Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
To już druga część książki zatytułowanej W krainie sanacyjnych absurdów. Składa się z kolejnych 16 esejów pokazujących życie pod rządami sanacyjnymi takim, jakim było naprawdę. Autor w oparciu o liczne materiały źródłowe takie jak wspomnienia, dzienniki, reportaże czy wreszcie ustawy i rozporządzenia dobitnie pokazuje, że sielankowo-mocarstwowy wręcz obraz „państwa nieograniczonych możliwości”, jak pisał o sanacji Adolf Nowaczyński, nie ma żadnego pokrycia w faktach. Obszerny materiał potwierdzający ten stan znajduje się w tej książce, ale nie jest to tylko nudne wyliczenie tych czy innych absurdów, ale pełna polotu i sarkazmu publicystyka, podczas lektury której czytelnik nie tylko nie będzie się nudził, ale wielokrotnie może ubawić się po pachy. Choć będzie to wielokrotnie śmiech przez łzy, gdyż nas Polaków, niestety, historia wciąż niczego nie uczy…
Na każdą kolejną książkę i na każdy artykuł Sławomira Suchodolskiego czekam z wielkim zainteresowaniem. To fantastyczne, odważne teksty, ujawniające prawdę o do dziś skrajnie zmitologizowanej i przesłodzonej historii rządów sanacyjnych.
Rafał A. Ziemkiewicz
Rządy sanacji to najbardziej zmistyfikowany okres dziejów Polski. Sławomir Suchodolski zrywa kurtynę propagandowego fałszu, za którą historycy i pamiętnikarze próbowali ukryć prawdę o tamtych latach. To Sanacji zawdzięczamy tragiczną spuściznę niekompetentnych ministrów, nieudacznych generałów i zwykłych cwaniaków, pchających się do koryta władzy pod hasłem „Nam się należy!”. W Polsce lat 30. panoszyły się zastępy miernot i nieuków, których jedyną kwalifikacją do pełnionych funkcji, była wierność "Idei Wielkiego Marszałka". Znacie to Państwo skądś?
Dr Wojciech Jerzy Muszyński (Półrocznik naukowy „Glaukopis”)
Sławomir Suchodolski (ur. w 1965 r. w Gdańsku) – historyk, publicysta i nauczyciel historii. Współautor i autor dwudziestu pięciu książek (podręczników licealnych, opracowań metodycznych, zbiorów źródeł, ćwiczeń, testów i esejów historycznych m.in. Jak sanacja budowała socjalizm, Czarna księga sanacji, Piłsudski i sanacja – prawda i mity, W krainie sanacyjnych absurdów. Podróż pierwsza) oraz siedemdziesięciu artykułów („Najwyższy CZAS!”. „Magna Polonia”, kaszebsko.com).
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 351
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by Sławomir SuchodolskiCopyright to this edition © by Wydawnictwo Prohibita
ISBN:978-83-67453-01-1
Redakcja i korekta:Irena Babkiewicz
Projekt okładki:Maciej Harabasz
Wydawca:Wydawnictwo PROHIBITAPaweł Toboła-Pertkiewiczwww.prohibita.plwydawnictwo@prohibita.plTel: 22 424 37 36facebook.com/WydawnictwoProhibitawww.twitter.com/Multibookpl
Sprzedaż książki w internecie:
MAMA:
Śpisz, synku? Co ci się marzy?
SYNEK:
Sen mam prześliczny, mamo,że przystępuje do ...... arzyi z nimi robię to samo.
MAMA:
A na czem polega, na czem,robota, w którąś się wplątał?
SYNEK:
By rzec prawdę, z pustego w próżneprzelewamy, a sobie na konta.
MAMA:
Wielkie nieba! Jakieś nieszczeresny się śnią synkowi mojemu!
SYNEK:
Grunt, mamo, teren. Taki jest teren.Przystosowujemy się do terenu.
MAMA:
Przedwojennem karmiony ciałem,czy nie miewasz wyrzutów sumienia?
SYNEK:
We wtorek miałem. We czwartek łkałem.W sobotę zapomniałem.
MAMA:
Synku, synku, a czy przyszłości,czy przyszłości nie lękasz się wcale?
SYNEK:
Nie. Mam posadę, legitymację,i prawie cztery medale.
Konstanty Ildefons Gałczyński(miniatura sceniczna Nocna rozmowa z mamą.Cyt. za: „Słowo”, nr 194 z 18 lipca 1938 roku.)
Drodzy Czytelnicy! Po blisko czterech latach, oddając do Waszych rąk drugą część Sanacyjnych absurdów, podtrzymuję w całej mocy opinię o pisaniu wstępów do książek (vide s. 7 części pierwszej): nie lubię, nie cierpię tego robić! I dlatego też na samym początku składam przysięgę godną Hannibala: niniejszy wstęp będzie najkrótszym wstępem ze wszystkich, jakie wyszły spod mojej ręki. A więc w krótkich, żołnierskich słowach!
Sądzę, że wypada odpowiedzieć na dwa pytania, które kierowali do mnie Czytelnicy po ukazaniu się części pierwszej.
Pytanie pierwsze: dlaczego część druga ukazuje się dopiero po blisko czterech latach? Niestety, na własnej skórze odczułem, z jaką pokorą należy podchodzić do snucia różnych planów. Problemy zdrowotne i rodzinne zmusiły mnie do porzucenia myśli o napisaniu i wydaniu drugiej części w 2019 roku.
Pytanie drugie: Czy nie uważam, że przy tak dużej ilości cytatów część pierwsza zaczęła przypominać jakieś wypisy źródłowe? Nie, nie uważam. Im więcej cytatów na poparcie moich tez, tym lepiej. Niech krytycy mojej publicystyki nie polemizują ze mną, ale z konkretnymi ustawami, rozporządzeniami, artykułami i reportażami z tamtych lat; niech polemizują z faktami z epoki; niech polemizują z opiniami Henryka Ciecierskiego, Mieczysława Jałowieckiego, Michała Pawlikowskiego, Zygmunta Nowakowskiego czy Józefa Mackiewicza.
A propos Józefa Mackiewicza: w tym roku obchodzimy 120. rocznicę jego urodzin. W środowiskach patriotycznych Józef Mackiewicz jest niewątpliwie postacią otaczaną czcią i szacunkiem, jednakże z bólem serca należy przyznać, iż nawet w tym środowisku poziom wiedzy o „ptaszniku z Wilna” jest żenująco niski. Zapewne tylko jeden na dziesięciu, na pytanie: „Kim był Józef Mackiewicz?”, odpowie: „Pisarzem, publicystą, twórcą Drogi donikąd, z zawodu – jak sam o sobie mówił – antykomunistą, autorem dewizy: Jedynie prawda jest ciekawa”. Natomiast dziewięciu odpowie: „Józef Mackiewicz? No jak to?! No pewnie, że wiem, kto to był! Wielki pisarz. To on... chyba on napisał te... Zielone oczy. I siedział w... no, jak jej tam?... O, w Berezie siedział! I chyba był nawet jakimś ministrem na uchodźstwie, prawda?”. A guzik prawda! Dziewięciu na dziesięciu zapytanych myli Józefa Mackiewicza z jego starszym bratem, Stanisławem Cat-Mackiewiczem. Niestety, aż do dziś Józef egzystuje w naszej polskiej świadomości w cieniu Stanisława.
We wszystkich moich poprzednich książkach, a i w tej również, korzystałem z publicystyki Józefa Mackiewicza pełnymi garściami. Imponował mi zawsze styl, kompozycja jego reportaży, artykułów. Ale przede wszystkim imponowała mi jego odwaga; nie bał się brać w obronę skrzywdzonych przez bezduszną sanacyjną biurokrację i nie bał się krytykować ówczesnego establishmentu. Swego czasu, w szes-nastym stuleciu, Mikołaj Machiavelli pisał w liście do Franciszka Guicciardiniego: „Od dawna już nigdy nie mówię tego, co myślę, i nie myślę tego, co mówię, a jeśli wymyka mi się słowo prawdy, owijam je w tyle kłamstw, że go się nie doszukać” (cyt. za: A. Wat, Mój wiek). Józef Mackiewicz nigdy nie podpisałby się pod tą opinią (najdobitniej świadczy o tym jego twórczość); wielu dzisiejszych „niepokornych, niezłomnych, niezależnych” publicystów – jak najbardziej...
Druga część Sanacyjnych absurdów składa się z szesnastu rozdziałów, zawierających materiał prawie tylko i wyłącznie premierowy; dwa rozdziały opublikowałem w roku 2020 na gościnnych łamach dwumiesięcznika „Magna Polonia” (na potrzeby książki znacznie je rozszerzyłem).
Pragnę w tym miejscu podziękować mojemu serdecznemu koledze, Pawłowi Sudarze. Bez publikacji, którą mi podarował, nie mógłby powstać Rozdział XI. Pawle, wielkie dzięki!
