Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
70 osób interesuje się tą książką
Do wsi Kay przybywa młody pastor, Erich von Reuss. Szybko okazuje się, że nowa parafia nie jest jedynie cichą osadą pod lasem, lecz skrywa własne, mroczne tajemnice. Gdy na jaw wychodzi morderstwo, a plebanię zaczyna nawiedzać piękna nieznajoma, Erich postanawia rozwiązać zagadkę niezwykłych wydarzeń. Wspierany przez masona oraz ekscentryczną hrabinę, wkrótce stanie przed koniecznością wyboru pomiędzy miłością i własną duszą. Oparta o polski i germański folklor powieść grozy, przeniesie Was w XIX-wieczne okolice Zielonej Góry, by przypomnieć, co dzieje się z tymi, którzy zapominają o czyhających w ciemnościach niebezpieczeństwach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 343
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Upierz – to staropolskie określenie wampira funkcjonowało na długo, zanim Bram Stoker stworzył Draculę. Słowo upierz, znacznie bliższe prawdziwej naturze upiora, podobnie jak wiele minionych rzeczy, zostało jednak z czasem zapomniane.
Niegdyś sądziłam, że podobnie stało się z dawnymi legendami ziem odzyskanych. Przebywając w murach sulechowskich oraz zielonogórskich domów i kamienic, gdzie od wieków mieszało się polskie oraz niemieckie, niezwykle często doświadczałam uczucia swojskości, lecz i jakiejś niewypowiedzianej tajemnicy. Z czasem to wrażenie było tak silne, że zaczęłam się zastanawiać, czym jest to ukryte i kim byli ci, którzy żyli tu przede mną? O czym szeptali w ciemną październikową noc przy dogasającym piecu? Czego się bali?
Próbując rozwikłać tę zagadkę, długo zbierałam okruchy przeszłości. Czasami była to poniemiecka porcelana, książka napisana gotykiem, XIX wieczna pocztówka z życzeniami, zaś innym razem opowieść o dawnych folwarkach, zdewastowanych pałacach, porzuconych cmentarzach lub nawet duchach snujących po ogrodach, krzykach w środku nocy, czy tajemniczych ziołach mających moc odbierania życia samym zapachem.
W pewnym momencie brukowane uliczki, stare chaty oraz zatarte wspomnienia wielkich bitew nie chciały już tkwić pokryte kurzem ludzkiej niepamięci. Mieszając fikcję i historię postanowiłam opowiedzieć o wszystkim, co odnalazłam. Zrobiłam to w formie pamiętnika, który nie do końca jest tak nieprawdziwy, jak może Ci się teraz wydawać. Chociaż jego rzekomy autor nigdy nie istniał, to nazwisko Reuss oraz wiele imion wymienionych w tej książce, rzeczywiście wyryto kiedyś na płytach nagrobnych i wypisano na poczerniałych kartach ksiąg.
Teraz, jeśli mi pozwolisz, przeniosę Cię w świat, którego już nie ma – ale, którego cień wciąż krąży nad naszymi głowami. Być może go nawet czasem przeczuwasz, wiesz, że jest gdzieś obok. Ci, którzy zamknęli swoje usta i oczy na zawsze, w rzeczywistości bowiem milczą tylko z pozoru, czekając, aż to, co ukryte, wreszcie zostanie opowiedziane.
Kocham szarość, mrok i ciemność nocy, lubię być sam, a za najodpowiedniejsze towarzystwo uznaję własne myśli.
Bram Stoker, Dracula.
Światło księżyca wlewające się przez szerokie okna, było tej nocy tak intensywne, iż miałam wrażenie, że praktycznie wkłuwa się pod moje powieki, sprawiając mi fizyczny ból. Blady blask odbierał resztki snu, nie pozwalając odpocząć ani na chwilę, a na domiar złego coś znowu tłukło się po strychu. W tym starym domu nigdy nie było cicho. Miał prawie dwieście lat i ciągle coś w nim trzeszczało jak w kościach starego, zmęczonego zbyt długiem życiem człowieka.
Być może znowu zalęgły się nietoperze albo – co gorsza – kuny. Kun ciężko było się pozbyć i potrafiły wyrządzić poważne szkody, nie mówiąc już o notorycznym włamywaniu się do kurnika.
Głośny trzask, tłumiący w tym momencie inne odgłosy nocy, ostatecznie wyciągnął mnie z łóżka. Wymknęłam się z sypialni na korytarz i cicho otworzyłam drzwi na strych. Było to jedyne miejsce, które nadal wyglądało tak samo, jakby wciąż był rok 1890. Czas się tu zatrzymał. Wypolerowana drewniana podłoga zaskrzypiała pod naciskiem moich stóp, gdy kroczyłam przed siebie, by zapalić niewielką lampkę stojącą nieopodal ściany. Jak zwykle szłam boso i szybko zrobiło mi się zimno.
W świetle dostrzegłam, że małe pokryte pajęczyną okienko zostało otwarte. Być może zrobił to wiatr, chociaż tej nocy było raczej bezwietrznie. Ruszyłam przez pełen staroci strych, by je domknąć, potykając się w ciemności o przedwojenny sekretarzyk.
Nagle na ziemię z łoskotem spadł stos książek. Nikt, nawet ja, nie ruszał ich od lat. Wzięłam je do ręki, by odłożyć na miejsce, lecz oto nagle poczułam pod palcami czarny aksamit. Od razu zrozumiałam, co trzymam właśnie w dłoniach. Ponad sto lat temu takie okładki robiło się na zamówienie, było więc to coś bardzo drogiego i prywatnego zarazem, coś, czego nie powinno w ogóle tu być. Pamiętnik. Skąd się wziął?
Usłyszałam, jak nietoperz uderza skrzydłami o sufit, strzepując mieniący się srebrem kurz. Krążył chwilę nad moją głową, by zaraz wylecieć przez otwarte okno prosto w mrok ciepłej, letniej nocy. Otworzyłam obity czarnym aksamitem pamiętnik i zaczęłam czytać.
I tak nie mogłam spać.
Zegar wybił trzecią w nocy. Był to zegar iście zjawiskowy, swym kształtem przypominający lekko zaokrągloną kobiecą kibić. Zgodnie z tradycją panującą w niektórych rejonach Prus, dobrze urodzone panny winny posiadać właśnie taki w swoim posagu, by odmierzał czas rodzinnego szczęścia lub codziennych trosk.
Mechanizm egzemplarza, który teraz wybił dla mnie kolejną nieprzespaną godzinę, zamówiono aż w Berlinie, za to skrzynię – wygiętą w literę S – wyrzeźbił z dębowego drewna tutejszy mistrz. Cyferblat sprawiał wrażenie, jakby był wykonany z pereł lub kości słoniowej. Przypominał zdrowe zęby kobiety w powabnych ustach. Mówiąc krótko, porządna niemiecka robota: solidna niczym podwaliny murowanego domu. Podziwiałem go, od kiedy znalazłem się w tym miejscu, nie śmiejąc nigdy zadać pytania: skąd wziął się na plebanii, jako że stary pastor nie miał ani córki, ani żony, a przynajmniej tak wówczas sądziłem…
Ot był odludkiem, kawalerem, a do tego człekiem dziwnym, nielubianym i niechcianym, nawet tutaj w gminie Kay gdzie ludzie zdawali się pilnować wyłącznie własnego nosa i gdzie nie było plotek za to, jak okazało się z czasem – mnóstwo tajemnic.
Zbyt późno niestety zrozumiałem, jak wielką wagę mogą mieć ukrywane przez wieki sekrety i ile bólu przynosi niewinnym, milczenie obojętnych. Z powodu własnych słabości przegrałem wszystko, co kiedykolwiek było dla mnie ważne.
