Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jesteś w stanie podjąć najlepsze decyzje, nawet jeśli cały świat będzie namawiać cię do tych złych
Siedemnastoletni Logan do tej pory znał wielkie przygody tylko z kart książek. Wszystko zmieniło się, gdy wraz z dziadkiem wyruszył do tajemniczego domu w głębi lasu. W nim odkrywa wyjątkowy sekret i poznaje szokującą prawdę: poza Ziemią istnieje jeszcze inny świat, a on należy do rodziny królewskiej.
Logan trafia na Veloraz, wyspę zmiennokształtnych, gdzie będzie musiał stanąć do walki, która toczy się między królestwami rozsianymi po Nieskończonym Oceanie. Aby to zrobić, wstępuje w szeregi oddziału młodszych zaklinaczy. To jednak dopiero początek jego zmartwień. Zagrożenie czyha bowiem wszędzie, a magiczny świat, który jawił się w jego oczach wspaniale, nocą jest spowity przez cienie…
„Veloraz. Pióra onyksu” to fantastyczna opowieść o walce dobra ze złem, magii, smokach, intrygach i poszukiwaniu własnej tożsamości, w której można się całkowicie zatracić.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 775
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Matt Willow
Veloraz
Pióra Onyksu
Blaira
Gdyby to od niej zależało, dzień każdego smoka zaczynałby się po zmroku. Niektóre gatunki mogłyby oczywiście narzekać na ciemność, ale Blaira nigdy nie umiała tego zrozumieć. Po co komu tylko jedno źródło światła, jeśli na nocnym niebie są ich miliony?
Czarne smoczątko siedzące na piaszczystym brzegu wyspy wzdrygnęło się, gdy lodowata woda oblała mu przednie łapy. Może powinnam już wrócić? – pomyślała mała smoczyca cienia, ale szybko zrezygnowała z tego pomysłu. Co będzie, jeśli przez to przegapi ich powrót? Gdy zobaczą, jak śpi w swojej jaskini, zapewne uznają, że na nich nie czekała. A przecież zawsze czekała! Każdej nocy. Chciała im pokazać, że mogą na nią liczyć, tak samo jak ona wiedziała, że może liczyć na pozostałe smoki ze swojego gatunku.
– A ty znowu tutaj? – Usłyszała za swoimi plecami głos jednego z najstarszych smoków na wyspie. Jego ciemnofioletowe łuski na ogromnym cielsku pełniły rolę ciemnego nieba dla wielu małych światełek pod jego skrzydłami.
Uśmiechnął się czule i przez chwilę oboje w milczeniu obserwowali gwiazdy. Musi to robić chyba częściej ode mnie jako ostatni z gatunku smoków gwiazd! – domyśliła się Blaira, po czym zastanowiła się, czy ona kiedyś też urośnie do takich rozmiarów. Z tak wielkimi pazurami, ogonem, paszczą pełną kłów czy lekko jarzącymi się, poskręcanymi rogami na łbie w końcu miałaby szansę się przydać! Może wtedy jej rodzice zabraliby ją ze sobą i nie musiałaby już nigdy więcej na nich czekać! Leciałaby u ich boku, starając się odmienić los całej Wyspy Smoków. Wtedy oczywiście wszystkie pozostałe smoki musiałyby okazać jej szacunek, zamiast spoglądać na nią ze współczuciem! Czasem nawet strachem…
– Tak bardzo nie lubisz swojej jaskini? – zagadnął ją ponownie gwiezdny smok. Przysiadł obok Blairy na piasku, uważając, żeby nie zgnieść małego smoczątka wielkości jego łapy.
– Przysięgam, że już zasypiałam, ale wtedy usłyszałam trzepot skrzydeł! Może już się zbliżają?! Widzisz ich kształt na niebie? – spytała, wiedząc, że wzrok starego smoka nie ma sobie równych.
Pyx nie odpowiedział od razu, tylko westchnął przeciągle i opatulił ją swoim skrzydłem.
– Widzę, ale nie w taki sposób, w jaki to sobie wyobrażasz.
– Czyli są jeszcze daleko… – obstawiła.
Pyx powoli kiwnął swoim wielkim łbem. Na jednym z jego rogów błysnął okrąg z małym trójkątem w środku. Kompas – przypomniała sobie Blaira. Tak nazywał ten symbol starszy smok.
– Tak, są bardzo daleko – odpowiedział po chwili.
– A kiedy zbliżą się na tyle, żebym mogła do nich podlecieć? Może jeśli ja pierwsza coś zrobię, to wtedy…
Starszy smok ponownie westchnął. A może stare smoki po prostu oddychają w ten sposób? – zastanowiła się Blaira.
– Kiedyś do nich polecisz, ale jeszcze nie teraz. Zaufaj mi, tak naprawdę pragniesz dla siebie zupełnie innej przyszłości.
– Jak to?
Czemu Pyx miałby liczyć na to, że już nigdy nie spotkam swojej rodziny? – zadała sobie pytanie, na które może i znała już odpowiedź, ale nie była wystarczająco odważna, by wypowiedzieć ją na głos… albo nawet w myślach.
– Bo z miejsca, w którym się znajdują, trudno jest wrócić – odpowiedział po dłuższej chwili milczenia. – Tylko z tego powodu nie mogą być teraz przy tobie, ale jestem pewien, że cię obserwują.
– Cały czas?
Pyx rozwarł paszczę i wyszczerzył kły w szerokim uśmiechu. Blaira wiedziała, że istnieje duża szansa, że ten widok wróci, by prześladować ją w koszmarach.
– Cały czas. I na pewno doceniają to, że czekasz tu na nich już kolejną noc z rzędu, ale mam wrażenie, że bardziej ucieszyliby się, gdybyś czekała na nich w przytulnej, bezpiecznej jaskini.
– Jesteś pewien?
– Tak, jestem. Dlatego ciągle powtarzam ci to samo, ale jak widać, nic sobie z tego nie robisz, bo ponownie spotykamy się na brzegu wyspy w środku nocy.
– Może siedzę w złym miejscu?! – rzuciła po namyśle Blaira. – Może…
Pyx przerwał jej silnym machnięciem swoich skrzydeł. Pobliski piasek wzbił się w powietrze, zataczając na chwilę mały wir. Starszy smok bez większego wysiłku rozkazał drobinkom piasku wyrzucić w górę zaskoczoną Blairę, która teraz szybko zbliżała się w kierunku małego, piaskowego tornada.
Smoczyca zamachała dwukrotnie skrzydłami, żeby odzyskać równowagę. Przypominając sobie rady starego smoka, dzięki którym była w stanie udoskonalić zdolność smoków cienia, zamknęła oczy i wyobraziła sobie ciemne miejsce na plaży, do którego chciała się przenieść.
Zanim wirujący piasek zdołał ją dotknąć, pojawiła się metr za skrzydłami Pyxa i skoczyła na jego grzbiet, wbijając swoje pazury w fioletowe łuski.
– I jak?! Wystarczająco szybko? – spytała z satysfakcją.
– Coraz lepiej. – Pyx uśmiechnął się i z łatwością odczepił od siebie smoczątko, po czym spojrzał mu prosto w oczy. – Ale musisz być jeszcze szybsza. Ostrożna. Atakować tylko wtedy, gdy będziesz miała szansę na zwycięstwo. – Mówiąc to, strzepnął drobinki piasku ze skrzydeł Blairy. – Teraz jej nie miałaś.
– A czy mój gatunek ją miał? No wiesz, w miejscu, do którego wszyscy polecieli? – spytała starego smoka, już któryś raz z pobrzmiewającą w jej głosie nadzieją.
– Nie wiem. Ale dlatego właśnie, zamiast czekać noc w noc, by to sprawdzić, postaraj się dać sobie jak największą możliwość na osiągnięcie tego, czego chcesz. W końcu chyba nie zamierzasz zmarnować szansy, gdy ta uderzy cię w nos, prawda?
– Oczywiście, że nie! – zapewniła swojego jedynego przyjaciela, wbijając z podekscytowania szpony w jego łapę.
– Wspaniale. A teraz, skoro mamy kolejną nocną pogawędkę za sobą, idź już spać. – Gwiezdny smok odłożył Blairę na piasek. – Jutro, gdy tylko się obudzę, kontynuujemy twoje szkolenie.
– W takim razie co mam zrobić z wolnym czasem aż do popołudnia? – spytała i zaśmiała się cicho z własnego żartu.
– Zobaczymy, czy będziesz taka mądra, gdy będziesz w moim wieku – obruszył się smok i wzbił się na swoich gwiezdnych skrzydłach, kierując się w stronę pałacu.
W swojej przytulnej grocie, będącej częścią wielkiej jaskini, w której kiedyś mieszkały dziesiątki smoków cienia, Blaira dalej nie mogła zasnąć. Domyślała się, co już od wielu dni próbował przekazać jej Pyx, ale nie zamierzała zaakceptować takiej rzeczywistości. Nie chciała stracić tej ostatniej iskierki nadziei, która sprawiała, że Blaira nie rozsypała się jeszcze na miliard drobinek piasku.
Na pewno wrócą – powiedziała jeszcze parę razy w myślach, po czym jej powieki same się zamknęły i zapadła w sen.
Na pewno wrócą – powtarzała to samo jeszcze przez kilka następnych dni.
Na pewno… Mijały kolejne tygodnie, miesiące i lata. Aż po jakimś czasie nawet nie zdała sobie sprawy z tego, że iskierka nadziei, którą kiedyś za wszelką cenę starałaby się podtrzymać, zgasła na zawsze.
Onyks
Logan
Ostatnie pociągnięcie ołówkiem złączyło przeciwległe linie horyzontu. Z nieregularnego splotu kresek, na tle ciemniejącego nieba, ukazał się ogromny samolot. Przedstawiona sceneria była identycznym odwzorowaniem widoku za oknem, przez które co chwila wyglądał Logan.
Maszyna leniwie przecięła warstwę chmur, wyrównując lot. Widok pomarszczonej tafli oceanu zasłoniła nieprzenikniona biel, ciągnąca się w nieskończoność. Chłopak bez większego zaangażowania zaczął dorysowywać kolejne chmury, ale szybko mu się to znudziło i w końcu pogrążył się we własnych myślach. Miał tylko nadzieję, że ta niezapowiedziana wycieczka szybko się skończy i będzie mógł wrócić do domu. Niestety jak na razie termin powrotu nie był jeszcze znany.
