26,78 zł
Felietony, które podnoszą ciśnienie skuteczniej niż słynna, niebieska pigułka!
"Z dumą mogę stwierdzić, że nigdy nie napisałem ani słówka, którego bym napisać nie chciał. Choć fakt, że nie wszystko, co chciałem napisać, zawsze udało mi się wydrukować. Traktuję niniejszą książkę jako okazję do naprawienia tego stanu rzeczy." - Rafał A. Ziemkiewicz
Zbiór felietonów Rafała A. Ziemkiewicza z Najwyższego CZASU!, Gazety Polskiej, Wprost i Życia Warszawy. Najlepsze i najbardziej niepoprawne politycznie teksty, obrazoburcze, krytykujące wszystkie wady życia politycznego i społecznego naszych czasów. Można by wzorem Cycerona zakrzyknąć: "O czasy! O obyczaje!", bo zaprawdę patrząc na otaczającą nas rzeczywistość częstokroć nóż się w kieszeni otwiera. Na szczęście Autor przekonuje nas, że choć jest strasznie, to jest też i śmiesznie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 482
Czasami budzę się nad ranem i myślę: świat jest pokonany! Człowiek koroną jest istnienia człowiek poprawia, człowiek zmienia... Tylko oddychać nie ma czym chciałbyś pogadać – nie ma z kim chciałbyś pomyśleć – nie wiesz o czym chciałbyś podskoczyć – nie podskoczysz
Ilekroć życie zmusza mnie do pisania życiorysu, przypominają mi się opowieści mojego nieżyjącego już Ojca. Za czasów Ziutka Słoneczko był on pilotem w eskadrze bombowej, gdzie pisania życiorysów wymagano bezustannie, omalże co parę dni – a to na życzenie tzw. Informacji, której pracownicy czujnie szukali jakichkolwiek różnic między kolejnymi wersjami, aby tą metodą wytropić wroga klasowego. Ponieważ mój dziadek był endekiem, sanacyjnym wójtem i rozkułaczonym kułakiem, Tato przezornie przygotował sobie życiorys w wersji odpowiednio poprawionej, wkuł go na pamięć i powtarzał z mechaniczną wiernością (jeszcze w czasach, kiedy mi to opowiadał, potrafił wyrecytować co do przecinka). Tak zresztą robili wszyscy co inteligentniejsi ludzie w eskadrze. Trudno uwierzyć, ale smutni z Informacji kupowali to, swe działania koncentrując na ćwokach, co autentycznie wierząc w komunizm i swe kryształowe, biedniackie bądź robotnicze pochodzenie, tej najprostszej czynności zaniedbali i zdarzało im się za entym razem jakiś szczegół pominąć lub poniewczasie sobie przypomnieć.
Nawiasem mówiąc, Tato i tak nie polatał długo. Jedna z załóg pewnego dnia postanowiła sprawdzić, czy samolotem Pe-2 da się dolecieć do Bornholmu. Dało się. Na dodatek, gdy posłano drugązałogę, żeby sprowadziła samolot z powrotem, dołączyła ona do pierwszej – co smutnych wprawiło w taką irytację, że kontrolnie posłali dowódcę do łagru i przystąpili do czyszczenia eskadry z elementów niepewnych. Ponieważ mój Tato, jak ktoś doniósł, nosił pod mundurem krzyżyk, przeniesiono go do piechoty, w przekonaniu (słusznym zresztą), że pieszo na Bornholm im nie ucieknie. Koniec końców okazało się to dowodem, że Pan Bóg dba o swoich ludzi – wkrótce potem jego koledzy przesiedli się na pierwsze otrzymane od Wielkiego Brata odrzutowce i użyźnili w komplecie pola wokół Dęblina.
O tym jednak były kierowca bombowca dowiedział się dopiero po latach; początkowo koniec marzeń o lataniu szalenie go przygnębił i sfrustrował. Z tej frustracji poszedł do szkoły morskiej, gdzie wyuczył się budownictwa wodnego, postawił zaporę we Włocławku i parę mniejszych rzecznych artefaktów, a w końcu, nieusatysfakcjonowany najwyraźniej tego rodzaju produkcją, ożenił się i spłodził czworo dzieci. Nie muszę dodawać, że najlepiej udało mu się za trzecim razem – to właśnie ja, dziedzic większości jego talentów. Niestety, poza jednym: tym do życiorysów. Napisałem ich już w życiu kilkanaście – oczywiście w bez porównania mniej stresujących okolicznościach, niż działo się to w eskadrze u mojego Taty – i każdy wychodzi troszkę inaczej. Ten też będzie troszkę inny i bardzo przepraszam za to Czytelników, którzy by się chcieli mojej biografii uczyć na pamięć w celach kultowych. Dobrze, że panowie z niegdysiejszej Informacji zajmują się dziś biznesem i pożeraniem kawioru oraz szampana, bo mógłbym mieć kłopoty.
Z przykrością muszę się przyznać, że w okresie mojej bujnej młodości nie zrobiłem prawie nic, z czego mógłbym dziś być dumny (choć z dumą mogę powiedzieć, że nie zrobiłem też niczego, czego musiałbym się teraz wstydzić). Założyłem wprawdzie jeszcze w podstawówce Organizację, mającą na celu obalenie ustroju siłą, ale przezornie tak zadbałem o jej tajność, że nawet koledzy, których do Organizacji zapisałem, nic o tym nie wiedzieli. Z konkretnych działań wymierzonych w ustrój Organizacja poszczycić się mogła tylko wykonaniem antypaństwowego napisu w najciemniejszym kącie Szkoły Podstawowej nr 212 w Warszawie. Dla większej tajności napis umieściłem w tak odludnym miejscu, że być może jest tam jeszcze do dziś. Z tą wiekopomną akcją wiązało się jednak tyle stresu i bezsenności, że na następną już się nie zdobyłem – tym bardziej że wkrótce potem tajne archiwa Organizacji wpadły podczas sprzątania w ręce mojego Taty, który skutecznie namówił mnie, abym zamiast konspirowaniem zajął się na razie nauką. Zająłem się nią tak intensywnie, że zanim skończyłem, konspirować już nie było po co. Tym sposobem straciłem życiową okazję, żeby zostać bohaterem. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – gdybym nim został, mógłbym przez ostatnich dziesięć lat po prostu objawiać światu swe myśli, dodając tylko: tak mówię ja, bohater podziemia. A w tej sytuacji zmuszony jestem kombinować nad argumentacją, co zapewne mojemu pisaniu służy.
Jak to swego czasu ujął Kornel Makuszyński, nikt nie wie, dlaczego między normalnymi dziećmi urodzi się od czasu do czasu jeden taki potwór, co potem zaczyna pisać. Ja też tego nie wiem i nie próbuję nawet dociekać. Fakt faktem, że się takim właśnie potworem urodziłem. O ile mnie pamięć nie myli, pierwsze dzieło prozatorskie – western – pisać zacząłem już w II klasie podstawówki. Ale to jeszcze nie było to. Dopiero zetknięcie z science fiction wprawiło moje ego w stan długotrwałego, nigdy już potem niewygasłego dygotu. Leciał wtedy w telewizji serial „Kosmos 1999”, a w ilustrowanym tygodniku „Perspektywy” oprócz szokujących na owe czasy zdjęć, które dały mi pierwszą wiedzę o budowie anatomicznej kobiety, często pojawiały się zdjęcia startujących rakiet i artykuły o badaniach kosmicznych – możecie Państwo nie wierzyć, ale wertując nowe numery, najpierw szukałem tych drugich. Poza tym w nieskończoność czytałem parę dostępnych książek SF oraz „Na progu kosmosu” Bohdana Arcta – zbiór reportaży o pierwszych lotach kosmicznych. W książce o chemii znalazłem przepis sporządzeniaz gipsu modelu powierzchni księżycowej. Powierzchnię ową zapyliłem poszarzoną mąką ziemniaczaną, zainstalowałem na niej własnoręcznie sklejony model statku kosmicznego oraz dwóch małych kosmonautów, wyhandlowanych za bodaj sześciu konnych żołnierzyków – i godzinami wgapiałem się w swoje dzieło niczym sroka w gnat. Być może owe chore skłonności przeszłyby mi z wiekiem – w końcu zacząłem się zachowywać nieco poważniej – gdyby nie fakt, że udało mi się znaleźć towarzystwo podobnych szaleńców. Z czasem przyszedł debiut w prasie, nagroda w ogólnopolskim konkursie, pierwsza książka. Potem druga, trzecia... Ta, która właśnie do Państwa trafia, jest dziesiątą, i w owej dziesiątce – drugą dopiero, niebędącą powieścią albo zbiorem opowiadań SF.
Gdyby w Polsce nie zmienił się ustrój, najpewniej na SF bym poprzestał. Taki miałem plan, nie sądząc, jak zresztą nikt nie sądził, że socjalizm szlag trafi jeszcze za mojego życia: żyć skromnie z fantastyki, jako redaktor i literat, i mieć z komuną jak najmniej wspólnego. Tymczasem nagle otworzyły się nowe możliwości. Nie mając w ręku żadnego zawodu (bo polonista to nie zawód, tylko hobby, jak pisał poeta), postanowiłem zostać dziennikarzem; zacząłem pisać felietony, pracować w radiu, pojawiać się w telewizji. Rzuciłem się w działalność polityczną, jako rzecznik prasowy, a później także członek władz Unii Polityki Realnej. Potem, do dziś myśląc o tym, oddycham głośno z ulgą, w porę się z polityki wycofałem. Bardzo pomogło mi w tym stypendium w USA. Pracowałem w Partii Republikańskiej, uczyłem się polityki w najlepszym wydaniu – w zamierzeniu fundatorów, National Forum Foundation, miało to posłużyć temu, bym po powrocie do Polski użył swej wiedzy w praktyce – i wróciłem akurat w chwili, gdy proces tzw. integracji prawicy sięgał apogeum, ucieleśniając się w sławnym Konwencie Św. Katarzyny. Przybyłem, popatrzyłem, porównałem – i sami Państwo wiedzą. Wróciłem do pisania.