Niech cię nie zwiodą zresztą, czytelniku, moje słowa, bo nie szukam litości, rozgrzeszenia ani przebaczenia.
Na moich rękach jest krew i jeszcze jej z pewnością przybędzie. Nie skończyłem podążać wyboistą drogą moich złych wyborów, nie umiem przewidzieć, co znajdę na jej końcu i czy kiedykolwiek odzyskam, chociażby nikłą nadzieję na me szczęście.
Lecz uprzedzam fakty, a winienem przecież wyznać wszystko po kolei. Tak jak to było, lub raczej, jak ja sam to zapamiętałem.
Bądź cierpliwy spadkobierco mego pamiętnika. Czeka nas długa podróż.
Do zegara jeszcze wrócę, gdyż jest on niezwykle ważny dla rozwiązania całej zagadki.
Zacznę jednak od siebie, by nie oskarżono mnie o nazbyt wybujałą fantazję czy wręcz o szaleństwo i wyspowiadam się teraz przed tobą niczym przed samym Bogiem, nie ukrywając niczego i mówiąc samą prawdę taką, jaką ją zrozumiałem i pojąłem.
Pochodzę z książęcego rodu Reussów z Saksonii. Na chrzcie dano mi imię Erich. Moja linia krwi, dużo młodsza i w pewnym sensie tylko z Reussami spokrewniona, chociaż wciąż nosząca to samo szlachetne nazwisko, osiadła była w Stosndorfie. Włości nasze nie były rozległe, ale piękne, położone u podnóża gór Reisengebirge, otoczone przez niewielkie wzgórza i słoneczne doliny, porośnięte wonnymi ziołami, gęstym lasem, obfite w liczne potoki zlewające się w okazałe wodospady. W oddali zaś, gdy tylko dobrze człek wytężył wzrok, majaczyła odwieczna siedziba Rübezahla, czy jak mawiali w Bohemii, króla gór Karkonosza.
Ta nieziemska kraina mogła zwieść człowieka na manowce, sprawiając, że zakochiwał się w niej jak w wykwintnej młodej kochance i ledwo się obejrzał, już szukał elfów w lasach Isergebirge. Było to bowiem miejsce tak urodziwe, jakby wyjęte z jakiejś wspaniałej baśni.
Ja sam tak przyzwyczaiłem się do tych cudowności, przebywając w nich jako dziecko, że były dla mnie wręcz zwyczajne.
Mój ojciec, dyplomata, rzadko gościł w domu, często bywając gdzieś w podróży, matka zaś odznaczała się niezwykłą pobożnością. Każdego wieczora w pokoju wypełnionym portretami i miniaturami przodków do tego stopnia, że nie było tam prawie wolnej przestrzenni, czytała mnie i moim braciom Biblię, w której zapisywała także z niezwykłą starannością wszelkie daty urodzin, zgonów i ślubów wszystkich krewnych oraz powinowatych.
Zostałem ukształtowany głównie przez matkę na człowieka nader pobożnego, który gorliwością wiary chciał przenosić góry. Ojciec miał na mnie wpływ raczej niewielki. Mogłoby mnie może i to smucić, jednak jako najmłodszy z jego dzieci przywykłem do bycia gorszym i słabszym, jak do swojej drugiej skóry.
Wydawało mi się rzeczą naturalną podjąć studia teologiczne. Matka była bardzo rada, ojciec nieco mniej, lecz mając innych bardziej obiecujących synów, nie wahał się zbyt długo i dał mi swą zgodę, by wreszcie pozbyć się mnie z domu.
Tak też się stało, ja zaś mając do wyboru studia teologiczne w Halle, w Królewcu, Berlinie lub też Frankfurcie nad Odrą, wybrałem ten ostatni ze względu na jego bliskość do domu rodzinnego.
Jakże prędko pożałowałem tej decyzji…
W domu i tak prawie nie bywałem, pisząc jedynie listy, Frankfurtu nigdy nie polubiłem. Nie miał on nic z uroku mych rodzinnych stron, był za to pełen nieokrzesanych żołnierzy przeświadczonych o własnej wyższości nad rzeszą przyszłych uczonych. Wszędzie kręciły się kolorowe jak papugi prostytutki, a tyle tu było szynków i lupanarów, że w końcu każdy musiał do nich trafić, mnie w to wliczając. Obrzydliwość wylewała się z ulic, jakby Frankfurt nie był już miastem uczonych, ale wielkim rynsztokiem.
Miasto szybko stało mi się obmierzłe. Religia, co niestety prędko spostrzegłem, nie mogła go uzdrowić. Nie wiem sam czy gorsi byli ateiści, czy wręcz przeciwnie: fanatycy, którzy mimo nawoływań biskupów wciąż wierzyli, że głos dzwonu może odegnać burzę, a zabobon był w ich umysłach silniejszy niż jakikolwiek dogmat wiary.
Byłbym niesprawiedliwy, jeśli zwaliłbym winę wyłącznie na Frankfurt, którego czasy świetności dawno minęły, a chwała przekwitła. Berlin nie był wcale lepszy, o ile nie dużo gorszy. Królewiec ponoć zapomniany, zacofany i porzucony.
Nie tylko ja przeżywałem więc kryzys wiary. Przeżywał go i świat. Chłop, o ile tylko był bogaty, mógł być niczym junkier, biedny junkier wierzył zaś, że jest godny cesarza, pastorzy podzielili się na liberalnych i konserwatywnych, jedni plując na drugich, skakali sobie do oczu. Mieszczanie żyjący z handlu wyrastali nad szlachtę, a szlachta zakładała fabryki, gdzie wyzyskiwała ubogich, tworząc nowy, dziwny gatunek ludzki od zarania przetrącony nędzą i nieszczęściem. Dymy z ich kominów przyćmiewały teraz nawet światłość nieba. Psy zdawały się wierzyć, że są kotami a wiewiórki jastrzębiami. Świat pozbawiony zasad, goniący za pieniądzem, stanął na głowie i nie wiadomo było kto, gdzie i jakie ma miejsce.
Wszystko to przytłoczyło mnie i zachwiało poważnie tym, w co kiedyś wierzyłem, ponieważ przeciwko światu miałem tylko martwe słowa, które nijak się miały do zła, nędzy, rozpusty i biedy, którą oglądałem na co dzień.
Mając lat dwadzieścia pięć, czułem się jak pięćdziesięciolatek. Chociaż zawsze byłem wysoki, krzepki, z czupryną czarną niby smoła, miałem wrażenie, że skarłowaciałem, a pasma mych włosów posrebrzyła w tak młodym wieku siwizna. Byłem pusty wewnątrz niczym bęben, pozbawiony wszelkich emocji i afektów. Nic mnie nie cieszyło, nic mnie nie smuciło, moje serce nie znało już żadnych głębszych poruszeń. Byłem martwy za życia, nawet ruchy miałem ociężałe i żałość jakaś straszna ciągnęła moje ramiona do ziemi.
Zatraciłem się, szukając ukojenia w doczesnych przyjemnościach, lecz efekt tych działań był odwrotny od zamierzonego i coraz silniej popadałem w letarg.
Nie umiałem wtedy kochać, nie znałem żadnej miłości poza chwilową namiętnością, a i ona mi nie smakowała, była płocha, grzeszna i nie umiała mnie wypełnić ani zabić mego cierpienia.
Ostatecznie nie porzuciłem własnej drogi, chociaż myślałem o tym i zdecydowałem się przyjąć święcenia. Natychmiast jednak postanowiłem wynieść się z miasta, gdziekolwiek na wieś, ot chociażbym miał być i prostym plebanem.