Pozostało mu zatem tylko jedno – rysowanie, czyli jedyna czynność, podczas której posiadał nieograniczoną władzę. Tam wszystko podążało według jego wytycznych. Nic nie było w stanie pójść nie tak, jeśli sam o tym nie zdecydował, a starał się oczywiście wybierać tylko te najlepsze opcje.
Niestety, jak się okazało, jego prawdziwe życie postanowiło wybrać tylko te najgorsze.
Z dnia na dzień został wrzucony do zupełnie nowej rzeczywistości. Przewodnikiem po niej został, chcąc nie chcąc, dziadek, o którego istnieniu dowiedział się zaledwie kilka godzin temu. Krótkie, siwe włosy oraz lekko przygarbiona, ale wciąż umięśniona postura próbowały zakamuflować prawdziwe oblicze starszego mężczyzny, które jasno dawało Loganowi do zrozumienia, że nie wpadł w odwiedziny na rodzinne pogaduchy po latach nieobecności. Przeszywające spojrzenie staruszka sprawiało wrażenie, jakby wciąż rozmyślał nad właściwym sposobem ukarania chłopaka za coś, co kiedyś zrobił… albo dopiero zrobi.
Absurdu całej sytuacji przydawał też fakt, że jego własna matka od siedemnastu lat powtarzała mu wielokrotnie, że są dla siebie jedyną rodziną. Oczywiście kiedyś próbował się wypytać, choćby właśnie o dziadków, ale wtedy otrzymał odpowiedź, że „wszyscy już dawno nie żyją”.
Logan musiał stwierdzić, że jak na trupa, dziadek radził sobie całkiem nieźle w oddychaniu czy ciągłym pisaniu SMS-ów. Siedząc kilka miejsc od niego, staruszek od dłuższego czasu nie podniósł spojrzenia znad ekranu swojej komórki. Widocznie miał naprawdę wiele spraw żywego człowieka do załatwienia. Dlaczego mnie okłamała? Chłopak zadawał sobie to pytanie od kilku godzin, ale nie wpadł na żadną usprawiedliwiającą zachowanie matki odpowiedź.
Samolot wylądował, zanim Logan zdążył wysnuć trzecią teorię na temat tego, w jaki sposób mógłby się rozbić. Czasem z nudów uwielbiał tworzyć w głowie niesamowite historie, które rzecz jasna nigdy się nie spełniały. Biorąc pod uwagę wydarzenia towarzyszące teorii rozbicia się samolotu numer dwa, może to i lepiej.
Przed lotniskiem czekał na trójkę podróżników czarny samochód z zaciemnionymi szybami. Za kierownicą siedział mężczyzna, około trzydziestki, w czarnym garniturze i okularach przeciwsłonecznych, czyli w stereotypowym komplecie szofera. Gdy Logan wraz ze swoją matką i dziadkiem wsiedli do samochodu, głowa kierowcy nawet nie drgnęła, by zerknąć w ich stronę.
Staruszek polecił matce chłopaka, żeby usiadła wraz z nim z tyłu, po czym sam zajął miejsce pasażera. Ona z kolei tylko rzuciła swojemu synowi porozumiewawcze spojrzenie, które mogło oznaczać jedynie „porozmawiamy później”, i bez słowa wykonała polecenie.
Od samego początku nie protestowała, tylko wpuściła dziadka do domu, wysłuchała tego, co miał do powiedzenia, po czym powiadomiła Logana, że za pięć minut wyjeżdżają. Pospieszne pakowanie się nigdy nie było jego mocną stroną, co przypłacił brakiem słuchawek w samolocie.
Przez całą jazdę uwaga staruszka była skupiona tylko na jednej osobie, jakby ciągle pilnował, aby matka chłopaka nagle nie wyskoczyła przez okno. Jego natomiast traktował bardziej jak intruza niż swojego wnuka. Logan nie wiedział dokładnie, czym zajmuje się dziadek, ale to nie mogło być coś tak oczywistego, jak naprawa lodówek czy prowadzenie własnej kwiaciarni.
Po godzinie krajobraz za oknem zaczął się zmieniać. Już dawno zostawili za sobą oznaki ludzkiej cywilizacji i teraz otaczała ich już niemal w zupełności czerń przydrożnych pól i drzew. Przejażdżka trwała w najlepsze, a Logan miał wystarczająco dużo czasu, by zgłębić teorię o tym, że dziadek rozważa porzucenie go gdzieś w lesie. Jeśli mu się poszczęści, może na stacji benzynowej. Śmiertelna cisza panująca w pojeździe, której przyczyną był właśnie on, była prawie że namacalna. Czuł, że oboje członków jego rodziny czeka rozmowa nieprzeznaczona dla jego uszu, na którą wcześniej zabrakło im czasu.
Chłopak kilka razy próbował nawiązać kontakt wzrokowy ze swoją matką, ale ta zawiesiła spojrzenie na koronach drzew za oknem. Jej długie, czarne włosy zasłaniały jej teraz smutne, szare oczy. Wcześniej dostał od niej oficjalny zakaz używania swojego telefonu, więc dla jego przyjaciół oficjalną wersją jego zniknięcia prawdopodobnie stało się porwanie. Wiedzieli, że Logan nigdy nie opuściłby zawodów pływackich. Nie mieli rezerwowych, więc cała drużyna zostanie zdyskwalifikowana, a on nawet nie będzie mógł się wytłumaczyć! Reakcja jego zawiedzionego trenera była obecnie jedynym argumentem, który przemawiał za tym, by jednak nie wracał do domu. Dla własnego bezpieczeństwa, nigdy.
Do tego wspaniałego momentu w życiu Logana brakowało tylko deszczu, ale zamiast niego wydarzyło się coś bardziej nieprzewidywalnego. Ktoś w końcu przerwał pasmo milczenia.
– Za kilka minut będziemy na miejscu – odezwał się dziadek, a jego wzrok w lusterku padł prosto na Logana. – To mały domek piętrowy. Na górze znajdziesz wolne pokoje. Masz niezwłocznie wejść do jednego z nich, zamknąć za sobą drzwi i nie wychodzić. – Prośba brzmiała jak rozkaz, z którym nikt nie miał prawa się nie zgodzić. – Nie przeszkadzaj nam, będziemy potrzebować spokoju. Ktoś może nas nawet odwiedzić, ale nic z tego nie jest twoim zmartwieniem.
Matka Logana uderzyła ręką w szybę.
– Teraz już tak, skoro wziąłeś go ze sobą! – odpowiedziała zamiast swojego syna.
Dziadek rzucił jej mordercze spojrzenie, ale ona bez problemu je odwzajemniła.
Po tej krótkiej wymianie zdań, której Logan ponownie nie był częścią, znowu zapadła cisza. Trwała ona do czasu, aż samochód ostro skręcił w prawo, zjeżdżając do lasu. Nie było tam żadnej wyraźnie wytyczonej drogi. Jedynie drzewa, między którymi kierowca sprawnie manewrował. Musiał jechać według wyuczonego schematu, bo nikt nie znający na pamięć ich układu nie byłby w stanie przejechać dalej.
– Ups – mruknął pod nosem mężczyzna, gdy samochód podskoczył na wystającym z ziemi olbrzymim korzeniu. Jego głos był pozbawiony jakiejkolwiek emocji, a blada twarz nie przepuściła od początku jazdy przez swoje żyły ani jednej czerwonej krwinki.
Skąd dziadek wytrzasnął kogoś takiego? I do jakiego rodzaju pracy? – zastanawiał się chłopak, szczerze wątpiąc, że ktoś taki pełnił rolę jedynie szofera.
W końcu po kilku minutach przedzierania się przez gąszcze, zza linii drzew wyłonił się średniej wielkości dom.
Dzięki światłom samochodu Logan już z daleka mógł przypatrywać się miejscu, o którym wspomniał dziadek. Ku jego zdziwieniu budynek wyglądał na opuszczony. Nie paliło się ani jedno światło i wyglądało to tak, jakby od wielu lat nikt już tutaj nie mieszkał. W dodatku ciemnozielony bluszcz prawie w całości porastał szare ściany, dając do zrozumienia, że nikogo nie obchodzi stan i wygląd domu. Świetnie za to sprawdziłby się jako kamuflaż – stwierdził chłopak. Tylko do czego dziadkowi potrzebny był dobrze ukryty dom w środku lasu?
Kierowca zatrzymał samochód, po czym cała czwórka opuściła pojazd. Staruszek, oglądając się w stronę, z której przyjechali, pospiesznie przekręcił klucz w potężnych, drewnianych drzwiach. Puścił Logana przodem, więc ten nie miał czasu dokładnie rozejrzeć się po wnętrzu. Zdążył jednak zauważyć, że dolne piętro tworzyły cztery pomieszczenia. Salon, kuchnia i prawdopodobnie sypialnia, bo zza lekko uchylonych drzwi dojrzał małe łóżko.
Zagadką pozostawało jednak to czwarte, zamknięte za czarnymi drzwiami, z okrągłą, złotą klamką! Wygląda na to, że dziadek nie należy do najbiedniejszych – wywnioskował Logan. Naprawa lodówek zdecydowanie odpadała z listy jego potencjalnych zawodów.
Chłopak szybko dostał się po schodach na górę. Na piętrze znalazł trzy sypialnie i łazienkę. Tyle pomieszczeń, a brakuje reszty domowników.
Wybrał pierwszy lepszy pokój i rzucił swoje pospiesznie upchnięte w plecak rzeczy na łóżko. Nie było tego zbyt wiele. Ubrania, książki, dzienniki do rysowania i zestaw ołówków, czyli według chłopaka tylko te „niezbędne rzeczy”, jak to ujęła wcześniej jego matka.
– Obiecuję, że wszystko ci wyjaśnię, ale jeszcze nie teraz. – Logan usłyszał jej uspokajający głos, gdy stanęła w progu pokoju.
Niestety zaraz za nią wyłonił się dziadek i wszedł do środka tylko po to, aby upewnić się, że drewniane okiennice dalej są zamknięte.
– Oczekujemy, że ktoś się tu włamie? – zapytał Logan, widząc dziwne zachowanie dziadka.
Staruszek jednak nawet na niego nie spojrzał.
– Zostań tu.