I tak, proszę Państwa, ciągnę ten wózek do dziś. Z zamiłowania i dla zdobycia nieśmiertelnej sławy piszę fantastykę. Dla zarobku i zaprotestowania przeciwko kretynizmowi oraz draństwu Świata Tego – publicystykę. Cztery lata temu uznałem, że publicysta nie powinien być związany etatowo z żadnym tytułem, bo zawsze zmusza to do koncesji i kompromisów między własnym sumieniem a „linią polityczną”. Postanowiłem zuchwale żyć wyłącznie z honorariów – i patrzcie Państwo, od czterech lat mi się to udaje. I z dumą mogę twierdzić, że nigdy nie napisałem ani słówka, którego bym napisać nie chciał. Choć fakt, że nie wszystko, co chciałem napisać, zawsze udało mi się wydrukować. Traktuję niniejszą książkę jakookazję do naprawienia tego stanu rzeczy. Większość zawartych w niej tekstów została na użytek tej publikacji generalnie przerobiona, spora część nie była publikowana nigdy wcześniej.
Czasem nachodzi mnie zdziwienie, że jak na razie to właśnie publicystyka, z którą nigdy nie wiązałem wielkich nadziei i która zdawała mi się być zarobkową bieżączką, przyniosła mi więcej sukcesów niż proza. Cóż, oceniaj to, drogi Czytelniku, sam. Jeśli ta książka Ci się nie spodoba, to znak, że powinieneś czym prędzej sięgnąć po którąś z moich powieści. Jeśli Ci się spodoba – tym bardziej.
Rafał A. Ziemkiewicz
Nieuchronnie, prędzej czy później, zawisa to pytanie nad każdą rozmową czy autorskim wieczorem: słuchaj, Ziemkiewicz, ale z kim ty właściwie wojujesz? Pytanie z pozoru najprostsze, w istocie będące pułapką. Bo co, wyliczać po nazwiskach? Dłużyć listę konkretnych spraw, które budzą sprzeciw i gniew? Nie da się. Takie pytanie wymaga ujęcia przeciwników w jednym, krótkim słowie – a to z kolei jest prostą drogą, by tak samo, jednym słowem, wsadzono w jakąś szufladkę i unieważniono i ciebie, przypinając etykietę, powiedzmy, publicysty prawicowego. A, Ziemkiewicz, znam, oczywiście nie czytałem – pewnie jakiś nudziarz od polityki?
Problem w tym, że moim wrogiem, jako publicysty, nie jest jakiś konkretny spisek usiłujący zdobyć władzę nad światem (choć sam żałuję, że świat nie jest taki uporządkowany jak w Jamesie Bondzie), ale setki osób niepowiązanych ze sobą organizacyjnie, nieznających się nawet, a mimo to robiących rzeczy podobnie głupie, podobnie szkodliwe i zbiegające się w jeden wspólny wysiłek „ruszania z posad bryły świata”. Ludzi zarażonych różnymi formami tej samej ideologii, która swoje korzenie miała w naiwności oświecenia, a erupcję zbrodniczej kreatywności w marksizmie. I która skaziła cywilizację Zachodu jak wirusy grypy, w tysięcznych mutacjach, z których każda daje nieodmiennie szkodliwe skutki.
Właśnie przed chwilą dowiedziałem się z gazety, iż grupa holenderskich „obrońców praw człowieka” wyrusza ku brzegom Irlandii statkiem przerobionym na klinikę aborcyjną. Statek ów, zakotwiczony na wodach międzynarodowych, przynieść ma uciśnionym irlandzkim kobietom wyzwolenie od bachorów i możliwość ich bezproblemowego uśmiercania. Ktoś zebrał na to niezły pieniądz, ktoś zwerbował do pracy grupę fanatyków, którym możliwość zabicia niechcianego potomstwa wydaje się światłym prawem, o które należy walczyć. Nie umiem się opędzić od myśli, że stało się to dlatego, iż swego czasu zbyt wielu ludzi milczało, tym milczeniem pozwalając nosicielom ideologicznego wirusa bezkarnie wpajać szerokiej publiczności, że zabijanie dzieci jest w zasadzie OK, jeśli tylko nie mają one możliwości krzyczeć. Natomiast ci, którzy się zabijaniu przeciwstawiają, są brudni i źli, molestują seksualnie własne córki i nienawidzą Żydów, w ogóle są żałośni i wszyscy nimi gardzą – ty też nimi gardzisz, bo przecież jesteś człowiekiem nowoczesnym i na luzie, prawda?
Informacja o aborcyjnym rajdzie na Irlandię trafiła poprzez agencje prasowe do niezliczonej liczby redakcji, na tysiące biurek dziennikarzy, którzy całkiem bezinteresownie, a w większości wypadków nawet bezwiednie, przedstawiają ją w taki sposób, by w warunkowanym przez media widzu wzbudziła pozytywne skojarzenia. Dla kontrastu i zachowania pozoru bezstronności, bez którego nie sposób urabiać odbiorcy, tu i ówdzie urządzona zostanie dyskusja. Jako przeciwnik pływającego krematorium zaproszony zostanie człowiek wyrzucający z siebie z bełkotliwym akcentem nieskładne frazesy, o rozbieganych oczach i śmiesznej, jajowatej głowie, chwalić społeczną inicjatywę będzie jakaś gwiazda mediów, wiedząca doskonale, jaką intonacją mówić, aby telewidz odniósł wrażenie, że ma się rację, a rolę ostatecznej wyroczni zagra upozowany profesor, który głosem pełnym powagi i zadumy oznajmi, że problem jest niejednoznaczny, aborcji on osobiście nie pochwala, ale i potępiać jej nie można.
Nikt tych tysięcy dziennikarzy, intelektualistów i innych kapłanów nowoczesności ze sobą nie kontaktował, nie rozpisywał na głosy tego, co mają powiedzieć – ale prawdę mówiąc, gdyby ktoś taki istniał, nie mógłby osiągnąć lepszego efektu. Ludzie, których rozproszone wysiłki zbiegają się w jednym punkcie, nie stanowią spisku. Stanowią coś w rodzaju roju. Roju, którego członkowie, by użyć słów wielkiego Hemara, „samym instynktem głupoty odnajdują się wzajem, rozumieją się wspólnym językiem i obyczajem”, i każdy z osobna, ale wspólnie z innymi, pracują nad tym, aby unicestwić podstawy, na których trzymała się europejska cywilizacja. Aby zastąpić poszukiwanie prawdy przestrzeganiem zasad poprawności, dyskusję zaś i rozumowanie migotaniem odwołujących się do irracjonalnych emocji, warunkujących obrazków. Aby w imię jakiejś mgliście wyobrażanej utopii, hasełek w rodzaju tolerancji, wrażliwości społecznej czy walki z rasizmem niszczyć poczucie sprawiedliwości, zdrowego rozsądku, więzów między rodzicami a dziećmi. I nie sądzę nawet, żeby sobie członkowie tego roju zdawali sprawę ze swych celów. Oni po prostu robią to, co uważają za fajne, nowoczesne i akceptowane przez wszystkich. Nigdy się, wiem, bo znam wielu z nich, nad tym głębiej nie zastanawiali. Wyrobili w sobie instynkt, właśnie ów hemarowski „instynkt głupoty”, który zawsze podpowiada im, dokąd się kierować i jak zachowywać, równie niezawodnie, jak instynkt wiodący szarańczę.
Co więcej: oni wierzą najgłębiej jak można, że należą do lepszego ludzkiego rodzaju. Że jako wyznawcy prawd jedynie słusznych stoją nieskończenie wyżej od zwykłej ciemnoty i uprzywilejowanie w stosunku do niej po prostu należy im się, niczym psu buda. Kiedy tego uprzywilejowania społeczeństwo jednoznacznie im odmówi, popadają w nieopanowaną wściekłość. Jak personel Clintona, który zmuszony przez wyborców do opuszczenia Białego Domu spontanicznie demolował swe biura i niszczył komputery. Albo jak stronnicy Mazowieckiego, którzy po wyborach w 1990 roku demonstracyjnie obrazili się na społeczeństwo i naubliżali mu od najgorszych.
Rozejrzyjcie się Państwo, a na pewno bez trudu spostrzeżecie niejednego przedstawiciela Roju. Przyjrzyjcie się mu, posłuchajcie go i zobaczcie, z jaką wprawą powtarza on bezmyślnie podsuwane przez innych członków Roju stereotypy, nigdy nie żywiąc wobec nich cienia wątpliwości i nigdy nie dostrzegając, kiedy sam sobie zaprzecza.
Ja wiem, Państwo nie mają czasu tropić Roju. Jasne, społeczeństwo opiera się na specjalizacji, nikt nie szyje sobie sam ubrań, tylko kupuje je w sklepie. Nie ma sprawy – ja się tym zajmę w Państwa imieniu. Za skromną opłatą, jaką jest cena niniejszej książeczki.
Stara żydowska anegdota opowiada, jak to swego czasu carski namiestnik w stolicy okazał warszawskim starozakonnym wielką łaskę, zapraszając przywódców gminy na prywatną audiencję. Przyjął ich życzliwie, pogawędził, zatroskał się, jak to ludzki człek, nawet coś tam obiecał. A na wychodzących po audiencji wpadli Kozacy z nahajkami i zaczęli nimi tłuc gdzie popadnie, na zrozumiałe w tej sytuacji pytanie: „dlaczego nas bijecie?!”, odkrzykując: „a żeby się wam, jewriejskie nasienie, w głowach nie poprzewracało!”.
