Vivo - Istvan Vizvary - ebook + audiobook + książka

Vivo ebook

Istvan Vizvary

3,8

Opis

John Lennon ma sto dwadzieścia lat i komponuje piosenki wyłącznie dla bogatej, pięknej i szaleńczo w nim zakochanej kobiety. Alfred Ulver, psychiatra hochsztapler, utrzymuje się głównie z pracy swojego cyfrowego klona i sesji cochingowych. Lizę Trommer, skromną krawcową, odwiedza w domu dawno zmarły ojciec, który uciekł z Forever, wirtualnego świata spokojnej starości.

Alskopp, dumny i potężny król smoków Drumloftu, wydał ostatnie tchnienie na londyńskiej Tottenham Court Road. Uderzenie skrzydeł motyla może zmienić losy świata. Upadek smoka zmienia, i to diametralnie! Rzeczywistość i światy wirtualne okazują się być połączone znacznie ściślej, niż się to dotąd wydawało i nie są tym, za co je uważano.

Co jest prawdziwe, a co urojone? Kim jesteśmy, a kogo jedynie odgrywamy? Czy śmierć jest ostateczną granicą, a jeśli tak, to kto mieszka za nią?

“Na pierwszym poziomie zanurzenia „Vivo” jest trzymającą w napięciu i dowcipną powieścią przygodową. Na drugim poziomie zanurzenia otrzymacie inteligentne science-fiction, stawiające pytania o odpowiedzialność człowieka względem światów, które sam stworzył. Na kolejnym poziomie zanurzenia… musicie się zastanowić, czy macie odwagę zejść tak głęboko.
Katarzyna Rupiewicz, autorka „Redlum”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 360

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (13 ocen)
3
5
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Revelcia

Dobrze spędzony czas

Absurdalna opowieść w świecie przyszłości z Johnem Lennonem wciąż żywym. Bawi!
00

Popularność




1.

Wiedziony przedśmiertnym instynktem Alskopp, król smoków Drumloftu, leciał na zachód, ku horyzontowi. Powoli opadał już z sił i z trudem utrzymywał wysokość, był jednak zdecydowany zakończyć królewskie życie z godnością, w powietrzu, nie zaś w zębach rekinów. Pogrążony w modlitwie do przodków, wpatrywał się w czerń oceanu lśniącą odbiciami złotych gwiazd.

W chwili gdy w jego piersi wybuchł płomień, pomyślał, że to strzała. Zapewne podążano jego tropem, aby teraz, kiedy nie ma już sił, by się bronić, wyrównać jakieś stare, doczesne rachunki. Jakież to ludzkie. Jakie małe.

W końcu zrozumiał, że to nie atak. Właśnie ostatni raz nabrał oddechu.

Głęboko w dole zapłonęły barwne światła. Niebo zasnuło się gęstymi chmurami.

Skrzydła, niegdyś potężne, a teraz bezsilne, furkotały żałośnie, poddając się pędowi powietrza.

„To już”, pomyślał. „Czas na ostatnią prośbę”.

Do gasnącej świadomości dotarł jeszcze ostry, nieznany zapach i widok wysokich, błyszczących lustrami murów. „Oto królestwo powietrza i wiatru. Obym okazał się godny waszej gościnności, o przodkowie!”.

Śpieszący właśnie do domu Leslie Tuxington był pewien, że to olbrzymi ptak spada z przestworzy. Od chwili, kiedy światła miasta wydobyły kształt z ciemności nocy, do ciężkiego uderzenia o bruk minęły nie więcej niż trzy sekundy.

 – Co to, kurwa, było?  – szepnął.  – Kondor?

 – Nie potrafię zidentyfikować, ale kondory są dużo mniejsze  – odpowiedział mu prosto do ucha asystent osobisty.  – Mam wezwać muchy reporterskie? Wstępna wycena relacji osobistej to tysiąc euro.

 – Jasne! Na co w ogóle czekasz?  – warknął Tuxington i ruszył w kierunku cielska, które bezwładnie zaległo na jezdni Tottenham Court Road.  – Szkoda, że nie spadło na jakiś samochód, ale i tak najważniejsze, że jesteśmy pierwsi.

Kiedy zbliżył się na jakieś piętnaście kroków, zamarł.

Na glasfalcie leżał smok, dokładnie taki sam jak w Drumlofcie. Błoniaste skrzydła, paszcza pełna zębów, fioletowy język wielkości dorosłego człowieka. Uderzenie o ziemię musiało złamać kark stworzenia, łeb bowiem przekręcony był względem spoczywającego na grzbiecie ciała pod wyjątkowo nieprzyjemnym kątem i rosła wokół niego czarna plama połyskliwej cieczy.

„Jeśli to podróbka, ktoś się naprawdę przyłożył”, pomyślał Tuxington. „Tak czy inaczej, mogę podejść i dotknąć tego czegoś. Raczej mnie nie ugryzie, a tysiąc euro piechotą nie chodzi”.

Wziął głęboki oddech i podszedł do cielska, otoczony rojem reporterskich much przybyłych na wezwanie asystenta.

Cuchnęło. Jak w pawilonie tygrysów, tylko dużo ostrzej. I cierpko, jakby ktoś wylał kwas na jezdnię.

Zamknął oczy i wyciągnął dłoń.

Skóra była ciepła i sucha. Szorstka.

„Jak prawdziwy. To niemożliwe”.

 – Trochę wyżej!  – powiedział ktoś ostrym, rozkazującym tonem.  – I nie tak mocno!

Wystraszony Tuxington otworzył oczy.

 – Tylko nie to!  – jęknął.  – Moje tysiąc euro!

Rozejrzał się, ale nikogo nie dostrzegł. Głos musiał dochodzić zza cielska.

Ostrożnie, żeby nie pośliznąć się w czarnej kałuży, obszedł łeb smoka. Ujrzał dwoje ludzi zajętych rozcinaniem brzucha bestii. Facet i dziewczyna  – on koło pięćdziesiątki, ona dużo młodsza. W rękach trzymali przedmioty wyglądające na prymitywne noże. Pomiędzy nimi stał towarowy wózek.

 – Co tu robicie, do jasnej cholery?!  – krzyknął Tuxington.

Nie odpowiedziawszy nawet słowem, wrócili do swojego zajęcia.

„Czyżby obcokrajowcy?”, pomyślał. „A przecież mówili po angielsku!”.