Z takimi słowami pożegnania zatrzasnął drzwi od sypialni chłopaka, w której ten został sam na sam z miliardem pytań. Chociaż wcześniej dostał wyraźny zakaz, i tak odblokował telefon, żeby sprawdzić, w jakim dokładnie miejscu się znajduje.
Ostatnia kreska zasięgu dzielnie walczyła, ale po chwili i ona poddała się przytłaczającej atmosferze tego miejsca i odeszła w zapomnienie. Loganowi nie pozostało nic innego, jak tylko rzucić się na łóżko, wyciągnąć pierwszą lepszą książkę z plecaka i czekać na rozwój wydarzeń. Których częścią najwyraźniej nawet nie jestem – westchnął w myślach.
– Nic bardziej mylnego, mój drogi.
Całe ciało Logana zastygło w ułamku sekundy. W jego głowie jeszcze przez parę sekund rozchodził się echem nieznajomy, acz kojący każdy mięsień w jego ciele głos. Słyszał go po raz pierwszy w życiu, ale mimo to wydał mu się głęboko znajomy. Chłopak spróbował zmobilizować gardło do działania, by móc spytać, jakim cudem usłyszał czyjś głos we własnych myślach, ale nic z tego. Był kompletnie sparaliżowany.
– Cichutko. Ssspokojnie. Obiecuję, że gdy tylko dasz mi to, czego potrzebuję, wrócę po ciebie.
Ciało chłopaka zaczęło powoli, mimowolnie układać się na łóżku. Spróbował krzyknąć, ale ponownie dźwięk uwiązł mu w ściśniętym gardle.
Co się dzieje?! – spanikował, gdy po chwili wszystko wokół niego zaczęło się rozmazywać. Najpierw jego ręce, w których dalej trzymał książkę, a po chwili łóżko i reszta pokoju! Gdzieniegdzie przelatywały mu przed oczami jasnoróżowe smugi, malowane przez niewidzialne pędzle. Jedyną sprawną częścią ciała okazały się powieki, które zaczęły powoli opadać w dół, pozbawiając chłopaka widoczności.
Kim jesteś?! – spróbował krzyknąć po raz ostatni, tym razem w myślach.
W głowie Logana ponownie pojawił się cichy szept.
– Artyssstką – zasyczał głos. – Jessstem ci naprawdę wdzięczna, że przez tak długi czasss mogłam dzielić się z tobą moimi dziełami! Possstaraj się o nich nie zapomnieć.
O czym ty mówisz?!
– Do zobaczenia!
Logan zapadł w sen w momencie, w którym jego głowa dotknęła poduszki.
– Gah! – rozpaczliwie złapał powietrze, gwałtownie podnosząc się z łóżka.
Kaszlnął kilkukrotnie, próbując oczyścić płuca z kurzu, który z jakiegoś powodu próbował go udusić. Przedtem nie zauważył, żeby w pokoju było go aż tak dużo. Z każdym płytkim wdechem ogarniało go dziwne uczucie, jakby powietrze zaczęło… smakować inaczej? Gdyby miał to do czegoś porównać, to prawdopodobnie byłoby to uczucie towarzyszące napiciu się wody z błotem, podczas gdy przez ostatni tydzień piło się wyłącznie wodę z górskiego źródełka.
Usiadł na łóżku, próbując uspokoić rozszalałe bicie serca. Po prostu musiał przyśnić mi się jakiś koszmar – ocenił, obiecując sobie, że już nigdy nie będzie czytał powieści grozy przed pójściem spać. Słyszał o paraliżach sennych, ale przeżycie go na własnej skórze sprawiło, że uznał, iż jest to coś, czego wolał już nigdy więcej nie doświadczyć.
Nie miał pojęcia, ile czasu minęło od jego małej drzemki, ale za oknem dalej panowała ciemność. Zamknął oczy, by łatwiej było mu się skupić na wychwyceniu dźwięków jakiejś rozmowy, ale w domku panowała śmiertelna cisza. Żadnych głosów na zewnątrz i żadnych w mojej głowie – ucieszył się. Miał szczerą nadzieję, że tak pozostanie.
Logan podniósł się z łóżka, nagle zupełnie wypoczęty i pełen energii. Mogę iść dalej spać, tak jak chce dziadek – zastanowił się w myślach – albo spróbować dowiedzieć się, o co tutaj tak naprawdę chodzi. Druga opcja brzmiała zdecydowanie bardziej interesująco.
Schował do kieszeni swój dziennik, z którym praktycznie się nie rozstawał, i telefon, który… jakimś cudem miał inny wygaszacz ekranu niż dotychczas?
– Co jest?! – syknął pod nosem chłopak, kiedy po trzeciej nieudanej próbie wpisania PIN-u, którego Logan chyba nie zmienił ani razu od czasów podstawówki, telefon się zablokował.
Naprawdę musiałeś się zepsuć?W takim momencie? Westchnął i schował ten przerośnięty kalkulator do kieszeni.
Upewniwszy się, że nikt nie stoi pod drzwiami jego sypialni, Logan wyszedł na mały korytarz i ruszył na palcach w stronę schodów. Zaczął powoli, stopień po stopniu, schodzić w dół, cały czas uważnie nasłuchując. Jedynym źródłem światła w całym domku okazało się wpadające do salonu przez szpary w okiennicach światło księżyca. Dzięki niemu Logan szybko sprawdził kuchnię i pozostałe pomieszczenia, ale wszystkie okazały się puste. Nie tylko one, cały dom sprawiał wrażenie opustoszałego!
Na inspekcję czekał jeszcze tylko jeden pokój, ten za drzwiami ze złotą klamką… albo… normalną klamką? Przywidziało mi się? Logan mógłby przysiąc, że gdy pierwszy raz wchodził do domku, klamka od drzwi położonych najbliżej schodów na piętro była złota! W końcu tylko dlatego zwrócił na nią uwagę!
Logan przyłożył ucho do teraz już niczym nie wyróżniających się drzwi. Nic.
Dziadek ma dobrze ukryty, na pierwszy rzut oka normalny domek w lesie, w którym najcenniejszą rzeczą jest jakaś głupia niebieska waza, stojąca w kącie salonu – spróbował podsumować, czego się dowiedział. Ponadto najwyraźniej ten dom potrafi zmieniać hasła telefonom bez zgody ich właścicieli, a także podmieniać klamki od drzwi. Logan nie zamierzał ustąpić. Wiedział, że wcześniej mu się nie przywidziało, więc dziadek musiał trzymać w tamtym pokoju coś wyjątkowego.
Przez moment przeleciała mu przez głowę myśl, że może jednak powinien uszanować prywatność dziadka. To w końcu jego sprawy i… Każąc tej myśli się zamknąć, otworzył drzwi.
Stanął przed długim, ciemnym tunelem prowadzącym w dół. Cudownie. Westchnął, ale nie zastanawiając się dłużej, ruszył przed siebie.
Po kilku minutach ostrożnego schodzenia, Logan zorientował się, że brodzi w kompletnej ciemności. Jako że drzwi same się za nim zamknęły, nie miał żadnego źródła światła, ale mimo to był w stanie dostrzec zarys stopni przed sobą. Nie wiedział do końca, jakim cudem było to możliwe, ale wtedy ujrzał jaśniejącą niebieską poświatę przy ścianie na końcu tunelu.
Podszedł bliżej i rozpoznał dziesięciocyfrowe, podświetlane klawisze na metalowej tarczy umieszczonej przy żelaznych drzwiach.
– Oczywiście, że tak – jęknął, nie będąc jeszcze gotowym na zakończenie swojej ekspedycji.
Wiedział, że czekało go ponad milion kombinacji, zanim odgadnie hasło. Po co dziadkowi takie zabezpieczenie? Podsłuchiwanie nie wchodziło w grę, ponieważ drzwi wyglądały na dźwiękoszczelne. Spróbował więc ocenić stan każdego z przycisków. Liczba cztery była nieco bardziej przetarta niż inne, ale na pozostałych nie było nawet jednej ryski. Przypomniał sobie swój ulubiony detektywistyczny serial, w którym bohaterowie odgadywali hasło, używając szkła kontaktowego albo kartki papieru i ołówka. Obejrzał aż osiem sezonów, więc można było powiedzieć, że posiadał podstawowe doświadczenie w tym zakresie.
Jednak zanim Logan zdążył przekonać się na własnej skórze, że seriale nie zawsze są tak wiarygodne, jak się wydaje, drzwi zabrzęczały i stanęły otworem.
Chłopak błyskawicznie przylgnął do ściany korytarza.
– Nie ma już żadnej innej opcji, Saro. – Usłyszał głos dziadka. Mogło mu się wydawać, ale chyba brzmiał nieco starzej niż wcześniej. – Musisz nam pomóc albo cała rodzina na tym ucierpi.
– Jeśli pomogę, jest duża szansa, że ucierpi przy tym mnóstwo innych osób. – Głos matki Logana przepełniała złość. – Dobrze wiesz, że właśnie dlatego odeszłam! By wykluczyć tę opcję! Żebyśmy nie musieli po raz kolejny przeprowadzać tej samej rozmowy. Ty oczywiście nie mogłeś tego uszanować, a dobrze znasz moje zdanie na ten temat. Nie zmienię go.
– Jeśli nie pomożesz, ucierpią miliony! Czasem trzeba podjąć trudną decyzję, żeby inni mieli szansę na zwycięstwo. Inaczej wszyscy poniesiemy porażkę.
– Tylko dlaczego my mamy decydować, komu odebrać tę szansę?
– Bo taka odpowiedzialność spoczywa na naszej rodzinie! – uniósł się dziadek.
– Lada chwila te inne zaatakują – odezwał się ktoś jeszcze, ale wystarczyło Loganowi jedno spojrzenie na jego ciemną sylwetkę, by ustalić, że nie był to szofer. Nieznajomy podpierał się na dziwnie wyglądającej lasce, a jego głos wskazywał na to, że mógł być nawet starszy od dziadka. „Potrzebujemy cudu bardziej niż kiedykolwiek, a słyszałem, że pani właśnie takim dysponuje.
– Chcę chronić ludzi na naszej wyspie, ale to tylko kwestia czasu, zanim ten plan wymknie się spod kontroli – westchnęła. – Co, jeśli ktoś zabierze wam Acceler i spowoduje jeszcze większe zniszczenia?
Dziadek prychnął.