Napisałem do mojej matki, by rozpytała się wśród krewnych, czy nie znajdzie się dla mnie jakaś odpowiednia prebenda. Nalegała, abym zajął się czymś bardziej stosownym do mojego stanu, co da mi w przyszłości możliwość objęcia stanowiska biskupa, ja jednak konsekwentnie odmawiałem. Do tego czasu tkwiłem bezczynnie we Frankfurcie trawiony rozpaczą, która odbierała wszystkie me siły.
Pewnego dnia w jednym z listów oświadczyła wreszcie, że obecny starosta Züllichau, posiadający nadzór nad lokalnymi gminami, ma do obsadzenia pewną zamożną wiejską prebendę, mieszącą się zaledwie o godzinę drogi od samego Züllichau. Samo miasteczko jest niezwykle urokliwe i stanowi zresztą siedzibę Królewskiego Pedagogium, co mogło mi otworzyć drogę do dalszej kariery naukowej, nawet jeśli miałbym pieczę głównie nad swoimi parafianami. Dopiero to wydało się mej matce odpowiednią ofertą, która nie stałaby w sprzeczności i z moim życzeniem.
Pierwszy raz od dłuższego czasu poczułem coś w rodzaju radości. Nie radości nawet, lecz drobnej wesołości, dającej mi jednakże tyle siły, by natychmiast odpisać na list, informując o chęci przyjęcia stanowiska. Po tygodniu wszystko było uzgodnione i mogłem ruszać w drogę, najpierw do Züllichau, później zaś do wsi Kay.
Nie miałem pojęcia, że czeka na mnie zło o niebo gorsze niż to, które poznałem dotychczas, bo pełne szaleństwa i niepochodzące wcale od człowieka…
Pogoda była piękna i słoneczna, chociaż w powietrzu czuć było nieuchronnie zbliżający się koniec lata i początek słotnej, ponurej jesieni. Drogi o tej porze roku były jednak jeszcze suche i łatwo przejezdne. Do Züllichau dojechałem więc dość prędko i to nie spiesząc się zbytnio. Okolice tego wytwornego miasteczka porastała sosnowo-świerkowa puszcza o niezbyt gęstym poszyciu, mało urokliwa w moim odczuciu, jednak pełna ożywiającego zapachu żywicy i mchów.
Las w pewnym momencie kończył się gwałtownie, a jego miejsce zajmowały bujne i niezwykłej urody kwietne łąki i złote wypełnione letnim słońcem pola. Gleba nie była tu żyzna, roślinność zaś z wyjątkiem tej najbardziej pospolitej, nie rozrastała się nazbyt wybujale. Jednakże cała okolica kąpała się w promieniach światła znacznie częściej niżeli inne części Prus. Wino ponoć kochało te nasłonecznione, lekko wybrzuszone pagórki, strumyki i rzadko szargane wiatrem zbocza.
Jadąc nieśpiesznie moją dormezą, podziwiałem więc przez okienko ciemnogranatowe pola i dobrze utrzymane winnice, a był to czas, kiedy winogrono prawie że dojrzałe, gięło do ziemi gałęzie swych szlachetnych matek. Później powiedziano mi, że alkohol tutaj produkowany przewyższa nawet swe reńskie krewniaczki…
Późnym południem dojechałem do pałacu starosty. Urzędnik przyjął mnie nieco zimno w iście pruski sposób. Uprzejmość w jego mniemaniu musiała ustąpić miejsca wszelkim niezbędnym formalnościom. Mimo zaproszenia na kolację, które wysunął wreszcie, gdy mój podpis spoczął na ostatnim dokumencie, nie pragnąłem dłużej jego towarzystwa.
Od razu postanowiłem zwiedzić swoją prebendę, wykręcając się chęcią jak najszybszego objęcia pieczą stadka owieczek, długo przecież pozostających bez pasterza, obiecując mu jednocześnie więcej atencji po niedzielnym kazaniu. Uparł się jednak, by wysłać ze mną swojego służącego. Ów człowiek miał wskazać mi drogę, chociaż nie było to konieczne. Kay leżała zaledwie o niecałą godzinkę jazdy stąd.
Dotarłem tam, gdy już nieco zmierzchało. Wieś była otoczona lasem z każdej możliwej strony. Mniej tu było winnic, więcej za to krów i pastwisk, a sama osada składała się z dwóch odrębnych bytów i pod względem usytuowania, i z punktu widzenia prawa, chociaż wszystko należało do jednego junkra.
Odnoga odchodząca w kierunku gościńca wypełniona była mocno przylegającymi do siebie chatami z cegły oraz miała jedną ulicę skręcającą na wzgórze, na którym to mieścił się kościół oraz plebania. Po przeciwnej stronie wielkie, zamożne gospodarstwa z dodatkowymi stodołami, spichlerzami, stawami rybnymi i warsztatami, rozpościerały się aż do samego lasu. Na końcu wsi znajdował się młyn wodny, osiadły nad strumieniem, przed którym rósł… nie wiedzieć czemu park teraz zupełnie zdziczały, sąsiadujący z niewielkim, lecz dość stromym pagórkiem.
Zaciekawiło mnie to okropnie, gdy przejeżdżałem obok uporządkowanych alejek starych dębów i zapomnianych rabatek. Wszystko sugerowało, że stał tu niegdyś dwór albo pałac, lecz w takim razie z jakiegoś powodu nie pozostało po nim nic.
Dotarłszy wreszcie do mieszczącego się na wzgórzu kościoła, minąłem boży przybytek i stanąłem przed murowaną plebanią. Była zbudowana z tej samej rudej cegły co wszystko wokoło, acz z tym wyjątkiem, że zdawała się okazalsza i lepiej utrzymana – posiadała również sad, spichlerz, mieszkanie dla służby, wędzarnię i piękny warzywny ogród.
Służący starosty wymówił się natychmiast po dotarciu do bramy i prędko odjechał, usprawiedliwiając się pilnymi obowiązkami. Początkowo zajęty oglądaniem plebani, nie zwróciłem uwagi na jego zachowanie. Mój wzrok padł na człowieka zamiatającego ganek.
Ów mężczyzna był stary, posiwiały, cerę miał smagłą od słońca, lecz wyraźnie widziałem, że zachował dawną krzepę, bo barki miał szerokie i silne. Przypominał mi żołnierza, statecznego wojennego weterana. Tak wiele napatrzyłem się na podobnych jemu we Frankfurcie, iż nie miałem wątpliwości, że miał za sobą karierę w wojsku. Gdy tylko dostrzegł moje konie, spojrzał na mnie niczym na wroga, po czym czmychnął, zamykając za sobą z trzaskiem drzwi.
Zdziwiło mnie to niezmiernie. Wyskoczyłem z powozu w niemałym osłupieniu, wbiegłem przez otwartą bramę i począłem dobijać się do drewnianych, ciężkich drzwi plebani, krzycząc, by mnie wpuszczono. Wreszcie mój dżokej mocno zaniepokojony całą sytuacją zaproponował, że jeśli trzeba będzie, sam wyważy odrzwia. Drzwi zaskrzypiały złowieszczo, następnie zaś uchyliły się lekko i nieprzyjemna twarz starego człowieka wyjrzała nieufnie, przyglądając mi się z lękiem.
– Czego chcecie, panie? – rzekł, zachrypniętym głosem świadczącym o tym, że w swym długim życiu, nigdy nie stronił zbytnio od napitków. – My nie lubimy tu obcych. Pastora nie ma i go tu nie zastaniecie. Zmarło mu się ponad trzy tygodnie temu. Odejdźcie. Tu nikogo nie ma
– Ja jestem nowym pastorem! – krzyknąłem w gniewie. – Nikt was nie uprzedził o moim przybyciu?
