchu motyle. A to nie wróżyło dla niej nic dobrego. Co to, to nie. Wyrzekła się przecież przystojnych facetów. Absolutnie nie mogła znowu się wpakować w kłopoty.
Wróciły do sprzątania.
– Jestem świetną swatką – stwierdziła babcia. – Przede wszystkim bardzo subtelną.
– O tak. Byłaś niezwykle subtelna, umawiając mnie z Barrym Markamenem na pikniku z okazji czwartego lipca.
– Po prostu jego babcia jest moją bliską przyjaciółką. Miałyśmy nadzieję… Cóż, skąd mogłam wiedzieć, że ma nieświeży oddech?
– Posłuchaj, nikt nie będzie mi organizował jakichś miłosnych podchodów do Matta Jarreau.
– Dlaczego?
– Bo to nie moja liga.
– Nieprawda!
– Prawda.
Kate była przecież zwyczajna. Rudzielec tuż po trzydziestce, dziewica, a przy tym z astmą i genami, które nie zagwarantowały jej ani bioder, ani biustu.
– Nawet jeśli jakimś cudem chciałby mnie zaprosić na randkę, to ja już nie spotykam się z facetami, którzy wyglądają tak jak on. Kilka lat temu postanowiłam, że będę oszczędzać sobie cierpień. – Było powszechnie wiadome (i jej własne doświadczenie to potwierdziło), że przystojni mężczyźni zazwyczaj są albo zajęci, albo emocjonalnie niedostępni, albo narcystyczni. – Okay?
– Okay – westchnęła babcia.
Kate z przerażeniem wyobraziła sobie, jak babcia na każdym kroku przypiera Matta do muru, błagając go, by zaprosił jej biedną, opuszczoną przez wszystkich wnuczkę na randkę.
– Babciu, mówię poważnie.
– Ja również – odparła babcia. – Wiesz, że nigdy nie zrobiłabym niczego, co miałoby cię ośmieszyć.
Kate mogła z miejsca przywołać kilkanaście sytuacji, kiedy, mimo wszystko, jej babcia zrobiła coś zupełnie odwrotnego.
Babcia wrzuciła dwa brudne noże do zmywarki.
– Ale uważam, że powinnyśmy zaprosić go na kolację – zaproponowała. – Samotni mężczyźni nie odżywiają się najlepiej. Prawdopodobnie od tygodni nie jadł domowego posiłku. Jego matka i ojciec mieszkają teraz na Florydzie.
– Dobra, nie mam nic przeciwko zaproszeniu go na kolację.
– Świetnie. To postanowione. – Babcia opłukała zlew i wytarła dłonie. – Co dziś mamy w planach?
– Dziś musimy zacząć przeglądać wszystkie rzeczy i zadecydować, co dać na wyprzedaż garażową, a co wystawić na eBayu, co wyrzucić, a co zatrzymać.
– A jutro?
– Hmm.
Kate nie zamierzała pielęgnować w sobie żadnych romantycznych uczuć w stosunku do Matta, a jednak… ten mężczyzna niesamowicie ją intrygował. Chciała (i zaskoczyła ją siła tego pragnienia) go poznać, dowiedzieć się, co sprawiło, że jest teraz taki przygnębiony i, przy odrobinie szczęścia, zaprzyjaźnić się z nim i zyskać towarzystwo kogoś w jej wieku na czas najbliższych tygodni.
Wszyscy, którzy znali Kate, wiedzieli, że była uparta jak osioł. Kiedy wpadł jej do głowy jakiś pomysł i zaczynał kiełkować, nie mogła przestać o nim myśleć. A Matt Jarreau zdecydowanie zapadł w pamięć Kate… i zakiełkował. Jeszcze nie wiedziała, że wkrótce odkryje jego sekrety i że zostaną przyjaciółmi.
– Jutro pomogę Mattowi malować.
*Amerykański prezenter radiowy iaktor znany zpięknego głosu. Kate sugeruje, żejego uroda nie idzie wparze zatrakcyjnym głosem –przyp. tłum.
dwa
Nazajutrz po południu Matt Jarreau wytarł ręce w dżinsy i rzucił okiem na swoje świeżo ukończone dzieło w sypialni pani Donovan. Gdyby to on miał wybierać, na pewno nie kupiłby jasnofioletowej farby. Będzie się tu spało jak w kielichu fioletowego irysa. A jednak pokój wyglądał zdecydowanie lepiej niż przedtem, zniknęły zawilgocenia, pęknięcia i wyblakła tapeta, która pokrywała wszystkie ściany i sufit.
Zabrał się do sprzątania i porządkowania akcesoriów malarskich. Z wyjątkiem kolorów farby, które starsza pani i jej wnuczka wybrały do swoich sypialni, podobały mu się wszystkie plany renowacyjne przedstawione przez panią Donovan. Wyglądało na to, że kobieta ma dobre wyczucie, by zachować charakter tego starego domu.
Z puszką farby ifolią wjednej ręce oraz czystą kuwetą malarską i wałkiem w drugiej, Matt wszedł po schodach na górę, kierując się do pokoju na poddaszu. Wczoraj zagipsował w nim ściany, a dziś rano obkleił taśmą brzegi desek podłogowych i gzymsy przy suficie. Po tych zabiegach malowanie pokoju nie zajmie dużo czasu.
Gwałtownie zatrzymał się w drzwiach.