– Nawet nie wiesz, ile czasu poświęciłem na przygotowanie najbezpieczniejszego sposobu na…
– To nigdy nie będzie bezpieczne!
– Zapewniam cię, że jest! Dobrze cię znam, więc tylko z tego powodu kazałem cię tu ponownie sprowadzić!
– Uwierz mi, czuję się zaszczycona, że osobiście oderwałeś mnie od mojego nowego szczęśliwego życia tylko po to, by ponownie wciągnąć mnie w ten dół, który sam sobie wykopałeś! – rzuciła sarkastycznie. – Niepotrzebnie tylko wydałeś pieniądze na lot. Teraz musisz pokryć i koszty powrotu, bo gdy tylko wstanie dzień, wracam z Loganem do domu.
– Lot? – spytał dziadek, wyraźnie zaskoczony.
Logan, nim tamci razem zniknęli w tunelu, kontynuując rozmowę, przez cały czas błagał w myślach, żeby nie odwrócili się w jego kierunku. Raczej nie dyskutowali o wydarzeniach jakiejś książki… – zastanawiał się, wiedząc, że powagę w ich głosach musiało wywołać coś bardziej realistycznego.
Wykorzystując sytuację, chłopak powstrzymał otworzone przez dziadka drzwi przed ponownym zamknięciem i wślizgnął się do zabezpieczonego kodem pokoju.
Logan, mimo wielu teorii, które stworzył podczas schodzenia w dół, nigdy nie zdołałby przewidzieć tego, na co właśnie patrzył.
Wow! Ułożył usta w bezgłośnym okrzyku zdumienia.
Pierwszym, co rzucało się w oczy, była stojąca w centrum pomieszczenia na marmurowym piedestale mała, wyrzeźbiona z szarego kamienia statuetka kamiennego stwora z pazurami i wystającymi z pleców skrzydłami. Gargulec – odgadł Logan.
Samo posiadanie przez dziadka takiego przedmiotu nie wzbudziłoby u chłopaka takiego niepokoju. Dopiero cztery zapalone świece, ustawione dookoła statuetki, przechyliły szalę.
Chyba czas stąd uciekać, zanim dziadek zdąży złożyć mnie temu czemuś w ofierze. Cofnął się o parę kroków w stronę drzwi, ale wtedy jego wzrok padł na drewniany stolik stojący w dalszej części pomieszczenia. Paliła się na nim mała lampka, która poza świecami była jedynym źródłem światła w czarnym pokoju, tak dużym, że chłopak nie potrafił nawet ocenić jego dokładnej wielkości. Wyglądało to tak, jakby statuetkę gargulca ze wszystkich stron otaczała nieprzenikniona ciemność.
To zły pomysł. Chłopak westchnął, ale wiedział, że nie może przepuścić takiej okazji. Dziadek jest albo handlarzem kamiennych rzeźb, albo kimś w rodzaju kultysty? – zawęził pozostałe opcje. Była duża szansa, że odpowiedź leżała na drewnianym biurku, więc wystarczy, że na nią zerknie, po czym wybiegnie z tego domku i nigdy do niego nie wróci.
Szybkim krokiem, zataczając szeroki łuk wokół statuetki gargulca, podszedł do biurka i przybliżył lampkę do leżącego na nim otwartego dziennika. To, co w nim znalazł, było jednak zupełnym przeciwieństwem odpowiedzi; raczej jedynie przyczyną lawiny nowych pytań.
Zjednoczenie potęgę da,
Dotyk tych, co pozostają,
Bo gdy każda wyspa w walkę się wda,
Ochroni tych, co wszystkie już mają.
By połączyć atrybuty,
Należy stworzyć nadzieję,
Zdobyć górski szczyt w fiolet okuty,
Złamać okrąg, gdzie wszystko istnieje.
Zniszczyć obsydianowy mur,
Wyrwać łańcuchy zniewoleń,
Rozbić piękny miliona tęczy twór,
Wystrugać strach na twarzach pokoleń.
Uleczyć czerwienią dobro,
Zło wyprowadzić z uwięzi,
Wydobyć z otchłani pustki srebro
I roztrzaskać kryształowe więzi.
Druga szansa może zawieść,
Zniszczyć to, co zbudowano,
Na piórach ognia i nocy się wznieść
Lub spaść w głębię, gdzie światło schowano.
Ocean Nieskończoności
W końcu z lądem się połączy,
Osiem królestw zaprzeczy wolności,
I w niewolę Kompas gwiazdy złączy.
Czytając, chłopak wykluczył kolejną opcję. Dziadek zdecydowanie nie był szaleńcem poetą. W końcu staruszek napisał niemający żadnego sensu wiersz, którego podmiot liryczny był prawdopodobnie tak samo zdezorientowany jak Logan.
No dobra. Czas na mnie – postanowił, niemal czując na sobie gorąco płomyków ognia ze środka pokoju.
Odwrócił się w ich stronę, ale wtedy jeden silny podmuch powietrza zgasił wszystkie cztery świece, pogrążając pomieszczenie w jeszcze większej ciemności. Towarzyszył temu dźwięk czegoś ciężkiego, uderzającego o ziemię.
Logan szybko wycofał się w stronę biurka i wycelował lampką w statuetkę gargulca. Nagle wyrzeźbiony stwór wydał się jeszcze bardziej przerażający.
– Nie masz pozwolenia, by tu być.
Chłopak poczuł, że jego serce o mało nie wyskoczyło mu z piersi, gdy z ciemności wyłoniła się większa i definitywnie bardziej niebezpieczna wersja gargulca ze statuetki. Kamienny stwór, wysoki na co najmniej dwa metry, z szarą skórą, twarzą przypominającą skrzyżowanie wilka z niedźwiedziem, kończynami wyposażonymi w gadzie pazury i pierzastymi skrzydłami wyrastającymi z pleców, wszedł w snop światła latarki. Ubrany był w podobny garnitur co wcześniej szofer dziadka, ale ten zamiast z materiału również był z kamienia!
Logan przypomniał sobie kojący głos ze swojego snu. Nagle zapragnął znaleźć się z powrotem w swoim łóżku z paraliżem mięśni. Widocznie dalej tkwił w jakimś koszmarze, bo tylko tak był w stanie wyjaśnić istnienie stojącej przed nim istoty.
Zamiast czekać, aż jego umysł pozwoli mu się obudzić, zaczął przesuwać się powoli w stronę wyjścia.
– Spokojnie. Należysz do władców wyspy Veloraz. Nie mogę cię skrzywdzić – powiedział gargulec, na szczęście nie ruszając się z miejsca.
– Cieszę się, w takim razie już stąd idę! – odkrzyknął Logan, nie rozumiejąc nic z tego, co właśnie usłyszał, i zanim zdążył przypomnieć sobie, że przecież nie zna kodu do otwarcia żelaznych drzwi, te niespodziewanie stanęły otworem.
Do pokoju wpadła matka Logana. Ciężko dysząc, złapała go za rękę, rzucając mu przelotny uśmiech.
– Wiedziałam, że tu będziesz, nie zawiodłeś mnie!
– Nie ma czasu! Musimy uciekać! – krzyknął chłopak, wypychając ją z pomieszczenia. Obejrzał się za siebie, ale stwór dalej stał nieruchomo w świetle lampki.
Logan zatrzasnął za sobą drzwi i odetchnął z ulgą, ciągle nie wiedząc, czego dokładnie był świadkiem.
– Widziałaś to coś?!
– Z tego, co pamiętam, to akurat on nam nie zagraża – rzuciła, jakby to była najoczywistsza rzecz pod słońcem. – W przeciwieństwie do tych innych wielu zagrożeń.
– Dziadek? – zgadywał Logan.
Matka skinęła głową, dodając jednak:
– Obawiam się, że nie tylko.
Oboje zaczęli biec po schodach na górę. W zaledwie kilka sekund opuścili ciemny korytarz i wybiegli z domu.
– Wsiadaj, natychmiast! – rozkazała matka chłopaka, podobnym tonem głosu co dziadek.
Wskazała palcem stojący obok czarny samochód, wyciągając z kieszeni kluczyki. Chłopak nie miał pojęcia, jakim cudem znalazła się w ich posiadaniu, ale jeszcze nigdy nie widział jej tak wyprowadzonej z równowagi, więc postanowił nie zadawać zbędnych pytań. Spojrzał za siebie, mając nadzieję, że nie zobaczy ścigającego ich kamiennego stwora. Pusto. Na szczęście. Odetchnął z ulgą, ale zauważył za to, że wcześniej przebijający się przez korony drzew księżyc teraz z jakiegoś powodu postanowił zgasnąć.
Logan zajął miejsce pasażera obok swojej matki, a ona drżącymi dłońmi uruchomiła silnik.
– Słuchaj mnie uważnie! – krzyknęła, puszczając do końca sprzęgło i jednocześnie mocno wciskając gaz.
Samochód z piskiem opon ruszył przed siebie. Matka Logana zaczęła wykonywać nerwowe ruchy kierownicą, próbując manewrować między drzewami. Niestety nie miała takiej wprawy jak poprzedni kierowca. Choć chłopak już wielokrotnie był pewien, że teraz na sto procent się rozbiją, jego matka za każdym razem znajdowała przejazd.
– Czegokolwiek się dowiesz, pamiętaj, że zawsze chciałam dla ciebie jak najlepiej! Niestety wygląda na to, że poniosłam porażkę już na samym początku! – W jej oczach błysnęły łzy.
– Nie do końca wiem, co się tu dzieje, ale może zadzwonimy na policję? – zaproponował Logan.
– Nie pomogą nam. Już nikt nie może nam pomóc. Zawiodłam, więc jesteś zdany na siebie. – Zaryzykowała, żeby rzucić mu przelotne spojrzenie. – Ufaj tylko sobie! Dobrze wiem, że jesteś w stanie podjąć najlepsze decyzje, nawet jeśli cały świat będzie namawiał cię do tych złych.
Jej zdenerwowanie było niemal namacalne i chociaż Logan nic nie rozumiał, miał wrażenie, jakby widział ją po raz pierwszy w życiu. Nie miało to żadnego sensu, w końcu spędził z nią nieodłącznie każdy dzień przez siedemnaście lat. Chłopakowi zdawało się, że na zewnątrz robi się coraz ciemniej.
– Mamo, co się dzieje? – spytał ponownie, zachowując pełną powagę.