– No… to nie może być… – wyjąkał starzec, patrząc na mnie. – Landrat nie jest taki spieszny… żeby takie rzeczy… trup jeszcze dobrze nie ostygł w ziemi…
– Mianował mnie miejski starosta – powiedziałem opryskliwie, podniesionym głosem. – Zwołajcie służbę, muszę się ze wszystkimi zaraz rozmówić.
Wzrok starca nagle stał się rozbiegany, jakby człowiek ów bardzo chciał zapaść się pod ziemię, byle tylko nie patrzeć mi w oczy.
– Nie ma nikogo poza mną… – szepnął cicho. – Panie, jaki masz dowód, że jesteś nowym plebanem? Jeśli mogę spytać? Każdy może, tak rzec…
Wyciągnąłem zza pazuchy dokument, który wręczył mi starosta, a świadczący o nadaniu mi prebendy w gminie Kay. Starzec cofnął rękę niczym poparzony. Nie byłem pewny czy w ogóle umiał czytać, z pewnością jednak poznał herby.
– Ach – powiedział tylko, cedząc jakieś nieprzyzwoite słowo przez zęby i otworzył wreszcie drzwi szeroko na oścież, wpuszczając mnie do ciemnej izby.
Nie dostrzegłem niczego niezwykłego, poza ładnym pomieszczeniem wypełnionym dobrymi meblami.
– Poprzedni pastor zmarł na zarazę? Czy w Kay panuje cholera? – zapytałem, splatając dłonie na plecach i szukając jakiegoś wyjaśnienia tego, co mnie właśnie spotkało. Rozejrzałem się po izbie, jakby była już moją własnością.
Była przyjemna, utrzymana w trochę niemodnym już stylu biedermeier, z meblami w ciepłych brązowych odcieniach, pełna wygodnych siedzisk z zielonym obiciem i etażerek wypełnionych fajansem na co dzień i porcelaną na niedzielę. Stwierdziłem w myślach, że będzie mi tu wygodnie.
– Nie, panie… strzeż nas Boże, przed czymś takim – odpowiedział służący.
– Na co więc zmarł?
– Lekarz z Züllichau orzekł, że to były niby suchoty. Ale kto wie… Może jednak serce. Kto to wie…
– I nie trzymał żadnej służby oprócz was?
– Była jeszcze praczka, ale odeszła.
– Czemuż?
– Ot, bo miała inne rzeczy do roboty. Co tu prać u trupa? On nie potrzebuje gaci – zaśmiał się ochryple.
Spojrzałem na niego podejrzanie. Wszystko, o czym mówił, wydawało mi się co najmniej jakimś dziwactwem.
– Jak macie na imię? Niecodzienne zwyczaje miał wasz poprzedni pastor.
– Jestem Karl, panie. Ot, rzeczywiście poprzedni pastor rzadko wychodził. Poza nabożeństwem tylko wieczorami i czasami, gdy nie mógł zasnąć, snuł się po ogrodzie… Prowadził wszystko tak, jak trzeba, więc ludziom to odpowiadało. Nie wtrącał się i we wsi był spokój. A tutejsi nie lubią, jak się ktoś czepia i wcina nos w ich sprawy – odpowiedział tak, że ostatnie zdanie zabrzmiało niczym ostrzeżenie.
– Może po prostu lubił ciszę – powiedziałem bardziej do siebie niż do niego i przygryzłem wargę.
O ile niechęć do ludzi mogłem doskonale zrozumieć, to nic z tego, co mówił ów człowiek, nie zdawało mi się ani trochę rozsądne. Wszak oprócz plebana powinien być młodszy kleryk, a poza tym rodzina i służba pastora. Kto oporządzał ogród, kto sad, kto dbał o pola oraz dochód, o czystość plebanii czy samego kościoła?
Nie wyraziłem jednak moich wątpliwości na głos. Nie chciałem teraz nadwyrężać słabego zaufania Karla zbytnim ciągnięciem go za język.
Odprawiłem starego sługę zaraz po tym, gdy pokazał mi obejście plebanii oraz wędzarnię. Dochodził z niej dziwny słodkawy zapach owocowego drewna i chyba niezbyt świeżego mięsa. Przykazałem Karlowi na odchodnym poszukać na jutro gospodyni, praczki i przynajmniej dwóch parobków. Szybko rozeznałem się w układzie pomieszczeń i przydzieliłem miejsce mojemu wiernemu dżokejowi. W pierwszą noc tylko on i stary służący byli moją jedyną pomocą.
Nie wiedzieć czemu przejmowałem się tym, jakbym czuł jakieś zagrożenie i na wszelki wypadek nie odesłałem ich do drugiego, mniejszego, przeznaczonego dla służby domku, lecz umieściłem tej nocy tuż obok siebie. Na swoją sypialnię wybrałem dolną izbę, bardzo wygodną, w której jednakże unosił się odór kurzu i starości.
Ległem zmęczony, nie rozpalając ognia. Noc była ciepła, skorzystałem więc tylko z czystej pościeli. Niezwykle trudno było mi zasnąć, co nie było niczym wyjątkowym, jako że zwykle ciężko spało mi się w nowych miejscach.
Cały czas słyszałem jednak hałasy na górnym piętrze. W pewnym momencie będąc już w półśnie, zdawało mi się, że krząta się tam kobieta a wraz z nią jeszcze kilka osób. Później śniło mi się zaś, że to tragarze zajechali pod plebanię i kręcą się po podwórzu, wnosząc moje meble na ganek.
Przebudziłem się wreszcie. Był środek nocy. Uświadomiłem sobie, że niemożliwym jest, żeby zajechał powóz z moim własnym umeblowaniem, bo miał być tu dopiero dzień później, a więc hałas musiał mi się jednak przyśnić. Znowuż dopadła mnie senność. Nim jednak zupełnie pochłonął mnie czar Morfeusza, poczułem niewiarygodnie ciężki zapach goździków i kamfory, a do tego aromat jabłek tak intensywny, że aż westchnąłem i obróciłem się na bok. Zmęczenie prędko mnie pochłonęło i nie dało mi dłużej trzeźwo myśleć.
Zdarzały się mi wcześniej dni, kiedy byłem zupełnie bezsilny, zdany tylko na łaskę służącego, a żałość wypełniała mnie tak doszczętnie, jakbym był potępioną duszą, skazaną na wieczność bez światła i Boga. Tym razem, czułem się podobnie i chociaż chyba już śniłem, jeden mój zmysł pozostawał wybudzony, tworząc zwidy i majaki. Ciepłe powietrze przesączone słodkością przejęło władzę nad moimi snami. Widziałem rodzime góry, ich żywe strumienie, soczystą trawę, gęste lasy a pośród nich nieznaną dziewczynę.
Czarnowłose, blade dziewczę o równie czarnych jak jej loki oczach, spoglądało na mnie spod długich rzęs i wodziło palcem po twarzy, snując swoją nieziemską pieśń. Wiatr kołysał jej włosami w rytm powolnych podmuchów, szeptała coś, lecz zupełnie nie wiedziałem, co to było. Miałem wrażenie, jakby w każdym jej słowie było jakieś zaklęcie, które pętało moją wolę, wpychając mnie w otchłań. Jej urok wnikał w głąb mej piesi niczym w bajce o Królowej Śniegu, przedostawał się do mego serca i oka. Nie wiedziałem, że można zakochać się w postaci ze snu, w czymś tak ulotnym, co widzi się tylko przez chwilkę, co pamięta się ledwo przez moment.