Wybory parlamentarne, dla piszącego będące kwestią najbliższych dni, Czytelnik ma już za sobą (pisanie felietonów do tygodnika zdaje się mieć coś wspólnego z podróżami w czasie). Przez kilka miesięcy społeczeństwo było dopieszczane i dogłaskiwane ponad wszelki rozsądek. Premier i ministrowie, szefowie partii i klubów opozycyjnych, działacze od znanych z telewizji prezesów aż po radnych z najmniejszych gmin obskoczyli oto Kowalskiego szerokim koliskiem, mamlając przymilnie, wdzięcząc się, obiecując, a nade wszystko przypochlebiając mu się ile wlezie. To jedna z głównych słabości ustroju demokratycznego – wyborcy nikt się nie odważy powiedzieć w oczy prawdy. Jest to, jeśli kto ciekaw, jedna z głównych przyczyn, dla której za żadne diabły nie dam się już więcej namówić na politykę. Już nie chodzi o to, że trzeba się regularnie przymilać jakimś baranom albo nadskakiwać o datek wzbogaconym alfonsom i cinkciarzom. Najgorsze w zawodzie polityka musi być powstrzymywanie się od powiedzenia wyborcom tego, co koniecznie powinni byli o sobie wiedzieć. O tym, że spiski spiskami, mafie mafiami i tak dalej, ale przede wszystkim nie byłoby w Polsce tak jak jest, gdyby nie ich lenistwo, chęć życia za cudze, gdyby nie ich małe, podłe zawiści i egoizmy. Polityk, tak jak prostytutka, nie może sobie wybierać klienteli ani jej różnicować (bo głos nie śmierdzi, można by sparafrazować rzymskiego cesarza, i każdy głos jest tyle wart, co inny, jakkolwiek i od kogokolwiek został wyżebrany); musi o każdego zabiegać tak samo, i choćby akurat wpadł na bandę ostatnich buraków, będzie z drewnianym uśmiechem zapewniał, że ich kocha, szanuje i zamierza reprezentować. Łatwiej to znieść człowiekowi bez czci i sumienia, mającemu na względzie jedynie korzyści materialne.
Ciekawa rzecz, nawiasem: jak uchem sięgnąć, lud kwęka i narzeka na polityków, że są świnie i złodzieje, że kłamią, i że cała polityka śmierdzi okrutnie – która to generalizacja, statystycznie biorąc, wydaje się słuszna. Nikt jednak jakoś nie chce przyjąć do wiadomości przyczyn tego stanu rzeczy, nikt też nie odważy się ich ludowi wyjaśnić, a przecież to takie proste: tak jest, bo w demokracji polityka jest taka, jakie jest społeczeństwo, a przywódcy tacy, jak ich ludzkie zaplecze. Gdyby politycy nie kłamali, nie świnili się i nie obiecywali podzielić się ze swoimi wyborcami tym, co ukradną – pies z kulawą nogą by na nich nie zagłosował. Żeby nie rozciągać tej dygresji w nieskończoność: jak się urządza wolne, równe i demokratyczne wybory w chlewie, nie sposób doprawdy oczekiwać, że wygra w nich orzeł. Ani chybi wygra świnia – można tylko, jeśli to akurat kogoś kręci, pasjonować się, która.
Uff, zdaje się, że strasznie dziś nie lubię świata i jego mieszkańców – przepraszam, bo wiem, że jestem w sytuacji owego przysłowiowego księdza, który za niechodzenie do kościoła opatyczać może jedynie tych, którzy akurat przychodzą. A miałem w gruncie rzeczy pisać o czym innym, o owych niezwykłych łaskach, jakie na nas ostatnio spływały. Nagle okazało się, że można przymknąć jakiegoś gangstera, który od lat chodził na wolności i robił co chciał, wszyscy o jego przestępstwach wiedzieli, a nie było na niego silnych. Nagle władza dowiedziała się o, dajmy na to, korupcji wśród celników, o której wszyscy wiedzieli, i dokonała aresztowań. Nagle posypały się akty prawne, których od trzech lat urzędy państwowe nie były w stanie urodzić i podpisać. Jakaś fabryka od lat czekała na prywatyzację – a kiedy w miasteczku zrobiono prawybory, decyzję zaraz podjęto i okoliczni mieszkańcy pognali na wyprzódki całować z wdzięczności władzę w zadek. Domki dla powodzian, emerytury dla emerytów, działki dla działkowców, cokolwiek kto chce – mięsopusty, zapusty!
Rzecz oczywista, że tak nie może zostać, bo nadmiernie obdarowanemu Kowalskiemu przewróci się w głowie, pomyśli sobie jeszcze, że państwo jest na jego usługi. Najwyższy więc czas, by, jak we wspomnianej na wstępie historii, pojawili się teraz Kozacy i aby Kowalski dostał po rzyci. Domki dla powodzian okażą się rozlatywać, pozamykani gangsterzy wyjdą za zwolnieniami lekarskimi, porozdawane łapówki zeżre podwyżka podatków i tak dalej; teraz z kolei politycy mają szansę zemścić się na tłuszczy za to, że wcześniej musieli jej nadskakiwać. I tak do następnego obrotu karuzeli.
Wydarzenie, które przeszło praktycznie bez echa: kilka miesięcy temu aresztowano we Francji niejakiego Irę Einhorna, obywatela USA, skazanego zaocznie za morderstwo i od ponad dwudziestu lat podróżującego po różnych krajach świata (zwrot „ukrywać się” nie byłby tu odpowiedni). Mimo iż postać Iry Einhorna i jego życiorys trudno nazwać banalnymi, nie poświęcono mu bodaj jednej porządnej „story” w satelitarnych serwisach, nie stał się bohaterem mediów, a jego historia nie zainspirowała żadnego sławnego reżysera filmowego. Na dobrą sprawę jedynym źródłem, z którego można zaczerpnąć informacje o sprawie, okazuje się Internet.
Einhorn objawił się jako prorok Ery Wodnika w latach sześćdziesiątych w Filadelfii i w szybkim czasie oczarował amerykańskie elity. Stał się ulubieńcem intelektualistów, bożyszczem pań z towarzystwa oraz guru młodzieży. Jego nauki, jak energetycznie jednoczyć się z Kosmosem, przyprawiały o mistyczne ekstazy ludzi przywykłych kpić z chrześcijaństwa jako z „opium dla mas”. Opowieści o Nowej Erze powszechnej szczęśliwości przyjmowano bezkrytycznym kultem, choć dziś na pierwszy rzut oka widać, jak niezbornie klecił „guru” swe kazania z kawałków wschodnich wierzeń i zachodnich herezji, utopionych w psychoanalitycznym żargonie.
Prorok oczywiście nie ograniczał się do inkasowania tysięcy dolarów za wykłady o psychokinezie i astralach. Przewodził ruchowi „pacyfistycznemu”, wodził za sobą tłumy kudłatych idiotów na antyamerykańskie manifestacje, ćpał i częstował „uczniów”, rozbijał się po drogich lokalach, prowokował skandale. Amerykański „król hippisów” przypominał do złudzenia „Griszkę” Rasputina. Nie tylko fizycznie: wielki chłop z grzywą czarnych włosów i rozłożystą brodą. Podobnie jak Rasputin, miał Einhorn niezwykłą zdolność oczarowywania ludzi z pozoru znacznie od niego mądrzejszych, wykształconych i bywałych, choć podobnie jak rosyjski prorok nie mył się miesiącami i cuchnął przeraźliwie. Łączyło go wreszcie z Rasputinem wielkie upodobanie do kobiet. Tyle że „Griszka” używał ścielących mu się do stóp pań, by tak rzec, tradycyjnie, natomiast prorok Ery Wodnika lubił je przede wszystkim bijać, nie ukrywając, że to właśnie daje mu największą rozkosz. Obiektów do uprawiania tej pasji nigdy mu nie brakowało, jakkolwiek niejedna z kochanek po użyciu przez „mistrza” wylądowała na pogotowiu. Dwie znalazły się tam nawet w stanie krytycznym, ale po odratowaniu nie składały skarg. W roku 1977 jedna z kolejnych towarzyszek życia, zresztą działaczka tzw. ruchu wyzwolenia kobiet, miała czelność (i niefart) oznajmić „guru”, że go porzuca. Ten w przypływie irytacji zgruchotał jej czaszkę. Pewny swej niezwykłej pozycji nie zadbał nawet o ukrycie trupa, którego po kilku tygodniach policjanci znaleźli w jego mieszkaniu.
Tu właśnie, w momencie aresztowania „mistrza”, zaczyna się cała historia. Otóż cały intelektualny światek Ameryki zawrzał oburzeniem, jednogłośnie przyjmując wersję podaną przez proroka: morderstwa dokonali agenci CIA i podrzucili mu zwłoki, aby go skompromitować i zemścić się za działalność pacyfistyczną. Zaczęły powstawać komitety obrony Einhorna, mnożyły się poręczenia, petycje, apele intelektualistów. Pod tym naciskiem sąd zwolnił mordercę za kaucją. Kilka dni później prorok znikł; przy takich koneksjach ucieczka za granicę była fraszką.
Być może na tym by się skończyło, gdyby nie upór filadelfijskiego prokuratora Di Benedetto. Przez dwadzieścia lat „namierzał” on kolejne kryjówki i przybrane nazwiska Einhorna; przez dwadzieścia lat za każdym razem możni protektorzy, wśród których nie brakło polityków, gwiazd rocka i naukowców, pomagali „guru” wymykać się z pułapek. W międzyczasie prokurator doprowadził też do procesu i zaocznego skazania. Dopiero w roku 1997 Einhorn wpadł we Francji, zresztą wskutek własnej bezczelności – nie chciało mu się już przestrzegać zasad konspiracji. Jednak siedział tylko kilka miesięcy. Znowu: apele, protesty, naciski... Czułe sumienia Francuzów nie mogły znieść myśli o wydaniu Amerykanom ofiary „prowokacji” CIA. Znowu przez rok chodziły przez ocean papiery, zanim Di Benedetto zdołał wymusić na Francji ponowne aresztowanie mordercy. Co jeszcze wcale nie oznacza sukcesu – do ekstradycji wciąż długa droga.