Na koniec sprawa na poły humorystyczna. Otóż po ukazaniu się pierwszej części w roku 2018 otrzymałem dużo skarg od herbaciarzy, ponieważ, jakoby, faworyzuję... kawoszy! Faktycznie, wówczas w ostat-nim akapicie wstępu napisałem: „A teraz, drogi Czytelniku, postaw na stoliku swoją ulubioną filiżankę z gorącą, aromatyczną kawą”... itd. Cóż, pozostaje mi przeprosić herbaciarzy – co też niniejszym czynię – i dokonać niewielkiej przeróbki feralnego passusu...
A teraz, drogi Czytelniku, postaw na stoliku swoją ulubioną fili-żankę z gorącą, aromatyczną herbatą, wygodnie rozsiądź się w fotelu i pozwól się zaprowadzić do sanacyjnej krainy absurdów, czyli do „państwa nieograniczonych możliwości” (tak pisał o sanacji Adolf Nowaczyński). Jak to możliwe? Po prosu przewróć następną stronę, a ja będę Twoim usłużnym cicerone. Czas więc w drogę, wędrowcze! A na końcu podróży, sta viator, i zadumaj się nad tym, że nas, Polaków, historia niczego nie uczy – ona tylko śmieje się z nas ostatnia...
Mimo to, życzę przyjemnej i pożytecznej lektury.
Autor
Powitanie ministra komunikacji Alfonsa Kuhna (stoi za czwórką dzieci) przed bramą triumfalną (widoczna z lewej strony przed limuzyną) w Wieliczce, 21 czerwca 1930 roku. Jak wspominał Mieczysław Jałowiecki: „Najbardziej jednak czaso– i pracochłonne były oficjalne wizyty wojewódzkich czy warszawskich dygnitarzy, którzy w tak zwanym terenie zwykli byli od czasu do czasu wygłaszać przemówienia o «demokracji» i demonstrować swoją gospodarczą troskę".
Ksiądz profesor Bronisław Żongołłowicz, prorektor Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie, w latach 1930-1936 – wiceminister wyznań religijnych i oświecenia publicznego. Na akademii ku czci Józefa Piłsudskiego z okazji jego imienin (19 marca 1933 roku), wystawił taką oto bałwochwalczą laurkę dostojnemu solenizantowi: „Piłsudski intelektem się wznosi na szczyty najwyższe. W kręgach myślowych ogarnia horyzonty nieskończone tajemnic, zagadnień i zadań. (...) Wkracza w mroczny labiryntowy bieg historii naszej. Zdumiewa wszędzie atomizacją najsubtelniejszych najskrytszych tajników. Olśniewa zwartą potężną syntezą. Wprost przeraża autoanalizą duszy własnej, sumienia swego i swych czynów".
Piłsudczycy, sanatorzy lubowali się w uroczystościach, celebrze. Szpalery, nieprzeliczone tłumy, owacje, przecinanie wstęg, bramy triumfalne, kompanie honorowe, wi¬zytacje, gospodarskie wizyty, przemówienia – to był ich żywioł. Dyplomata i ziemianin, Mieczysław Jałowiecki, we wspomnieniach Na skraju Imperium, sporo miejsca poświęcił szaleństwu świąt i uro¬czystości w epoce sanacyjnej.
„Nieszczęściem (...) zbiorowego życia w Polsce" - wspominał Jałowiecki – „były stałe uroczystości związane z przechodzącym wszelkie granice oficjalnym gadulstwem. Gdyby ograniczono się tylko do świąt państwowych, takich jak rocznica Cudu nad Wisłą, Święto Niepodległości, rocznica Powstania Listopadowego, Dzień Żołnierza czy rocznica Konstytucji Trzeciego Maja, to można byłoby jeszcze wytrzymać. Niestety, dołączyły się do tego różne „akademie" i przyjazdy różnych dygnitarzy, a wreszcie po zgonie Marszałka dołączyły się oficjalne święta związane z dniem jego urodzin, imienin, rocznicą zgonu. Do tego dochodziły uroczystości różnych organizacji. I w tym miejscu autor wymienił nazwy ośmiu sanacyjnych, piłsudczykowskich organizacji (np. Związek Strzelecki czy Związek Rezerwistów RP). Listę Jałowieckiego koniecznie uzupełniłbym o Związek Legionistów Polskich, Federację Polskich Związków Obrońców Ojczyzny oraz Ligę Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej (LOPP). Autor zresztą zapomniał, że urodziny i imieniny uroczyście obchodzono także za życia „Twórcy Polski Mocarstwowej” (przykłady zamieściłem w tym rozdziale). Jeśli do tego dodamy tydzień propagandy LOPP, Święto Morza, Zjazdy Legionistów, rocznice wymarszu Pierwszej Kompanii Kadrowej, imieniny i urodziny marszałka Śmigłego-Rydza oraz prezydenta Ignacego Mościckiego, to oficjalny kalendarz... możemy uznać za wypełniony.
Nie było tygodnia, aby człowiek zajmujący jakieś stanowisko społeczne nie był zmuszony" - narzekał Jałowiecki – „do wysłuchiwania oficjalnej gadaniny Przy czym megalomania była nieobliczalna. Jako członek rady gminnej wysłuchałem przemówienia miejscowego nauczyciela z okazji zbudowania nowego mostu na ośmiometrowej rzeczce Swędrni, na miejscu starego, nieco już spróchniałego. W mowie tej nasz wójt Wojciech Witczak został porównany do mężów, którzy wznosili mury starego Rzymu.
Według pamiętnikarza najbardziej jednak czaso– i pracochłonne były oficjalne wizyty wojewódzkich czy warszawskich dygnitarzy, którzy w tak zwanym terenie zwykli byli od czasu do czasu wygłaszać przemówienia o „demokracji" i demonstrować swoją gospodarczą troskę.
Żaden z gubernatorów rosyjskich w czasie objazdu guberni nie pozwoliłby sobie na otaczanie swojej osoby taką atmosferą czołobitności, jaka towarzyszyła naszym wojewodom w czasie ich co prawda rzadkich, ale nie mniej dla ludności uciążliwych objazdów. Te bramy tryumfalne, orkiestry, te przyjęcia, powitalne mowy – wszystko to stanęło mi w oczach, gdy pewnego poranka sierpniowego stary Marcin, służący (...), zaanonsował, że pan starosta prosi mnie do telefonu w sprawie objazdu powiatu przez wojewodę Hauke-Nowaka.
Major Aleksander Hauke-Nowak karierę zaczął robić po zamachu majowym. W 1929 roku przydzielono go do dyspozycji ministra spraw wewnętrznych. W MSW sprawował funkcję dyrektora departamentu politycznego i w tym charakterze występował jako świadek oskarżenia w procesie brzeskim. Hauke-Nowak zawiódł oczekiwania pana marszałka, ponieważ, jak pisał Józef Kuropieska (Wspomnienia dowódcy kompanii)-. Po procesie brzeskim, o którym Piłsudski mawiał, że został „sfajdany", Hauke-Nowak „za karę" został wojewodą w Łodzi, a następnie w Łucku. Kuropieska dokonał pewnego skrótu myślowego – zanim Hauke-Nowak zasiadł w fotelu wojewody, zaznał goryczy niełaski – po procesie brzeskim wywalono go z MSW, następnie „urlopowano bez prawa do poborów” i przeniesiono do rezerwy. Województwem łódzkim zaczął włodarzyć od 1 stycznia 1933 roku, a wołyńskim od 13 kwietnia 1938 roku (typowa sanacyjna roszada – Hauke-Nowak przeniósł się z Łodzi do Łucka, a wojewoda Henryk Józewski z Łucka do Łodzi).
Jałowiecki tak scharakteryzował pana wojewodę: „był człowiekiem nieszkodliwym”, ale i niepozbawionym wad. Śmieszył mnie nieco pompatycznym nazwiskiem, które wpływało na jego osobowość, a obdarte z pierwszego członu będącego tylko pseudonimem legionowym, stawało się pospolitym Nowakiem, tracąc swą historyczną pompę. Miałem również do niego pewne zastrzeżenia za narzucanie kandydatów na senatorów z naszego okręgu, jak moim zdaniem rozhisteryzowaną panią generałową Norwid-Neugebauerową albo Aleksandra Prystora, którzy nie mieli nic z naszym terenem wspólnego, a jedynymi ich zasługami było posiadanie wpływowego męża lub wykazanie odwagi połączone z utratą parasola w pamiętnej akcji pod Bezdanami.