– Musisz uciec. Nie możesz tam zostać, rozumiesz? Jeśli to zrobisz, znowu cię złapią! Sama do końca nie wiem, jak to działa, ale twoją jedyną szansą na normalne życie jest ucieczka! – Jej spanikowane spojrzenie widocznie zauważyło coś w tylnym lusterku, bo nagle rozpacz w jej głosie się wzmogła. – Wierzę, że odnajdziesz się w nowym świecie i szybko zaakceptujesz go takim, jaki jest, tylko po to, by na zawsze go zmienić.
– Nowym świecie?
– Obiecaj, że zapamiętasz to, co ci powiedziałam!
– Byłoby mi łatwiej, gdybyś nie mówiła zagadkami i faktycznie odpowiadała mi na moje pytania!
Mimo spływających po jej policzkach łez matka Logana zdobyła się na uśmiech.
– Cieszę się, że cię poznałam… tak naprawdę. Nawet przez tę krótką chwilę. I nie martw się, z czasem to, co ci powiedziałam, nabierze sensu. Najważniejsze, abyś zapamiętał, że nie mogą zdobyć piór nocy! Jeśli je masz, nigdy im ich nie dawaj! Obiecaj mi!
– Dobrze! – dał za wygraną Logan, będąc naprawdę gotowym, by raz na zawsze wydostać się z tego koszmaru.
Coś zatrzęsło całym samochodem, przez co matka Logana straciła nad nim panowanie. Skręciła ostro w prawo, żeby ominąć najbliższe drzewo, ale tam czekało już na nią kolejne.
Maszyna z głośnym trzaskiem rozbiła się o gruby pień.
Minęło kilkadziesiąt sekund, zanim Logan wrócił do rzeczywistości.
– Uciekaj! – Chociaż piszczało mu w uszach, usłyszał głos matki, a następnie jej zduszony krzyk.
Otworzył oczy, ale nie było jej już na miejscu kierowcy. Cały świat dalej wirował, ale chłopak i tak zdołał uchylić drzwi samochodu i wyjść na zewnątrz.
Las ogarnęła nieprzenikniona ciemność. Wszystko umilkło. Wiatr przestał wiać. Drzewa nie odważyły się nawet zaszumieć. Światło… cóż, Logan miał wrażenie, że coś takiego nigdy nie istniało.
Spojrzał w górę i wreszcie ją odnalazł. Jego matka wisiała w powietrzu, trzymana przez ciemny kształt, który górował nad samochodem i powoli wgniatał pojazd w ziemię. Stwór sprawiał wrażenie, jakby w całości był zrobiony z cienia. Chłopak rozpoznał jednak błysk czarnych ślepi, patrzących prosto na niego. Dziwnie znajomych czarnych ślepi.
– Zostaw go! – rozkazała jego matka.
Cienista postać wydała z siebie gromki dźwięk, który przypominał śmiech. Logan domyślał się, że gdyby mogły, właśnie tak śmiałyby się grzmoty podczas burzy.
– Też się cieszę, że cię widzę! – Usłyszał głęboki, przeraźliwy głos, który zadudnił mu w czaszce.
Oszołomiony chłopak mógł jedynie patrzeć, jak cienie go pochłaniają. Oplotły jego nogi, ręce, tułów i głowę. Wlały mu się nawet do oczu i ust. Uczucie przypominało nurkowanie w wodzie bez uprzedniego zaczerpnięcia powietrza. Kompletnie stracił władzę nad ciałem, ale nie przypominał sobie momentu, kiedy w ogóle ją miał.
Obok siebie ujrzał kobietę, która była z nim przez całe życie. Życie, co do którego teraz nie był pewien, czy istniało, czy nie. Wiedział jednak, że ona istnieje. Wyciągnął ku niej rękę… albo raczej chciał to zrobić. Cienie pozbawiły go wszelkiej kontroli.
– On po ciebie nie przyjdzie! – krzyknęła.
Błysnęło srebrne światło. Kobieta zniknęła. Zamiast niej pojawiła się czarnopióra sowa, która zaczęła szaleńczo dziobać ciemny kształt.
– Ałć! Przestań! Naprawdę?! Nie tak wyobrażałem sobie nasze ponowne spotkanie! – przemówił upiorny głos.
Odpowiedział mu tylko głośny pisk sowy.
Ogromny stwór zaczął odpędzać od siebie drapieżnego ptaka, ale ten nie zamierzał odpuścić. Pazury sowy cięły ciemność, jakby była upolowaną przez nią zwierzyną.
Logan czuł, jak odzyskuje władzę w nogach. Nie namyślając się długo, zrobił to, co kazała mu… ta kobieta, z którą siedział przed chwilą w samochodzie? Dziwne, nie mógł sobie przypomnieć jej imienia.
Zaczął szybko oddalać się w głąb lasu, ale po chwili za jego plecami ponownie błysnęło srebrne światło. Zatrzymał się, żeby obejrzeć się przez ramię.
Z jakiegoś powodu chciał jeszcze raz ją zobaczyć.
Sowa zniknęła, a w jej miejsce na powrót pojawiła się nieznajoma. Logan nie wiedział, co miał czuć, kiedy cienie zaczęły ją oplątywać. Kobieta krzyczała i biła niewidzialnego napastnika. Ze łzami w oczach spojrzała prosto na chłopaka. Wyglądała, jakby chciała mu coś przekazać. Powiedzieć o milionie rzeczy, o których nigdy nie było jej dane choćby wspomnieć.
Niestety zanim mogła choćby spróbować, cienie zabrały jej słowa.
Zabrały jej oddech.
Zabrały ją.
Logan nie był w stanie stwierdzić, czy to wszystko dzieje się naprawdę, ale co do jednego był pewien. Jemu cienie również coś odebrały. Coś, co dotychczas zawsze było z nim, ale już nigdy nie będzie.
– Lepiej zaczerpnij powietrza.
Chłopak ledwo usłyszał pozbawiony wszelkich emocji, głęboki głos za plecami, który skądś kojarzył. Towarzyszył mu trzepot skrzydeł i dźwięk ocierających się o siebie skał. Obok niego wylądowała kamienna, szara postać i chwyciła go za rękę.
– Veloraz – odezwał się krótko nieznajomy.
Logan, zanim oślepiło go srebrne światło, zdążył jeszcze zobaczyć, jak cienisty potwór wbija w niego usatysfakcjonowane spojrzenie swoich czarnych ślepi.
~ Witaj w domu ~ rozbrzmiał w głowie Logana upiorny głos.
Kamienny uścisk był ostatnim, co chłopak poczuł, zanim pochłonęła go pustka.
Aphellia
Nie tracąc ani odrobiny gracji podczas lotu, Aphellia wyciągnęła przed siebie swoje szpony. Oblało je światło księżyca, więc spróbowała odbić je w taki sposób, aby srebrne wiązki padły na jej białe łuski, które zamigotały na tle nocnego nieba niczym setki małych świetlików. Ktoś obserwujący ją z dołu mógł pomyśleć, że jest konstelacją gwiazd przemierzającą niebo, ale w przeciwieństwie do tych spadających Aphellia nie spełniała życzeń.
– Przestań się wygłupiać – warknął do niej lecący z przodu jej brat.
W odróżnieniu od łusek Aphelli jego były szare i pozbawione blasku. Jako że jej również powinny być teraz jak najmniej widoczne, z lekkim westchnieniem młoda smoczyca uwolniła wchłonięte światło i jej ciało na powrót ściemniało.
Lecieli już dobrą godzinę bez żadnej przerwy. Nie dość, że straszliwie jej się nudziło, to jeszcze nie mogła wykąpać się w świetle księżyca, tak jak uwielbiała to robić. To prawda, mieli się ukrywać w chmurach, ale… no dobrze, może zachowała się trochę nieodpowiedzialnie, lecz nic nie mogła na to poradzić. Uwielbiała patrzeć, jak jej łuski mienią się niczym…
– Rasallion ma rację. Każdy, nawet najgłupszy człowiek zacznie coś podejrzewać, gdy przefrunie mu przed nosem wielki diament.
– Diament? Dziękuję!
Machnęła swoim ogonem, próbując szturchnąć Harvora, ale czerwony smok, mimo tego, że był zaraz po jej bracie największym ze smoków, które właśnie przemierzały niebo, bez problemu umknął przed jej ciosem. Z jego nozdrzy wydobył się płomyczek ognia, co oznaczało, że Aphelli udało się go zdenerwować już trzeci raz podczas tego lotu. Jej rekord to osiem, więc miała dowód na to, że dzisiejsze zadanie brała na poważnie.
Rasallion rzucił Harvorowi gniewne spojrzenie, które przypomniało wszystkim, że dalej nie zniósł swojego zakazu wszelkich rozmów. Nawet gdyby jakiś człowiek nas usłyszał, zapewne uznałby, że to po prostu gadająca chmura. Potem może nawet ułożyłby o niej piosenkę – pomyślała smoczyca, po czym mimowolnie przez następne dziesięć minut układała w myślach słowa takiej piosenki i aż musiała ugryźć się w język, żeby przestać ją nucić.
– Konstelacja Księżyca – wyszeptał Jarsus ze wzrokiem utkwionym w rozgwieżdżonym niebie. Smok o długim ciele pokrytym żółtymi łuskami jak zwykle żył w swojej własnej rzeczywistości.
Mimo iż Aphellia kochała ich blask, nigdy nie interesowały jej kształty, które przybierały gwiazdy na nocnym niebie. Niech ludzie tworzą sobie teorie na ich temat. Dla niej one zawsze pozostaną tylko świecącymi kropkami. Niezwykle uroczymi świecącymi kropkami.
– Przygotujcie się, jesteśmy blisko.
Aphellia nigdy nie wiedziała, jakim cudem jej brat wie dokładnie, gdzie się znajdują. Lecieli nad chmurami, więc nie mógł widzieć pod sobą czarnych fal oceanu! Nie żeby wielka, czarna tafla wody była w stanie mu pomóc – uznała, ale wtedy ponownie zalały ją wątpliwości. Może też już dawno powinnam umieć tak nawigować?
– Są pod nami. – Po tych słowach najstarszy smok wstrzymał lot całego Szponu, przerywając łańcuch męczących myśli, zanim ten na dobre się rozwinął.