Sami Państwo widzą: przecież to niemal gotowy scenariusz na film! Ba, na całą wielką epopeję o tzw. kontrkulturze i Erze Zwodnika, o intelektualnych elitach Zachodu, nade wszystko – o zakochanym w sobie „pokoleniu ’68”, za sprawą którego tak szeroko rozlała się po świecie fala nieogarnionej głupoty i zdziczenia. Sama tylko galeria osób, które przez kilkadziesiąt lat okazywały prymitywnemu mordercy swe poparcie, pomagały mu, chroniły, jakimże byłaby wspaniałym portretem epoki!
Nikt, jak na razie, się do jej nakreślenia nie kwapi; pewnie też nie byłoby łatwo przebić się z takim dziełem do publiczności. Postępowe elity dzisiejszego Zachodu nie chcą patrzeć w lustro. I trudno im się dziwić.
PRL to skrót od trzech kłamstw; państwo, które się tą nazwą posługiwało, nie było wcale rzeczpospolitą, lud nie miał w nim nic do gadania, no i przede wszystkim – nie było ono Polską, chyba że za Polskę uznamy także Generalną Gubernię Hansa Franka. Można by sądzić, że powiedziano już o tym wszystko, co powiedzieć można i wszystkie kolejne dwudzieste drugie lipce, trzydzieste sierpnie czy trzynaste grudnie nie przyniosą ani jednego nowego słowa. Czytuję obrzydliwie dużo gazet i mogę z zamkniętymi oczami przewidzieć, która co zamieści. Ludzie z solidarnościowego „etosu” będą przypominać o peerelowskim bezprawiu, o pozbawieniu Polski na ponad pół wieku suwerenności i o tym, że komuniści zrujnowali przez te pół wieku kraj. Starzy partyjniacy będą podkreślać, że Peerel był legalnym państwem, utworzonym decyzją zachodnich mocarstw, że ocalił naszą suwerenność, i że komuniści przez te pół wieku odbudowali kraj.
W tym wszystkim jakoś nie zauważyłem dotąd, by ktokolwiek poruszył sprawę, która w mojej osobistej, prywatnej ocenie PRL dominuje. Myślałbym, że może jestem jakimś wyjątkiem, że nikt na to od tej strony nie patrzył – ale rozmowy z ludźmi i w moim wieku, i ze starszymi, wcale do takiego wniosku nie skłaniają. Być może argumenty wielkie, historyczne i martyrologiczne, jakie przemawiają przeciwko Peerelowi, wydają się uczestnikom życia publicznego nazbyt ważkie, by wypadało je mieszać z drobiazgami: skoro był Katyń, męczeństwo Armii Krajowej i morderstwa UB, to jak tu i po co w ogóle mówić o innych sprawach?
Myślę, że jednak warto. Choćby z tej przyczyny, że sprawy wielkie słabo trafiają do ludzi małych – a takich w końcu jest większość, zwłaszcza w tych czasach miniaturyzacji charakterów. Swego czasu młoda fanka Kwaśniewskiego powiedziała reporterowi jakiejś gazety, że guzik ją obchodzą jacyś tam zastrzeleni przed laty górnicy. To oczywiście wzbudziło oburzenie, ale podobny pogląd jest wszak powszechny, tylko mało kto sam się przed sobą do niego przyznaje. Cała historia to stosy trupów, którym uczciwy człowiek stara się oddać, co należne, w dniu ich święta – ale o których wszak nie może ciągle myśleć. Te ze stanu wojennego stały się nam już równie odległe, jak te z powstania listopadowego. Że mordercy wciąż żyją i śmieją się nam w nos? Fakt. Kilka razy w tygodniu mijam w środku Warszawy pewien stary blok, wokół którego spacerują sobie starsi, siwi panowie, każdy z psem na smyczy i „Trybuną” albo „Nie” w kieszeni. Wiem, że ten blok zbudowano za Stalina dla pracowników UB, a ci nobliwi panowie to w większości zbrodniarze nic nie lepsi od einsatzgruppen i krematoryjnych strażników z Oświęcimia, tylko bardziej fartowni. Wiem, ale przecież nie mogę o tym pamiętać i przeżywać tego dniem i nocą, bo bym od tego sfiksował, ot – czasem się tylko pozżymam, widząc, jak sobie jeden łajdak z drugim spacerują, narzekając na rozpanoszenie kleru i bałagan solidarnościowych rządów.
Nie będę ukrywać, że głęboko negatywny stosunek do PRL mam od zawsze. Choć, żeby nie udawać tu jakiegoś bohatera, nie wyciągałem z niego praktycznych wniosków, z których bym miał dziś być dumny – nie konspirowałem, nie siedziałem, miałem raczej ambicję schować się gdzieś przed całym tym świństwem i przeżyć uczciwie życie, zajmując się, dajmy na to, fantastyką. Ale moja niechęć do Peerelu, jak dziś myślę, nie brała się ze świadomości zbrodni, zdrady narodu i tego wszystkiego. Tak, miałem taką świadomość, ale skłamałbym, wskazując na nią.
Tak naprawdę, by sięgnąć do bardzo osobistych uczuć, chodziło o to, iż PRL był to po prostu syf. Wielki, obrzydliwy syf. Kraj szarości i brudu, kraj łuszczącego się tynku i smrodu obszczanych bram, kraj „wyrobów czekoladopodobnych”, dżemów pomarańczowych z dyni i opakowań zastępczych, brudnych szaletów, gliniastego chleba i zalatującej naftą wódki. Te trzy przeklęte literki przypominają mi przede wszystkim, że pierwsze zarobione w życiu pieniądze wymieniłem u cinkciarza na „bony PKO”, by nakupić w „Peweksie” prawdziwego tytoniu i alkoholu, a za resztę jakichś zupełnie mi niepotrzebnych kolorowych dupereli – długopisów, gumek, takich tam. Pamiętam, że miałem ochotę rzucić się na te rzeczy na półce po prostu dlatego, że były takie kolorowe i piękne. Że, aż biło to po oczach, pochodziły z innego, lepszego świata, gdzie człowiek miałby szansę pożyć, odnieść sukces, być kimś – podczas gdy w peerelowskim syfie nie czekało go nic, poza wielkim staniem w kolejce, szarością i bylejakością. Życie w tym syfie było życiem zmarnowanym. Wiem, mnie zmarnowano raptem dwadzieścia parę lat – czym to jest wobec krzywdy tych, którym zabrano cały dany im od Boga czas? A mimo wszystko za to właśnie wieszałbym Jaruzelskich i Gierków ze znacznie większą przyjemnością, niż za to, za co naprawdę powinno się ich było wyrokiem sądu III RP powiesić.
Myślę czasem, że sukces postkomunistów może stąd się właśnie wziął, że o tej najoczywistszej sprawie, czym była na co dzień komuna, tak łatwo zapomniano. Gdyby się tak nie stało, głupiutkie panienki może wstydziłyby się pleść bzdury, tańczyć na eseldowskich wiecach i pozować do partyjnych kalendarzy. I może nie pozwalano by dziś bezkarnie zeskleroziałym staruchom bzdurzyć, że za Peerelu to były wczasy, przedszkola i każdy miał pracę. Szczerze mówiąc, gdy czytam i słyszę te starcze brednie, to myślę sobie o eutanazji rzeczy całkiem sprzeczne z nauką Kościoła.
Dobrze, że spuścizna profesora Konecznego jest coraz częściej przywoływana w rozmaitych publikacjach i dyskusjach. Źle, że ludzie, którzy to robią, często wydają się z niej nie rozumieć ani literki. Fundamentalne dzieło profesora „O wielości cywilizacji”, jak i cała jego koncepcja historiozoficzna (dziś dopiero z wielkimi ochami świata wymyślana na nowo w Ameryce) niejako mimochodem burzy wszelkie teorie zakładające rasowy determinizm. To nie geny określają sposób myślenia i zachowania człowieka, uczy Koneczny, a cywilizacja, w której się wychował; przekazane mu przez starsze pokolenia dziedzictwo kulturowe, system nakazów i zakazów, obyczajów etc. Jeśli, na przykład, Polska należy do cywilizacji łacińskiej, a Rosja do bizantyjskiej, to twierdzenie, że łączy je jakaś „słowiańska wspólnota” jest w świetle nauk Konecznego absurdem.
Tymczasem tak jakoś wychodzi, że najgłośniej przywołują nazwisko Konecznego właśnie osobnicy, którym owa „słowiańska wspólnota” nie schodzi z ust i których życiowym sportem stało się ustalanie, czy aby czyjaś cioteczna babka od strony szwagra nie była z domu Finkelbaum. Jeśli odkryją u kogoś takową (a jeśli nie, to i tak ją wymyślą), uznają, że wszystko już wiadomo; zdemaskowany osobnik po prostu musi przynależeć do wiadomego, masońsko-iluminacko-bilderbergowskiego spisku, geny są nie do pokonania.
Przedwojenny polski obóz narodowy ma się niewątpliwie czego wstydzić wobec Żydów, ale, co warto zauważyć, nasz ówczesny antysemityzm miał inny zupełnie charakter od hitlerowskiego – nie rasowy, ale właśnie kulturowy. Żyd znaturalizowany, spolszczony, większości narodowców nie przeszkadzał; ich niechęć skupiała się nie na genach, ale na odmienności, na „obcym ciele” w tkance narodu, jakie stanowiły niepoddające się asymilacji żydowskie enklawy. Stąd takie odstające od stereotypu fakty, jak zażyłość prominentnych endeków z szydzącym zajadle z Żydów – chałaciarzy i nawołującym ich do asymilacji Słonimskim, czy bliska współpraca przedwojennych narodowców z syjonistami. Łączyła ich pełna wspólnota celów – jedni i drudzy chcieli przesiedlić Żydów z Polski do ich własnego państwa, tak samo, jak niedawno postulował to izraelski premier Netanjahu.