Nieważne, Hauke czy nie Hauke (na pewno Nowak), ale trzeba było go godnie przyjąć, o co prosił Jałowieckiego w rozmowie telefonicznej pan starosta Henryk Ostaszewski: Panie prezesie (...) otrzymałem poufną wiadomość, że pan wojewoda zamierza w przyszłym tygodniu przeprowadzić lustrację powiatu. Pan wojewoda ma zamiar odwiedzić gminę Kamień, a przy tej okazji wyraził chęć odwiedzenia osobiście państwa w porze obiadu. Jest to dowód wielkiego zaufania – rzekł starosta zniżając głos – że pan wojewoda zajedzie do dworu ziemiańskiego. Jest to dowodem, że pan jako prezes Związku Ziemian cieszy się zaufaniem sfer rządowych i jest to pewną nagrodą za pańską działalność społeczną. Pan wojewoda wyraził ponadto życzenie, aby obiad odbył się w ścisłym kole i oczywiście wśród ziemian nienależących do opozycji. Sądzę, że zgodnie z życzeniem pana wojewody ogólna ilość gości, a więc pana wojewody i jego najbliższej świty oraz osób przez pana zaproszonych nie powinna przekroczyć dwunastu. Czy mógłbym spytać pana prezesa, kogo spośród ziemian zamierza pan zaprosić? – spytał przymilnie. Gdy Jałowiecki podał nazwiska gości, Ostaszewski dodał: Muszę się stosować do poleceń mojego zwierzchnika i odpowiednio wszystko przygotować w gminie na przyjęcie wojewody. Wójt dostał już ode mnie odpowiednie instrukcje z nakazem, by wszelkie przygotowania uzgodnił z panem prezesem. Wójt obiecał nauczyć się na pamięć mowy powitalnej, prosił jednak, by pan mu tę mowę skomponował.
Po odłożeniu słuchawki Jałowiecki posłał zaraz po wójta, Wojciecha Witczaka. Obaj panowie ustalili następujący porządek uroczystości: 1) Na godzinę przed przyjazdem wojewody, rada gminy miała zebrać się przy bramie tryumfalnej (Wojtczak: Na bramę tryumfalną wedle gminy na szosie, to już pewnikiem pan prezes da drzewo i swego ogrodnika (...), a ja każę dziewuchom nazbierać kwiatów i by porobiły girlandy); 2) Orkiestra odegra hymn narodowy i Pierwszą Brygadę; 3) Wójt wygłosi mowę powitalną (Wojtczak: A tę mowę powitalną, to już niech pan prezes sam wykombinuje, a ja ino na pamięć się nauczę. Ino niech pan prezes wykalkuluje krótką mowę, bo mając teraz tyle na głowie, to mi już ponoć trudno wszystko spamiętać); 4) Jankowiakówna, „mała i czerwona jak wisienka”, wręczy panu wojewodzie bukiet; 5) „Dzieuchy” zaśpiewają „A witajże nam, witaj miły gospodarzu”; 6) Akademia na cześć wojewody w urzędzie gminnym; 7) Składanie przez urzędników raportów panu wojewodzie.
Po naradzie z wójtem Jałowieckiego czekała kolejna narada, tym razem z żoną Zofią. Małżonkowie postanowili, że Fornale ustawieni w krąg na trawniku przed dworem palną trzykrotnie z batów na wiwat wojewody po przekroczeniu przez niego bramy parkowej. Potem starszy włodarz Dziubek podejdzie z raportem o stanie gospodarstwa, a po nim starszy gajowy Dobkiewicz o leśnictwie i zwierzostanie, po czym pan wojewoda wstąpi w podwoje naszego domu. Tam będzie czekał na niego wykwintny obiad, a wśród dań – sławna kamieńska rolada z gęsi, wzbudzająca zawsze zazdrość wśród sąsiedztwa.
Jałowiecki utyskiwał, że „na tych przygotowaniach zeszedł nam tak drogocenny w gospodarce tydzień”. W końcu jednak nadszedł dla powiatu ten uroczysty dzień. Wszystko było przygotowane i zapięte na przysłowiowy ostatni guzik, lecz... wojewoda nie przyjechał! Jałowiecki nie ukrywał irytacji: Byłem wściekły. Arogancja pochodzącej z „dołów" władzy była nie do zniesienia. Jak się później okazało, wojewoda odłożył swoją lustrację z powodu przyjazdu do Łodzi pani senator Norwid-Neugebauerowej. „Przyjazd tej skromnie na pokojówkę urodzonej, a dzisiaj rozwydrzonej gęsi – myślałem – był dla pana Nowaka ważniejszy od zmarnowanego tylu rolnikom czasu, i to w okresie letnim. Pseudonimami w typie Hauke i Norwid wrodzonego chamstwa się nie zmaże".
Starosta Ostaszewski bożył się na wszystkie świętości, że Hauke Nowak przyjedzie do Kamienia za dziesięć dni, i „że tym razem wizyta wojewody na pewno nie będzie przełożona (...). Zaczęliśmy więc na nowo przygotowania”. Tymczasem na „dwa dni przed wyznaczonym terminem starosta otrzymał z Łodzi oficjalne zawiadomienie, że pan wojewoda i tym razem jest z powodu ważnych spraw zmuszony odłożyć swój przyjazd”. I wierz tu, człowieku, sanacyjnym dygnitarzom!
Po upływie kilku tygodni Ostaszewski znów podniósł alarm: pan wojewoda na pewno przyjedzie za dwa dni! Cóż, Kamień po raz trzeci ogarnął amok przygotowań. Pamiętnego dnia wizytacji prawie cała społeczność kamieńska zebrała się ponownie na szosie przy bramie tryumfalnej by jeszcze raz sprawdzić, jak mówił wójt, „czy wszystko klapuje". Wszystko „klapowało” w jak najlepszym porządku. Pan wojewoda miał przybyć o godzinie trzynastej. Minęła trzynasta... czternasta... piętnasta... szesnasta! Punktualność jest grzecznością królów, jak stwierdził Ludwik XVIII, lecz w przypadku sanacji...
„Gdy straciliśmy już nadzieję ujrzenia dostojnego gościa, ukazał się na horyzoncie obłok kurzu, z którego wyłonił się samochód pana wojewody, a za nim jeszcze kilka innych samochodów i autobus wiozący jego świtę”. Nareszcie! Oto „kamieniakom” złaknionym widoku włodarza, pan Hauke-Nowak ukazał się „w stroju oficjalnym, w meloniku na głowie. Powagą i dostojeństwem tchnęła ta postać naszego wielkorządcy, przy którym, jak pamiętam, car Rosji zachowywał się bardziej swobodnie i naturalnie”. Kiedy orkiestra „wytrąbiła” hymn i Pierwszą Brygadę, wójt przemówił, Jankowiakówna wręczyła kwiaty, a „dzieuchy” odśpiewały pieśń powitalną, Jałowiecki w końcu miał okazję zapytać Ostaszewskiego: „Panie starosto, (...) gdzieście tak długo zamarudzili?”. Pan starosta odparł, rozkładając ręce: „U młynarza Piechoty. On jest członkiem sejmiku wojewódzkiego. Zaprosił nas wszystkich do siebie, a że na tę intencję zabił dwa świniaki, więc jedzenia było w bród. Wszyscy jesteśmy przejedzeni, a szczególnie wojewoda, któremu nawet czkawka zaczęła dokuczać. (...) Siła wyższa. Wojewoda chciał podkreślić, że nie ma przesądów stanowych i nie robi różnicy między chłopem a ziemianinem, tym bardziej, że Piechota cieszy się na wsi wielką popularnością. (...) Niech pan prezes złoży to na karb obowiązków ciążących na barkach wojewody”.
W siedzibie władz gminy odbyła się akademia, podczas której wójt i różni gminni urzędnicy składali raporty panu wojewodzie. „Na ogół lustracja wypadła pomyślnie (...), a wojewoda, przechodząc koło przepisowo utrzymanych ubikacji, które zlustrował niemal profesjonalnym okiem, udzielił paru pochlebnych uwag i uznał gminę za wzorową”.
Obiad u Jałowieckiego upłynął w ponurej atmosferze. Goście byli senni, milczący, przejedzeni (trawili jeszcze świniaki pana Piechoty), no i w dodatku męczyła ich czkawka. Wbrew wcześniejszym ustaleniom (przypomnijmy: dygnitarz chciał, aby do obiadu zasiadło maksymalnie dwanaście osób), z panem wojewodą przybyła tak liczna świta (trzydzieści parę osób), że gospodarze musieli „naprędce dostawiać stoły” i przygotować dodatkowe nakrycia. Na dobitkę w czasie jedzenia usłyszeliśmy turkot motorów i przed gankiem stanęły dwa autobusy przepełnione dodatkową partią nieproszonych gości. Byli to różni kontrolerzy tak powiatowi, jak wojewódzcy reporterzy lokalnych dzienników, instruktorzy hodowlani i Bóg raczy wiedzieć kto. Wyszedłem na ganek, aby ich powitać i przeprosić, że nie oczekiwaliśmy ich przyjazdu i właśnie zasiedliśmy do stołu, ale po skończonym obiedzie będziemy radzi, jeżeli zechcą coś wypić i przekąsić.