Wściekły, z sercem tłukącym się w piersi, ruszył dziarskim krokiem ku obcym.

 – To mój smok! Miałem dostać za relację tysiąc euro!  – wrzasnął dziewczynie prosto do ucha.  – Nie rozumiecie?

Spojrzała na niego.

W pierwszej chwili zignorował błysk i charakterystyczny swąd palonej elektroniki. Jednak kiedy dziewczyna zaczęła mruczeć rytmicznie niezrozumiałe słowa, wpatrując się w jego oczy, zrozumiał, że ma do czynienia z wariatami. Właśnie unieszkodliwili tkankę w promieniu kilkudziesięciu metrów, niszcząc przy okazji wszystkie muchy reporterskie i trzmiele monitorujące. Te jego również. Został sam na sam z dwójką obcokrajowców, w środku nocy, bez ani jednej kamery, z której obraz mógłby zaalarmować policję lub choćby wścibskiego sąsiada.

 – Arma tertutsi gwen!  – wrzasnęła dziewczyna i wypchnęła przed siebie uzbrojoną w kamienne narzędzie rękę. Tuxington poczuł gorący ból rozlewający się po brzuchu. Otworzył usta do krzyku, wydobył się z nich jednak jedynie suchy kaszel.

 – Spieprzyłaś!  – warknął mężczyzna.  – Pośpiesz się, musimy przynajmniej uratować wątrobę!

Nogi ugięły się pod Tuxingtonem. Zachwiał się i osunął na glasfalt. Oparty o cielsko smoka, z trudem chwytając boleśnie płytkie oddechy, patrzył, jak dwójka szaleńców odrzuca na bok olbrzymi płat skóry, rozcina błyszczące mięśnie, a w końcu wydobywa coś wyglądającego jak kurczęca wątróbka powiększona do rozmiarów krowy. Dłużyło się to wszystko w wypełnioną bólem, mroczną nieskończoność. Co jakiś czas rozjaśniała ją tylko myśl, że jeśli dotąd nie pojawiły się służby odpowiedzialne za naprawę tkanki, nie mogło upłynąć chyba więcej niż kilka minut. Być może i jego uratują.

 – Odcinaj ostatnią!  – zakomenderował mężczyzna i z obrzydliwym mlaśnięciem wątroba opadła na wózek.  – Mamy jeszcze minutę.

Dziewczyna rzuciła się biegiem w dół ulicy i chwilę później tuż obok Tuxingtona zaparkował furgon z otwartymi już drzwiami ładowni.

 – Zostawiamy go tak?  – zapytała dziewczyna, przypinając wózek do haka wciągarki.

 – Nie ma mowy, widział nas  – padła odpowiedź.  – Na pakę go!

Tuxington zamknął oczy. Nie zamierzali darować mu życia.

„Gdzie jest policja, kiedy jej naprawdę potrzeba?”, pomyślał zaskakująco trzeźwo. „Gdzie są cholerne gliny?”.

Silne ręce chwyciły go pod pachami. Delikatny zapach perfum podpowiedział mu, że to dziewczyna wciąga go do furgonu. Poczuł ścianę pod plecami i drzwi ładowni zamknęły się.

Otoczył go odstręczający, żelazisty odór.

„Jakby ktoś rozlał beczkę krwi”, pomyślał i zapadł się w ciemność.

2.

Diana Whitmore była w dziewiątym niebie, zupełnie jak w piosence Johna Lennona.

 – Jesteś najlepszym kochankiem na świecie, John  – szepnęła, gdy w końcu złapała oddech.

Lennon uśmiechnął się, nic jednak nie powiedział. Przytulił ją tylko mocniej, dalej pozostając wewnątrz. Tak jak lubiła.

Tak jak kochała.

 – Napisałeś dla mnie coś nowego?  – spytała, kiedy już siedzieli owinięci w białe, grube szlafroki na tarasie jej domu w Greenwich.  – Ponoć to najgorętszy kwiecień od dwa tysiące pięćdziesiątego drugiego. I znów ma nie padać.

 – Jestem aż tak stary?  – jęknął z teatralną rozpaczą Lennon.  – Oczywiście, że napisałem. Chcesz posłuchać?

Skinęła głową, choć w głębi była rozdarta. Do odjazdu zostało już tylko pół godziny i chętnie zaciągnęłaby go z powrotem do łóżka lub nawet zrobiła to tutaj, na tarasie. Jednak piosenek też potrzebowała. Dźwięczały jej potem w głowie, śniły się po samotnych nocach i dawały siłę w chwilach, gdy była zdana wyłącznie na siebie. Były namiastką Johna.

I had some problems lately

I saw a shrink today

But I just can’t believe in

The things he had to say

He’s said it was enough

To really want to heal

But still I can’t believe

The number on the bill 1

Słuchała z zamkniętymi oczami i wyobrażała sobie, że odjeżdżają razem. Wsiadają w samolot, jadą do jego mieszkania w Nowym Jorku i już nigdy, przenigdy się nie rozstają. John ma dla niej codziennie nową piosenkę, a każda rozwiązuje jakiś jej problem. Jak teraz, kiedy magicznie odgadł, że nosiła się z zamiarem pójścia do psychiatry. Nie chciała obarczać go takimi błahostkami, a przecież i tak się domyślił.

Ostatni akord zlał się w jedno z grzmotem samolotu, który przekraczał barierę dźwięku gdzieś nad ujściem Tamizy. Kiedy wybrzmiał, policzki Diany były mokre od łez.

 – Musisz jechać?  – spytała, nie odwracając się do Lennona.

 – Wrócę za tydzień, obiecuję.

 – Dziękuję za piosenki. I za wszystko inne też  – szepnęła i otworzyła oczy.

Jej prawdziwy dom w Greenwich wyglądał dokładnie tak samo, jak ten odtworzony w świecie vivo. Nawet rośliny rosły w nim takie same, żeby jak najmniej uwagi poświęcała detalom. Chciała się skupić na Lennonie. Wyłącznie na nim.

Wstała z fotela vivo i poszła do łazienki.

 – Czy w rzeczywistości też jestem tak kiczowato łzawa jak tam? Już wolałabym raczej wyglądać tak samo. Nie taka stara raszpla  – powiedziała, zrzucając z siebie biały szlafrok, identyczny jak ten, w którym jej sobowtórka jeszcze przed chwilą siedziała z Johnem Lennonem.  – Nie uważasz, że lewa trochę opada?