Żydofobia dzisiejszych narodowych radykałów, zwłaszcza to obsesyjne przypisywanie wszystkim osobom publicznym żydowskiego pochodzenia jako „dowodu” ich udziału w antypolskim spisku, widzi mi się zatem kulturowym importem, a nie kontynuowaniem jakiejś rodzimej, choćby nawet i haniebnej tradycji. Polska tradycja jest w przemożnej mierze tradycją tolerancji (we właściwym, niepokręconym sensie tego słowa) i otwartości. Jest w tej tradycji i konfederacja warszawska, i hojnie rozdawane indygenaty dla cudzoziemców, i codzienna symbioza pana dziedzica z „jego” Żydem. Przez długie wieki nie było w niej natomiast pogromów; przynieśli je na nasze ziemie dopiero buntujący się przeciw Lachom hajdamacy i zaborcy.
Zresztą nie tylko żydofobia naszych narodowców pochodzi z importu. Jeszcze bardziej importowany jest niemal cały ich program; i to importowany, o ironio, właśnie z obszaru cywilizacji żydowskiej. Pytanie zadane swego czasu Zygmuntowi Wrzodakowi: jaki kraj na świecie stanowi Pana zdaniem najlepszy wzór do naśladowania? Odpowiedź pomienionego: Izrael. Istotnie, nic w tej odpowiedzi nie ma dziwnego. Izrael jest tym właśnie państwem, gdzie cudzoziemiec nie może kupić ziemi, ba, nie kupi jej nawet tubylec, jeśli nie może się wylegitymować należytym pochodzeniem. Jest też państwem stosującym rozmaite restrykcje wobec obcego kapitału, ingerującym w rynek w taki sposób, by eliminować z niego zagraniczną konkurencję i uniemożliwić osobom obcego pochodzenia jakikolwiek wpływ na bieg spraw w kraju. Jest również państwem wyznaniowym (nie istnieje żaden izraelski Urząd Stanu Cywilnego, sprawy te należą do rabinatu) oraz państwem wyraźnie odróżniającym „swoich” od „nie swoich” – choćby w ten sposób, iż nigdy nie dokonuje ekstradycji Żyda, który schronił się na jego terytorium, bez względu na to, jakie krzywdy wyrządził był on wcześniej gojom. A z kolei, nie uzyskasz izraelskiego obywatelstwa, choćbyś był genetycznym Żydem w stu dziesięciu procentach, jeśli jesteś chrześcijaninem.
Jednym słowem: gdyby nie było tam Żydów, byłby w istocie Izrael wymarzonym przez narodowych radykałów rajem!
Pomińmy tu okoliczność, że Izrael na wszystko to może sobie pozwolić dzięki szczególnemu traktowaniu przez świat nacji dotkniętej tragedią holocaustu. Jego socjalno-narodowa gospodarka funkcjonować może, jak każdy socjalizm, jedynie dzięki bezustannym transfuzjom żywej gotówki z zewnątrz (tylko od USA 3 miliardy dolarów rocznie, ostatnio Kongres obiecał dodatkowy miliard, jeśli Izrael ustąpi w rozmowach pokojowych Palestyńczykom; kto by dał Polsce złamanego centa na narodowe eksperymenty gospodarcze?), a gdyby jakikolwiek inny kraj tak bez żenady deptał prawa kobiet, mniejszości narodowych i „seksualnych”, kto wie, czy nie ogłoszono by przeciwko niemu sankcji czy wręcz jakiejś antykrucjaty pod błękitnym sztandarem Narodów Zjednoczonych. Jest to uprzywilejowanie zapewne dość ciekawe, ale w ostatecznym rozrachunku wcale nie wyjdzie Żydom na dobre, więc nie ma co zazdrościć.
Rzecz jednak nie w tym, czy owa zazdrość jest mądra czy głupia. Rzecz w tym, że dzielenie ludzi na swoich i gojów jest z gruntu antychrześcijańskie i sprzeczne z podstawami cywilizacji zachodniej, śródziemnomorskiej, do której Polska, powtarzam, ma zaszczyt należeć, choć czasem bardzo ciężko w to uwierzyć. Ludzie, którzy takiego podziału dokonują i od niego z kolei wychodzą, zakładając, że państwo ma za zadanie swoich wspierać, a gojów na różne sposoby powstrzymywać czy oprymować, nie są dla mnie stąd. Mnie się polskie, rodzime tradycje otwartości i tolerancji jak najbardziej podobają. To są nasze tradycje, przynoszą nam chlubę i nie ma najmniejszego powodu, by je zastępować ślepym naśladowaniem obcych nam cywilizacyjnie wzorów. Krótko mówiąc, jak w tytule – kogo boli liberalizm i marzy mu się państwo wyznaniowo-narodowo-socjalistyczne, niech sobie idzie do mojla obciąć co zbędne i emigruje na Bliski Wschód; na pewno mu się spodoba. A Polska, tak właśnie – dla Polaków!
Pozwoliłem sobie kiedyś, dość już dawno temu, napisać w pewnym felietonie, co moim zdaniem po roku 1989 zmieniło się w polskich mediach. Otóż zmieniło się to, że przestały one kłamać w taki sposób, jak robiła to „Prawda”, a zaczęły kłamać tak, jak to robi „New York Times”. Podtrzymuję tę opinię nadal.
Niemal modelowym przykładem takiej „nowej” metody fałszowania obrazu rzeczywistości jest historia, którą być może jeszcze Państwo pamiętają, choć miała miejsce ładnych parę lat temu, na początku lat dziewięćdziesiątych. Media doniosły wtedy, że w Irlandii jest pewna czternastoletnia dziewczynka, która została zgwałcona i w efekcie tego gwałtu zaszła w ciążę. Dziewczynka chciała się zatem wyskrobać, na co okrutne irlandzkie władze nie pozwoliły, więcej nawet – zabroniły jej wyjazdu za granicę, wiedząc, w jakim celu się tam ona wybiera. Pamiętają Państwo? Przez świat przetoczyła się wtedy istna histeria współczucia dla biednej czternastolatki. Codziennie jako ważne wiadomości trafiały do dzienników informacje, że taka to a taka gwiazda rocka potępiła irlandzki rząd, albo że ten lub inny intelektualista podpisał wraz z watahą innych apel, by dziewczynce umożliwić skrobankę. Trwało to długie tygodnie, przy okazji dając asumpt do rozpętania propagandowej nagonki na wszystkich przeciwników aborcji, z Kościołem na czele. A potem, jakoś tak niepostrzeżenie, sprawa przycichła, rozpłynęła się i nikt, idę o zakład, nikt nie jest w stanie powiedzieć, jak się właściwie skończyła.
Ja natomiast to powiedzieć mogę, bo, zupełnym przypadkiem, jakieś pół roku później wypatrzyłem w serwisie Reutera skrytą wstydliwie, niewielką notkę. Otóż sąd rzekomego gwałciciela uwolnił od zarzutu, stwierdziwszy, że czternastoletnia rzekoma ofiara już od roku była jego regularną kochanką, zaś wersję o gwałcie wymyśliła po to, by pozbyć się niechcianego dziecka. A przy okazji dowiedziałem się też, o czym nikt wcześniej nie wspomniał, że była ona nie Irlandką, a Arabką, co ma pewne znaczenie, gdyż u Arabów już dziewczynka dwunastoletnia jest uważana za dojrzałą płciowo, i sama się za takową uważa – mniemany gwałciciel nie był jej pierwszym kochankiem, tylko już trzecim.
Dowiedziałem się o tym, bo przypadkiem jestem dziennikarzem i tego dnia akurat siedziałem przy serwisie. Z wielkonakładowych dzienników, wiodących stacji lub gazet nie przekazała tej informacji bodaj żadna – a jeśli, to ukrytą gdzieś na ostatnich stronach. Taka jest właśnie propaganda w nowym stylu, tak właśnie działa Rój. Proszę zobaczyć: pośród setek, jeśli nie tysięcy redaktorów tworzących wokół tej sprawy medialną histerię nie znalazł się bodaj jeden, który chciałby sięgnąć do źródła, sprawdzić fakty, zweryfikować podaną przez jedną ze stron wersję wydarzeń!
Takich przykładów starczyłoby na całą książkę, począwszy od niemalże archetypu załgania mediów, jakim był sposób relacjonowania wojny w Wietnamie. W 1969, by ograniczyć się do tego jednego przykładu, odkryto pod Hue masowy grób dwóch tysięcy rozstrzelanych przez komunistów „elementów obcych klasowo” – księży, nauczycieli, rzemieślników, sklepikarzy i inżynierów z zajętego przez Vietcong pobliskiego miasta. Ot, taki mały Katyń, jakich uczniowie Lenina pozostawili wiele na całym świecie. Amerykańska telewizja nie pokazała tego grobu ani razu. Gazety zamieściły o nim kilka wzmianek, spekulując, że mogą to być ofiary masakry dokonanej przez US Army, CIA, względnie żołnierzy demokratycznego Wietnamu ze stolicą w Sajgonie. Gdy okazało się, że wszelkie dowody wskazują na komunistów – nad sprawą zapadło głuche milczenie. W tym samym czasie niezależne światowe media licytowały się w potępieniach dla „brudnej wojny” i „amerykańskiego imperializmu”, a kudłaci idioci urządzali manifestacje... nie, nie w imię komunizmu, broń Boże, tylko w obronie pokoju. Oczywiście rozumianego na sposób sowiecki.