– Nie ma co tu robić – ozwał się jakiś gniewny głos. – To u chłopa, pana Piechoty, tośmy byli przyjęci z otwartymi rękami, a pan dziedzic to nawet nie raczy nas na obiad zaprosić.
Zanim autobusy „zniknęły w pomroce wieczoru”, Jałowiecki usłyszał jeszcze kilka soczystych epitetów pod adresem „przeklętych obszarników”.
Ziemianin Henryk Ciecierski w swoich Pamiętnikach opisał przebieg wizytacji bielskiego powiatu, przeprowadzonej przez wojewodę ppłk. Mariana Zyndram-Kościałkowskiego 25 października 1930 roku. W Siemiatyczach na pana wojewodę czekał imponujący łuk tryumfalny, a orkiestra strażacka rżnęła od ucha marsze, zaś „szkoły słowiańskiej i semickiej rasy stały szpalerem na Legionowej ulicy”. Potem nastąpiło powitanie w kościele katolickim, cerkwi prawosławnej oraz w synagodze. Najuroczyściej wypadło powitanie wojewody w synagodze, gdzie kantor, zwrócony do Kościałkowskiego „wyśpiewywał jakąś hebrajską hossanę”. Według Ciecierskiego „brzmiał ten śpiew mniej więcej tak: Terefereelemele Prezident Mościcki! Terefereelemele Marszalek Pilsudski! Terefereelemele wojewoda Kościalkowski!”. Następnie wizyta w urzędzie gminy i magistracie – standard: chleb, sól, przemowy. „Z gminy pojechaliśmy obejrzeć fundamenta i cokolwiek murów, budującej się od kilku lat wielkiej szkoły powszechnej, która z braku funduszów tak się wolno wznosi, jak koralowe rafy na Pacyfiku (szkołę oddano do użytku dopiero w 1938 roku – S.S.)”. Jakaś nauczycielka wystąpiła „z przydługą, wyuczoną oracją”. W środku mowy zacięła się „i stała potem nieboga skonfundowana przed wojewodą, milcząc jak żak nieszczęsny”. Z placu budowy dostojny gość pomaszerował do ambulatorium – „tam okrągły pan doktor Marcin Gelbaum, gładko się po powierzchni ślizgającymi frazesami, sławetną tę instytucję przedstawił”. Z kolei Kościałkowski wizytował mleczarnię spółdzielczą, bank spółdzielczy, kooperatywę spożywców oraz siemiatycką ekspozyturę starostwa bielskiego „potrzebnej ludności przeważnie tyle, ile mostom dziura, bo można wprawdzie sprawę w niej zacząć, ale kończyć ją trzeba zawsze w Bielsku”.
Na posterunku pan wojewoda przeegzaminował komendanta „na okoliczność jakiegoś nielojalnego wiecu którejkolwiek partii opozycyjnej”. Gdy komendant nie potrafił odpowiedzieć, Kościałkowski łaskawie mu podpowiadał. „Ostatecznym celem pouczenia było zalecenie, by rozwiązywać wiece opozycji. A było to na parę tygodni przed wyborami do sejmu i senatu”. Dodajmy, że chodziło o tzw. wybory brzeskie, będące kamieniem milowym w krótkich dziejach sanacyjnej dyktatury. Wojewoda pytał się również o to, jakie gazety, i w jakiej ilości prenumerowała ludność powiatu bielskiego. „Komendant posterunku był widocznie tymi pytaniami zaskoczony i prędzej by się w wolnej, demokratycznej republice diabła rogatego, niż żądania takich danych spodziewał. Odpowiedzi też dawał najwidoczniej z powietrza”. Pewnie i z powietrza, ale trzeba przyznać, że odpowiedzi „trafiały w linię partyjną pana wojewody”, bo gdy ten zapytał: „A Gazety Warszawskiej ile tu przychodzi?”, komendant odparł bez wahania: „Tylko jedna, panie wojewodo”.
Z Siemiatycz Kościałkowski udał się do Bielska Podlaskiego. Pierwszym punktem bielskich uroczystości była akademia Federacji Inwalidów. Przemawiało paru tych biedaków. Mowy ich były mętnie groźne, zapowiadające krzykliwie ich wierność marszałkowi (...) i naszpikowane były, jak zając słoniną, pełnymi zapału wykrzyknikami w rodzaju: „praca twórcza!", „wyścig pracy!", „pierwszy marszałek Polski!", „wódz genialny!", „wódz niezwyciężony!" „geniusz!" itd. Krasomówstwo ich wyrażało się przeważnie wykrzykiwaniem gołosłownych pochwał pod adresem marszałka i zapewnień, że nikt inny tylko „On" Polskę wskrzesił, zbawił, a teraz Kraj na nogi postawi, wszystkich uszczęśliwi i wróci wiek złoty – Arcadia Felix! (...) Według owych mądrych trybunów i statystów, wszyscy ludzie, mający cokolwiek odmienne poglądy na sprawy Polski, na jej bojowników i działaczy społecznych i politycznych – to banda oszalałych łotrów, podłych burżujów i kpów. (...) Jeden tylko młody, ciężko ranny (...) inwalida o kulach, przemawiał nie uczenie, nie karierowiczowsko– reklamowo, ale z sercem i prawdziwie wzruszająco. Był widocznie gorąco oddany Piłsudskiemu, ale się nie płaszczył, nie popisywał się obrzydliwie wobec wojewody. W końcowej części akademii przemawiał pan Merdzik, profesor z bielskiego gimnazjum, kandydat na posła z „jedynie słusznej listy” – Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem. Jego wystąpienie nafaszerowane było frazesami wiecowymi, przeplatanymi jako kwiatkami erudycjii historycznymi cytatami, mającymi cel ukryty – dyskretnie zamanifestować wobec wojewody pochwałę samowoli marszałka. Mówca dość swobodnie żonglował cytatami, np. słynne słowa Aleksandra Wielopolskiego – „Dla Polaków można czasem coś dobrego zrobić, ale z Polakami nigdy” – przypisując... królowi Stefanowi Batoremu! Ciecierski, podsumowując tę patriotyczną imprezę, ze smutkiem stwierdził, że: „Cześć Polsce składała tylko orkiestra, bo ludzie wiwatowali wyłącznie na cześć marszałka”.
Wizytację pana wojewody zakończył huczny bankiet połączony z balem. Jemy pijemy rozbrzmiewają oracje pełne prowincjonalnego krasomówstwa. Mówcy, jeden przez drugiego licytują się, zapatrzeni w wojewodę jak w tęczę, w stawianiu marszałka na coraz to wyższym piedestale zasług, geniuszu, bohaterstwa itd., a oczy każdego oratora zdają się mówić wojewodzie: pamiętaj, że ja, ja tak przemawiałem... A o tym fundamencie naszym, o tej naszej miłej Polsce i innych jej zasłużonych mężach – ani mru mru. (...) Mówcy po kolei gadają... Jednostajna sypie się z ust ich sieczka. Bębni monotonny omłot pustej słomy, upiększany niesmacznym pianiem hymnów przesadnych i wątpliwej szczerości na cześć Belwederu. W końcu, w imieniu braci ziemiańskiej, przemówił Henryk Ciecierski. Panie wojewodo, jako stary ziemianin, znam wszystkich sąsiadów bielskiego powiatu, ich nastroje, i stwierdzam, że ziemiaństwo nasze w imię starej tradycji pracuje całym sercem na niwie społecznej pro publico bono, dla dobra Polski. Oddajemy się również gorliwie i pracy twórczej, by zapełnić kasy bielskiego Urzędu Skarbowego. A jeżeli chodzi o przedstawienie obecnego stanu bielskiego ziemiaństwa, to go określę jednym wyrazem: giniemy! Jednakże nie opuszczamy rąk i chcemy dalej dla dobra Polski pracować pod kierunkiem i życzliwą opieką pana wojewody i naszego pana starosty. Niech żyje pan wojewoda!
Przed balem przemawiał Kościałkowski. Jego mowa miała jednać rządowi wszystkich. Więc były nuty pod adresem chłopów, mieszczan, rzemieślników i kupców. Dłuższy czas mówił o religii, o Bogu, czyniąc z tego kanwę, na której misternie tkał swoją mowę. Miało to zjednać kler naszego powiatu dla rządu (...). Chwalił w swej mowie wojewoda nasz powiat, robiąc tym przyjemność powiatowej ambicji i miłości własnej mieszkańców.