 – Pierś?  – spytał asystent.  – Obie są w doskonałej formie, ale mogę zamówić ekspresowe reno, jeśli sobie życzysz.

 – Chyba życzę.  – Diana uniosła ręce nad głowę.  – Ale nie ograniczaj się do cycków, wszystko trochę podciągnijmy.

 – Umówić cię na siódmą rano? Jest wtedy promocja w twoim ulubionym salonie.

 – Ile?

 – Trzynaście procent.

 – Niech się wypchają. Na dwunastą. Z wybielaniem! I zadzwoń po Karola, kiedy skończę się myć!  – poleciła.

 – Jaka kąpiel? Pobudzająca?  – upewnił się asystent.

 – Tak, potrzebuję na chwilę przestać myśleć o Johnie. Bathory gotów pomyśleć, że to przez niego mam taki głos.

Stała w strugach wody z kulturami myjącymi i oddychała głęboko. Im bardziej próbowała nie myśleć o Johnie, tym intensywniej o nim myślała. I z coraz większym trudem powstrzymywała prośbę o odegranie z powrotem całego ostatniego spotkania.

 – Kurwa!  – wrzasnęła w końcu.  – Nie mów mi, że naprawdę jestem uzależniona!

Asystent nie odpowiedział, tylko zmniejszył temperaturę wody. Diana pisnęła, ale posłusznie poddała się doraźnej terapii, zaciskając zęby i pięści. Mięśnie krzyczały, napięte w proteście przeciwko bolesnemu zimnu.

Gorący nawiew włączył się dokładnie w chwili, kiedy miało zabraknąć jej cierpliwości.

 – Skąd wiesz, kiedy przestać?  – spytała asystenta.  – Jeszcze sekunda i zaczęłabym wrzeszczeć.

 – Obserwuję napięcie mięśni mimicznych. Wytłumaczyć dokładniej?

Machnęła ręką.

 – Co z Bathorym?  – zapytała, przechodząc do garderoby.

 – Myślałem, że chcesz się najpierw ubrać.

 – Dobrze myślałeś, ale i tak nie włączaj wizji  – odparła, przeglądając ubrania w poszukiwaniu zielonego kostiumu, który drukowała nie dalej niż trzy dni wcześniej.

Minutę później była gotowa.

Usiadła na kanapie i dała asystentowi sygnał ręką. Karol Bathory odebrał niemal natychmiast.

 – Dzień dobry, Diano! Jak tam twoje spotkanie?

 – Skończone, niestety  – odpowiedziała.  – Ale muszę cię pochwalić. Piosenki Johna wpasowały się idealnie w ostatnie tematy.

 – Staram się, jak mogę.

 – Wyślij mi tamte trzy, które u mnie zaśpiewał  – poleciła Diana, ignorując przymilny ton Bathorego.  – I nasze powitanie, ale to już do ramki w sypialni.

 – Tylko piosenki i jeden obraz?

Niemal zobaczyła lepki uśmiech Bathorego.

 – Po co pytasz?  – warknęła zirytowana.  – Masz mnie za narkomankę?

 – Skąd! Tylko się upewniam. Twój związek z Lennonem z pewnością nie należy do tych zagrożonych uzależnieniem.

 – Daruj sobie pochlebstwa. A teraz posłuchaj: chcę, żebyś nakierował Johna na Japonię.

 – Dokąd ma polecieć? Jakieś konkretne miasto? Region?

 – Nie, nie. Żadnych lotów. Ostatnio zaczęłam zbierać trochę różnych rzeczy. Obrazki, figurki. Chcę, żeby on też to robił.

 – Japońskie rzeczy?

Przytaknęła bezgłośnie.

 – Diana?

 – Tak, japońskie. Zapomniałam, że nie jesteśmy na wizji.

„I nie uśmiechaj się tak”, dodała w myślach. „Jestem ubrana, jak zawsze”.

 – Chcesz mieć z nim wspólne hobby, tak?  – zapytał Bathory.  – Temat rozmów. I piosenek.

 – Mniej więcej.

 – Może jednak wolałabyś, żeby tam poleciał i osobiście przywiózł ci jakieś pamiątki? Wiesz, kupione z myślą o tobie. Może skrobnąłby przy okazji jakieś ciekawe piosenki?

„Tak, doskonały impresario zna nie tylko swojego artystę, ale i klienta”, pomyślała. „Szkoda, że musi być przy tym obleśny”.

 – Niech będzie  – westchnęła po dłuższej chwili udawanego namysłu.  – Tylko biznesem: pamiętaj, że John ma sto dwadzieścia lat.

 – Jasne. Za pół godziny może lecieć z Londynu. Rodman by go odwiózł, też jedzie na Heathrow.

 – Rodman?  – zdziwiła się Diana.  – Terapeuta z Sydney? Zresztą nieważne. I jeszcze jedno: piosenek się nie skrobie, tylko komponuje. To Lennon, nie jakiś wirtualny śpiewaczyna.

 – Przepraszam, masz rację.

 – Wiem. Do usłyszenia.

Asystent posłusznie rozłączył rozmowę.

 – Daj znać, jak będą już piosenki  – poleciła mu Diana.  – I od razu włącz tę o rozstaniu.

Wyszła na werandę i usiadła na fotelu, takim samym, w jakim pół godziny wcześniej siedziała w innym świecie z Johnem Lennonem inna Diana Whitmore. Ta piękniejsza, bystrzejsza i przede wszystkim szczęśliwsza. Albo po prostu szczęśliwa.

 – Jak ja ci, suko, zazdroszczę! Tak naprawdę cię nie ma, ale masz wszystko. Ja jestem, ale mam tylko siebie. Co za cholerna bzdura!

Daleko nad ujściem Tamizy samolot przekraczał barierę dźwięku.

Kiedy grzmot wybrzmiał do końca, policzki Diany były mokre od łez.

1 Problemy mam ostatnio/ Z lekarzem więc od głowy/ Spotkałem się, by dał mi/ Na życie pogląd nowy

Z sensem powiedział tylko/ Że starczy mocno chcieć/ Wziął za to tyle kasy/ Jak gdybym zmieniał płeć (tłum. autora).

3.

Leslie Tuxington umierał już dziesiątą godzinę. Cały ten czas trwała u jego boku Zoe, dziewczyna, która pchnęła go nożem.