Wreszcie senna zjawa rozpłynęła się z promieniami słońca tak jak i góry, strumienie, zapach ziół oraz utracone cuda mego dzieciństwa. Zabrała ze sobą wszystko, co było mi drogie, pozostawiając po sobie jedynie pustkę i cierpienie.
Gdy się zbudziłem rano, prawie zapłakałem z tęsknoty za utraconym światem dawnych radości i za dziewczyną, która zawierała w sobie wszystko, co kiedykolwiek kochałem. Otrząsnąłem się wreszcie i zacząłem się zastanawiać, czy to tylko mi się śniło, czy była w tym jakaś cząstka prawdy.
Zapach jabłek wciąż wypełniał me nozdrza, sugerując, że nie wszystko jednak było snem. Towarzyszyło mi również przekonanie, że owa krzątanina, która na chwilę wybudziła mnie z nocnych marzeń, także była prawdziwa.
Wchodząc do kuchni, zobaczyłem przy zastawionym stole mego Johannesa. Poderwał się i usłużnie odsunął krzesło, czyniąc mi miejsce, jakby pytał, czy zamierzam teraz zjeść przy stole. Dobrze znał moje zwyczaje, kiwnąłem więc tylko na potwierdzenie głową. Na stole zobaczyłem chleb, mleko, miód i kawałki sera. Brakowało jabłek.
– Czy służący sprowadził ze wsi już nową gospodynię? Albo ogrodnika? – zapytałem od niechcenia. – Musieli przybyć wczesnym rankiem. Słyszałem, jak się kręcili po strychu. Nie sądziłem, że uda mu się załatwić sprawy tak prędko…
– Panie – odrzekł niepewnie Johannes – jeszcze nikt nie przybył. Tamten człowiek sam uszykował śniadanie i przed kilkoma chwilami pobiegł do wsi, lecz i ja słyszałem hałasy.
– Nie opuszczaliście pokoju?
– Nie, jaśniepanie. Ani on, ani ja. Wstawałem kilkukrotnie by sprawdzić, czy to nie ten staruch kręci się po piętrze, lecz było pusto.
Odsunąłem gwałtownie krzesło i zerwałem się na równe nogi. Pobiegłem natychmiast do sypialni i wziąłem stamtąd tak zwany reichsrevolver: broń, z którą od czasów, kiedy zdarzyło mi się pojedynkować we Frankfurcie, prawie się nie rozstawałem. Johannes natychmiast pojął mój zamysł, zarzucił kamizelkę i szedł za mną krok za krokiem mocno zmartwiony.
– Przysięgam, panie, że sprawdziłem dobrze.
– Wierzę ci, mój przyjacielu, ale w ciemnościach niczego nie można być pewnym. Może ktoś się zakradł…
– Zauważyłbym – odrzekł, prawie że urażony.
Nie przejmując się zranionymi uczuciami mojego dżokeja, wkroczyłem na niezwykle wąskie, niewygodne schody, które skrzypiały pod każdym krokiem. Pomyślałem, iż faktycznie, niemożliwe jest, by nawet mysz prześlizgnęła się niezauważona. Uchyliliśmy drzwi do niewielkiej biblioteki, a później do gabinetu i pozostałych pokojów, lecz w żadnym nie znaleźliśmy niczego podejrzanego. Szafy i kufry wypełnione były czystymi materiałami, obrusami i pościelą, łoża zaścielone, kominek uprzątnięty, cała reszta również była porządnie utrzymana, acz nieco przykurzona. Cokolwiek by nie powiedzieć o starym służącym, o domostwo dbał on należycie, a skoro nie miał on pomocy, należało go tym bardziej chwalić.
– Może już zbiegli – orzekłem.
– Panie, a jeśli tu straszy? Duchy… – rzekł Johannes najzupełniej poważnie.
– Duchy nie wracają, kiedy to się podoba pozostałym przy życiu. Zmarli pozostają w rękach Boga – zganiłem go, cytując biskupa Kolonii.
Opuściłem gardę, uznając, że musieliśmy jednak się pomylić. W tym momencie mój wzrok padł na podręczną biblioteczkę, byliśmy bowiem w gabinecie. Księgozbiór był bardzo przyzwoity, szczególnie jak na wiejskiego pastora. Gdy czytałem tytuły ksiąg mieszczących się w dębowych, częściowo przeszklonych regałach, ogarnęło mnie jednak coś w rodzaju przerażenia.
– Georg Andreas Helwing, O polskim upiercu lub o samozżerających się trupach i powstałej stąd obawie przed zarazą i pomorem bydła. Michael Ranft, Życie zmarłych w grobach. Augustin Calmet, Rozprawa o objawieniach aniołów, demonów i duchów oraz o duchach i wampirach Węgier, Czech, Moraw i Śląska – przeczytałem. – I liczne pisma jezuickie, katolickie! Cóż za przedziwne zainteresowania miał nasz zmarły!
– Wywrotowiec?– zapytał Johannes zbity z tropu.
– Nie, nie sądzę. Być może padł ofiarą zgubnej mody na okultyzm. Cóż, nie oszczędza ona ostatnio ani mieszczan, ani arystokracji, stąd pewnie pisma papistów… Wolę jednak myśleć, że pracował nad obaleniem tych niebezpiecznych tez. Być może wśród tutejszych chłopów istniały jakieś niepokoje, które należało uśmierzyć.
– To być może – odrzekł Johannes, nieprzekonany. – Bądźmy jednak czujni, jaśniepanie. Nie podoba mi się tu. Zbyt dużo jest ponoć w okolicy katolików i jezuickich szpiegów, a i to miejsce sprawia, że przechodzą mnie ciarki, nie wiem tylko, czego mam się bać.
Kiwnąłem głową w odpowiedzi na tę rozsądną uwagę, po czym udałem się na dół, jako że w tym dokładnie momencie Karl sprowadził mi ze wsi chętnych do służby w liczbie trzech osób. Nie byli to służący z rekomendacji czy polecenia, ale ponieważ i tak byłem tu nowy, a sprawę chciałem załatwić szybko, musiałem się nimi zadowolić.
Miałem jednak nieodparte wrażenie, że ludzie ci byli wyjątkowo lękliwi lub też z jakiegoś powodu obawiali się mnie. Rozglądali się dość niespokojnie po plebanii i ugodzenie się z nimi zajęło więcej czasu niż zwykle w takich okolicznościach. Wcześniej rzadko miałem problem ze służbą, byłem więc nieco zaskoczony całą sytuacją. Zaczynałem nawet przypuszczać, że gdyby nie fakt, że wieś jest bardzo duża, mógłbym mieć problem ze znalezieniem chętnych do pracy. Na szczęście w Kay nie było zbyt wiele zajęcia dla dworskiej służby, a tutejszy szlachcic miał swoją stałą obsadę, więc po drobnych ustępstwach z mojej strony, ostatecznie wszyscy się zgodzili.
Z dodatkową pomocą ogrodnika, gospodyni i praczki w ciągu następnych dni urządziłem się dość wygodnie. Później dotarły moje własne meble, zatrudniono jeszcze dwóch parobków (również za zwiększoną opłatą) i mogłem czuć się całkiem ukontentowany.
Poprzedni pastor, jako nieposiadający spadkobierców, pozostawił wszystko na wyposażeniu parafii, co mocno ułatwiało moją sytuację, sporo potrzebnych rzeczy zastałem bowiem już na miejscu. Pierwsze niepokoje, jakby zmalały, nie słyszałem już także więcej żadnych nocnych hałasów i nie śniłem o czarnookiej syrenie. Sen okazał się tylko snem.