Podsumowując wizytację, stwierdzić trzeba, że nic z niej dla powiatu nie wynikało. Wojewoda przeprowadził ją w ramach kampanii wyborczej do parlamentu. Poparł miejscowych kandydatów z listy BBWR, policję uczulił, żeby zwalczała opozycję antysanacyjną. Nikt mu się nie skarżył, nie zawracał głowy jakimiś postulatami, inwestycjami (np. dokończenie budowy gmachu szkoły). Mówcy dopuszczeni do głosu przed Kościałkowskim (może poza Ciecierskim) prześcigali się w kadzeniu rządowi i wojewodzie, wyciskaniu z tuby wazeliny, bezwstydnym i bezmyślnym ubóstwianiu Piłsudskiego.
Pora się dowiedzieć, jak fetowano imieniny pana marszałka. Najpierw oddajmy głos Jerzemu Konradowi Maciejewskiemu, dziennikarzowi, który w latach 1930-1939 był sekretarzem redakcji „Żołnierza Polskiego”
W 1931 roku kiedy marszałek Piłsudski leczył się na Maderze, w kraju rozpętano akcję wysyłania tam pocztówek imieninowo-hołdowniczych. Odmówiłem nabycia takich pocztówek, wychodząc z założenia, że jest to niedorzeczność, bizantynizm, że marszałek na te stosy banalnej pisaniny nawet nie spojrzy Sprawa oparła się o naczelnego (kapitana Stanisława Falkiewicza – S.S.), który rzecz postawił zupełnie wyraźnie: albo-albo...
Mimo wszystko mogłem, oczywiście, odmówić. Z wiadomymi konsekwencjami. Ale chodziło przecież o pracę, którą się ceniło, o którą się drżało. Tym bardziej w moich warunkach: w Łodzi spaliłem za sobą mosty, a w życiorysie miałem haczyk w postaci braku matury. Więc z wypiekami na twarzy tak się czując, jak gdyby wymierzono mi policzek – uległem.
Nastał (...) czas imienin marszałka. Wyszedłem na miasto (...). Na ulicach niemal nieprzerwany łańcuch drużyn, biorących udział w marszu Sulejówek-Belweder. Do Belwederu udała się delegacja WINW (Wojskowy Instytut Naukowo-Wydawniczy, od 1934 roku: Wojskowy Instytut Naukowo-Oświatowy, pod egidą którego ukazywał się „Żołnierz Polski” – S.S.) z kpt. Falkiewiczem w jej składzie. Spytałem go, jak wobec tego należy rozumieć program obchodu, który przewiduje pielgrzymkę do Belwederu wszystkich oficerów garnizonu warszawskiego, skoro oprócz nich idą jeszcze delegacje? Kapitan odparł, iż pomimo delegacji i tak (podkreślenie autora – S.S.) wszyscy tam pójdą. Maciejewskiego zaś oddelegowano do kina „Colosseum” na uroczystą akademię ku czci „Jedynego Wskrzesiciela Polski”. Słowo wstępne wygłosił ulubiony adiutant „Ukochanego Wodza”, pułkownik Bolesław Wieniawa-Długoszowski. A potem śpiewy i recytacje... Żal mi było (...) Węgrzyna (Józef Węgrzyn, wybitny przedwojenny aktor teatralny i filmowy – S.S.), który – w żakiecie – deklamował okolicznościowe kawałki (J. Maciejewski, Moja praca w prasie wojskowej).
Ksiądz Bronisław Żongołłowicz, wiceminister wyznań religijnych i oświecenia publicznego, w swoich Dziennikach pod datą 18 marca 1933 (w przeddzień imienin Ziuka) zapisał, że: Premierowa i Ministrowa WRiOP kazały zebrać się „Rodzinie Urzędniczej" na Placu Piłsudskiego o godz. 5, gdzie czekano na zbiórkę do 7, po czym ruszono galopem w pochodzie do Belwederu – wysokie „dygnitarki" wcale się nie stawiły, oprócz Jędrzejewiczowej i Hubickiej, które przyjechały i odjechały autami ministerstw, zaś „Rodzina" maszerowała galopem, zziajana, środkiem ulicy z 4 kilometry. Tak wygląda „demokracja".
19 marca 1933 roku Żongołłowicz ledwo zdążył na Akademię ku czci Piłsudskiego: „Auta nie miałem, oba zabrały panie Jędrzejewiczowa – nawiasem: została w domu – i Kazimierzowa Pieracka”. Żongołłowicz musiał jechać taksówką, „lecz tłum ją zatrzymał na rogu Szucha”, tramwajem, „dalej jużem leciał na nogach” do Prezydium Rady Ministrów. Jego mowa zrobiła wielkie wrażenie. „Szkic mowy Premierowa wydarła z rąk przedstawicieli PATa (Polskiej Agencji Telegraficznej – S.S.), schowała do torebki i nie chciała mi zwrócić do uzupełnień. Później dwukrotnie długo i ostro tłumaczyła referentowi prasowemu w Radzie Ministrów, że mowę należy przedrukować dosłownie, bez skrótów, na pierwszym miejscu... Biedny urzędnik kłaniał się, zaklinał”.
Mowę przedrukowano w reżimowych czasopismach, w tym w „Gazecie Polskiej” (nr 80 z 21 marca 1933 roku) pod tytułem: Kto duszy żąda, duszę dać musi. W mowie Żongołłowicz podkreślił, że „Wódz Narodu (...) dał Polsce duszę przez miłość, co nie pragnie nic dla siebie” i „płaci Polsce duszą własną przez miłość bezgraniczną, entuzjazm i ofiarę”. Piłsudski „intelektem się wznosi na szczyty najwyższe. W kręgach myślowych ogarnia horyzonty nieskończone tajemnic, zagadnień i zadań. (...) Wkracza w mroczny labiryntowy bieg historii naszej. Zdumiewa wszędzie atomizacją najsubtelniejszych najskrytszych tajników. Olśniewa zwartą potężną syntezą. Wprost przeraża autoanalizą duszy własnej, sumienia swego i swych czynów”. Dalej jest mowa o „wielkim myślicielu”, „głębokim trzeźwym realiście”, „mędrcu”. „W rozkazach Wodza brzmi serdeczna, przejmująca, uczuciowa nuta”.
Ciekawe, jakie konkretnie rozkazy miał na myśli Żongołłowicz; może ten z 27 marca 1929 roku o łączności w wojsku: „Moje określenie, które stale przy grach wojennych powtarzam jest, że wojsko bez pracy nad łącznością staje się zwyczajną dziewką publiczną, szukającą awantur miłosnych po różnych lasach i pagórkach, bez żadnej korzyści dla wojny oprócz zadowolenia rozdziwaczonej pindy. (...) W doświadczeniu z ubiegłej wojny gdzie byłem zwycięskim Naczelnym Wodzem, wyniosłem smutne wrażenia, że wojska, któremu dowodziłem, nie tylko nie robiły i nie czyniły łączności, ale starannie od niej uciekały, tak jak gdyby się lubowały w stanie owej ladacznicy z rozdziwaczonym organem płciowym. (...) Wszystkie doświadczenia wojny z początku 1914 roku, które przestudiowałem, wskazują wyraźnie i jasno, że jazda była ideałem wymarzonym tej dziewki publicznej (...). Wobec tego zaś, że nasza jazda jak dotąd za najwyższą tradycję uważa byłą jazdę rosyjską, która była najwybitniejszą przedstawicielką tego kurwiarskiego kierunku (...), będę więc musiał obmyślić prawdę o łączności dla jazdy” (cyt. za: S. Suchodolski, Czarna księga sanacji).
Wróćmy do przemówienia księdza wiceministra: „Gdy (Piłsudski – S.S.) uderza w partyjnictwo, w podłość i nikczemność, jak wulkan wybucha, spala rozżarzoną lawą, uderza jak grom, a słowo każde posiada druzgocącą siłę”. Czy ksiądz wypowiadając te słowa miał na myśli oszustwa przy urnach wyborczych w 1928 i 1930 roku, publiczne pieniądze przekazane na działalność BBWR, sprawę brzeską? Wątpię. Poza tym nie tylko słowo Piłsudskiego „posiadało druzgocącą siłę”, ale także pięści, kastety, pałki i rewolwery zbirów w oficerskich mundurach i bojówkarzy katujących Dołęgę-Mostowicza, Jerzego Zdziechowskiego, Jana Dąbskiego, Adolfa Nowaczyńskie– go czy Stanisława Cywińskiego.
Swoją mowę Żongołłowicz zakończył górnolotną frazą: „Wódz nasz swą siłą atrakcyjną skupia w gromady jednostki rozproszone (...), jednoczy je i spaja promieniotwórczą energią swego ducha”. Odnosi się wrażenie, że ksiądz wiceminister przedstawił nie Piłsudskiego, człowieka z krwi i kości, tylko Mesjasza, boga...