 – Powinien dawno nie żyć. Prawda, Stan?  – spytała, wpatrując się w pokrytą grubymi kroplami potu twarz swojej ofiary.

Mężczyzna stojący przy oknie ledwo dostrzegalnie kiwnął głową. Patrzył na zieloną papugę, siedzącą na gałęzi wysokiej jukki.

 – Tak myślę  – powiedział cicho.

 – To przez Alskoppa? Przez duszę?

Wzruszył ramionami.

 – Trzeba by go zbadać  – powiedział.  – Jeśli tylko uszkodziłaś mu przeponę, może pewnie umierać kilka dni i Alskopp nie ma z tym nic wspólnego. Jeśli przebiłaś opłucną, to już dawno powinien umrzeć. Wtedy gorzej.

Odwrócił się i spojrzał na dziewczynę.

 – Bardziej martwi mnie, że mogliśmy ominąć w pośpiechu jakieś drobne płaty.  – Wskazał odległy róg salonu. Pod wysoką kryształową kopułą spoczywała wątroba, którą dziesięć godzin wcześniej wycięli z ciała Alskoppa, króla smoków Drumloftu. Brunatna, miejscami tylko różowiejąca masa wydzielała błękitny opar, skraplający się na wewnętrznej ścianie kopuły i spływający w dół gęstymi, drobnymi kroplami.

 – Co wtedy?

 – Nie mam pojęcia. Kiedykolwiek w Drumlofcie zdarzyło się rozdzielenie wątroby, fragmenty duszy próbowały się połączyć.

 – Myślisz, że kiedy przyjdzie do siebie, będzie próbował zniszczyć kopułę? Na nożu mogły być krople płynu. Jakaś część duszy mogła w niego wniknąć.

 – Bardziej martwię się o to, co mogło tam zostać. Na Tottenham Court  – odpowiedział Stan.  – Sprawdzisz, co tam nasi kochani vivaro?

Zoe klasnęła dwa razy i ściana projekcyjna rozjarzyła się złotawym blaskiem.

 – Pokaż Tintina!  – poleciła.

Na podłogę salonu, wyglądającą teraz jak glasfalt, zstąpił mocno posiwiały Afrolondyńczyk w fioletowej, połyskliwej marynarce.

 – To, co państwo widzą, to zwłoki króla smoków przeniesione tutaj prosto z Drumloftu!  – krzyknął, posyłając w powietrze mgiełkę śliny i wskazując za siebie. Spoczywało tam ciało Alskoppa, pozbawione większości skóry i mięsa. Splątane jelita rozlewały się po jezdni połyskującymi, śliskimi zwojami.  – Oficjalne rządowe stanowisko to mieszanina majaczeń o gigabiodruku, spisku antyrojalistów i prowokacji neoluddystów. Wiemy jednak na podstawie badań w niezależnych laboratoriach, że tkanki nie zostały wyprodukowane w żadnej ze znanych technologii. W moim ulu informacyjnym umieściłem już raport o nieznanych aminokwasach w strukturze białkowej oraz o kwasach tłuszczowych niespotykanych w żywej tkance naszego świata. Co najważniejsze, w ciele Alskoppa nie ma nawet śladów DNA. Czy można prosić o lepszy…

 – Prosimy państwa o rozejście się i nieutrudnianie pracy służbom!  – przerwał mu wzmocniony megafonami kobiecy głos.

Pomiędzy Tintina a pozostałości ciała Alskoppa wpłynęła nieduża platforma, podobna do tych, jakimi zwykły posługiwać się służby ratunkowe w czasie większych imprez. Stała na niej wysoka, chuda kobieta o absurdalnie szerokich biodrach i długich czarnych włosach. W rękach trzymała coś brunatnego i połyskującego wilgotno.

 – To wątroba?  – zapytała Zoe.

 – Tak, na pewno. Przypatrz się fałdom sukni.

Czarną, matową materię pokrywały opalizujące błękitem plamy.

 – To Jennifer Wren, komendantka policji Londynu  – wyjaśnił asystent Stana.

 – Prosimy nie poddawać się prowokacjom wichrzycieli!  – krzyczała Wren.  – Znalezisko nie nosi żadnych znamion pozaziemskości! Udowodnię państwu!

Z tymi słowami wgryzła się w wątrobę.

Żuła przez chwilę i przełknęła z wyraźnym zadowoleniem.

 – To po prostu wołowina.  – Głos policjantki poniósł się echem po ulicy i salonie.  – Ustaliliśmy już, że instalacja jest dziełem jednej z firm mięsnych z okręgu Leeds. Winni zakłóceniu porządku zostaną pociągnięci do odpowiedzialności, ale nie zmienia to faktu, że tak naprawdę mamy do czynienia z dziwacznie wyglądającą krową.

Tintin, na którego napierała platforma Wren, odsunął się na chodnik. Transmisja została przerwana.

 – Muszę to sobie jakoś wszystko podsumować  – stwierdził Stan.  – Wren zjadła wątrobę i jest prawdopodobne, że wkrótce będziemy ją mieli na karku, bo dusza będzie próbowała się połączyć w całość. Musimy zatem przygotować się do przeprowadzenia rytuału czterech ziół. Jeśli policjantka nie uspokoiła ludzi swoim popisem, miasto będzie w stanie co najmniej lekkiego niepokoju, co tylko nam pomoże. Zamieszki byłyby jeszcze lepsze. Dodatkowo możemy się też spodziewać jakichś zakłóceń w innych vivo, spowodowanych transferem tak wielkiej masy. To też może odciągnąć od nas uwagę.

 – Może się też okazać, że akurat ta część wątroby, którą przegapiliśmy, była bez znaczenia  – stwierdziła dziewczyna.

 – Wątpliwe, lecz i tak mogło się zdarzyć. Musimy obserwować kolor płynu na ściankach i przygotować się do zdobycia ziół. A jeszcze wcześniej znaleźć lekarza, żeby zbadał Tuxingtona. Sam nie wiem, co jest trudniejsze. Zwłaszcza że musimy się spieszyć.

Stan pogrążył się w milczeniu, drapiąc się nerwowo po uchu. Dziewczyna wiedziała, że oznacza to intensywne rozmyślanie nad jakimś niezupełnie legalnym pomysłem.

 – Będę potrzebował twojej pomocy  – stwierdził w końcu.

 – Co mam zrobić?