Co tam jeszcze mamy w teczce? Ano, zerknijmy. Sprawa trzynastoletniego chłopca z Arkansas, niejakiego Dirksinga, który w 1999 roku porwany został przez dwóch homoseksualistów – pedofilów. Porywacze urządzili sobie z nim długotrwałą, sadystyczną orgię, której kochany inaczej mały homofob nie przeżył. Obaj zwyrodnialcy zostali schwytani i stanęli przed sądem. Ich procesu nie relacjonowała jednak żadna z tak zwanych „wiodących” sieci telewizyjnych. Nie zainteresował on też żadnej z ogólnokrajowych gazet, żadnego „New York Timesa” czy innego „Washington Post”. Summa summarum, o śmierci trzynastolatka wspomniano w 46 tekstach, niemal wyłącznie w lokalnych gazetach. Zupełnie inaczej było rok wcześniej, gdy chuligani zakatowali na ulicy homoseksualistę Sheparda. Tylko w ciągu pierwszego miesiąca po tym wydarzeniu prasa amerykańska poświęciła mu 3007 publikacji, w tym sam wspomniany wyżej „New York Times” 45 (przypominam: w ciągu miesiąca!). Shepard trafił na czołówki wielkich tygodników, stał się bohaterem programów telewizyjnych, odbyły się, oczywiście, a jakże, rozmaite „akcje” z udziałem sławnych aktorów z Hollywood, i tak dalej.
Dalej? Skoro już mówimy o tym nieszczęsnym „New York Timesie”, zapewne nie najbardziej kłamliwej gazecie świata, ale na pewno najbardziej spośród kłamliwych gazet wpływowej i stąd stanowiącej źródło natchnienia dla tuzów naszego dziennikarstwa, to wspomnijmy o prowadzonej przez tę gazetę wojnie z burmistrzem Nowego Jorku, Rudolphem Giulianim oraz jego polityką w kwestiach bezpieczeństwa, która skądinąd rozsławiła go na cały świat. Zdarzył się przypadek, że w pościgu za bardzo niebezpiecznym przestępcą nowojorscy policjanci zastrzelili przypadkowo młodego Murzyna, który na widok policjantów sięgnął po broń. 63 publikacje w ciągu dwóch miesięcy. Tydzień później policjanci zatrzymali owego ściganego wtedy gangstera, o czym „New York Times” poinformował... jedną kilkuwersową notką w dziale miejskim.
Cóż, w Ameryce są jeszcze przynajmniej ludzie, którym chce się to liczyć i podawać do publicznej wiadomości, nawet jeśli ich głos brzmi słabo, przygłuszony wrzaskiem szczekaczek. Europa nie może się pochwalić nawet tym.
Ale dlaczego właściwie męczę dziś Państwa wszystkimi tymi historiami? Ano dlatego, że właśnie przeczytałem sobie po polsku pamiętniki pani Emilii Schindler, wdowy po osławionym Oskarze Schindlerze – tak, tym od „Arki Schindlera”. Ów Oskar Schindler, dzięki książce o takim tytule, a następnie filmowi „Lista Schindlera” został ostatnio zrobiony bohaterem. Tu i ówdzie postawiono mu nawet pomniki, przy okazji rzucono kolejną porcję kłamstw o rzekomym antysemityzmie Polaków, którzy pozwalali na holocaust, gdy Niemcy starali się ratować Żydów przed zagładą (w których to kłamstwach wspominany tu nowojorski dziennik od lat przoduje).
Tymczasem, jak pisze najpewniejszy świadek zdarzeń sprzed pół wieku, wszystko, co Spielberg sfilmował, zostało wyssane z palca. Schindler nie był żadnym bohaterem, tylko chciwym, samolubnym cwaniakiem, Żydów zatrudniał w swej fabryce nie po to, by ich ocalić, tylko dlatego, że płacili mu za to całym swym majątkiem, a uratował ich około tysiąca właściwie przypadkiem, bo tylko ewakuowanie fabryki do Czech pozwalało mu uciec przed poborem do wojska i frontem wschodnim. Tak to było naprawdę. Tylko że ta prawda, wydana na Zachodzie jakiś czas temu, nie wzbudziła nawet setnej części tego zainteresowania, którym cieszył się film Spielberga. Nie mam wiele nadziei, że w Polsce będzie inaczej – no, ale poczekajmy.
Trudno podejrzewać, iżby teoretycy i praktycy sprawiedliwości społecznej wiedzieli coś o królu Francji Filipie IV Pięknym. A powinni.
Władca ów, oprócz urody, zapisał się bowiem w pamięci poddanych dwiema jeszcze cechami. Po pierwsze – ciężką ręką, która zjednała mu przydomek „Króla z żelaza”, po drugie zaś chronicznymi kłopotami finansowymi. Uczciwie rzec trzeba, że Filip Piękny, w przeciwieństwie do wielu współczesnych mu monarchów, potrzebował pieniędzy nie na hulanki i zbytki, ale na zaciąg armii, utrzymanie aparatu państwowego oraz budowę fortec. Pozwoliło mu to powściągnąć wyniszczające kraj prywatne wojny pomiędzy feudałami, największą plagę owych czasów, zapewnić królestwu czterdzieści lat pokoju, poszerzyć znacznie granice i wynieść wysoko swą dynastię.
Zwracam uwagę, że zadanie, jakie postawił przed sobą ów król, wydawało się nierozwiązywalne i wcześniej wielu władców połamało sobie na nim zęby. Aby utrzymać siły wystarczające do pokonania własnych wasali, zmuszony był przez długie lata odbierać swym poddanym ogromną część ich dochodów, co musiało przy lada nieurodzaju oznaczać głód. Nie mniej jednak niż pieniędzy potrzebował do walki z feudałami poparcia tegoż samego ludu, który, chcąc nie chcąc, wpędzał był w nędzę. Mieć zarazem i miłość ludu, i jego pieniądze – oto nierozwiązywalny problem, przed którym stanął Filip Piękny, i który jemu właśnie rozwiązać się, po kilku próbach, udało. I to tak skutecznie, że rozwiązanie owo z powodzeniem kopiowane jest do dziś przez niemal wszystkie światowe rządy.
Genialne odkrycia poprzedzone są zazwyczaj niedoskonałymi przymiarkami. Wspomniałem tu o nieudanych próbach; pierwszą było złupienie najpierw Żydów, którym co i raz urządzano wówczas w zachodniej Europie małe holocauściki (dziś we francuskich i niemieckich szkołach uczy się dzieci, że to było w Polsce), a potem templariuszy. Jednych i drugich obrano z pieniędzy i spalono publicznie. Za każdym razem operacja ta wzbudzała entuzjazm ludu (któż by lubił tak obrzydliwych bogaczy, jak Żydzi i templariusze?) oraz napełniała kasę. Ale miała wielką wadę – jednorazowość. Po jakimś czasie entuzjazm opadał, a kasa znowu się opróżniała, co gorsza – wymordowanie bankierów i kupców odbijało się fatalnie na gospodarce. No i, rzecz zasadnicza, nie było już więcej Żydów ani templariuszy, na których można by zarobić, urządzając zarazem igrzyska ludowi. Ze znienawidzonych bogaczy-bankierów zostali we Francji już tylko osiedleni tam Lombardowie, którzy dzięki zniszczeniu konkurencji szybko zmonopolizowali francuski rynek kapitałowy. Wytłuc także i ich znaczyło wtrącić kraj w wieloletni kryzys, a także pozbawić się źródła kredytów samemu.
Filip zrobił więc inaczej. Po pierwsze, obłożył Lombardów ogromnymi podatkami od każdej przeprowadzanej transakcji. Po drugie zaś, od czasu do czasu, zamiast palić na stosach, odbierał im wszystkim prawo pobytu we Francji i kazał je wykupywać jeszcze raz za odgórnie ustaloną sumę. Lud to naturalnie cieszyło, może nie aż tak jak wcześniejsze egzekucje, ale zawsze – trudno było nie cieszyć się, że król, zamiast porządnych poddanych, obdziera ze skóry tak obrzydliwych bogaczy, jak Lombardowie. Zwłaszcza że dzięki pieniądzom zdzieranym z Lombardów król odpuścił nieco podatki innym stanom, a nawet więcej – część z owych pieniędzy zaczął przeznaczać na jałmużny dla głodujących!
Albowiem tak się jakoś składało, że wkrótce po każdej operacji oskubania Lombardów następował głód. Głód – no cóż, wiadomo, wola boża, nic się nie da na to poradzić. No, może kto bardzo zmyślny wpadł, że powodem głodu mogła być ogólna drożyzna niepozwalająca kupić dość ziarna na zasiewy, ale już na pewno nikt nie domyślał się związku pomiędzy ową drożyzną, a podniesieniem przez Lombardów stóp procentowych. Owszem, Lombardowie, wstrętni bogacze, w dodatku mający przyznany od króla monopol na bankierstwo, budzili powszechnie jeszcze większą nienawiść niż wcześniej – toteż gdy po kilku latach Filip ponownie ich podskubał, lud bardzo się cieszył i miłował swego sprawiedliwego władcę jeszcze goręcej. Fakt, że za panowania Filipa Pięknego nieustannie gnębieni i obdzierani z majątku Lombardowie nie tylko nie zbiednieli, ale wręcz doszli do potęgi dotąd nieznanej, jakoś uszedł powszechnej uwadze. Lud zadowolony był, że choć mu się żyje ciężko, to wszak ze skóry łupi się, sprawiedliwie, bogaczy.
Powiedzmy sobie szczerze: to był w dziejach ludzkości, w sztuce sprawowania władzy nad ludzkim pogłowiem przełom zgoła kopernikański. I nie sposób uznać za wyjątkową podłość historii faktu, że jego sprawca pozostaje zapomniany i nie wymienia się go wśród ojców-założycieli Nowego Wspaniałego Świata.
Gazeta Wyborcza” sprowadziła do Polski pana George’a Sorosa i urządziła na jego cześć wielką fetę z okazji wręczenia mu jakiegoś honorowego medalu. Kto to jest George Soros? Tygodnik „Forbes”, jedno z najbardziej wiarygodnych na świecie pism finansowych, poświęcił swego czasu Sorosowi prawie jedną czwartą numeru, opisując beznamiętnie, z komentarzem o charakterze czysto fachowym, rozmaite jego operacje finansowe.
Ciekawa sprawa: nazwisko Sorosa jest w Polsce znane, budzi wielkie emocje, tymczasem czym się właściwie ten jegomość przez całe życie zajmował – prawie nikt nie wie. Że nie mówią o tym jego wysoko postawieni admiratorzy to jeszcze rozumiem. Ale i jego najbardziej hałaśliwi tutejsi wrogowie, gdy przychodzi co do czego, potrafią tylko bredzić o globalizmie i żydostwie.