Miejscowi chłopi zdawali się nie różnić od wszystkich innych, byli być może bardziej zabobonni niż włościanie z okolic Frankfurtu, acz i w moich rodzinnych stronach bywali przecież tacy, którym górskie legendy nadmiernie działały na wyobraźnię, tworząc w ich głowach fantasmagorie. Im bliżej wschodnich terenów, tym bardziej umysł ludzki i rozsądek zdawały się słabnąć i to samo tyczyło się gór.
Żniwa powoli zbliżały się ku końcowi, a wspaniałe granatowe kiście znoszono z winnych pól w opasłych wiklinowych koszach, by odprawić prastary rytuał i wypełnić później nimi drewniane kadzie. Bóg w istocie pobłogosławił tę okolicę, słońce było tu nader hojne dla roślinności i moje nerwy również nie były tu niczym niepokojone.
Prawdziwie odpoczywałem i byłem wówczas przekonany, że dokonałem bardzo dobrego wyboru.
Spędzałem czas na takim doborze kazań, który najbardziej usłużyłby tutejszej społeczności, wybierając mowy pobożne i praktyczne zarazem, miałem bowiem wrażenie, że częścią parafian miotał jakiś strach i tłumaczyłem to sobie brakiem zrozumienia praw naturalnych. Mimo nieco natarczywych nagabywań matki w listach, Królewska Akademia Pedagogiczna wciąż mnie nie interesowała.
Tak upłynął mi prawie miesiąc i aż do pewnego październikowego wieczoru nic się nie wydarzyło. Nie wiedziałem jednak wtedy, że w moją stronę nadciąga mrok, gorszy niż tysiąc czarnych nocy i straszniejszy, niż samo piekło. Mrok, który już mi się objawił.
Pierwszego października noc była taka, że pomimo oświetlających wnętrza chałup kaganów i świec, mrok wdzierał się do gospodarstw, niczym lepka, czarna smoła. Oblepiał nie tylko zabudowania, lecz i najwyraźniej ludzkie serca. Nawet ja poczułem niezrozumiały lęk i kazałem gospodyni przynieść dodatkowe światło do biblioteki, którą uzupełniłem o własne, dużo bogatsze zbiory, dostawiając kilka nowych regałów.
– Będzie dzisiaj wielebny pracował? Po zmroku? – zapytała z widocznym przerażeniem. – W taką noc?
– Widzę, że martwicie się o moje oczy, ale wierzcie mi, że są wciąż młode i przecież proszę was o dodatkowe światło, więc nie będzie mi źle – odpowiedziałem i uśmiechnąłem się, nie chcąc przelewać na nią moich złych przeczuć.
Moja gospodyni miała na imię Grette i była dojrzałą kobietą o siwych włosach, owalnej twarzy i niezwykle długich dłoniach, na których odcisnęło się piętno ciężkiej pracy.
Spojrzała na mnie z niepokojem i przeżegnała się.
– Panie! Miejcie, chociaż przy sobie Biblię! – powiedziała z wyczuwalnym drżeniem w głosie.
Odłożyłem zaniepokojony pisma Kanta, które właśnie czytałem i przyjrzałem się twarzy Grette. Jej przerażenia, nie mogłem pomylić z niczym innym, bo zbladła przeraźliwie. Nie troszczyła się bynajmniej o mój wzrok, lecz lękała o moją duszę.
– Zawsze, gdy pracuję, mam przy sobie Biblię. O co wam chodzi?
– Och, panie – szepnęła, łkając prawie. – Gdybyście wiedzieli…
– Co gdybym wiedział?
Przez chwilę jej usta zdawały się cienkie jak pojedyncza linia na białym pomarszczonym płótnie. Światło z lamp, tak dziwacznie grało w jej rysach, że skóra wydawała się trupia.
– Mówcie – zachęciłem łagodnie. – Przecież nie zganię was.
– Takie noce nie są tu bezpieczne. Lepiej nie wabić światłem upiorów. Lecą jak ćmy do blasku w izbie i jak znajdą kogoś żywego… Broń nas Boże! Jaśniepan naraża siebie! Nic a nic, się ognia nie boją, lecą do światła!
Pogratulowałem sobie wyczucia, bo oto wreszcie miałem namacany dowód, że we wsi utrzymywał się jakiś absurdalny przesąd. Poprzedni pastor chciał niechybnie tę niebezpieczną wiarę wykorzenić, stąd posiadał ów arcyciekawy wybór lektur.
– Papiści stoją za tymi szkodliwymi przesądami. Wam, porządnej kobiecie, do tego na służbie u mnie, mej gospodyni, nie przystoi dawać wiary jezuickim bredniom. Nie słuchaliście, com mówił podczas kazania? Zaręczam, że nie ma się czego lękać.
– Wiedziałam, że tak powiecie panie, toteż nic nie chciałam gadać. Ale to czysta prawda! Myślicie, że jak zmarło się poprzedniemu pastorowi? Wszak wyssano mu krew!
Tego już było dla mnie za wiele, tym bardziej, że i ja dałem się nieco ponieść tej upiornej atmosferze ciemnej, październikowej nocy.
– Dość, Grette! To zadaje kłam rozumowi i prawdziwiej wierze zarazem! Lekarz orzekł, że pastor zamarł z powodu gruźlicy. Prostym ludziom może się ona wydawać magiczna, lecz nie ma w niej nic wyjątkowego, to choroba płucna. Suchoty nie różnią się pod tym względem od histerii, cholery, czy apopleksji, ich substancja nie jest nadprzyrodzona, jedynie niemożność dogłębnego zbadania choroby sprawia, że ludzkość nie zdołała jej jeszcze okiełznać. Mam nadzieję, że nauka znajdzie prędzej czy później na nią lekarstwo, a łaskawy Bóg zlituje się nad nami.
– Jak sobie, panie, chcecie – rzekła mi już mniej uprzejmie. – Nie siedźcie długo. Nawet młode oczy polegną pod wpływem takiego mroku. Oj, znam ja te nasze noce czarne, jak krew utuczonej gęsi. Żadne światło z tą juchom nie wygra, co najwyżej ona ją zgasi – dodała złowieszczo, wznosząc oczy do nieba.
W odpowiedzi pokiwałem jedynie głową. Grette już nic nie powiedziała. Przyniosła drugą lampę i z lekko drżącymi dłońmi ustawiła na sekretarzyku. Chciałem dodać coś na odchodnym, czując, że zachowałem się nieco ordynarnie, nie wiedziałem jednak, jak załagodzić swój wybuch. Rzekłem, więc po prostu by nie przejmowała się mną i udała na spoczynek, życząc dobrej nocy. Odeszła milcząca i zmartwiona, jakby szło o moje życie.
W jednym moja gospodyni miała jednak rację. Czy to ze względu na panujący we wsi przesąd, sprawiający, że mieszkańcy wygaszali w takie noce światła, czy w związku z faktem, że Kay otoczona była z trzech stron przez gęste lasy, mrok ciężko było rozproszyć za pomocą nawet dwóch naftowych lamp. Do tego wszystkiego zdawały się ciągle drgać, poruszane przez wiatr, który najwyraźniej był tak silny tego wieczora, iż zdołał się jakimś cudem przecisnąć przez drobne szczeliny pomiędzy ceglanym murem a framugą ciężkiego, wysokiego okna.
– Bzdury – szepnąłem sam do siebie, gasząc ze złością jedną z lamp, uznając, że z mojej pracy, tego wieczora już nic nie będzie.