 – Spróbuję ściągnąć na naszą ulicę najbliższy samochód z lekarzem na pokładzie. Mężczyzną. Ty przekonasz go, żeby obejrzał Tuxingtona.

 – Na pewno rozpozna, że biedak leży tak od dziesięciu godzin.

 – Znaleźliśmy go.

 – Sam się pchnął?

 – Nie sam. Jakiś bandyta. Wymyślisz coś, jesteś w tym dobra. Ja muszę poszukać samochodu z kimś odpowiednim. Chwilę mi to zajmie, zwłaszcza jeśli nie będzie chciał przyjechać tu po dobroci.

4.

Taksówka z Lennonem ruszyła, gdy tylko Diana zniknęła za furtką swojego domu w Greenwich. Oprócz piosenkarza w pojeździe siedział też jego przyjaciel Mark Rodman, psychiatra.

 – Twoja dziewczyna wyglądała, jakby bała się, że już nie wrócisz. Żegnaliście się chyba z kwadrans  – stwierdził.  – Byłem pewien, że będzie machać chusteczką, dopóki nie znikniemy za zakrętem.

 – Nie ma mowy. Diana to godność wcielona  – zaśmiał się Lennon.  – Po prostu nie lubi, jak latam.

 – No tak, Tokio to właściwie już na Księżycu.

Lennon spojrzał uważnie na przyjaciela.

 – Może ma wyrzuty sumienia  – powiedział, otwierając lodówkę.  – Gdyby samolot spadł, byłoby na nią. W końcu to ona mnie zaraziła. Cały dom ma w tych ich obrazkach tuszem. Drzeworyty, staloryty, bambusoryty. I wszędzie to bonsai. Chcesz piwa?

Rodman wyciągnął rękę po butelkę.

Zanim zdążył ją odkręcić, taksówka zakołysała się i stanęła.

 – Awaria podwozia i lewego reflektora  – oznajmił szofer głosem radosnego imbecyla.

Rodman westchnął.

 – Gdzie jesteśmy?  – zapytał, wyglądając przez okno. Otaczały ich domy przypominające ten Diany Whitmore, tylko znacznie mniejsze.

 – W Greenwich  – odparł szofer.  – Dwadzieścia osiem koma trzy kilometra od celu podróży, proszę pana. Zamówić panom pojazd zastępczy?

 – Pieszo raczej nie zdążymy przed odlotem  – stwierdził Lennon.  – Zamów, a my tymczasem rozprostujemy kości. Podróżujemy już trzy minuty i zdążyliśmy nielicho zdrętwieć.

Wysiedli.

Lennon oparł się o taksówkę i zapalił papierosa. Rodman zagapił się na pokryty żółtymi kwiatami krzak.

 – Mamy w Australii podobne  – stwierdził.  – Też takie paskudne.

 – Czy pan jest lekarzem?  – zapytał krzak dziewczęcym głosem.

Rodman zesztywniał i rozejrzał się podejrzliwie.

 – Mark, krzew cię o coś pytał  – powiedział Lennon.  – Odpowiedz. Może potrzebuje porady.

 – John, na miłość…  – jęknął psychiatra.

 – Martwisz się, że mówią do ciebie krzaki? Kiedyś rozmawialiśmy z windą, wiesz, Ringo i reszta bandy. Utknęliśmy po drodze na imprezę.

Rodman machnął tylko ręką. Nigdy nie potrafił rozpoznać, która z historii o Beatlesach jest prawdziwa, a które Anglik zmyśla na poczekaniu.

 – Pojazd zastępczy podjedzie za cztery minuty, panie Rodman  – oznajmił szofer.  – Do tej pory mogę zaoferować panom drinki na koszt kompanii.

 – A jednak to pan jest Markiem Rodmanem! Lekarzem!  – wrzasnął krzak i zatrząsł się. Wyskoczyła z niego niewysoka dziewczyna.  – Pilnie potrzebujemy pana pomocy.

 – Kto?

 – Ja i mój chłopak.  – Wyciągnęła rękę w kierunku krzaka.

 – No tak, chyba rzeczywiście będziesz mógł pomóc  – stwierdził Lennon.  – Jak nazywacie w lekarskiej łacinie przekonanie, że jest się partnerką odrażającego krzaka?

 – Tam w domu jest mój chłopak!  – krzyknęła dziewczyna.  – Dusi się. Naprawdę potrzebujemy pomocy!

 – Leć już!  – powiedział Lennon.  – Popilnuję ci walizki.

 – Błagam!  – Dziewczyna złapała Rodmana za rękaw.

Pobiegli.

Skręciła w pierwszą furtkę po lewej, Rodman za nią.

Wyłożona granitowymi płytami ścieżka wiodła do drzwi dwupiętrowego domu, ale poszli trawnikiem na tył budynku.

W altanie, zajmującej większą część obsadzonego wysokimi jukkami i cyprysami ogrodu, leżał blady mężczyzna ze sporą czerwoną plamą na koszuli. Obok niego stał niewysoki człowiek w garniturze.

 – Jestem lekarzem  – powiedział Rodman, pochylając się nad rannym.  – Jest panu zimno?

Mężczyzna nie zareagował.

Rodman rozpiął jego koszulę i próbował skupić się na choćby pobieżnej diagnozie, jednak rozpraszały go obawy, że przyjdzie mu słono zapłacić za australijską prostoduszność. Poniżej żeber skóra mężczyzny rozstępowała się w gładkim nacięciu, ukazując błyszczącą jamę otrzewnej, również rozciętą, tak samo zresztą jak gruby mięsień przepony i płuco ponad nim. Rana była niemal czysta, jakby doskonale ją skauteryzowano. „Czyściutko, zupełnie jak preparat anatomiczny”, pomyślał.

 – Ledwo oddycha, ale nie ma krwotoku  – stwierdził w końcu.  – To pewnie odma albo coś w tym rodzaju.

 – To nie wie pan?  – spytał mężczyzna w garniturze.

 – Jestem psychiatrą. Internę miałem na pierwszym i drugim roku studiów.

 – Ale może mu pan pomóc?

 – Niestety, zostawiłem cały zapas xenodepresyny w domu.

 – Pytam poważnie.

 – Mówię poważnie  – powiedział Rodman.  – Proszę najpierw powiedzieć mi, co tu się dzieje. Spróbuję pomyśleć, co jestem w stanie zrobić.