Wynajdywano przeróżne okazje, aby szerzyć kult Wielkiego Marszałka. Michał Pawlikowski (Wojna i sezon) opisał jak to: „w Zułowie postanowiono dokonać uroczystego poświęcenia [f u n d a m e n t ó w] (słowo wyróżnione przez autora – S.S.) domu, w którym urodził się Piłsudski. Stary dom dawno się spalił, a na wystawienie nowego nie zdobyto kredytów. Postanowiono więc – na razie – poświęcić uroczyście ładnie odbudowane fundamenty. Na uroczystość przybył pan prezydent Mościcki i wszyscy ministrowie. Prezydent i ministrowie byli w cylindrach”. Przed końcem ceremonii wojewoda wileński płk Ludwik Bociański przywołał Michała Pawlikowskiego – pracownika Urzędu Wojewódzkiego – i szepnął mu do ucha: „Weźmie pan forda i pojedzie pan z powrotem do Wilna. Po drodze zatrzyma się pan w każdej wsi i każe sołtysowi, aby przy przejeździe prezydenta ludność wyległa na ulicę i spontanicznie go witała”. Aha, spontaniczne powitanie prezydenta – najpierw postawić sołtysa do pionu, a potem sołtys będzie stawiał do pionu wieśniaków. Faktycznie, pełen spontan...
Nie wszyscy byli wyznawcami kultu Józefa Piłsudskiego. Do tego grona należał z pewnością Jan Radożycki, filolog klasyczny, tłumacz dzieł starożytnych, nauczyciel łaciny w Państwowym Żeńskim Gimnazjum im. Emilii Sczanieckiej w Łodzi. Raziło mnie – wspominał Radożycki – przesadne uwielbienie Piłsudskiego Irytowało mnie zarządzenie, nakazujące organizowanie w szkołach akademii ku czci Piłsudskiego w każdą rocznicę jego śmierci. W tym dniu każdy nauczyciel musiał wybrać jakiś fragment z dzieł marszałka i odczytać go na głos zamiast lekcji. Piszę o tym, bo bardzo niechętny jestem takim przesadnym hołdom. Wielu jednak moich kolegów starało się władzom przypochlebić. Pierwszego roku (pracy w szkole – S.S.) usłyszałem z ust nauczycielki historii takie oto słowa w trakcie akademii (12 maja 1937 roku – S.S.): „Gdy Józef Piłsudski zmarł, wydało się nam, że słońce stanęło w miejscu, że koło historii przestało się toczyć". Przypomniały mi się wtedy z wojska obowiązkowo po wieczornym apelu recytowane słowa: „Józef Piłsudski umarł ciałem, ale żyje duchem w sercach naszych i żyć będzie wiecznie". Rozkaz tej recytacji wykonywał podoficer na polecenie dowódcy pułku. Zwracał się on do nas słowami:
– Panowie, a teraz odmówicie tę modlitwę do Piłsudskiego.
Odgórne wprowadzenie bałwochwalczego kultu szkodziło pamięci samego Piłsudskiego, a równocześnie wpływało na upolitycznienie szkoły i wojska w duchu rządzącej grupy sanacyjnej (J. Radożycki, Aby o nich nie zapomniano).
A jak obchodzono Święto Morza? Dzięki Zygmuntowi Nowakowskiemu i Józefowi Mackiewiczowi wiemy co nieco na ten temat W Czortkowie (...) czy nad samym Seretem, czy też zgoła nad wspomnianą Dułą – relacjonował Nowakowski – było tego lata Święto Morza, połączone z puszczaniem wianków pod hasłem: „Żądamy powszechnych świadczeń na rozbudowę Marynarki Wojennej!". Komitet (...) wydrukował (...) program tej istotnie przepięknej uroczystości, który w aktach dołączam do niniejszego felietonu z obawy, aby czy to Szanowna Redakcja, czy też Kochani P.T. Czytelnicy nie posądzili mnie przypadkiem o grubą przesadę albo nawet o zwyczajną blagę. Dla dokładności przepisuję ten fragment programu dosłownie:
6) Puszczanie wianków -
a) na cześć Rzeczypospolitej i Pana Prezydenta puszcza Pan Starosta,
b) na cześć Armii i Pana Marszałka Rydza-Śmigłego puszcza Dowódca Korpusu Ochrony Pogranicza,
c) puszcza publiczność.
To wszystko jest szczerą prawdą i tak właśnie uprawia się u nas wielkomocarstwową propagandę w roku 1938... Zaiste, piękne musiało być to Święto Morza nad Seretem wraz z dopływami (...).
Ten program jest rzeczywiście imponujący: puszczają po kolei spontanicznie według alfabetu! Jaki ład, jaki porządek, jaka organizacja! Takiego rygoru nie ma chyba nawet w Niemczech, ani we Włoszech! Sam Goebbels (dr Józef Goebbels, minister propagandy w III Rzeszy – S.S.) mógłby się uczyć... Co więcej, jest w tym zglajchszaltowaniu zachowana subtelnie hierarchia. (...)
Miejsca stojące 50 gr, dla dzieci i szeregowych 20 gr. Tanio jak barszcz! I ileż atrakcji, ileż swobody rezerwuje dla publiczności punkt „c". O punkcie „b" nie mówię już, bo to są pewnie jakieś tajemnice wojskowe, do których lepiej się nie wtrącać, ale zaznaczyć wypada, że celem rozbudowania Marynarki Wojennej włączono także do programu i inne, a wysoce stosowne punkty, jako to „wesołe miasteczko" loterię fantową i nieodzowny przy akcji dozbrajania dancing (Punkt C, czyli wianek starosty, „Ilustrowany Kurier Codzienny”, nr 224 z 15 sierpnia 1938 r.).
Był Nowakowski, no teraz Józef Mackiewicz: Przypomina mi się pewien letni wieczór w Kraśnem nad Uszą. Było to kilka lat temu. Zapalono dwa fajerwerki, a na Uszy wywracał się z boku na bok, podpierany żerdziami statek, zbudowany z dykty Dzieci się śmiały, chłopi, którym kazano leźć do wody ratować statek, klęli (po cichu). Starzy ludzie stali na moście i pluli sobie w wodę, jak to we zwyczaju u nas bywa. Kompania Korpusu Ochrony Pogranicza maszerowała przez miasteczko, Żydzi wystrachani patrzyli za węgła. Tylko pan komendant policji stał dumnie i śledził, czy „święto morza" odbywa się przepisowo. Bo gdyby nie... no, to da się rady...
Tak wyglądała propaganda mocarstwowego rozrostu Polski na morzu. – Płakać się chciało (Sztandary na podsiedziołkach, „Słowo”, nr 269 z 29 września 1937 r.).
W jednym z numerów wileńskiego „Słowa” odnalazłem bardzo ciekawy reportaż Józefa Mackiewicza, opisujący tydzień propagandy Ligi Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej. Autor zauważył, że wszystkie wileńskie dorożki przystrojone są dwiema chorągiewkami biało-żółtymi (barwy LOPP). Mackiewicz zagadnął jednego z dryndziarzy:
„Co to, wam darmo rozdają te chorągiewki?”.
Dorożkarz: „Nieeee... trzeba płacić po 40 groszy”.
Mackiewicz: „To znaczy, kto chce, ten kupuje.
Dorożkarz żachnął się na koźle: „A kto nie zechce tak temu bieda beńdzi”.
Mackiewicz: „Jak to?!”.
Dorożkarz: „Tak czyż pan nie wie? Z Amieriki musi przyjechawszy... Wiadomo kużdemu. Czepiajo sia za każda głupstwa, protokoły piszo. Wiadomo, żyć nie dajo, Wolej zapłacić 40 groszy, niż kilka złot mandatu karnego”.
Józef Mackiewicz zaklinał się, że to nie żaden kiepski żart, że wiernie opisał całą sytuację, ale... nie byłby w stanie tego dowieść, ponieważ „gdybym zapisał jego (dorożkarza – S.S.) numer, tobym go po prostu... zgubił. Gdybym spośród dorożkarzy chciał wystawić świadków, czyby świadczyli za mną? Nie. Też ze względu na system dyskrecjonalny. Po kiego licha narażać się władzy. Powiedziałby jeden z drugim:
– Ot przyszło sie na ta bieda z tym pasażiram rozgadać sie, a w ta pora po sądach ciongajo. Niechaj jego kaczki! Wolej był i z dziesiątek żółtych chorągiewków kupić i nic nie gadać”.
W dalszej części artykułu Mackiewicz zachęcał czytelników, żeby się przeszli ulicami: Rudnicką, Zawalną, Końską, Niemiecką, i podziwiali fasady żydowskich domów, które tonęły wręcz w powodzi biało-żółtych sztandarów. Państwowotwórczy zapał? Wolne żarty. Tu także zadziałał system dyskrecjonalny. „Chorągwie wiszą” – tłumaczył publicysta – „bo Żyd wie, że ma czasem dziedziniec brudny, czasem latarnia się źle pali, nu do wszystkiego może być przyczepka”.