Wnuczka pani Donovan spojrzała na niego. Stała na środku pokoju, a Matt czekał, aż wymruczy, że już schodzi mu z drogi, i wyjdzie.
Ale ona tkwiła w miejscu.
– Jeśli to nie kłopot – odezwał się wreszcie po kilku chwilach pełnej napięcia ciszy – to chciałbym tu teraz malować.
– Nie ma problemu – odparła. – Mam zamiar ci pomóc.
Pochyliła się i podniosła z podłogi nowiutki wałek.
Lubił pracować sam. Tak naprawdę, niemal wszystko, co robił w ciągu dnia – jadł, ćwiczył, kupował jedzenie, oglądał telewizję – robił sam. Ludzie z miasteczka wiedzieli o tym i dawali mu spokój. Teraz zdenerwował się, że ta obca osoba chce z nim malować i że będzie tu z nią uwięziony, jak w jakimś potrzasku.
Starając się ukryć irytację, Matt rozłożył folię, podważył pokrywkę pierwszej puszki i ostrożnie wymieszał farbę. Była bladoróżowa i przypominała przeżutą gumę balonową.
– Piękny kolor – powiedziała dziewczyna.
Matt spojrzał na nią i zmarszczył brwi.
– Kate, prawda? – upewnił się.
– Tak, Kate.
– Nie jestem pewien, czy chcesz malować w tym stroju.
Była ubrana w biały podkoszulek na szerokich ramiączkach i czarne cygaretki przed kostkę. Na nogach miała buty przypominające Mattowi czarne baletki.
– Spokojnie, to mój strój do malowania – odpowiedziała. – Widzisz?
Przekręciła koszulkę lekko na bok, pokazując mu kilka plamek farby na materiale:
– Będzie dobrze.
Miał ogromną ochotę jej powiedzieć, żeby wynosiła się z tym swoim wałkiem i malarskim strojem od czapy na dół, daleko od niego, ale przecież była jego klientką. Zamiast tego kiwnął głową, nalał farby do kuwety, zanurzył w niej wałek, odcisnął i zabrał się do pracy.
Kątem oka spostrzegł, jak Kate maluje na ścianie wielkie N, a potem wypełnia wałkiem wolne miejsca pomiędzy dwoma pionowymi liniami.
– Widziałam, jak robili tak w programie Zaprojektowane, by sprzedać. – Uśmiechnęła się do niego.
Chrząknął i postanowił ją ignorować.
Kate przerwała na chwilę pracę i Matt poczuł, że gapi się na niego. Malował dalej.
– Bardzo się cieszę, że możesz nam pomóc z tym remontem.
Bez słowa kiwnął głową.
– Babcia już od dawna chciała odnowić to miejsce.
Wciąż milczał.
– Jak długo zajmujesz się remontami?
– Trzy lata.
Kilka chwil ciszy.
– Więc znałeś moich pradziadków? – zapytała.
– Tak. Mili ludzie.
– To prawda. Brakuje mi ich.
Nie przestawał malować, mając nadzieję, że Kate wreszcie skończy go zagadywać.
– Dorastałeś w Redbud?
Kiwnął głową.
– Kilka domów stąd, w dół drogi?
Znów potwierdził skinieniem głowy.
– Wiesz co… – Kate zamilkła, bacznie go obserwując. – Czuję się tak, jakbym rozmawiała sama ze sobą.
Napotkał jej wzrok i zmarszczył brwi.
Usta Kate drgnęły, a potem rozszerzyły się w wielkim, szerokim uśmiechu. Jej oczy emanowały autentycznym ciepłem.
A on… nie wiedział, co o niej myśleć. W pewnym sensie był przyzwyczajony do zalotów ze strony kobiet. Ale ona go nie podrywała. Co najwyżej droczyła się z nim. Jednak cokolwiek to było, nie podobało mu się. Nie podobały mu się jej pytania i bezpośredniość, z jaką patrzyła na niego.
– Wyglądasz na strasznie poważnego gościa – zauważyła.
Matt skupił uwagę na ścianie i wrócił do malowania.
– Chyba nim jestem.
– Jak często się uśmiechasz?
Ból prawie uderzył w jego serce, ale Matt zdołał zrobić unik i cios był częściowo chybiony.
– Nie wiem.
– Hmm. Zastanawiam się, co mam zrobić, żebyś się uśmiechnął. Widziałeś kiedyś chudzielca, który robi pajacyka? Wyglądam wtedy jak modliszka. Ale jestem gotowa się wygłupić i spróbować.
– Dzięki za propozycję, ale myślę, że spasuję.
– Nie masz pojęcia, co tracisz.
– Pewnie nie mam.
Roześmiała się, odrzucając głowę do tyłu.
– Dobra, idzie nam coraz lepiej. Na swój sposób rozmawiamy. Wreszcie jakaś reakcja.
Po chwili w pokoju słychać było jedynie gąbczaste plaśnięcia towarzyszące zamaczaniu wałków w kuwetach i rozprowadzaniu farby. Matt przywykł do tych odgłosów i był zaznajomiony z tego rodzaju ciszą.
Nie przypominał sobie, żeby wczoraj, kiedy się spotkali, Kate cokolwiek mówiła. Była taka cicha, że ledwo ją zauważył. Co takiego się stało? Taka milcząca podobała mu się bardziej.