Co do mnie, zwróciłbym uwagę na jeden aspekt interesów pana Sorosa. Tylko ktoś pozbawiony elementarnego pojęcia o finansach może sądzić, że jego fortuna wzięła się znikąd. Pan Soros niczego nie wyprodukował, nie przysporzył światu żadnych dóbr, nie wyświadczył żadnych usług ani nie wygenerował nowej wiedzy. Pan Soros swą fortunę wyspekulował, a to znaczy, że każdy dolar, który dziś do niego należy, został cichcem wyjęty z czyjejś kieszeni – tak sprytnie, że zubożony nie wiedział nawet, co się stało. Operacje „genialnego finansisty”, jak tytułuje go „Wyborcza”, sprawiały, że oszczędności milionów rodzin na całym świecie, owoc wysiłku niezliczonych ludzi nie tak jak Soros genialnych, bo imających się tego, co potocznie określamy „uczciwą pracą”, w jednej chwili zmniejszały się o połowę bądź znikały zupełnie, bo waluty, w których je ulokowano, nagle traciły na wartości. Ot, hokus-pokus i pan Jones, pan Smith czy inny pan M’Kehi nie kupi swoim dzieciom tego, na co oszczędzał. Było i nie ma, wyparowało. Za to na koncie funduszu inwestycyjnego, zarejestrowanego na wysepce mającej dziwne układy z międzynarodowym prawem, pojawił się kolejny milion albo miliard. Tak znikąd, mocą finansowego geniuszu.
Jestem daleki od demonizowania spekulacji na światowych rynkach finansowych. Winy nie ponosi żaden Soros, tylko rządy i banki centralne, które dla różnych politycznych celów – przeważnie niegodziwych, choć osłanianych najwznioślejszymi hasłami – manipulowały kursami walut i stopami procentowymi. Soros jedynie wynajdywał sprzeczności i dziury w ich postępowaniu, udaremniając księżycowe pomysły postkeynesowskiej ekonomii. W tym sensie podobni mu międzynarodowi spekulanci pełnią rolę pożyteczną, tak jak padlinożercy w przyrodzie. Tak jak hiena likwiduje możliwe ogniska zarazy, tak sorosopodobni eliminują z rynku finansowego głupie pomysły, które inaczej mogłyby spowodować za jakiś czas ciężki kryzys.
Ale hieny, choć jest pożyteczna, nie ma powodu lubić. Niech się cieszy, że się najadła. Podobnie spekulant powinien się cieszyć, że ma kasę, i zejść z nią ludziom z oczu. Okadzanie go, podawanie za wzór, honorowanie – to pomysł budzący głęboki niesmak. Oczywiście, pan Michnik może sobie wieszać swoje medale na kimkolwiek zapragnie, jest albowiem osobą prywatną. Mogę go potępić lub wyśmiać, ale nic mi do tego. Z panem Geremkiem jest inaczej, piastuje on urząd, który nakłada nań pewne obowiązki. Podobnie jest z panami Buzkiem i Kwaśniewskim. Tymczasem wszyscy oni dołączyli ochoczo do hołdów na cześć finansowej hieny. To wymaga zdecydowanego sprzeciwu.
Ktoś może wystąpić w odpowiedzi z twierdzeniem, że pal diabli, skąd Soros wziął pieniądze, ważne, że używa ich z pożytkiem dla innych – jest wszak wielkim filantropem! Otóż guzik prawda. Uparte nazywanie Sorosa filantropem jest manipulacją, jak sądzę, świadomą. Filantropia to, według słownika, „udzielanie pomocy potrzebującym”. Pan Soros nic takiego nie robi, wręcz twierdzi, że dawanie pieniędzy na chorych, biednych czy bezdomnych nie miałoby sensu. Pan Soros rzeczywiście wydaje miliardy, ale na finansowanie ideologii, którą się był akurat zachłysnął. Jest to ideologia tzw. społeczeństwa otwartego, sformułowana przez filozofa Poppera – jedna z wielu podobnych bzdur obiecujących raj na ziemi, jeśli tylko najpierw coś zniszczymy. Zdaniem wyznawców „społeczeństwa otwartego” zniszczyć trzeba „przesądy” w postaci religii, patriotyzmu, rodziny etc. Dalej pójdzie samo. Nie wiem, jakiego trybiku w mózgu trzeba nie mieć, żeby zostać tzw. intelektualistą – ale faktem jest, że intelektualiści zawsze się na takie ideologie łapią masowo. Na tę łapią się również, zwłaszcza że mogą przy tej okazji pożywić się jakąś częścią hojnie rozdawanych miliardów pana Sorosa.
Powtórzę, co na ten temat powiedziałem na gorąco w radiu (i z czego potem nieudolnie szydzono w „Wyborczej”): jeśli sponsorowanie ideologii jest filantropią, to za filantropów trzeba uznać wszystkich sowieckich przywódców, ze Stalinem na czele. Oni także wydawali miliardy na finansowanie ruchów pokojowych, obrońców praw człowieka i obywatela oraz temu podobnych. Rzekoma „filantropia” nie usuwa z sorosowych miliardów smrodku spekulacyjnego pochodzenia. Inna sprawa, że prezydentowi, premierowi i szefowi dyplomacji III RP, o gromadzie pomniejszych nie wspominając, te miliardy nie śmierdzą i tak. I nie przyjdzie im do głowy czytać w jakimś „Forbesie”, kogo honorują.
No i – nic. Habemus klapam. Mimo zaganiania na ulicę licealistów i gwiazd estrady, mimo antyhaiderowskich akademii w belgijskich szkołach, mimo dzieci recytujących do kamer, że w Austrii panuje rasizm i że Haider to Hitler, mimo bojkotu Festiwalu Mozartowskiego w Salzburgu, umieszczenia przez włoskiego projektanta mody portretów Haidera i Hitlera na nowej serii kiecek oraz wielu innych bohaterskich aktów oporu intelektualnych elit Europy przeciwko faszyzmowi, wszystko wskazuje na to, że nowy austriacki rząd nie ma najmniejszego zamiaru upaść. Wytoczono najcięższe działa i, z przeproszeniem, dupa kwas.
Przypomina to stary kawał o facecie, który odnawiając podłogę, zamalował się do kąta. W podobny sposób wygłupił się właśnie Rój, rozpętując wokół wyniku austriackich wyborów tak bezprzykładną histerię. Mówiąc nawiasem, z charakterystyczną dla lewizny obłudą. Dotąd wszak zawsze słyszeliśmy, że kto wygrał wybory, ten zyskał „demokratyczną legitymację”, a kto zyskał demokratyczną legitymację, to jakiekolwiek by na nim kiedyś ciążyły gravamina, teraz już złego słowa nie wolno powiedzieć. Okazuje się jednak, że demokratyczna legitymacja chroni jedynie partie w rodzaju SLD czy uświnionych agenturalną działalnością na rzecz Stalina i jego następców komunistów zachodnich. Haidera nie chroni.
Bywałem w Austrii. Jest to, podobnie jak Niemcy, kraj emerytowanych kolejarzy. To znaczy, prawie każdy mężczyzna, który w latach czterdziestych był w wieku poborowym, zapytany, co wtedy robił, albo nawet niepytany, odpowiada, że pracował na kolei. Trudno się dziwić, że wszyscy ci kolejarze i ich rodziny pokochali człowieka, który wreszcie powiedział im, że w SS też byli porządni ludzie. Dokładnie z tej samej przyczyny różni utrwalacze tzw. Polski Ludowej pokochali Aleksandra Kwaśniewskiego, który z trybuny sejmowej wezwał ich, by byli ze swego utrwalania dumni. Spodobało się kolejarzom, że Haider zwrócił uwagę na osiągnięcia Hitlera w budowie autostrad i walce z bezrobociem. Peerelowscy komuniści też otwarcie i bez żenady reklamują osiągnięcia przodującego ustroju w kwestii bezpieczeństwa socjalnego i walki z analfabetyzmem. No, ale peerelowscy komuniści, nawet ostatnia ubecka swołocz, mają teraz „demokratyczną legitymację” i są członkami socjalistycznej międzynarodówki.
Do licha z tutejszą komuną. Prezydent Rosji, Putin, ma na rękach krew Czeczenów, otwarcie posłużył się rozpętywaniem etnicznej nienawiści dla umocnienia władzy, oparł się jednoznacznie na rosyjskim szowinizmie i imperialnych resentymentach – rychtyk jak ongi stary Adolf. I co, czy Europa czyni mu jakieś wyrzuty, czy bojkotuje teatr „Balszoj”, zagania na antyputinowskie akademie szkolną dziatwę? Nie, Europa nie posiada się z oburzenia, że w Austrii pozwolono rządzić partii, która wygrała w wyborach.
Ale Europa może sobie do woli tupać, bzdyczyć się i robić miny, a austriacki rząd od tego nie upadnie. Może to mieć bardzo konkretny skutek. Przeciętny europejski wyborca, dotąd pogodzony w duchu z „obrotową sceną polityczną”, nagle zacznie się zastanawiać, dlaczego właściwie ma stale wybierać tylko pomiędzy łapówkarzem i złodziejem z chadecji, a takim samym łapówkarzem i złodziejem z socjaldemokracji. Dotąd wmawiano mu, że musi się ograniczać do tych dwóch partii, bo inaczej stanie się coś nie wiedzieć jak strasznego. Z histerii, jaka się dziś na jego oczach odbywa, może wnosić, że w Austrii owo coś strasznego właśnie nastąpiło. I że nic specjalnego się w związku z tym nie dzieje. Czemuż by więc, będzie sobie teraz kombinował zmęczony wszechwładną biurokracją i korupcją Europejczyk, nie zrobić u siebie tego samego, co Austriacy i nie zagłosować kontrolnie na „faszystę”?