O tak, sanacja uwielbiała terroryzować społeczeństwo systemem dyskrecjonalnym. Niby na przykład taki tydzień propagandy LOPP – przecież to nie żadne święto państwowe. No tak, ale spróbuj tylko, bratku, nie kupić biało-żółtej chorągiewki! Już my ci pokażemy, gdzie raki zimują! Już pan posterunkowy wypisze ci mandacik! Że co?! Że nie ma takiego prawa, które karze za brak chorągiewki?! A kto ci powiedział, że dostaniesz mandat za brak chorągiewki?! Jeśli jesteś dorożkarzem, to wlepimy ci mandat, powiedzmy, za zabłocony numer. Jesteś kamienicznikiem i nie wywiesiłeś biało-żółtych chorągwi?! No, to proszę pokwitować mandacik za krzywo powieszoną tabliczkę z numerem kamienicy. Itd., itp. Obywatele po kilku latach takiej „państwowotwórczej tresury” doskonale wiedzieli, że sprzeciwiać się władzy, to to samo co sikać pod wiatr: żadnego pożytku, a spodnie będą mokre od rozporka po mankiety.
Wróćmy jednak do artykułu. Mackiewicz wcale nie był jakimś zapiekłym antysanatorem, odrzucającym potrzebę szerzenia propagandy przez państwo; wręcz przeciwnie – postulował, pisał expressis verbis: Potrzebujemy więc silnej, sprężystej propagandy wewnątrz kraju, potrzebujemy uświadomienia mas. Ale zaraz dodawał: To wszystko, co się u nas w tej dziedzinie robi, albo robi się wadliwie, albo wręcz szkodliwie, bo w odwrotnym kierunku. Nie przyciąga się te masy, ale wręcz odstrasza. Dlatego, że robi się na pokaz, na zewnątrz, dla zaspokojenia ambicji urzędników, którzy muszą się wykazać właśnie, że „coś się robi". Bo wyobraźcie sobie państwo sytuację wojewody, w którego mieście ani jeden dom podczas tygodnia Loppu nie wywiesił biało-żółtego sztandaru... Wyobraźcie sobie sytuację starosty, w którego miasteczku... itd.
Oni muszą, oni muszą kazać.
A w stosunku do tych, którzy ich nie chcą słuchać... od tego jest system dyskrecjonalny
Ale to wszystko razem nie ma nic wspólnego z obroną powietrzną państwa, a przez denerwowanie i zniechęcanie ludność raczej tę obronność zmniejsza, niż potęguje (J. Mackiewicz, Sztandary na podsiedziołkach, „Słowo”, nr 269 z 29 września 1937 r.).
Celne uwagi, które powinny wziąć sobie do serca wszystkie władze państwowe, niezależnie od ustroju. Inaczej szerzona przez nie propaganda będzie przeciwskuteczna. Propaganda będzie też przeciwskuteczna, jeżeli społeczeństwu będzie się na chama, na siłę, aż do odruchów wymiotnych, wtłaczało do głów pewne frazy i hasła. Zwrócił na to uwagę prof. Marian Zdziechowski w szkicu Ze wspomnień o Piłsudskim i jego epoce zamieszczonym w książce Widmo przyszłości: „Wyrazy państwo, państwowość powtarzane bez końca, przy każdej sposobności a bez żadnej potrzeby, wywołują skutek odwrotny, zamiast kultu budzą uczucia obrzydzenia do państwa, państwowości, państwowego wychowania”.
Z kolei pisarz i publicysta, Czesław Straszewicz, w artykule Przecinana wstęga („Prosto z Mostu”, nr 24 z 22 maja 1938 roku), poruszył problematykę... „kordonomanii” i szablonu w uroczystościach. Opisywana uroczystość związana była z otwarciem portu we Władysławowie 3 maja 1938 roku. Umiemy pracować, osiągać – prawda. Ale nie umiemy być dumni z rezultatów tej pracy. Nie umiemy osiągnięciom swoim nadawać znaczenie, jakiego wymaga narodowa racja. (...) Tu nieomal o misterium narodowe chodzi; o wykrzesanie dumy narodowej, poczucia mocy, wspólnoty i wiary, że jesteśmy, i trwamy – i zwyciężymy! Mało w Polsce nowych portów, nowych miast, nowych fabryk, zbudowanie ich to widomy znak bytu narodowego, wyraz energii i siły. I ludzie się muszą o tym dowiedzieć, muszą to pojąć, muszą to uczuć! (...)
We Władysławowie wbito w piasek maszty z chorągwiami; tu i ówdzie porozwieszano girlandy z zieleni; siatki przybrano we flagi sygnalizacyjne; postawiono trybunę do przemówień i przeciągnięto wstęgę.
Przyjechał Pan Minister Przemysłu i Handlu (Antoni Roman – S.S.), przyjechali dostojnicy kościelni i państwowi. Było sporo policji, szkółka powszechna. Ośmiu strażaków i trochę miejscowych ludzi; których trzymano z daleka, za kordonem!
„Wszystko" odbyło się składnie i potoczyście, przemówienia, poświęcenie, przecięcie wstęgi.
Straszewicza, jak to sam ujął, „zaboleli" ludzie, którzy stali za kordonem i w milczeniu przyglądali się widowisku. Jakiś ogromny nawias odgradzał ich od tego, co się „tam" działo. Patrzyli się, dziwili się i byli na zewnątrz, nie w centrum; byli i nie byli, nie ich się tu sprawy działy, nie oni tu byli najpotrzebniejsi. Gapili się i tyle! (...).
W czasie, gdy odbywało się poświęcenie portu, w jednym z pism warszawskich można było przeczytać dokładny opis uroczystości. Ten, kto to pisał, musiał pisać wtedy, gdy nic jeszcze wiadomo nie było. A jednak... nie pomylił się w niczym. Owszem, pomylił się, że pana ministra witano na dworcu, podczas gdy pan minister przyjechał autem. Poza tym cały program, szczegół po szczególe został opowiedziany dokładnie, wraz z opisem dekoracji (zieleń, chorągwie!), tekstem przemówień i ceremonią przecięcia wstęgi...
Za ileś tam lat odbędzie się w Warszawie otwarcie kolei podziemnej, zapobiegliwy reporter już dzisiaj mógłby skreślić podniosły opis tej uroczystości. I zapewne nie pomyliłby się w niczym!
Stworzył się jakiś potworny szablon! Stworzyła się jakaś urzędowa pieczęć, którą automatycznie przykłada się do „nowych aktów". Martwo, programowo i bezdusznie. W chwilach, w których winna się koncentrować i wybuchać potencja narodowa – „wybucha" nuda i schemat. Co niedziela częstują nas przez radio opisem „przecinania wstęgi" i co niedziela słyszmy jedno i to samo, jak dobrze wyuczoną i stale powtarzaną lekcję.
Tak nie wolno! (...) Musimy improwizować swoją radość i dumę. Potrzeba nam (...) reżyserów-artystów, którzy by potrafili ożywić martwo stojące za kordonem tłumy Którzy by umieli złamać kordon, zjednoczyć wszystko i natchnąć wspólnym duchem. Którzy by pojęlii że właśnie tłum w takich chwilach jest najważniejszy, że tu o niego przede wszystkim chodzi\ że dostojnicy państwowi w tym wypadku to akcesoria, które mają „dodawać wagi" i „podkreślać znaczenie", a nie ci dla kogo i dokoła koło wszystko się czołobitnie kręci. (...)
Propaganda (...) nie znosi szablonów i schematów, wymaga twórczych rozwiązań i twórczego wysiłku. Forma musi nabrać żywej, nowej, niezbędnej dla życia narodowego treści! I nie urzędniczym sposobem.
Józef Mackiewicz także pisał o „kordonomanii”, która odsznurowuje świat obywatelskich „dołów" od biurokratycznej „góry" w sposób wystarczająco jaskrawy Kordony zamykają ulice, dworce, perony przed które zajeżdża byle salonka. Dziennikarz mógł się o tym przekonać na własnej skórze, biorąc udział w jakichś uroczystościach na lotnisku w Toruniu. Spostrzegłszy większe skupienie osób, dygnitarzy, prasy itd., idę w tym kierunku przez błonie – „Panie! Tu nie wolno chodzić!" Zawracam, choć mam przed sobą pustą przestrzeń. Idę drogą, którędy przyszli wybrani. – „Pan dokąd? Tu przejścia nie ma" – Jestem w jasnym garniturze i letnim kapeluszu. W tej chwili spostrzegam jak tam i z powrotem biegną różni panowie: czarne marynarki, spodnie w paski, w klapie ordery, na głowie albo cylinder, albo melonik. Nie pytają i nie są zatrzymywani. Nikt ich nie legitymuje, a przecież każdy wie, że to albo wyższy urzędnik tylko, albo zgoła dygnitarz. Wydaje mi się, że nigdy nierówność stanów nie była tak mocno akcentowana. Nie wiem, czy kiedy strój, czy nawet kontusz i karabela w okresie osławionej pańszczyzny, dawały taką supremację stanu, jak dziś cylinder i order w klapie. Czarne portki w paski i świat współczesnej Polski stoi otworem. Oblało mnie kurzem. Wspaniała limuzyna przesunęła obok. Policjant zasalutował „na wszelki wypadek". Wewnątrz był tylko szofer.