 – Jasne  – powiedział mężczyzna.  – Nazywam się Stan Odolsky. Jestem profesorem afrykanistyki.

 – W tej kwestii na szybko nie pomogę. Skupmy się na problemach rannego.

Odolsky zarumienił się.

 – Został pchnięty rytualnym nożem  – powiedział.  – Jakieś dziesięć godzin temu.

 – To jakiś afrykański obrzęd?  – zapytał Lennon, który postawiwszy walizki na trawniku, przysłuchiwał się rozmowie.

 – To rytuał błagalny z Drumloftu.

 – U nas, w Nowym Jorku, rytuał błagalny z użyciem noża nazywamy zdecydowanym żądaniem  – stwierdził Lennon.  – Mam tylko nadzieję, że zapamiętali państwo rysopis napastnika. Swoją drogą, policja w Nowym Jorku zawsze wręcza drobne upominki naocznym świadkom. To bardzo miły zwyczaj.

Rodman nie odzywał się, patrzył tylko na rannego mężczyznę, który jakimś cudem żył od dziesięciu godzin, choć dawno już powinien być martwy.

 – To ja go pchnęłam  – szepnęła dziewczyna, spuszczając oczy.

 – Zoe, moja partnerka naukowa  – przedstawił ją Odolsky.  – Proszę jej pochopnie nie osądzać. Usiłowała przebłagać duszę Alskoppa, smoka z Drumloftu, który dziś rano wylądował i umarł na ulicy Tottenham Court w Londynie. Wycięliśmy z Zoe jego wątrobę.

 – Wątrobę tego afrykańskiego smoka, tak?  – zapytał Rodman. Przypomniał sobie właśnie, jak leczy się odmę otwartą, i zastanawiał się, jak długo będzie trwało drukowanie opatrunku Ashermana, a potem sterylizacja.

 – Wątroba jest siedliskiem duszy smoków z Drumloftu, proszę pana  – odpowiedział Odolsky.  – Według moich teorii, a teraz już także badań praktycznych, również w Londynie. Wie pan, jakie mogą być skutki nieopanowania gniewu przez duszę smoka?

 – Widziałem kiedyś kilka wkurwionych krokodyli, ale to pewnie nie to samo.

 – O ile skutkiem ich irytacji nie był wybuch podobny do termojądrowego, rzeczywiście nie bardzo można to porównywać.

 – Krokodyle potrafią wybuchnąć, jeśli poleżą trochę martwe w upale. Jeśli rozbryzg trafi w oko, grozi to botulizmem i śmiercią.

 – Ja mówię serio, panie Rodman  – powiedział Odolsky.

 – Ja również  – odparł Rodman.  – Potrzebuję waszej drukarki. Spróbuję skonstruować opatrunek Ashermana tak, żeby nie wyglądał jak opatrunek Ashermana. Może dzięki temu nikt nie domyśli się, że trzymacie tu rannego człowieka, zamiast oddać go do szpitala, a siebie w ręce wymiaru sprawiedliwości. I jeszcze prośba: w razie gdybyście i mnie zamierzali potraktować rytualnym nożem, prosiłbym o bardziej precyzyjne cięcie. Wolałbym nie dusić się godzinami przed śmiercią, jak ten nieszczęśnik.

 – On umrze?  – Zoe zdawała się szczerze zmartwiona.

 – Mam nadzieję, że nie. Postaram się mu pomóc.

 – Proszę za mną  – zakomenderował Odolsky, ruszając w kierunku domu.  – Zoe, zostań z panem Tuxingtonem!

Kiedy weszli do kuchni, wskazał na konsolę drukarki.

 – Proszę bardzo.

Rodman przez dłuższą chwilę przeszukiwał spis materiałów, a potem wybrał do druku plastry samoprzylepne, trzy kółka zębate, grubą folię, siedemdziesiąt kuleczek z tworzywa, gumową kaczuszkę wysokości dwóch cali i pizzę quattro formaggi.

 – Potrzebne są nawet kółka zębate?  – zdziwił się Odolsky.

 – Nie, pizza też nie. Ważne są plastry i folia. Kulki i kółka dla zmylenia Wielkiego Brata.

 – A kaczuszka?

 – Kupuję zawsze jedną na wakacjach na lotnisku, rodzaj pamiątki. Mam już siedemdziesiąt trzy. Tym razem nie zdążyłem kupić żadnej, bo ktoś porwał moją taksówkę, dlatego jestem zmuszony nadużyć gościnności i poczęstować się proszkiem do drukarek. Padło na pana.

Kiedy do niszy wpadły plastry i folia, Rodman zabrał je i umieścił w sterylizatorze do naczyń.

 – Nie zamówiłem jałowych, żeby nikt tam  – wskazał bliżej nieokreślony kierunek  – nie pomyślał przypadkiem, że zakładamy tutaj komuś pieczęć Ashermana.

 – To nielegalne?  – zdziwił się Odolsky.

 – Sam opatrunek pewnie nie, ale ukrywanie jego potrzeby jest co najmniej podejrzane.

Odolsky nie odpowiedział, tylko podał mu kaczuszkę. Była jeszcze ciepła.

 – Pizza będzie zaraz  – dodał, spoglądając na panel drukarki.  – Za trzy minuty.

 – Dziękuję. A co to?

 – Pana kaczuszka  – odparł Odolsky, zdziwiony.

 – Mam na myśli tamten wielki kawał mięsa pod kloszem  – wyjaśnił Rodman, wskazując w głąb salonu.  – Musi być tego ze trzysta funtów.

 – Dwieście. To właśnie wątroba Alskoppa.

 – Kruszeje?

 – Destyluje się. Na wnętrzu kryształowej kopuły osiada błękitny płyn, nośnik duszy. Skraplając się, spływa do zbiorniczka, w którym przetrzymamy go tak długo, aż się utleni i dusza nie będzie już mogła się z nim wiązać. Według naszej wiedzy przestanie wtedy być niebezpieczna.

 – I Londyn będzie uratowany. To pizza?  – zapytał Rodman, słysząc melodyjny dźwięk, który rozbrzmiał w kuchni.

 – Nie.

 – No trudno.  – Psychiatra umył ręce i sięgnął do sterylizatora po folię i plastry.  – Oby nie ostygła do czasu, kiedy skończę pracować.

Wolał na razie nie zastanawiać się, jak stąd uciekną.

5.