Omiótł ją wzrokiem. Przypominała tę gwiazdę filmową ze starych filmów… tę z diademem na głowie, co robiła zakupy u T czy coś takiego. Audrey? Tak, Audrey Hepburn. Kate miała długie, ciemnorude włosy związane w niski kucyk, ale poza tym wyglądała tak samo jak tamta. Była szczupła i drobna jak Audrey i miała duże oczy.
– Co robisz w wolnych chwilach?
Na litość boską.
– Nic specjalnego.
– No cóż, skoro wydajesz się tak zafascynowany tym tematem, powiem ci, co ja lubię robić. – Kate przykucnęła, żeby pomalować fragment ściany przy listwie podłogowej. – Interesuję się antykami. Lubię buszować po pchlich targach. Czytam. Chodzę do kina i na kolacje z przyjaciółmi… Teraz ty musisz mi powiedzieć, co lubisz robić dla przyjemności.
– Ćwiczę.
Mignął mu przed oczami jej zmarszczony nos.
– Czy ćwiczenie nie podpada bardziej pod jakąś kategorię męczarni? – Uśmiechnęła się zawadiacko.
– Może.
– Coś jeszcze?
– Oglądam sport.
Odgarnęła za ucho długie pasmo rudych włosów.
– W takim razie jeśli nie ma dziś w telewizji żadnego meczu, to z przyjemnością zapraszamy cię z babcią na kolację.
– Dzięki, ale nie mogę.
– Babcia świetnie gotuje.
– Mam inne plany – skłamał.
– No to może innym razem.
Po trzydziestu sekundach spokoju znów zaczęła paplać.
– Masz czapkę z logo University of North Caroline, studiowałeś tam?
– Słuchaj, bez obrazy. – Nie mógł już znieść jej gadulstwa. – Ale lubię pracować w ciszy.
Patrzyła na niego tymi swoimi oczami – orzechowymi, o długich rzęsach. Nie wyglądała na zagniewaną, ale na zaciekawioną. Chyba go trochę rozumiała.
– Jasne – odparła, na jednym jej policzku mignął mu dołeczek. – Rozumiem.
A potem ze zdumieniem Matt zobaczył, że Kate wraca do pracy.
Czyli nie zamierzała sobie iść? Patrzył, sfrustrowany, jak zabiera się za malowanie. Ruda Audrey Hepburn w baletkach, skoncentrowana na pokrywaniu ściany różową farbą.
***
Następnego popołudnia Kate siedziała pośrodku chaosu w bibliotece na parterze, przeglądając sterty staroci. Odłożyła na kupkę rzeczy do wyrzucenia teczkę z czymś, co wyglądało na stare rachunki, a porcelanową figurkę dojnej krowy ze stokrotką za uchem do rzeczy, które miały trafić na wyprzedaż garażową.
Tak jak się spodziewała, czekało ją mnóstwo pracy z porządkowaniem pokoi Chapel Bluff. Mnóstwo! W związku z tym, że obie z babcią były bardzo dokładne i przeglądały każdą, nawet najmniejszą, szufladę, szło im boleśnie wolno. Pierwszą rzeczą, którą babcia zrobiła tego poranka, był telefon do Velmy Armstrong i Peg Lawrence i zwerbowanie ich do pomocy.
Velma i Peg były bliskimi przyjaciółkami babci od lat, jeszcze z czasów wspólnie spędzonych w podstawówce w Redbud. Babcia zawsze nazywała je „dziewczętami”, co w przypadku Velmy i Peg dawno straciło już na ważności.
– Boże jedyny, Beverly, ta praca jest przytłaczająca! – Velma, złorzecząc, wynurzyła się z szafy. Wokół niej, migocąc w promieniach słońca, unosiły się kłęby kurzu.
Babcia podniosła głowę i spojrzała na nią ze swojego stanowiska przy biurku:
– Wiem, dlatego do was zadzwoniłam.
– Zaraz się uduszę! – Velma pomaszerowała do okna i z trudem je otworzyła.
Miała na sobie ubranie idealne do prac domowych: welurowy, błękitno-biały dres. Jej białe, zakrywające kostkę Reeboki wyglądały jak żywcem wyjęte z 1985 roku, choć nie było na nich ani jednej rysy. Swoje długie włosy, o niecodziennym jak dla siedemdziesięcioparoletniej kobiety odcieniu orzechowym, Velma upięła w kanciasty kok, podtrzymywany białymi, plastikowymi grzebieniami z kryształkami.
Gdy rześkie popołudniowe powietrze zawitało do pokoju, wszystkie odetchnęły z ulgą.
– Ile jeszcze tego mamy? – zapytała Velma, posyłając stertom rzeczy jadowite spojrzenie.
– Tych nawet nie ruszyłyśmy. – Babcia wskazała na półki z książkami.
– O Boże – wymamrotała Velma.
Babcia zaśmiała się i powoli wstała.
– Myślę, że przyda nam się przerwa. Moje drogie panie, ciasteczka powinny już być gotowe – zachęciła.
Zaprowadziła je do kuchni i zaczęła się krzątać, zdejmując łopatką z papieru do pieczenia ciastka i podając każdej z kobiet coś do zaniesienia do jadalni na podwieczorek.
Velma, Peg i Kate zasiadły za stołem zastawionym filiżankami i spodeczkami, talerzykami z chińskiej porcelany, serwetkami i srebrem stołowym. Całość wieńczył bukiet kwiatów w niewielkim kryształowym wazonie.