Zmniejszyłem płomień drugiej i ująłem ją w dłoń, z zamiarem udania się do łóżka. Pokonany przez naturę zszedłem po schodach i skierowałem się do swojej sypialni. Służący napełnił mi już szkandelę[1] żarzącym się węglem i włożył pod pościel, sprawiając, że mimo chłodu, od łóżka biło przyjemne ciepło. Na etażerce ustawiono mi zaś imbryk z wysokim podgrzewaczem oraz filiżankę. Nalałem do niej ciepłej wciąż herbaty i po kilku rozkosznych łykach, znacznie poprawił mi się nastrój. Wsunąłem się w miękką, czystą pościel i zasnąłem błogo. Znowu odniosłem wrażenie, jak i pierwszej nocy, że otoczył mnie silny zapach goździków, kamfory i jabłek jednak, zamiast mnie wybudzić, pchnął mnie tym razem w sen twardy i głęboki.
Wyrwał mnie z niego krzyk i lament. Słyszałem harmider mogący wskrzesić umarłego, wyraźnie zaś dochodzący z zewnątrz. Ktoś walił do mych drzwi. Wstałem natychmiast, ubrałem się naprędce, służba moja również została wyciągnięta z łóżka. Na zewnątrz majaczyły światła w lampach i kagankach, mieszając się z ludzkimi głosami. Grette lamentowała wniebogłosy. Ktoś zmarł tragicznie, tego byłem pewien. Prawdopodobnie, sądząc po zamieszaniu, towarzyszył temu pożar.
Wybiegłem niechlujnie ubrany na podwórze, zaś mój wierny Johannes dołączył do mnie, chowając pod wełnianym płaszczem broń. Nie dostrzegłem jednak łuny pożaru i śladu dymu na niebie.
– Co się dzieje? Gdzie się pali? – rzekłem nieprzytomnie.
– To się stało u Schallerta! Ten dureń nie zagonił dzisiaj krów! – krzyknął Karl w przerażeniu. – Co za głupiec! W taką noc nie zagonić krów! Dureń!
Nie rozumiałem zupełnie, o co chodzi. Schallert był tutejszym młynarzem i to bogatym, mieszkającym na skraju wioski. Oprócz młyna miał wspaniałe gospodarstwo, stado jałówek i nieco podmokłe łąki, mieszczące się kawałek za lasem obok bagniska. Pobiegłem za ludźmi. Ci, minęli jednak młyn, gnając w kierunku pastwisk. To com zobaczył, wstrząsnęło mną straszliwie.
Przede mną rozpościerała się polana usiana trupami bydła, jakby gniew boży dotknął pastwiska i pomór wyrżnął całe stado, co do jednej sztuki. Wszystkie te stworzenia były jeszcze wczoraj zdrowe.
– Wilki? – zapytałem naiwnie, wiedząc, że żadna wataha nie byłaby zarazem tak żarłoczna i tak marnotrawna, pozostawiając mięso nietknięte.
– Przypatrz się wielebny – rzekł do mnie jeden z gospodarzy z wyczuwalną ironią w głosie. – Ponoć jesteś człowiekiem, nie tylko szlachetnie urodzonym, ale i uczonym dużo bardziej, niż poprzedni pastor. Co nam powiesz teraz? Hę? Jakie mądre słowo?
Ruszyłem, idąc przez okryte mrokiem pastwisko, zaś Johannes oświecał mi drogę, złapanym naprędce kagankiem. Brodziłem butami w krowiej krwi, którą zroszona była trawa. Czułem się, jakbym nagle znalazł się w rzeźni. Tylko ciemność chroniła moje oczy przed tym straszliwym widokiem. Moim ciałem wstrząsał dreszcz zimna i przerażenia, palce miałem aż zesztywniałe.
– Mszczą się! Wcześniej starczała im jedna! – krzyknęła jakaś kobieta z tyłu, którą zaraz uciszono.
Odwróciłem się, jednak nie zdążyłem ani o nic zapytać, ani dostrzec jej twarzy, bo najwyraźniej skarcona, zaraz uciekła. Zignorowałam jej słowa i przeżegnałem się. Pierwszy raz od dawna moje serce prawdziwie wołało Boga, nie tylko z przyzwyczajenia, ale i z prawdziwej trwogi oraz potrzeby doznania nagłego ukojenia.
Po chwili, gdy nieco ochłonąłem, dokonałem pewnego spostrzeżenia. Byłem pewien, że to, co przed sobą widzę, jest dziełem człowieka, jako że zwierzęta miały kłute rany na szyi, a ich krtanie nie były rozerwane. Lęk mnie w tym momencie opuścił, zaś jego miejsce zajął gniew. Schallert nieopodal łkał cicho, udręczony tak straszliwą stratą.
– Bójcie się Boga! – krzyknąłem do ludzi. – Pośród nas jest jakiś szaleniec, bezbożnik, który z zazdrości nie waha się posunąć do tak haniebnych czynów! Powiadam wam, grzeszy nie tylko przeciwko ludziom, ale i przeciw Bogu! Trzeba natychmiast posłać do Züllichau, niech przyślą policję i urzędników starosty. Ja sam złożę zeznania. Ten, co to zrobił, musi zapłacić za straty, i materialne, i moralne!
Ludzie zaczęli szeptać pomiędzy sobą bez przekonania, jakby wierzyli, że to złe moce, a nie ręka ludzka wyrżnęły stado młynarza. Mnie zaś niewiele obchodziła ich niewiara. Wysłałem natychmiast Johannesa do miasta, prosząc, by sprowadził przedstawicieli policji i pomoc dla nieszczęśnika, a przy tym wszystkim, by powołał się na moje nazwisko i uczynił to na moją osobistą prośbę. Wiedziałem, że mogę na niego liczyć i że dokładnie wykona to, co mu nakazałem. Pomyślałem również, że staroście ciężko będzie odmówić komuś mojego stanu. Ja tymczasem wciąż trząsłem się z gniewu. Ani takie marnotrawstwo, ani takie okrucieństwo nie mieściło mi się w głowie. I to tutaj! W miejscu, w którym szukałem spokoju dla mych nadszarpniętych nerwów! Znów prześladował mnie pech i zaczynałem wierzyć, że być może także i diabeł rzeczywiście śledzi me kroki.
Po kilku minutach na miejscu zjawił się tutejszy szlachcic Gottlieb Dohut, właściciel wsi, i wziął mnie natychmiast w obroty.
– Panie von Reuss – zwrócił się do mnie mym rodowym imieniem. – Nie wie pan jeszcze o wszystkim. To nie pierwszy taki przypadek. Co prawda pierwszy, gdzie krowy padły tak licznie, jednak wcześniej to samo stało się w trzech innych gospodarstwach. A jeszcze pierwej w wiosce wybito gołębie i to, co do nogi. Zaraz po tym, jak coś rozszarpało ptaki w gołębnikach, znaleźliśmy w takim stanie i dziecko. Wyłowiono je stawu, miało dziwne rany na szyi. Nie mogliśmy nic zrobić. To było wczesną wiosną. Kilka miesięcy był spokój, a teraz to… – wyrzucił z siebie prędko, łapiąc się jednocześnie za głowę, jakby chciał wyrwać sobie włosy.
– Dziecko?! – krzyknąłem, dogłębnie przejęty. – Na miłość boską, to już morderstwo!
– Tak. Policja o wszystkim wie, zaręczam panu. Nie zrobili z tym dotychczas nic, nikogo nie złapano. To, co pan powiedział, nie uśmierzy naszych trosk.