Tylko na chwilę Aphellia zawiesiła wzrok na księżycu. Pozwoliła, żeby jego światło wpłynęło na nią kojąco. Będzie dobrze. Uda się, tak jak zawsze się udawało.
– Może przypomnisz swojej siostrze, w jakich sytuacjach używa się jej zdolności, bo chyba wszystko wyleciało jej z łba – wysyczała z irytacją Xenvi.
Gwałtowny ruch szarego smoka sprawił, że Aphellia odruchowo machnęła skrzydłami, aby zrobić unik, ale jej brat obrał sobie inny cel. Rasallion zacisnął swoje ostre szpony na szyi seledynowej smoczycy.
– Wolę zmarnować ten czas, aby przypomnieć tobie, że mieliście zachować milczenie! – warknął, rozkładając ostrzegawczo łuskowy wachlarz na swojej szyi. Służył on głównie do absorbowania światła, a w pełni rozłożony sprawiał, że smok światła wyglądał na jeszcze większego, niż rzeczywiście był.
Rasallion wykrzywił pysk Xenvi tak, żeby z jej długich kłów nie spadła na jego łapę ani jedna kropla jadu. Była to podstawa w walce z trującymi smokami.
– W-wybacz – wydukała zaskoczona smoczyca, po czym Rasallion puścił ją wolno.
– A ty dostajesz ostatnią szansę. – Wskazał szponem na Aphellię. – Inaczej rozpoczniesz szkolenie od początku.
Smoczyca dopiero teraz zrozumiała, że znowu zaczęła świecić. Głupi księżyc! Dlaczego tak łatwo ulegała jego pokusie? Ze światłem słonecznym nie miała takich problemów.
Reszta Szponu zapewne uważała, że ma szczęście. Przywódcą ich grupy był nie tylko smok z jej gatunku, ale i członek rodziny. Rzeczywistość jednak wyglądała zupełnie inaczej. Aphellia prawdopodobnie mogła powiedzieć więcej o chmurze, którą mijali pół godziny temu, niż o własnym bracie. Matka kazała mu mnie pilnować, dlatego jeszcze tu jestem. Do takiego wniosku doszła już dawno temu. W końcu nie może sobie pozwolić na śmierć kolejnego smoka światła. Na szczęście jeszcze nie odcięła Aphelli od pełnienia przez nią minimalnych smoczych obowiązków. Napaść na ludzki statek handlowy pod osłoną nocy, by zdobyć chociaż trochę jedzenia czy niezbędnych surowców, była w końcu jednym z najprostszych zadań, i nawet młoda smoczyca światła nie mogła tego zepsuć.
– Obniżamy lot – wydał rozkaz Rasallion. – Od teraz możecie się odzywać. Zaczynajcie.
Aphellia przełknęła ślinę. Wiedziała, że ich test się rozpoczął.
– Tak jak zawsze, Blaira i Leudos jako pierwsi – zabrał głos Harvor. – Gdy dadzą znak, cała reszta do nich dołączy.
– Gdy oczyścimy pokład, wystrzelę w górę strumień wody – przypomniał ustalony wcześniej znak Leudos.
– Przecież wszyscy wiemy, jak to działa, nie musicie popisywać się przed naszym przywódcą – wycedziła z niesmakiem ostatni wyraz Xenvi, posyłając Rasallionowi wściekłe spojrzenie.
– Przejdźmy do działania, bo zaraz statek nam ucieknie – rzuciła krótko Blaira, której czarne łuski stanowiły najlepszy kamuflaż ze wszystkich pozostałych.
– Tylko nie każcie nam na was długo czekać. My też chcemy się rozerwać. – Harvor uśmiechnął się.
Czarna smoczyca i niebieski smok niemal równocześnie złożyli skrzydła i zniknęli za linią chmur. Rasallion zamknął oczy, a jego szare ciało stało się na chwilę czarne, na tle nocnego nieba niemal przeźroczyste. Aphellia nawet nie próbowała upodobnić koloru łusek do łusek swojego brata, bo jeszcze przez przypadek, zamiast wyprzeć ze swojego ciała całe światło, stałaby się powietrzną latarnią morską.
Skryte w cieniu swojego przywódcy pozostałe smoki obniżyły lot, kiedy ich oczom ukazał się pokaźnej wielkości żaglowiec. Chyba mamy szczęście – oceniła Aphellia. Jeszcze nigdy nie widziała tak dużego statku handlowego, więc zapewne był przepełniony towarami aż po brzegi! Cała wyspa ucieszy się z ich sukcesu!
Złapała równie radosne spojrzenie Harvora, ale cichy warkot z piersi Rasalliona ostudził jej entuzjazm. Nie daj się ponieść emocjom – przypomniała sobie, ale teraz trudno było jej po prostu wisieć w powietrzu i czekać na sygnał, gdy była tak blisko udowodnienia, że umie wykonać powierzone jej zadanie.
Zauważyła, jak coś plusnęło obok statku. Domyśliła się, że Leudos był gotowy do wspięcia się po burcie na pokład. Mały, nieruchomy punkcik stojący przy sterze nawet nie obejrzał się w tamtą stronę. To mógł być jego ostatni błąd w życiu, w końcu Blaira pod postacią człowieka prawdopodobnie już czyhała, by oczyścić miejsce lądowania dla pozostałych smoków.
Jednakże czas płynął, a żaglowiec z marynarzem za sterem po prostu dalej sunął leniwie po czarnej tafli wody. Wciąż żadnego znaku od pierwszej dwójki. Co oni wyprawiają?!
– Jak tak dalej pójdzie, to wrócimy z pustymi łapami – westchnął Harvor.
– Co w takim wypadku powinniście zrobić? – zadał pytanie Rasallion, ewidentnie czekając na jakąś inicjatywę ze strony młodszych smoków.
W końcu to miała być ich pierwsza, prawie samodzielna misja.
– Wysłać jeszcze jedno z nas, jako wsparcie oczywiście – odezwał się Jarsus, wciąż uważnie obserwując statek. – Ale tym razem chyba coś naprawdę jest nie tak. Blaira już dawno zabiłaby tamtego sternika.
– Może przestraszyła się jego smrodu – westchnęła Xenvi. – Jeśli nikt się nie pcha, to w takim wypadku…
– Ja pójdę! – Aphellia szturchnęła seledynową smoczycę i złożyła skrzydła, żeby opaść w dół.
Usłyszała za sobą warkot protestu Rasalliona. Wiedziała, że brat nigdy nie wysłałby jej pierwszej na zwiad (albo jako wsparcie dla pierwszego zwiadu), dlatego musiała skorzystać z tej okazji. Inaczej nigdy nie udowodni, że da radę sprostać tym samym wyzwaniom co inne smoki.
Jako że nie chciała ryzykować stworzenia sobie kamuflażu z czarnych łusek, a manewrowanie w wodzie nigdy nie było jej mocną stroną, to po prostu przeleciała wysoko nad statkiem, aby znaleźć się za plecami sternika. Gdy podchodziła do lądowania i wyraźnie słyszała już dźwięk odbijających się od drewnianej burty fal, serce prawie wyskoczyło jej z piersi. Dobrze wiedziała, że od początku nie chodziło tylko o to, by popisać się w oczach jej brata i reszty Szponu. Jej głównym celem byli ludzie. Chciała ich zabić. Chciała udowodnić wszystkim smokom, swojej matce, a najbardziej samej sobie, że jest w stanie to zrobić.
Ostatnie bezszelestne machnięcie szarymi skrzydłami uniosło Aphellię tuż nad rufę statku. Zamknęła oczy. W tej części misji akurat nie miała sobie równych. Poczuła, jak jej ciało momentalnie się kurczy i zamiast szponiastą łapą dotknęła drewnianego pokładu bosą ludzką stopą.
Ubrana była w to, co miała na sobie przed ostatnią przemianą w smoka, czyli swobodnie okalający jej ciało strój z czarnego materiału, skradziony podczas jednej z setek rubieży. Przeszły ją dreszcze, jak zawsze, gdy wracała do ludzkiej postaci. Dobrze wiedziała, że teraz wszystko, nawet najmniejsza drzazga, może zranić jej pozbawioną łusek skórę. Mimo tego, nie wiedzieć czemu, była w stanie powoli odetchnąć z ulgą. Przestań – upomniała się w myślach. Gdyby była teraz w postaci smoka, na pewno zaczęłaby świecić.
Sprawdziła jeszcze, czy jej naszyjnik z małym diamentem ciągle wisi na jej ludzkiej szyi. Uspokoiła się, przejeżdżając palcem po jego gładkiej powierzchni. Ścisnęła go w dłoni na szczęście, po czym spojrzała na stojącego samotnie przy sterze mężczyznę.
Dla Blairy nie powinien być żadnym wyzwaniem – stwierdziła Aphellia i jeszcze raz ogarnęła wzrokiem cały okręt. Niemal w ostatniej chwili wyłapała w górze jakiś ruch, błyskawicznie przerzuciła swoje nogi za reling i chwyciła się chropowatego drewna, zawisając na dłoniach nad wodą.
– Hej! Tylko nie zasypiaj! Widzę, jak się kołyszesz!
Bocianie gniazdo na statku! Usłyszała, skąd nadszedł męski głos. Jeden z marynarzy musiał się na nie wspiąć, gdy ona była w trakcie lądowania!
Sternik podniósł głowę, by odpowiedzieć.
– W każdej chwili mogę tam do ciebie przyjść i za chwilę będziesz kołysać się w wodzie.
– Wtedy zboczymy z kursu!
– Ocean dziś spokojny. Zaryzykuję lekkie odchylenie.
Kruche ręce Aphelli zaczęły wysyłać jej bolesny sygnał, że już dłużej nie wytrzymają. Musi wspiąć się z powrotem na pokład, ale wtedy jeden z marynarzy może ją wypatrzyć. Jeśli nawet, to co będzie w stanie zrobić? Przecież to zwykli ludzie! Nie namyślając się dłużej, zaczęła wciągać swoje drobne ciało na górę, ale wtedy usłyszała, jak coś pod nią uderza lekko w drewnianą rufę.
Szybko spojrzała w dół. Jedynie widok wysokiego bruneta o niebieskich oczach, ubranego w ten sam strój co ona, wychylonego zza okna jednej z kajut na tyłach statku i machającego do niej, powstrzymał Aphellię przed instynktownym opadnięciem na niego i rozerwaniem go na strzępy.