Velma przyglądała się Kate krytycznie. Przeczesała włosy palcami udekorowanymi kilkoma złotymi pierścionkami z diamentami. Jej długie paznokcie były pokryte opalizującym perłowym lakierem.
– Kate – zaczęła tonem, który nie wróżył nic dobrego. – Ile ty właściwie masz lat?
O nie, pomyślała Kate. Zaczyna się. Choć Velma i Peg spędziły całe swoje życie w Redbud, Kate znała je dobrze z ich corocznych wycieczek do Dallas, w ramach odwiedzin jej babci.
– Trzydzieści jeden.
– Jakim cudem jeszcze nie wyszłaś za mąż?
– No cóż…
Czekam na Księcia Harry’ego. Mam wszy, a to wcale nie ułatwia sprawy. Ostatniego potencjalnego kandydata zaatakował rekin.
– W czym problem? Taka ładna dziewczyna, pewnie interesują się tobą tabuny mężczyzn.
– Zdarzyło się kilku.
– No i?
– No i z żadnym nie wypaliło.
– A co się stało ztym dużym, wysokim, przystojnym chłopcem?
– Rickiem?
– Tak.
W ciągu ostatnich dziesięciu lat Kate spotykała się na poważnie z dwoma chłopakami, była też garść mniej znaczących epizodów. Pierwszego poważnego, Ricka, Kate poznała na ostatnim roku college’u i wkroczyła z nim w dorosłe życie. Wydawało jej się, że myślą podobnie, że pragną tych samych rzeczy. Ale po trzech latach bycia razem, kiedy ona w najbardziej delikatny i zwyczajny sposób zaledwie napomknęła o małżeństwie, Rick od razu się wycofał. Czuła się jak idiotka, uświadomiwszy sobie, że był z nią jedynie dla wygody i chwilowej przyjemności.
– Nie miał ochoty się zaangażować – odpowiedziała.
– A ten przystojny blondyn, którego spotkałyśmy w Dallas kilka lat temu?
Jej drugi poważny chłopak, Trevor, na pierwszy rzut oka wydawał się idealny. Po dwuletnim związku, właśnie wtedy, kiedy zaczęła marzyć o pierścionku z diamentem i białej sukni, dowiedziała się, że ją zdradzał. Wiele razy. Z wieloma kobietami.
– Nie był mi wierny – odparła.
– Więc to ty zerwałaś z oboma? – skrzywiła się Velma.
– Rick zerwał ze mną, a ja zerwałam z Trevorem.
Proste wyjaśnienie, które było jedynie czubkiem góry lodowej, kryjącej się pod powierzchnią oceanu. Kate była przekonana, że jest zakochana w każdym z nich. Zakończenie obu związków całkowicie i doszczętnie złamało jej serce.
Velma chrząknęła.
– No cóż. Tak czy siak, Rick i Trevor to nie są odpowiednie imiona. Nigdy nie znajdziesz męża, spotykając się z mężczyznami, którzy mają tak na imię. Szukaj mężczyzny z dobrym imieniem. – Jej mocno zarysowane ołówkiem brwi zmarszczyły się. – I pospiesz się, bo jeśli kiedykolwiek chcesz mieć dzieci, to musisz go znaleźć szybko – dodała.
Auć. Kate bardzo chciała zlekceważyć słowa Velmy. Próbowała. Ale pomimo wysiłków, taka uwaga żądliła, i to mocno.
– Postaram się wziąć w garść – rzuciła oschle.
Babcia wpadła z talerzem owsianych ciasteczek z czekoladą.
– Wszystkie panie: kapelusze na głowy! – zakomenderowała.
Podniosła oparcie jednego z siedzisk przy oknie i wyciągnęła ze schowka cztery z wielu kapeluszy, które odkryły wczoraj z Kate w sypialni na piętrze.
Nikt nie wyraził zdziwienia. Babcia często serwowała podwieczorek. I niemal zawsze nalegała, by zakładać do niego ogromne, jarmarczne kapelusze.
Po debacie, która z pań wygląda najlepiej w którym kapeluszu, kobiety rozpoczęły podwieczorek herbatą.
– To Victoria Garden – ogłosiła babcia, nalewając napar do filiżanek. – Smakuje jak kwiat.
Kate patrzyła, jak Peg ostrożnie próbuje herbaty, a potem odstawia swoją filiżankę na spodek z cichym brzęknięciem. Już w młodości Peg uchodziła za piękność – jej makijaż był nienaganny, a bladosiwe, równo podcięte włosy – pięknie ufryzowane. Dziś wyglądała niemal zwyczajnie w skórzanych mokasynach, szarych spodniach, białej koszuli z kołnierzem i czerwonym swetrze zarzuconym na ramiona. Złota zawieszka na łańcuszku była idealną kopią złotych kolczyków.
– Wyglądasz na zamyśloną, Peg – skomentowała babcia.
– Peg zawsze jest zamyślona – stwierdziła Velma.
Peg nieśpiesznie i z gracją ułożyła serwetkę na kolanach.
– Kiedy byłaś w kuchni, Velma powiedziała, że Kate powinna się pospieszyć ze znalezieniem męża. A ja cały czas się zastanawiam i staram się wymyślić jeden dobry powód, dlaczego Kate miałoby na tym zależeć.
– Co, proszę? – zaskrzeczała Velma.