Tym bardziej że w gruncie rzeczy i tak cała Europa robi dokładnie to samo, co w wykonaniu FPO ma stanowić przejaw „faszyzmu”. Czerwona Francja, na przykład, pogodziła się z imigracją, ale stara się przyjmować tylko gości z frankofońskiej części Afryki, ci bowiem łatwo stają się czarnoskórymi Francuzami; przybysze z Arabii lub byłych kolonii brytyjskich dostają na wejściu od lewicowego francuskiego rządu kopa w tyłek, dokładnie tak, jak to przez lata postulował czołowy tamtejszy faszysta, Le Pen. Niemiecka socjaldemokracja wygrała wybory dzięki nieskrywanemu nacjonalizmowi gospodarczemu oraz obietnicom, że nie dopuści na rynek pracy cudzoziemców. Oba kraje deklarują głośno, że bardzo im zależy na rozszerzeniu Unii, ale w praktyce robią, co mogą, aby w nieskończoność przetrzymywać środkową Europę w przedpokoju, do woli i bez własnych zobowiązań czerpiąc z jej zasobów. Zapowiedź, jaką kanclerz Schröder złożył na otwarciu targów komputerowych w Hanowerze jest pod tym względem szczególnie skandaliczna – Niemcy chętnie przyjmą trzydzieści tysięcy informatyków „spoza Unii Europejskiej”, oferując im sześcioletnie karty pobytu. Po sześciu latach może uda się Niemcom dokształcić informatyków własnych, wtedy pozwolą uprzejmie przyjezdnym wrócić do swych niedorozwiniętych krajów i ewentualnie zająć się ich modernizowaniem.
Szczerze mówiąc, wolę już brutalną szczerość Haidera od oślizłej obłudy eurolewaków, Austriacy mówią teraz otwarcie, że nie chcą nas w Unii, bo zagrozimy ich ciepełku socjalnemu – i można przynajmniej negocjować. Inni powiadają, że pragną nas w Unii całym sercem, a po cichu proponują te same restrykcje, co Wiedeń. Zapewne to, co w Austrii mówi się o Polakach, jest dość przykre. Ale cóż to jest wobec dowcipasów Haralda Schmidta, które regularnie gromadzą przed telewizorami miliony rozrechotanych Niemców (przykład zdania złożonego z trzech kłamstw? „Uczciwy Polak z własnym samochodem szuka pracy”, he, he).
Jest w tym wszystkim jeszcze jedna zabawna sprawa. Austriaccy socjaldemokraci, którzy całą tę psychozę uruchomili (po tym, jak Haider odrzucił ich propozycję cichego poparcia dla mniejszościowego rządu lewicowego), już dokonali połączenia haseł histerii „antyfaszystowskiej” z obroną rozdętych podczas trzydziestolecia ich rządów „socjali”. Nowy rząd zapowiada redukcję deficytu budżetowego i demontaż niektórych elementów socjalizmu – czyli to samo, co stara się zrobić cała Europa, bo nawet najbardziej zakuty socjalista musi przyznać, że tak, jak teraz, daleko UE nie zajedzie. Poprowadzone na pasku „antyfaszyzmu” rządy europejskie są teraz o krok od udzielenia histerycznego wsparcia socjalnej demagogii, którą z najwyższym trudem udaje im się powstrzymywać u siebie.
Gratulacje – to już podkładanie głowy pod topór. Ale nie ja będę płakał, gdy ta „wypełniona sieczką głowa pozłacana” spadnie.
Sporą popularność zdobyła sobie w USA książka Jamesa Loewena „Kłamstwa mojego nauczyciela” (Lies My Teacher Told Me). Daje ona pojęcie – przygnębiające – o świadomości historycznej przeciętnego współczesnego Amerykanina. Spokojnie, rzeczowo, odwołując się do bardzo szczegółowych badań i – znając deklarowane przez niego poglądy, mimowolnie – przedstawia autor obraz spustoszeń, jakich w umysłach kilku pokoleń dokonali lewicowi fałszerze historii. Książka, jak widać już choćby z tytułu, stanowi przede wszystkim oskarżenie amerykańskiego systemu oświaty publicznej. Przy okazji jednak odsłania zasadniczą słabość, chyba nie tylko Ameryki, ale wszystkich współczesnych społeczeństw.
Uwagę przyciąga zwłaszcza fragment, w którym Loewen opisuje swe starania o określenie potocznej wiedzy na temat wojny wietnamskiej. Dość szybko uderzył go fakt, że choć miała ona miejsce stosunkowo niedawno i większość współczesnych powinna pamiętać ją z autopsji, znajomość jakichkolwiek związanych z tą wojną faktów jest znikoma. Mimo to, jak gdyby w zamian, niemal nie natrafił na ludzi, którzy nie mieliby do wojny wietnamskiej bardzo zdecydowanego stosunku emocjonalnego. Wyjaśnienie znalazł amerykański historyk dopiero wtedy, gdy zamiast o fakty, zaczął pytać o związane z Wietnamem obrazy.
Okazało się, krótko mówiąc, że wiedza przeciętnego Amerykanina na ten temat ogranicza się do kilkunastu sławnych, wielokrotnie reprodukowanych fotografii. Można je znaleźć niemal w każdym poświęconym tej wojnie opracowaniu: uciekające drogą zapłakane dzieci, za którymi w tle widać żołnierzy; oficer południowowietnamski strzelający w głowę pojmanemu partyzantowi Vietcongu; Wietnamczycy z południa uczepieni płóz ewakuacyjnego śmigłowca; hippis wyciągający rękę z kwiatkiem ku szpalerowi uzbrojonych po zęby policjantów – i temu podobne. Każde z tych sławnych zdjęć ma swoją jednoznaczną wymowę, każde warunkuje silne emocje i każde stanowi źródło jakiegoś historycznego fałszu. Potoczne stereotypy – że Amerykanie byli okrutni dla dzieci, że wojska Sajgonu mordowały bezbronnych, a z pola walki uciekały, że protesty antywojenne były skutkiem idealizmu i niewinności ludzi niegodzących się ze złem etc. – można obalać setki razy, powołując się na fakty, ale nie będzie to miało żadnego skutku, ponieważ fakty w zbiorowej świadomości nie istnieją: istnieją w niej tylko obrazy, a te spreparowano swego czasu tak, aby dawały określony propagandowy skutek.
Konstatacja ta nie powinna może zaskakiwać – wiemy wszak od dawna, że żyjemy w epoce kultury obrazkowej, której owa „obrazkowa” pamięć wydaje się zupełnie logicznym następstwem. Sądzę jednak, że wyjaśnia ona bardzo wiele sukcesów, jakie zdołali czciciele postępu odnieść w swych staraniach o przebudowanie ludzkiej świadomości, i wiele klęsk zdrowego rozsądku.
Wyjaśnia ona także swoisty paradoks, iż rewelacje ostatnich kilku lat wydają się w ogóle nie docierać do świadomości przeciętnego mieszkańca Zachodu. Okazało się, że to wyśmiewana prawica, a nie intelektualne salony, miała rację co do Stalina. Okazało się, że McCarthy nie polował na czarownice, tylko ścigał rzeczywistych agentów zbrodniczego mocarstwa. Że taką samą płatną agenturą, a nie dziełem „młodzieńczego idealizmu”, były rozmaite ruchy antywojenne i antyrasistowskie. Fakty zostały ujawnione, udowodnione, niemniej – nie zaistniały w potocznej świadomości. Kiedy pracowałem w Stanach, moi koledzy z biura, wszyscy zagorzali republikanie, byli autentycznie zszokowani, gdy porównałem Związek Sowiecki z Trzecią Rzeszą. A kiedy zacząłem im tłumaczyć, że zamordowano tam co najmniej kilkadziesiąt milionów ludzi, najbardziej niepoprawny politycznie z nich zdobył się tylko na uwagę, że to „śmiała hipoteza”.
Nie wynikało to z ich złej woli. Po prostu nigdy nie widzieli serialu o łagrach. Nie było „Listy Schindlera” o głodzie na Ukrainie ani „Wichrów wojny” o rewolucji bolszewickiej. Przeciwnie, twórcy popularnej kultury, w większości niekryjący swych lewicowych przekonań, z reguły starali się przedstawiać w swych utworach komunistę jako bohatera pozytywnego.
Amerykańscy republikanie okazali się wystarczająco silni, by korzystając z historycznego bankructwa lewicy, odebrać jej kontrolę nad Izbą Reprezentantów (niestety, nie były do tego zdolne przeżarte kapitulanctwem wobec lewicowej ideologii europejskie centroprawice); wszystko wskazuje na to, że w najbliższym czasie odbiorą lewicy także prezydenturę i senat. Jednak wciąż jeszcze będzie to za mało, by wygrać wojnę o duszę Ameryki – a co za tym idzie, i świata. Pytanie zasadnicze dla powodzenia „konserwatywnej rewolucji” brzmi: czy republikanie okażą się zdolni odebrać lewicy Hollywood, kontrolę nad mediami oraz kulturą popularną.
Informacja, że na miejsce olimpiady wyznaczono Pekin, nie wprawiła mnie w specjalne oburzenie. Nie wprawiła dlatego, że uważam, iż państwo zbrodnicze, jakim bez wątpienia są Chiny, nie jest złym miejscem na te współczesne igrzyska gladiatorów. W sam raz pasuje, by tam właśnie producenci najróżniejszych spidów i profesorowie od deformowania ludzkich organizmów rywalizowali, który też z przygotowywanych przez nich przez ostatnie cztery lata mutantów okaże się szybciej biegać lub dalej skakać. Jest o co walczyć – miliony ludzi z całego świata, z przyczyn, których nie potrafię zrozumieć, płaci za to, by zmagania mutantów oglądać, a tysiące firm płaci za to, aby oglądającym zawody przy okazji zaświecić w oczy swoją reklamą. Jednym słowem, jest do skoszenia nie byle jaka kasa.