– Złaź tutaj! Musimy znaleźć Blairę i szybko się stąd wynieść! – wyszeptał niemal bezgłośnie Leudos w swojej ludzkiej formie. W jego głosie dało się wyczuć panikę.
– Dlaczego? I czemu jeszcze nie oczyściliście pokładu?
– To nie jest statek handlowy!
Wejście na pokład od drugiej strony statku otworzyło się z głośnym trzaskiem. Aphellia zerknęła przez drewniany reling na mężczyznę, który zaczął wydawać rozkazy swojej załodze.
– Obserwujcie wodę i niebo. Mam wrażenie, że to nie były zwidy. Coś wleciało na pokład od strony rufy.
Widział mnie?! Aphellia przełknęła ślinę. Była gotowa do walki, ale powstrzymało ją ciche syknięcie Leudosa. Wykonał ruch dłonią, nakazujący jej, żeby weszła do kajuty przez okno.
– To robimy, kapitanie! Nikt tutaj nie zasypia! – odkrzyknął mężczyzna z bocianiego gniazda.
– Dobrze wiem, że dopiero przed chwilą objąłeś swoje stanowisko, na którym powinieneś być już od dwóch godzin, Vert. Może dla ciebie to, co robimy, to zwykła zabawa, ale nalegam, byś wysilił się i osiągnął choć minimum profesjonalizmu.
Gdy kapitan zajęty był rozmową ze sternikiem, Aphellia zaczęła powoli ześlizgiwać się w dół. Nie odważyła się spojrzeć w górę. Nawet z tej odległości prawdopodobnie bez problemu dostrzegłaby rozczarowane spojrzenie swojego brata. Czarne, uderzające o kadłub fale, które prawdopodobnie utopiłyby ją w sekundę, były bardziej zachęcającym widokiem. Gdy była już blisko, Leudos pomógł jej, wciągając jej nogi do środka kajuty.
– Co się tu dzieje? I gdzie jest Blaira? – spytała nieco bardziej nerwowym szeptem, niż zamierzała.
– Chyba utknęła po drugiej stronie żaglowca. W ostatniej chwili schowała się za masztem.
– Czemu w ogóle weszliście pod pokład? Przecież najpierw oczyszcza się miejsce lądowania dla reszty Szponu!
Leudos przełknął ślinę. Gdyby Aphellia nie widziała go wcześniej w jego ludzkiej formie, zapewne pomyliłaby go teraz ze zwykłym człowiekiem.
– N-nie widziałaś broni przy pasie sternika?
Aphellia przewróciła oczami.
– Przecież nauczyli nas, że każdy marynarz w Archipelagu nosi ze sobą broń.
Leudos pokręcił głową.
– Nie taką. – Wskazał palcem na coś za plecami Aphelli.
Jedno spojrzenie wystarczyło, aby pod ludzką postacią smoczycy światła ugięły się kolana. Zdecydowanie nie byli na zwykłym statku handlowym. Całą kajutę przepełniały skrzynie, z których sterczały dziesiątki mieczy, toporów, włóczni i innych rodzajów broni. Gdzieniegdzie walały się również elementy pancerzy, które wypadły z niewłaściwie zawiązanych jutowych worków.
Najgorsze znajdowało się jednak tuż przed twarzą Aphelli. Wisiał tuż przed nią, na jednej ze ścian. Symbol z opowieści, które z reguły kończyły się tragedią. Ci, których reprezentował, byli właśnie powodem, dla którego smoki musiały już od wielu lat ukrywać się na swojej wyspie. Zamiast władać królewskimi wyspami, uciekały w popłochu na widok okropnego stworzenia z ośmioma mackami i czerwonymi oczami, przepełnionymi nienawiścią.
Symbol Krakenów!
W pierwszej chwili Aphellia chciała zmienić się w smoka i odlecieć. Machać skrzydłami jak najszybciej i uciec jak najdalej stąd, aż zemdleje ze zmęczenia. Dopiero teraz do jej uszu dotarło ludzkie chrapanie, rozchodzące się z sąsiadujących kajut. Oznaczało to, że była ich tutaj cała chmara!
– To nie jest statek handlowy. Zwiadowcy musieli się pomylić – wyszeptał przerażony Leudos.
Aphellię zamurowało. Właśnie znalazła się w najniebezpieczniejszym miejscu dla każdego, nawet dorosłego smoka. Nie otaczali jej już zwykli, nic niewarci ludzie, a wyszkoleni zabójcy. Zabójcy, których jedynym celem było pozbycie się jej rodzaju z tego świata raz na zawsze.
Zanim zdążyli zdecydować, co robić, zadudniły nad nimi czyjeś kroki. Mogło tylko jej się wydawać, ale możliwe, że Aphellia usłyszała nawet cichy syk.
– Chyba jednak zwidy, Mordecai… Oj, przepraszam, szanowny panie kapitanie! – Usłyszała stłumiony głos Verta.
– Wręcz przeciwnie.
Drewno nad smokami zatrzeszczało i do kajuty przez rozerwany otwór w pokładzie wpadł masywny mężczyzna w mundurze kapitana. W dłoni trzymał łańcuch, na końcu którego dyndał wielki hak, gdzieniegdzie pokryty kremowymi łuskami. Bez większego namysłu, z wielkim impetem rzucił nim w pasażerów na gapę.
Aphellia przeturlała się na bok w ostatniej chwili. Coś z sykiem przeleciało obok jej ucha, ale nie miała czasu, żeby spojrzeć za siebie. Wiedziała, że musi zrobić wszystko, by nie dać się złapać. Jeśli tak się stanie, nadzieja jej matki na ocalenie smoków przepadnie na zawsze! I to wszystko będzie moja wina! Bo chciałam udać, że nie jestem bezużyteczna!
Przez chwilę nawet pomyślała, że może mają jakieś szanse na ucieczkę, ale gdy poczuła na swoim ramieniu żelazny uścisk dłoni mężczyzny, pozwoliła, by panika wypełniła jej ciało. Wspomógł ją przeraźliwy wrzask Leudosa, który po chwili przeszedł w ryk.
Oboje jednocześnie ponownie przemienili się w smoki.
Drewno żaglowca trzasnęło i rozbiło się w drzazgi, gdy dwa wielkie stworzenia pojawiły się zaraz obok siebie. Aphellia szybko przebiła się na górny pokład, wykorzystując zamieszanie. Usłyszała, że ktoś zabił w dzwon na alarm, co prawdopodobnie obudziło już każdego Krakena na statku.
Wtedy pokładem wstrząsnęło coś jeszcze większego. Drewno wyleciało w powietrze. Po tafli oceanu rozszedł się huk, jakby zaraz miał nadejść sztorm.
Aphellia zwinnie zrobiła unik przed walącym się masztem.
– UCIEKAJ STĄD, ALE JUUUŻ!
Ryk Rasalliona sprawił, że zapiszczało jej w uszach. Strach przejął kontrolę nad jej ciałem. Rozłożyła skrzydła jeszcze szerzej i zaczęła machać nimi najszybciej, jak tylko mogła, ale mimo ogromnego wysiłku poczuła, jak coś łapie ją za ogon i ciągnie w dół.
– Smoki światła?! Nie dajcie im uciec! – Głos kapitana brzmiał na nad wyraz zadowolony.
Smoczycy nietrudno było odgadnąć dlaczego.
Aphellia syknęła, gdy poczuła, jak coś boleśnie wyrywa jej białe łuski. Białe? Znowu zaczęła świecić! Przez swoją nieudolność właśnie stała się jednym wielkim celem, na którym skupi się teraz każdy Kraken!
Na szczęście nie była w tym sama. Rasallion rozłożył swój wachlarz na szyi i rozpostarł skrzydła. Jego łuski rozbłysły jaśniej niż księżyc i setka gwiazd razem wziętych, oślepiając wszystkich wybiegających na pokład wojowników. Wielki smok przeciął ostrymi pazurami łańcuch od haka, który uczepił się ogona jego siostry, po czym zionął białym ogniem w stronę kapitana. Mężczyzna zniknął w płomieniach, ale w ostatniej chwili coś jasnego pokryło jego ciało. Po paru chwilach wyłonił się z odmętów swojej niedoszłej przyczyny śmierci, ale tym razem jego twarz oplatała łuskowa maska węża.
Aphellia ze zgrozą odgadła, co to było. Wężowe bronie! To naprawdę oni! Właśnie próbowaliśmy okraść statek Krakenów! W opowieściach dorosłych smoków wielokrotnie pojawiali się zabójcy, którzy posiadali u swego boku nie tylko wężowego towarzysza, ale i broń zdolną przebić smocze łuski. Dopiero teraz jednak Aphellia przypomniała sobie o pancerzu zapewniającym im ochronę nawet przed smoczym ogniem. I, o zgrozo, właśnie na własne oczy ujrzała, że wszystkie te historie były prawdą!
Dzięki Rasallionowi odzyskała wolność, ale tylko na chwilę. Poczuła zimno i zaraz potem straciła zdolność machania skrzydłami. Runęła twardo na przebity masztem pokład.
– Leeeć! – ryknął jej brat, ale nie mógł się nawet odwrócić w jej stronę.
Kapitan, wciąż opatulony zbroją z wężowych łusek w kolorze piasku, zaczepił hak o paszczę ogromnego smoka światła tak, żeby ten nie mógł już zionąć ogniem.
Aphellia rozpaczliwie próbowała się poruszyć, ale bez powodzenia. Coś zamroziło nawet jej wachlarz na szyi, więc nie mogła uwolnić zgromadzonego w nim światła księżyca. Krakeni wiedzieli, jak skutecznie zwalczyć każdy gatunek smoka, jak się teraz okazało, nawet ten najrzadszy. Zobaczyła, jak jeden z zabójców smoków staje przed nią z uśmiechem pełnym satysfakcji.
– Ciiiii, już spokojnie. Nawet nie wiesz, jak długo czekaliśmy, aż popełnicie taki głupi błąd – zaśmiał się Vert.
Aphellia nie miała pojęcia, czemu w ogóle zapamiętała jego imię.
– Uciekaaaj! – Usłyszała z góry przeszywający ryk.
Z nieba spadł na mężczyznę wielki, czerwony kształt. Rozdrapałby Verta na kawałki, ale jego również w ostatniej chwili pokryła łuskowa zbroja, tyle że ta, zamiast kremowego odcienia piasku, miała kolor zbliżony do tego, jaki mają łuski lodowych smoków.