– Dziewczęta w dzisiejszych czasach nie muszą wychodzić za mąż, Velmo – powiedziała spokojnie Peg. – Robią karierę i zarabiają pieniądze. Jeśli chcą mieć dziecko, mogą zaadoptować niemowlę z Chin. Na co im mąż?
– Właśnie! – przytaknęła Kate dziarsko, chociaż nawet w najmniejszej części nie czuła się podekscytowana perspektywą samotności i wychowywania chińskiego niemowlaka.
– Na co im mąż? – Velma powtórzyła z niedowierzaniem. – Ależ, Peggy Elizabeth…
– Mężczyźni to bałaganiarze – łagodnie przerwała jej Peg. – Są apodyktyczni. I czasami nie chcą wybrać się w rejs na Alaskę, i zamiast tego nalegają, żeby po raz szesnasty wyruszyć w rejs po Karaibach.
– Aha! – zreflektowała się Velma. – A więc o to chodzi!
– No cóż… tak. Po prostu nie mogę zrozumieć, co William ma przeciwko Alasce. – Peg delikatnie ścisnęła przedramię Kate i uśmiechnęła się. – Wiesz, Kate, póki mój mąż nadal jest między nami, mam prawo na niego narzekać.
Velma zaryczała ze śmiechu.
– Gdy umierają, wciskamy im na głowy aureole – wyjaśniła Peg. – Ale powiem ci tylko, że w rzeczywistości posiadanie męża bywa czasem bardzo męczące.
– Oczywiście, bo mężowie są męczący! Ale Kate i tak powinna wyjść za mąż! – Velma spojrzała na Kate zza swoich wielkich okularów, z zausznikami, które zaczynały się po zewnętrznej, u dołu szkieł i można było okręcić je za uszami. – Herb był głupkiem. Przez piętnaście lat tolerowałam jego niedorzeczności, ale szczęśliwie jestem już kobietą wolną. Mimo wszystko cieszę się, że za niego wyszłam, dał mi czterech synów. – Spojrzała na babcię Kate. – Ty uwielbiałaś swojego Arthura.
– To prawda – przytaknęła babcia.
Dla wszystkich, którzy znali dziadków Kate, było jasne, że tych dwoje wprost się uwielbia. Arthur i Beverly byli szczęśliwym małżeństwem przez ponad pół wieku. U kresu swojego życia dziadek dzielnie walczył z białaczką, aż półtora roku temu Bóg zabrał go do siebie.
Jego śmierć, bardziej niż wszystko inne, zmobilizowała Kate, żeby przywieźć babcię do Chapel Bluff, zanim będzie za późno, i razem podjąć się czegoś nowego, obiecującego – spełnić największe marzenie babci i odnowić jej ukochany dom.
– A Peg – ciągnęła dalej Velma – może sobie narzekać na Williama, ale ten człowiek kocha ją od dnia, w którym spotkali się w trzeciej klasie w Westfield High. Rozpuszcza ją jak dziadowski bicz i żyje praktycznie tylko po to, żeby uszczęśliwiać Peg. Więc skoro ona chce wybrać się w rejs na Alaskę, to William właśnie tam ją w końcu zabierze.
Peg rzuciła Kate spojrzenie.
– Nadal jestem zmęczona podnoszeniem jego brudnych, porozrzucanych skarpetek – powiedziała spokojnie.
Wtedy rozległy się kroki i wszystkie kobiety spojrzały na M a, który właśnie wypełnił całym sobą drzwi do jadalni.
Przez kark i ramiona Kate przebiegł dreszcz. Dziś rano znów spędziła z Mattem trochę czasu na pogawędce. Poszło prawie tak słabo jak wczoraj. Próbowała być ciepła i czarująca, ale przez cały czas czuła, że jedynie go drażni.
Na widok czterech kobiet w olbrzymich kapeluszach Matt uniósł jedną brew.
– Matt! – wykrzyknęła babcia. – Dołącz do nas, proszę. Daj mi sekundkę, przyniosę filiżankę dla ciebie.
– Dziękuję, pani Donovan, ale nie skorzystam. Przyszedłem tylko powiedzieć, że na dziś skończyłem.
– Mów mi Beverly, proszę.
– Dobrze. Wrócę rano.
– Będę dziś smażyć kurczaka. Może zjadłbyś z nami kolację?
– Dziękuję za zaproszenie. Dziś nie mogę. – Matt skinął głową na pożegnanie, odwrócił się i wyszedł.
Cztery damy nasłuchiwały w ciszy, dopóki nie dobiegł ich odgłos zamykanych drzwi i warkot silnika. Velma pochyliła się do przodu.
– I co? A niemówiłam?
Kate zaprzeczyła ruchem głowy.
– Ale co a nie mówiłaś? – zapytała babcia.
– Czyżbym nie opowiedziała ci jego historii? Wtedy, przez telefon, kiedy ci go poleciłam?
– Nie, nie wydaje mi się – odparła Beverly.
– No ale chyba słyszałyście o nim? Naszej lokalnej gwieździe?
Gwieździe? Kate poczuła niepokój.
– Nie – powiedziała wolno. – Wiemy tylko tyle, że dorastał niedaleko i że znał moich pradziadków.
– Mój Boże! Peg, one nie wiedzą, kim jest Matt Jarreau!
– Jestem równie zaskoczona, jak ty.
– Matt Jarreau – powiedziała wolno Velma, patrząc na nie z powagą, jakby zdradzała jakąś wielką tajemnicę – jest gwiazdą. To z pewnością najsławniejsza osoba, jaka kiedykolwiek urodziła się w Redbud w Pensylwanii.