Odkąd ojciec Lizy Trommer zmartwychwstał, widywał się z córką co najmniej raz w tygodniu. Najczęściej u niego, w posiadłości Forever pod Londynem, czasami zaś w jej domu, który odwzorowano w vivo równie dokładnie, co cały Londyn. Nie były to spotkania przepełnione czułością czy głębokim zrozumieniem, raczej błahymi pogawędkami. W ankietach ewaluacyjnych domu spokojnej starości Forever Liza niezmiennie powtarzała, że stosunki z ojcem poprawiły się od czasu jego zamieszkania tam.

„Nareszcie”, dodawała w myślach. „Szkoda, że dopiero po jego śmierci”.

Teraz, w autobusie, który dziesięć minut temu miał dowieźć ją na Tottenham Court, a tylko wisiał w korku, wspominała ostatnie spotkanie z ojcem. Nie odżywała wizyty z zapisów vivo, tylko zwyczajnie odtwarzała w pamięci. Łąkę nad brzegiem Tamizy, kanapki przyszykowane przez panie z kuchni, pensjonariuszki Rodezji, sąsiedniego domu, które machały im ze swoich łodzi wiosłowych.

 – Zastanawiam się nad przeniesieniem się do ciebie  – powiedziała, kiedy wstawali z trawy i składali koc.  – Jeszcze nie dziś, ale wkrótce.

 – Czyżbyś była zmęczona tym całym krawiectwem?  – W głosie ojca nie było nawet cienia złośliwości, co nie przestawało jej dziwić. Od dwudziestu dwóch lat i trzech miesięcy, odkąd pierwszy raz odezwał się do niej w Forever.

 – Mam coraz mniej klientów  – odparła.  – Ludzie wolą drukować ubrania. Dla mnie zostają wyłącznie zwariowani staruszkowie. I fetyszyści. Mało pieniędzy, satysfakcji jeszcze mniej.

 – Jeśli będziemy mieli osobne pokoje, nie powinniśmy się zagryźć.  – Ucałował ją na pożegnanie.  – Choć wydaje mi się, że mimo wszystko za wcześnie na ciebie. Jesteś jeszcze młoda.

Patrzyła za nim, jak odchodził z koszem piknikowym w jednym ręku i kocem w drugim. Hans Trommer, lat dziewięćdziesiąt dwa, licząc od dnia narodzin. Albo dwadzieścia dwa, jeśli od zmartwychwstania. Lub siedemdziesiąt, jak w chwili śmierci, biorąc pod uwagę, że nie wyglądał, jakby postarzał się choć o jeden dzień.

 – Proszę państwa, będziemy lądować przed stacją końcową.  – Z zamyślenia wyrwał Lizę aksamitny głos pokładowego asystenta.  – Policja zdecydowała się nie udostępniać przestrzeni nad Tottenham Court przez najbliższą godzinę. Prosimy o nieodpinanie pasów aż do otwarcia drzwi.

Liza westchnęła i wyjrzała przez okno. Opadali. Jakieś pięćdziesiąt metrów od nich na ulicy leżał olbrzymi krokodyl, zdeformowany w niepokojący, niezrozumiały sposób. Unosiły się nad nim roje reporterskich trzmieli i much. Policyjne drony zawisły dyskretnie na skraju parku, przyglądając się tłumkowi gapiów, który zgromadził się wokół niecodziennego, nawet jak na Londyn, zjawiska. Wewnątrz odgrodzonej taśmą przestrzeni uwijali się ludzie w kombinezonach.

 – Co tam się dzieje?  – Liza spytała swojego asystenta, odwracając wzrok. Czasami nie rozumiała tego miasta.

 – Służby miejskie przygotowują się do usunięcia nielegalnej bioinstalacji. Nitroalgi drukowane na kalcifeksach.

 – Rzeźba krokodyla?

 – Można tak powiedzieć  – przyznał.  – Chociaż dementowane wiadomości spekulują o smoku z Drumloftu.

 – Drumloft? Co to?  – Zdążyli opaść na tyle nisko, że krokodyla nie było już widać zza innych zmuszonych do lądowania pojazdów.

 – Popularny rozrywkowy świat vivo, zaludniony nie tylko przez ludzi, ale też istoty w rodzaju smoków i krasnoludów.

Liza wzruszyła ramionami. Z trudem przyszło jej zaakceptować samo istnienie vivo wraz z pomysłem, żeby traktować osoby tam żyjące jak prawdziwe. Pomysł drukowania na londyńskich ulicach rzeźb smoków wydawał się nawet niewart drugiej myśli.

 – Ile czasu zajmie mi droga?  – spytała asystenta, wysiadając.

 – Dwadzieścia minut, nie musisz się spieszyć. Poprowadzić cię?

 – Dam sobie radę. Prosto i potem w prawo, tak?

Nie odezwał się, czyli miała rację. Chodnik zawężono do połowy jarzącą się zielono taśmą, zaś kilku policjantów przy pomocy trzmieli pilnowało, żeby gapie stali w wyznaczonych miejscach na jezdni, nie tamując ruchu pieszych. Liza szła szybko, zdecydowana nie poświęcić rzeźbie nawet jednego spojrzenia.

Do odwrócenia głowy zmusiło ją uczucie bycia obserwowaną. Przez chwilę walczyła z odruchem, w końcu jednak spojrzała z miną, którą przybierała zwykle w odpowiedzi na zaczepki nachalnych wielbicieli pełnych kształtów.

Spodziewała się któregoś z mężczyzn w kombinezonach, jednak nie był to żaden z nich. Z olbrzymiej głowy patrzyło na nią oko, wielkie niczym koło terenowego samochodu. Zimne, błękitne, jak u kota. I matowe, jak u łososia, którego dawno, dawno temu widziała na straganie. Z pewnością nie mogło należeć do krokodyla, nawet gigantycznego.

 – Nitroalgi są żywe, prawda?  – spytała asystenta, przyspieszając kroku.

 – Tak. To zmodyfikowane genetycznie sinice. Twórca: James Dwight. Powiedzieć więcej?

 – Nie, nie.

„Po prostu to oko wygląda zupełnie jak żywe”, pomyślała. „W każdym razie niedawno żywe”.

Pierwszy klient, którego spodziewała się tego dnia, nazywał się Alfred Ulver. Jego poprzedni krawiec przeniósł się ostatnio do Forever, musiał więc znaleźć kogoś nowego.