– Czemu wcześniej mi tego nie powiedziano? Jestem nie tylko pastorem, moja funkcja czyni mnie tu również urzędnikiem w pewnym sensie. Pana także…
– Ludzie w Kay są nieufni, boją się, nie chcą rozmawiać z nikim, nawet pomiędzy sobą wzajemnie. Każdy, nawet pan, ma ich za wariatów. Ja sam nie wiedziałem, jak pan zareaguje na podobną historię. Dopiero teraz mogę to panu wszystko naocznie udowodnić. I nie ukrywam, cieszę się z tego, chociaż chyba nie powinienem. Nie ma się, co dziwić jednak ludziom, wielu z nich wierzy, że to nie człowiek jest winien, lecz siły diabelskie. A to nie prowadzi do niczego dobrego. Gotowi zacząć zaraz polować na czarownice. Chyba nie było tu takiego poruszenia, od kiedy ponad sto lat temu Carl Heinrich von Wedel przegrał nieopodal z carską armią. Coś panu zresztą pokażę.
Westchnąłem ciężko i znowu uczyniłem znak krzyża. Słońce zaczynało powoli unosić się zza horyzontu, odsłaniając widok na łące i zarazem pełnię horroru. Trupy krów wyglądały jak zwłoki olbrzymów po bitwie, zaścielając swoimi ogromnymi cielskami szeroką, graniczącą z ciemnym lasem, łąkę. Ta część puszczy wydała mi się teraz tak złowieszcza jak wrota do piekła w Boskiej komedii Dantego. Miałem wrażenie, że pantera wylegnie spośród drzew i pocznie spijać swoim szorstkim językiem, iskrzącą się od słońca na źdźbłach trawy krew, a później rzuci się na mnie, dalej głodna i nienasycona, pragnąca wyłącznie mego bólu.
Zadrżałem, gdy Gottlieb złapał mnie za ramię i pociągnął w głąb pastwiska z dala od ludzkich oczu. Przystanął przy jednej z martwych krów i wyciągnął nóż. Z nieukrywaną ciekawością przypatrywałem się temu eksperymentowi. Zatopił nóż w brzuchu zwierzęcia i z wielką siłą go przeciął. Zrozumiałem wówczas dwie rzeczy: pierwszą, że trzeba olbrzymiej siły lub niezwykle ostrego noża, by przeciąć gładką, bydlęcą skórę, a drugą: iż, krew znajdowała się na trawie i wokoło, lecz nie w samych wnętrznościach. Zmroziło mnie, gdy to pojąłem.
– Boże… – szepnąłem – Jakże to?
– Upuszczono im krew, a krowy nie ryczały, nie podniosły wrzawy. Można utłuc w ten sposób jedną, dwie sztuki, lecz dwadzieścia? To samo było z gołębiami. Rozumiesz, panie, czemu ludzie tu widzą we wszystkim diabła?
Pokiwałem głową w zadumie. Sam byłem oszołomiony i powoli zaczynałem wierzyć, że dzieje się coś nadprzyrodzonego. Co gorsza, stało się jasnym, czemu pastor trzymał te wszystkie katolickie i okultystyczne księgi. Być może i on wierzył, że to sam diabeł, żywy trup lub upiorec są tu rozwiązaniem zagadki.
Nad słowami Gottlieba rozważałem cały poranek, sięgnąłem nawet po pisma Helwinga. Po południu przybyła policja i komisarz, oszacowano straty, a krowy wywieziono, by je spalić. Bano tknąć się ich mięsa, w obawie, czy go nie zatruto. Ktoś bowiem, zupełnie racjonalnie wysunął teorię, że krowom podano silny narkotyk, dopiero następnie je zarżnięto i w nieznanym celu puszczono krew. To wyjaśnienie wydało mi się tak zadowalające, że o tyle, ile było to możliwie w tej sytuacji, nieco się uspokoiłem, wyrzucając sobie nawet, że sam nie wpadłem na podobne wnioski wcześniej. Kto i po co miałby to robić, pozostawało dla mnie niejasnym. Policja była bardziej pewna swego. Powody miały być polityczne i służące wzbudzaniu niepokoju w Prusach, a wszystko czynili wrogowie cesarza, anarchiści, polscy katolicy i wywrotowcy lub nawet rosyjscy szpiedzy. Czemuż jednak wybrali sobie na cel niewinną wieś Kay, na to nie umieli już najwyraźniej odpowiedzieć, a ja tym bardziej tego nie rozumiałem.
Teoria była z pozoru logiczna, lecz i w niej pojawiły się pewne luki. Dałem sobie na razie spokój z myśleniem, jako że w głowie miałem istny mętlik.
Wieczorem gospodyni przygotowała mi wyborną kolację, składającą się z pieczonego w ziołach szczupaka, chleba z masłem, do tego w towarzystwie doskonałego piwa. Po jedzeniu wypoczywałem pół godziny, następnie poprosiłem o kawę i usiadłem przy nikłym świetle lampy, by przygotować kazanie na następną niedzielę. Skończyłem nad wyraz szybko, więc jeszcze raz, tak jak i rankiem, sięgnąłem po pisma Helwinga. Przełożyłem stronicę i przeczytałem:
Upierzem albo uspierzem nazywa się taki rodzaj martwych ludzkich ciał, które same się w grobie pożerają. Jak tylko jakieś zaczyna się pożerać, to powoduje powstanie zarazy i ona nie kończy się, dopóki zwłokom nie odtrąci się głowy od tułowia[2].
W dalszej części Helwing rozumnie dowodził nieistnienia upierza, a co za tym idzie, nieskuteczności postępowania w przypadku zarazy. W niczym jednak mi to nie pomogło, jako że z zupełnie innym zjawiskiem miałem najwyraźniej do czynienia i wciąż byłem przekonany, że za wszystkim stoi istota ludzka. Ze zdumieniem spostrzegłem, że zegar, ten sam, który opisałem na początku, wybił już północ. Zasiedziałem się niemożebnie, lampa przygasała, a jej płomień był słabieńki jak wola grzesznika.
Moje rozważania przerwał nagle straszliwy hałas, tym razem dochodzący od strony cmentarza. Coś ciężkiego tłukło o bramę. Miałem już tego wszystkiego dość, nie budziłem więc nawet Johannesa. W przypływie gniewu zarzuciłem na siebie płaszcz, złapałem rewolwer i wybiegłem przed plebanię, pędząc w mrok nocy. Jedyne czego pragnąłem to wreszcie rozprawić się ze sprawcą całego tego bluźnierstwa. Kilka potężnych susów wystarczyło mi, by dopaść cmentarza. Krzyknąłem i wystrzeliłem, a grupa, z pewnością żywych osób, a do tego jestem pewien, moich własnych parafian, rozbiegła się zostawiając swoje niedokończone, makabryczne dzieło.
Jakby mało mi było tego, co wydarzyło się poprzedniej nocy, przede mną leżał okropnie cuchnący, zionący straszliwym smrodem, rozkładającego się trupa, zbezczeszczony grób poprzedniego pastora. Trumna jego była otwarta, ciało zasuszone, wręcz woskowe, głowę zaś, częściowo zgniłą i pożartą, obcięto mu pozostawionym obok szpadlem. Krucyfiks, który położono nieboszczykowi podczas pogrzebu na ustach, stoczył się i leżał obok, wdeptany w piach.
Zwymiotowałem. Nie wiem, czy poruszył mnie tak widok, czy zapach rozkładających się zwłok, ale smak cofniętej w pół przetrawionej ryby z kolacji, sprawił, że aż zakołowało mi się w głowie. Przerażony, przez chwilę nie wiedziałem, co robić. Zacząłem uciekać w kierunku plebanii, czując, że jeśli zaraz ten zapach i widok mnie nie opuszczą, gotów jestem zemdleć.
Wpadłem do sieni, Johannes najwyraźniej zbudził się pod wpływem hałasu i przerażony wyskoczył za mną. Próbował wypytywać mnie, co się stało, ja jednak wciąż w pewnym sensie otumaniony, rzuciłem się do kuchni po dzban piwa, by wypłukać z moich ust smak trupiego jadu.