– Dzięki czemu jest taki sławny? – zapytała Kate.
Dzięki stawianiu płyt kartonowo-gipsowych?
– Dzięki hokejowi. Był wielkim hokeistą, grał dla New York Barons w… Jak się nazywa ta liga zawodowa? – Velma spojrzała na Peg.
– NHL.
– Właśnie, NHL. Kiedy dla nich grał, wygrali dwa razy to… no… – Velma pstryknęła palcami ze zniecierpliwieniem. – No to wielkie trofeum?
– Puchar Stanleya – podpowiedziała Peg.
– I wtedy, kiedy go wygrali, Matt był głównym graczem, który zdobywał dla nich punkty. Ich gwiazdą. – Velma opadła na oparcie, wyraźnie z siebie zadowolona, i pociągnęła triumfalnie łyk herbaty.
Kate gapiła się na nią, skamieniała z zaskoczenia. Ich budowlaniec – legendarnym hokeistą?
– I co było dalej? – zapytała babcia. – Dlaczego już nie gra?
– Cóż, to jest smutna część tej historii – odpowiedziała Peg. – Jakieś pięć lat temu Matt Jarreau ożenił się z byłą Miss Ameryki. Piękna dziewczyna, nazywała się Beth Andrews.
– Zdobyła ten tytuł jakieś dziesięć lat temu – dodała Velma. – Może pamiętacie taką wysoką, cudną blondynkę? W kategorii talentów dała popis baletowy.
Kate i babcia pokręciły przecząco głowami.
– Rozpuszczone włosy, dotąd. – Velma pokazała na miejsce w połowie swoich pleców. – Urocza, urocza dziewczyna. Potrafiła zjednywać sobie serca.
– Chwila, chwila. Mówicie, że ożenił się z prawdziwą Miss Ameryki? – upewniła się Kate.
Peg pokiwała głową.
– Zgadza się.
– Oczywiście to było, zanim się poznali i pobrali – mówiła dalej Velma. – Nie pamiętam już, jakiej działalności charytatywnej poświęciła się jako Miss. Chyba coś z niewidomymi. Tak czy siak, wzięli z Mattem wielki elegancki ślub, w miejscowości, z której pochodziła. Gdzieś w Georgii, prawda?
– Tak. W People była fotorelacja – dodała Peg.
– Wtedy byli zamożni. Wiesz, bogacze. – Velma wrzuciła do ust kawałek ciastka i przeżuła. – Ale ich małżeństwo trwało tylko kilka lat. I przez ostatnie pół roku, albo coś koło tego, Beth bardzo chorowała.
– Na co? – zapytała babcia zmartwiona.
– Guz mózgu – odpowiedziała Velma. – Bidulka. To było okropne. Taka piękna dziewczyna, miała tak wiele, miała dla kogo żyć i zdiagnozowano u niej raka. Miała tylko dwadzieścia siedem lat, kiedy zmarła.
– To strasznie smutne – wyszeptała babcia.
Kate współczuła Mattowi. Chciała odkryć jego tajemnice, dowiedzieć się, skąd wzięło się nieszczęście, które dostrzegła w jego oczach. Ale teraz żałowała, że wie, i było jej okropnie, okropnie przykro z powodu tego, przez co musiał przejść. Nie mogła uwierzyć, że wczoraj miała czelność się z nim droczyć, że się nie uśmiecha, że jest poważny.
– Po jej śmierci Matt rzucił sport – kontynuowała Velma. – Był wówczas u szczytu kariery. Nikt nie wie, dlaczego to zrobił. Większość ludzi myślała, że po tym wszystkim jeszcze bardziej poświęci się grze, wiecie, żeby zapomnieć. Ale nie. Po prostu to zostawił. Potem wrócił do Redbud. Myślę, że wiedział, że tutaj nikt nie będzie go niepokoił.
– Rzadko widać go w mieście – dodała Peg. – Jest bardzo skoncentrowany na swojej pracy.
– Ale on pewnie wcale nie musi pracować. – Kate starała się zrozumieć, ale to było trudne. – Musi mieć fortunę.
– W rzeczy samej – odpowiedziała Peg. – Fortunę.
Velma cmoknęła.
– Szczęścia mu te pieniądze nie przyniosły. Nie będę się wymądrzać… A zresztą… Moim zdaniem, on ma potrzebę, żeby coś ze sobą zrobić. Lubi odnawiać stare domy, więc je odnawia – zawyrokowała.
Cisza spadła na nie niczym wiosenny deszcz. Siedziały z ponurymi minami, myśląc o Macie oraz jego uroczej i młodo zmarłej żonie.
Kate spojrzała na swoją herbatę i nadgryzione ciastko. Straciła ochotę na jedzenie.
***
Program Antyki na wyjeździe i torba miętowych ciągutek zazwyczaj leczyły wszystkie bolączki Kate. Ale nie dzisiaj.
Dzisiaj leżała na rozkopanym łóżku w koszulce na szerokich ramiączkach i spodniach od piżamy ściąganych tasiemką, oglądając telewizję na jedynym telewizorze w domu. Pożyczyła go od Peg, a dzięki ludziom z kablówki, którzy zjawili się tego dnia, zarówno telewizja, jak i połączenie internetowe na jej laptopie działały.