Asystent Lizy wywiedział się trochę o tego Ulvera. Wizytówka twierdziła, że jest „tradycyjnym psychiatrą, zajmującym się osobami, które nie ufają nowym, bezdusznym technologiom, a potrzebują uleczyć duszę z problemów trapiących wszystkich przywiązanych do starego, dobrego świata”.

 – To raczej ja powinnam być jego klientką  – zażartowała Liza, słuchając sprawozdania.

 – Nie pasujesz do towarzystwa  – odparł asystent.  – Najczęściej to dystyngowane, zasuszone panie po setce. Czasem dobrze po setce. Wystawiają mu same doskonałe opinie. „Zawsze w idealnie skrojonym surducie, godny następca doktora Freuda”, zdaniem Trudy Malone, lat sto trzy. „Żaden asystent nie rozumie mnie tak, jak doktor Ulver”, to jakaś Lena Tromp, sto osiem. „Przemiły, dystyngowany fachowiec w starym, dobrym stylu”, według niejakiej Adele, lat zaledwie siedemdziesiąt siedem.

 – Gówniara  – skwitowała Liza, mrużąc oko.  – Potwierdź wizytę tego Ulvera. Mam nadzieję, że nie okaże się kolejnym wariatem.

W urnie zaufania psychiatry nie było żadnych czarnych kulek, znalazło się nawet kilka błękitnych. „Ale ja mam więcej”, z zadowoleniem skonstatowała Liza.

Nigdy wcześniej nie szyła surduta, dlatego przygotowała się solidnie, szukając wzorów i przygotowując wykroje.

Kiedy wchodziła do pracowni, była dziesiąta.

„Zdążę się jeszcze napić herbaty”, pomyślała, zdejmując i odwieszając płaszcz.

Zdążyła wypić nawet dwie. Klient spóźnił się ponad godzinę.

 – Nawet nie wiem, jak panią przepraszać!  – krzyknął w progu, zanim jeszcze zdążyła się zorientować, kim jest mężczyzna w staroświeckim płaszczu. „Poprawiłabym kołnierz”, pomyślała.

 – Profesor Ulver?  – spytała, odstawiając filiżankę na biurko.

 – To właśnie ja. Cóż za przerażające wydarzenia spotykają w tych czasach to piękne miasto! Niech pani sobie wyobrazi, że zostałem wciągnięty w uliczną burdę! Ledwo zdołałem się wyrwać! Samo doprowadzenie się do porządku zajęło mi ponad pół godziny. Gdybym chociaż miał pewność, że nie czuć już ode mnie podrobów!

Nie miała pojęcia, o czym mężczyzna mówi, i zupełnie nie wiedziała, co powiedzieć. Wypadało porozmawiać chwilę przed przejściem do interesów, jak jednak wypytywać dystyngowanego profesora psychiatrii o przyczyny, dla których miałby śmierdzieć podrobami? Kto w tych czasach w ogóle zna takie słowa? Widywała już szalonych staruszków, ale profesor nie wyglądał nawet na swoje siedemdziesiąt lat.

 – Otóż, droga pani  – kontynuował  – z mojego mieszkania do pani pracowni idzie się ulicą Tottenham Court, której część zamknięto dziś z okazji jakiegoś performansu. Grupa anarchistów umieściła tam pod osłoną nocy olbrzymich rozmiarów figurę smoka albo może innego mitycznego stworzenia. Na jezdni! Czy mógłbym poprosić herbaty?

Kiwnęła tylko głową, aby nie wybić go z rytmu. Jego monolog miał szansę zastąpić błahą pogawędkę, niezbędną zwykle przed przejściem do właściwych spraw.

 – Akurat kiedy przechodziłem obok, jakaś grupką młokosów, z pewnością jeszcze przed pięćdziesiątką, przełamała policyjne bariery i rzuciła się ciąć zwierzaka na części. Przez wyłom w kordonie przedostawali się następni i tak to szło. Ja miałem nieszczęście znaleźć się na drodze tej tłuszczy. Jestem wprawdzie sprawny fizycznie, ale przez dobre dziesięć minut nie mogłem przebić się poprzez rozszalały tłum.

Podała mu filiżankę, usiłując przypomnieć sobie, czy cokolwiek oprócz policyjnej taśmy oddzielało tłumek na Tottenham Court od rzeźby smoka.

 – Gdybym jednak był tylko poobijany! Zanim zdążyłem choćby otrzepać się z kurzu i brudu, zaczął się odwrót! Ta sama hołota, która wcześniej nieomal zbiła mnie z nóg, teraz naparła w przeciwnym kierunku, uciekając z trofeami. Każdy ściskał przy piersi wielki kawał mięsa. Niektórym udało się dopaść jakichś odrażających gruczołów. Ten jeden, który przewrócił się wprost pod moimi nogami, wepchnął mi w ręce kawał wątroby. Pochlapał mi garnitur, zaś koszula nadawała się tylko do wyrzucenia! Musiałem wrócić do domu i przebrać się! Zresztą to już chyba pani mówiłem.

Ulver wychylił duszkiem zawartość filiżanki i głęboko odetchnął.

 – Dzień dobry  – powiedział, rozglądając się z zadowoleniem po pracowni.  – Chyba znalazłem w pani bratnią duszę.

„Czyli jednak wariat”, westchnęła Liza. „Dobrze, że przynajmniej nieszkodliwy”.

Zabrała się do pracy.

Vivo

Copyright © Istvan Vizvary

Copyright © Wydawnictwo Genius Creations

Copyright © MORGANA Katarzyna Wolszczak

Copyright © for the cover art by Robert Rajszczak

Wszelkie prawa zastrzeżone. All rights reserved.

Wydanie pierwsze, Bydgoszcz 2017 r.

druk ISBN 978-83-7995-122-2

epub ISBN 978-83-7995-123-9

mobi ISBN 978-83-7995-124-6

Redakcja: Anna Kańtoch

Korekta: dr Marta Kładź-Kocot

Ilustracja i projekt okładki: Robert Rajszczak

Skład i typografia: Marcin A. Dobkowski | www.proAutor.pl

Redaktor naczelny: Marcin A. Dobkowski

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

MORGANA Katarzyna Wolszczak

ul. Kormoranów 126/31

85-453 Bydgoszcz

[email protected]

www.geniuscreations.pl

Książka najtaniej dostępna w księgarniachwww.MadBooks.pl

www.eBook.MadBooks.pl