Harvor zionął ogniem, ale Kraken chyba nawet tego nie zauważył. Stał niewzruszony, gdy otulały go płomienie, i zbliżał się powoli w kierunku długiej szyi czerwonego smoka. Oczy mężczyzny ukryte za wężową maską błysnęły z szyderczym rozbawieniem.
Znają nas na wylot. Aphellia obiecała sobie, że nigdy nie będzie tego wykorzystywać, ale musiała ich czymś zaskoczyć! Nie miała czasu na obmyślenie innego planu.
Spojrzała na ogon Rasalliona, który został nieszczęśliwie przyblokowany masztem i hakiem kapitana. Wystawało z niego kilka diamentowych kolców. Aphellia zamknęła oczy i wyciągnęła w ich stronę łapę, każąc im się przeformować.
Nowo stworzona diamentowa włócznia wystrzeliła w stronę Verta, w ostatniej chwili wytrącając mu lodowy nóż z dłoni. Wybity z rytmu Kraken musiał się wycofać, gdy Harvor przeorał mu pazurami nogę.
– Ty to zrobiłaś?! – ryknął zaskoczony smok ognia.
– Rozmróź mi skrzydła! – krzyknęła Aphellia, ignorując jego pytanie, i skupiła się na pomocy bratu.
Rozkazała diamentom na jego ogonie przybrać postać malutkich ostrzy i wystrzelić w kierunku kapitana. Mężczyzna przywołał do siebie z powrotem swoje haki, żeby zablokować nadlatujące pociski.
Rasallion wykorzystał chwilę oddechu, by wyswobodzić się z łańcuchów. W wielu miejscach na jego ciele brakowało łusek, po których pozostały krwawiące rany. Żaglowiec zajął się jego białym ogniem, co przeszkodziło w dostaniu się na górny pokład większej liczbie zabójców. Aphellia miała jednak wrażenie, że co najmniej połowa załogi usiłowała zgasić płomienie, bo mimo tak poważnych zniszczeń statek wciąż nie tonął.
– Gotowe! Wiesz, gdzie są pozostali?! – spytał Harvor Aphellię, gdy już pozbył się lodu z jej skrzydeł.
Smoczyca jednak była zbyt zdezorientowana, by odpowiedzieć. Zauważyła tylko, że na drugim końcu statku Jarsus i Xenvi zmagają się ze sternikiem, który teraz również pokrył się zbroją z łusek, tym razem jaskrawopomarańczowych.
– Blaira chyba utknęła pod pokładem! Leudos był tuż obok mnie, kiedy… – Rozejrzała się i wtedy ponownie całym okrętem wstrząsnęło.
Aphellia wyjrzała za burtę i zauważyła, jak wodny smok nabiera powietrza do płuc, po czym strzela wodnym strumieniem w kadłub żaglowca.
– Pozbądźcie się go! – krzyknął kapitan.
Kilku Krakenów posłało strzały w kierunku Leudosa, ale ten szybko zniknął pod powierzchnią wody, by pojawić się kilka metrów dalej i ponownie roztrzaskać część kadłuba. Statek nareszcie zaczął sunąć powoli w dół.
Aphellia z podziwem obserwowała, jak wodny smok porusza się z wielką wprawą między czarnymi falami. Był niemal nieuchwytny. Niemal.
W momencie, w którym miał ponownie schować łeb pod powierzchnię, wokół niego woda błyskawicznie zamarła. Wyleciał z niej biały wąż, który dzięki dotykowi swoich kłów unieruchomił ciało wodnego smoka pod grubą warstwą lodu.
Łeb Leudosa został nad powierzchnią, podczas gdy reszta jego szyi i cały tułów znalazły się pod wodą. Smok rozpaczliwie próbował przebić taflę pazurami, ale ta okazała się zbyt twarda. Na dodatek od razu po zamrożeniu coś wyskoczyło ze statku i zaczęło sunąć po ścieżce z lodu. Leudos mógł tylko obserwować, jak Vert, nie tracąc rozpędu, unosi w górę swój łuskowy nóż.
Harvor wyskoczył z żaglowca i już leciał w jego stronę na pomoc, ale był zbyt wolny.
– Zobaczcie, co udało mi się złowić! – zaśmiał się Kraken.
Leudos ryknął, ale brzmiało to bardziej jak krzyk paniki. Lód pozbawił go powietrza w płucach. Do ostatniego momentu próbował rozbić taflę, ale zanim mu się to udało, nóż Verta ugrzązł głęboko w jego odsłoniętej szyi.
Mężczyzna nie zamierzał poprzestać na jednym cięciu. Wysilił mięśnie, aż odseparował łeb Leudosa od jego zamrożonego tułowia, które wciąż tkwiło pod wodą.
– Uwielbiam zabijać wodne smoki w ten sposób! To jest aż zbyt łatwe!
Aphellia nie wierzyła własnym oczom. Każda łuska na jej ciele krzyczała z przerażenia i rozpaczy. Właśnie smok z jej Szponu, czyli grupy młodszych smoków, które widywała na wyspie niemal codziennie przez ostatnie kilka lat, został zabity z taką łatwością! Przez kogoś, kto potem się tylko z tego śmiał!
Harvor zaryczał z gniewu i zionął ogniem w stronę Verta. Lód załamał się pod stopami Krakena, który z głośnym okrzykiem wściekłości spadł pod wodę, niestety bez większych obrażeń.
– Leć w końcuuu!
Kolejny ryk jej brata przywołał ją do rzeczywistości. Bardzo okrutnej rzeczywistości.
Spojrzała za siebie, by odkryć, że Rasallion niemal opatulił ją swoimi skrzydłami. Z pyska leciała mu krew. W jego oczach dało się dostrzec zmęczenie. Długo już nie wytrzyma.
Spróbowała się ruszyć, ale wtedy poczuła przeszywający ból w prawym skrzydle. Znowu się zawahała. Skoro smoki są w stanie zginąć z taką łatwością, to jaki jest sens walczyć?
– Harvor, zabierz ją stąd!
Aphellia poczuła, jak czerwony smok ciągnie ją ku górze za kołnierz na jej szyi.
– Możesz się obudzić?! Zaraz nas wszystkich zabijesz! – krzyknął roztrzęsiony smok ognia.
Wokół nich zawirowały drobinki piasku. Smoczyca domyśliła się, co się dzieje, ale było za późno. Uformowany z piasku hak kapitana wyrwał ją ze szponów Harvora.
– Uwaga! – Usłyszała ryk Jarsusa.
Obok niej strzeliła błyskawica. Żółty smok posłał kilka kolejnych, celując w duże skupiska piasku, aż w końcu hak stracił swoją materialną postać i rozsypał się na kawałeczki.
– Celujcie w węże! Nie w Krakenów! – polecił im, ale Aphellia nie była już w stanie myśleć.
Chciała tylko się stąd wydostać i uciec jak najdalej.
– Za chwilę ten przerośnięty świetlik znowu w nas strzeli! – zaalarmowała wszystkich Xenvi.
Aphellia dostrzegła, że sternik w swojej jaskrawopomarańczowej zbroi wyciągnął w ich stronę ręce. Za jego plecami pojawiły się dziesiątki ogników w podobnym kolorze. To nie jest zwykły ogień – pomyślała, wiedząc, że nie ma jak zrobić uniku.
W ostatniej chwili przed czwórką młodych smoków stanął ich przywódca. Rasallion rozłożył skrzydła, przyjmując na siebie ostrzał Krakena. Jego ogromne ciało niemal w całości zniknęło w eksplozji jaskrawego ognia. Ryknął z bólu, a jego jeszcze przed chwilą świecące łuski zupełnie zgasły. Zamiast krwi z otworów po brakujących łuskach uniósł się dym.
Rasallion opadł na pokład statku i już się nie poruszył.
Aphellia miała wrażenie, że sekundę przed zamknięciem oczu spoglądał właśnie na nią. Nie udało jej się jednak rozszyfrować tego, co chciał jej przekazać. Miała wrażenie, że nie byłoby to nic dobrego.
Wbiła zrozpaczone spojrzenie w pierś brata. Mogło tylko jej się wydawać, ale chyba bardzo powoli się uniosła. Niemal niezauważalnie… tylko trochę… odrobinkę…
– Gdybyś była w połowie tak dobra w pomaganiu ratowania nam wszystkim życia, jak jesteś obecnie zdolna w prowokowaniu zakończenia go, to byłbym ci wdzięczny.
Cichy warkot Harvora sprawił, że lekko oprzytomniała. Czerwony smok dalej ciągnął ją ku górze, przez co wznieśli się już kilkadziesiąt metrów nad statkiem, ale Aphellia zdawała sobie sprawę, że uratowanie jej i tak już nie miało znaczenia. Krakeni zdobyli smoka światła.
Byłoby lepiej, gdybym to była ja – stwierdziła. Mógł mnie od początku tu zostawić.
Dobrze wiedziała, że zawsze spoglądał na nią jak na jeden wielki problem, którym musiał się zajmować, i to nie ze swojej winy. Tej jednej nocy potwierdziła wszystkie obawy. Swojego brata, swojej matki, wszystkich innych smoków na wyspie i oczywiście – swoje własne.
Była bezużyteczna. Zawiodła jako smok. Jedyne, co jej się udało, to zapewnić ludziom zwycięstwo. Przynajmniej to potrafiła zrobić bezbłędnie.
Wiwaty Krakenów sprawiły, że w jej żyłach zawrzała krew.
– Uciszcie się! – rozkazał kapitan. – Trzeba naprawić statek i złapać resztę tych potworów! Ale już!
Aphellia mogła pozwolić, by Harvor zaciągnął ją z powrotem na wyspę. Mogła po prostu czekać na spotkanie z rozczarowanym spojrzeniem matki, które towarzyszyło jej przez całe życie. Mogła wrócić bez swojego brata do domu, czekając, aż Krakeni znajdą ich i zabiją jednym kiwnięciem palca.
Mogła, ale dobrze wiedziała, że nie ma już po co wracać.
Wyrwała się z uścisku Harvora, który był zbyt wyczerpany, by zaprotestować, i złożyła skrzydła. Spadała w dół. W przepaść, która zdawała się nie mieć końca, do czasu spotkania z zimnem oceanu.