Widziała już ten odcinek. Prowadzący pojechali do Tucson, gdzie wykrzykiwali ochy i achy na widok znalezisk, będących przykładem sztuki rdzennych Amerykanów.
Postukała dużym palcem u stopy w mosiężną ramę łóżka i wepchnęła do ust kolejną ciągutkę, usilnie starając się znaleźć w tym radość. Jej romantyczna dusza nadal nie mogła otrząsnąć się z uczucia smutku po wysłuchaniu historii Matta i jego żony. Wyobrażała sobie, czym musiała być dla niego utrata ukochanej, i drżała z żałości.
Im dłużej myślała o tym cierpieniu, tym mocniej ów smutek mieszał się z jej osobistym smutkiem. Skoro Matt, ze wszystkich ludzi, nie przeżył bajkowego szczęśliwego zakończenia z drugą osobą, to jaką szansę miała ona?
Przez lata budowała wokół siebie twierdzę. I komentarze o jej stanie wolnym zwykle spływały po niej jak po kaczce. Ale dzisiejsze słowa Velmy już nie.
„Pospiesz się, bo jeśli kiedykolwiek chcesz mieć dzieci, to musisz go znaleźć szybko”.
Velma jedynie stwierdziła oczywisty fakt, októrym zarówno Kate, jak iwszyscy inni na świecie już wiedzieli. Wwieku trzydziestu jeden lat Kate nie nazwałaby się starą,aprzynajmniej nie strasznie starą. Ale jej jajniki ijajeczka nie były już takie młode.
Oparła głowę na zmiętej pościeli i leżała tak, gapiąc się pustym wzrokiem w sufit. Pewnie było to niepoprawne politycznie, ale chciała – od zawsze – mieć męża i dzieci. Może dlatego, że jej dziadkowie z obu stron i rodzice tworzyli takie szczęśliwe małżeństwa. Jej mama i tata do tej pory wszystko robią razem – kupują w spożywczym, chodzą na tenisa, do kina, jeżdżą na wycieczki. Nadal trzymają się za ręce, szepczą sobie na ucho sekrety. Są dla siebie partnerami i najlepszymi przyjaciółmi. Jak z bajki.
Kate wiele razy, najpierw jako dzieciak z kościstymi kolanami, a potem jako niezgrabna nastolatka, patrzyła na nich i czuła się wykluczona z tego ciasnego grona dwojga osób. Za każdym razem myślała: Kiedyś chcę takiego czegoś dla siebie.
Jako dziewczynka zmuszała swoją młodszą siostrę do wspólnych zabaw Kenem i Barbie, wymyślając wielowątkowe historie o ich wzajemnym oddaniu, szczęśliwym domu, licznym potomstwie. Mając kilkanaście lat, połykała dziesiątki cieniutkich romansideł z działu dla młodzieży. Jako starsza pannica urządzała wycieczki do wypożyczalni wideo, żeby potem móc oglądać raz i drugi filmowe historie miłosne.
Zakochać się. Wyjść za mąż. Być bezgranicznie szczęśliwą. Mieć dzieci. To zawsze był jej plan. Fakt, że była już po trzydziestce i do tego sama, sprawiał, że czasem, w takich jak ta chwilach słabości, czuła się, jakby przegapiła pociąg, który zmierzał do celu jej życia.
W czym tkwił problem? Miała katastroficzną w skutkach skłonność do ulegania niewłaściwym facetom. Dlaczego nie mogła po prostu zakochać się po uszy w kimś z przykościelnej grupy dla singli? Czy było z nią coś nie tak, skoro nie umiała zdecydować się na kogoś otwartego i przyzwoitego – na przykład na przyszłego pastora albo gościa, który nosił Biblię w specjalnej skórzanej oprawie? Dlaczego? A może miała skłonność do autodestrukcji i o tym nie wiedziała? Lub po prostu była okropnie płytka?
Zawsze odpowiedzialne, najstarsze dziecko. Towarzyska, owszem. Ale nigdy nie zbaczała mocno z Drogi Cnoty. Żadnego alkoholu, żadnych narkotyków, żadnej rozwiązłości.
A jednak w tej jednej sferze życia, dotyczącej mężczyzn, nie rozumiała siebie. Odkąd dwa lata temu zerwała z Trevorem, nie mogła zrozumieć, dlaczego jej serce pozostawało głuche na tych facetów, którzy byli oczywistym, właściwym, mądrym i praktycznym wyborem. Desperacko chciała się zakochać w przyzwoitym facecie. I mogła się starać, lecz jej uparte serce i tak opierało się każdemu kandydatowi. Kate dobrze wiedziała, że dopóki to się nie zmieni, dopóty ona będzie sama.
Samotność, jej stary wróg i towarzysz, wślizgnęła się do jej serca i zacisnęła na nim łapy.
Kate usiadła. Była sfrustrowana swoją postawą. Dowiedziała się dzisiaj, że Matt stracił żonę, a ona nadal próbowała użalać się nad sobą. Wsunęła stopy w futrzane kapcie i zeszła na dół. Wyszła tylnymi drzwiami i ruszyła trawnikiem przy świetle księżyca, oddychając głęboko nocnym powietrzem o zapachu palonego drewna. Kapliczka w oddali odbijała poświatę księżyca. Przodek Kate, który zbudował Chapel Bluff, zadbał o to, by umieścić ten niewielkich rozmiarów budynek z krzyżem na wzniesieniu, w samym sercu posiadłości. Kate pomyślała, że jej rodzina zawsze budowała na tym, co najważniejsze. Każde pokolenie skrupulatnie wpajało swoją wiarę kolejnemu, i tak doszło do niej. Wychowała się w kościele, a jej wieloletnia relacja z Bogiem była bliska i nie sprawiała Kate trudności. Bóg powinien jej wystarczyć. Kate wiedziała, że On wystarczał. Było jej tylko przykro i miała poczucie winy, że w takich momentach jak ten pragnęła czegoś więcej.
Skrzyżowała ramiona, upajając się leniwie otoczeniem. Kamienna, masywna bryła obok domu. Budynek uparcie nazywany był „stodołą”, mimo że nie trzymano w nim żadnych zwierząt, a jedynie kilka samochodów. Czarne wzgórza w oddali. Gwieździste niebo. I znów kaplica z bielonymi wapnem ścianami w samym centrum tego wszystkiego.
Ruszyła przed siebie, delektując się odgłosem chrzęszczącego żwirowego podjazdu, a potem szelestem trawy pod kapciami. Wyczuwała w tej nocy obecność Boga.
Nagle przypomniały się jej słowa Jezusa z Ewangelii według św. Mateusza. Jeśli będziecie mieć wiarę jak ziarnko gorczycy, nic niemożliwego nie będzie dla was.
Wiara, nawet ta mniejsza od ziarnka gorczycy, wymagała pokory. Kate zatrzymała się, westchnęła i zamknęła oczy.
Wydawało się, że Bóg mówi do niej: Mam wobec ciebie zamiary.
Byłoby miło, Boże, gdybyś miał też w planach jakiegoś mężczyznę.
Odpowiedziała jej cisza.
Najtrudniejszą i najprawdziwszą rzeczą było uznać wyższość Bożej woli, a to oznaczało, że niezależnie od tego, jak mocno Kate modliła się o męża i rodzinę, i tak nie mogła mieć gwarancji, że kiedykolwiek otrzyma to, o co prosi.
Spacerowała, pogrążona w modlitwie. Czuła chłodne powietrze na skórze i w płucach. Jej myśli poszybowały ku Mattowi.
No dobra, a zatem był nieziemsko przystojnym hokeistą i teraz remontował dom jej babci. No dobra. Przecież umiała sobie z tym poradzić. Potrafiła oprzeć się tej fizycznej pokusie, jaką Matt sobą reprezentował.
Kate była w końcu pracownikiem opieki społecznej i miała zakodowane w DNA, żeby wyciągać rękę do cierpiących i zrobić wszystko, co w jej mocy, aby było im lepiej. Historia Matta jeszcze bardziej zdeterminowała ją do tego, by się z nim zaprzyjaźnić.
Nie będzie łatwo.
Ale mogła spróbować.
Jeśli nie da za wygraną, to może w końcu wywoła u niego uśmiech. Wprowadzi trochę radości w jego pracowity tydzień. Oczywiście, nie od razu ukoi stratę. Ale zawsze będzie to już coś.
Wzięła głęboki oddech.
Mogła przecież spróbować.
***
Zastała go następnego ranka w jednej z gościnnych sypialni na drugim piętrze. Matt skuwał kawałek ściany, odsłaniając drewniany szkielet domu. Pokruszony tynk leżał wokół jego stóp.
– Wow. – Kate spojrzała na bałagan.
Matt przerwał pracę i rzucił na nią okiem. Miał na sobie workowate spodnie w kolorze khaki i bawełnianą koszulkę z długim rękawem i napisem Abercrombie and Fitch na piersi. Nasunięta głęboko na czoło bejsbolówka zasłaniała mu oczy.
– Przyniosłam ci wodę. Chcesz? – zaproponowała.
Zawahał się.
– Jasne.
Przedarła się przez sterty gruzu i podała mu butelkę.
– Dzięki. – Pociągnął łyk.
– Nad czym pracujesz?
– Był wyciek.
Matt wskazał na pęknięcie w metalowej instalacji sanitarnej.
– Wygląda na to, że zgniło całe drewno naokoło – powiedziała Kate.
– Tak.
– I masz plan, żeby…?
– Muszę wymienić ten odcinek instalacji. Podreperować szkielet nowym drewnem. I nałożyć na to płytę kartonowo-gipsową.
– Przyda ci się jakaś pomoc?
Spojrzał na nią krytycznie.
– Nie bardzo.
Nie mogła się powstrzymać. Musiała się uśmiechnąć. Był przerażający, naprawdę przerażający. Wielki i straszny, ze spojrzeniem, które cięło jak ostrze, kiedy był zirytowany. Kate mogła się założyć, że przerażał prawie wszystkich. A jednak, z jakiegoś powodu, jej nie.
– Rozumiem. Pewnie bym ci tylko przeszkadzała.
Przeszła kilka kroków i usiadła ze skrzyżowanymi nogami na czystym skrawku podłogi.
– Robię sobie właśnie przerwę, więc jeśli ci to nie przeszkadza, posiedzę tu przez chwilę – rzuciła lekko.
Nie przytaknął, ale też nie powiedział, żeby sobie poszła. Wzięła to za dobrą monetę.
– Uwielbiam remontować stare domy – powiedziała. – W Dallas mieszkam w połowie bliźniaka i sporą część wyremontowałam sama, zaraz po zakupie.
Matt skupił całą swoją uwagę na kuciu.