I właśnie to salutowanie policjanta szoferowi limuzyny, tak „na wszelki wypadek”, nasunęło publicyście pewien pomysł, kiedy został wysłany przez redakcję „Słowa” do Augustowa, aby zrelacjonować czytelnikom konferencję polsko-litewską. Zadanie okazało się bardzo trudne, ponieważ nasze władze „otoczyły konferencję nimbem państwowej tajemnicy. Żadnego dziennikarza, broń Boże słówka do prasy!”. Już na dworcu w Augustowie podróżnych czekało skrupulatne sprawdzanie dokumentów. Na ulicy pełno tajniaków i mundurowych. Yacht-Club, w „którym odbywało się to misterium, otoczono trzykrotnym kordonem policji”. W pierwszym szpalerze służbę pełnili wywiadowcy. Drugi kordon stanowiły „posterunki nad jeziorem, żeby nawet kto wodą nie dopłynął. Zamknięto wszystkie łodzie na zamki”. Trzeci kordon rozlokował się w parku – na ławkach i na ścieżkach pełno funkcjonariuszy bezpieczeństwa... Jakże więc jakiś pismak ma dostać się do Yacht-Clubu? Ha! Zdaniem Józefa Mackiewicza... „nie ma nic prostszego w Polsce”! Wystarczy pójść na rynek, wybrać najbardziej „wypasioną”, elegancką taksówkę, taką a la limuzyna. Potem Mackiewicz kazał się wieźć główną szosą, wprost przez park, przez główny podjazd klubu. Rozstępują się kordony, otwierają bramy stróże. Wybiegają lokaje, kłaniają się wpół. Któż ośmieli się zatrzymać limuzynę w jej dostojnym biegu? Któryż z policjantów zaryzykuje zatrzymać, legitymować, sprawdzać? Wszak każdy z nich wie, że ci, którzy wydają rozporządzenia ograniczające swobodę obywateli, są bardzo szorstcy i niecierpliwi, gdy się do nich osobiście stosuje. Więc jak najgrzeczniej i – jak najdalej. Przyznają Państwo – ach, jakaż to piękna scenka, rodem z Kariery Nikodema Dyzmy! (Polski Harun Al Raszyd, „Słowo”, nr 194 z 18 lipca 1938 roku.)
Zygmunt Nowakowski, pisząc o pewnym incydencie na krakowskim dworcu, także poruszył problem „kordonomanii”:
Po złożeniu wieńca wracała do stolicy delegacja Senatu i Sejmu (7 grudnia 1938 roku, w rocznicę urodzin Józefa Piłsudskiego, delegacja parlamentarna na czele z marszałkiem Senatu, ppłk. Bogusławem Miedzińskim oraz marszałkiem Sejmu, prof. Wacławem Makowskim złożyła wieniec u jego trumny na Wawelu – S.S.) i (...) zamknięto zupełnie dostęp do dworca, a publiczność, zapłaciwszy pełną cenę biletów, np. drugiej klasy, musiała przedostawać się do wagonów jakimiś przesmykami, jakimiś pasażami podziemnymi, omal nie kanałami, posłów zaś i senatorów otoczył kordon policji, strzegąc, by plebs nie otarł się o te selskiny, o te wydry, te tchórze...
Co gorsza, wyjeżdżając tym samym pociągiem, na własne oczy widziałem dwóch dygnitarzy w kij zalanych... A w pociągu było zimno, jak w psiarni, ponieważ z powodu doczepienia salonek nie dało się ogrzać wagonów, gdzie siedziała hołota, czerń..." (Platoniczny list, „Ilustrowany Kurier Codzienny", nr 9 z 9 stycznia 1939 r.).
No i rozpętało się piekło. Oburzeni marszałkowie Makowski i Miedziński wystosowali list do premiera generała Sławoja Składkowskiego, w którym potępili felieton Platoniczny list oraz jego autora. W tekście epistoły panów marszałków roiło się od takich słów i sformułowań, jak: „ponura i złośliwa fantazja publicysty I.K.C.", „oburzająca napaść", „oszczerstwo", „insynuacje", „pospolita i złośliwa demagogia", „jaskrawe usiłowanie poderwania powagi Izb Ustawodawczych", „największy niesmak", „złośliwe plotki", „zła wiara", „całkowita fantastyczność przedstawienia sprawy", „napaść publiczna w dzienniku Ilustrowany Kurier Codzienny". Pan premier, a jakże, podzielił oburzenie sanacyjnych dygnitarzy i wystosował do nich następującą odpowiedź:
Spieszę zakomunikować, że w zupełności podzielam opinie Panów Marszałków o_felietonie, zamieszczonym w nr 9 „Ilustrowanego Kuriera Codziennego", w którym autor pozwolił sobie potraktować w sposób tak niewłaściwy sprawę pobytu delegacji Izb Ustawodawczych, składającej w Krakowie hołd Józefowi Piłsudskiemu.
Celem należytego oświetlenia sprawy wobec opinii publicznej zarządziłem przesłanie "Ilustrowanemu Kurierowi Codziennemu" Komunikatu Urzędowego, zawierającego pismo PP. Marszałków oraz moją niniejszą odpowiedz. „Ilustrowany Kurier Codzienny" ogłosi powyższy komunikat na podstawie art. 30. Prawa prasowego.
„Ikac” opublikował oba listy w nr 17 (z 17 stycznia 1939 roku) na pierwszej stronie pod tytułem Komunikat Urzędowy. Czy krakowski dziennik mógł odmówić wydrukowania tych listów? Nie, nie mógł, gdyż obligował go do tego artykuł 30. Dekretu Prezydenta Rzeczypospolitej z dnia 21 listopada 1938 roku – Prawo prasowe (Dz.U. 1938, nr 89, poz. 608):
Art. 30. (1) Redaktor obowiązany jest umieścić w czasopiśmie komunikat urzędowy, nadesłany na podstawie każdorazowego zarządzenia Prezesa Rady Ministrów.
(2) Komunikat umieścić należy w najbliższym numerze czasopisma w miejscu i czcionkami, przeznaczonymi w danym piśmie dla ważnych wiadomości.
(3) Nie wolno zmieniać nadesłanego tekstu ani uwagami umieszczonymi w tym samym numerze pomniejszać znaczenia komunikatu.
(4) Komunikat do jednego numeru czasopisma nie może przekraczać 250 wierszy druku, licząc 6 słów za wiersz.
W Nowakowskim zawrzała krew – chwycił za pióro i wysmażył artykuł polemiczny pod tytułem Dekret ma dwa końce, w którym nie owijając w bawełnę stwierdził, iż panowie marszałkowie „atakując mój honor, godzą równocześnie w moje żywotne interesy jako dziennikarza i literata”. Artykuł jest na tyle intrygujący, że pozwolę sobie zacytować z niego co ciekawsze fragmenty:
Oświadczam, że felieton mój ściśle odtwarza rzeczywistość. (...) Podtrzymuję i z całą stanowczością i w pełnym poczuciu odpowiedzialności podtrzymywać będę, że napisałem prawdę. Mało: napisałem nie wszystko, co powinienem był napisać, obecnie zatem dodaję, że szykany trwały nawet po odjeździe pociągu. Tak więc część publiczności wychodzącej z dworca skierowano dla niezbadanych przyczyn schodami w ul. Lubicz, gdy zaś niejaki p. St. (pełne nazwisko podam we właściwej chwili) oświadczył, że chce jechać tramwajem linii nr 1, usłyszał słowa: „Nie wolno!". Inną część publiczności wypuszczono zamiast główną bramą przez dworzec zachodni, przy czym p. N musiała zwrócić uwagę posterunkowym, aby nie odpychali jej rękami. Tak to ostro poczynano sobie przy wyjeździe owych delegacji!
Z palca nie wyssałem mojej wzmianki.
Rzeczy te są przecież do zbadania i śledztwo musi ustalić, kto wydał takie rozporządzenie, kto za nie ponosi odpowiedzialność. Musiały zostać zarówno w województwie, jak i w starostwie grodzkim, w referacie bezpieczeństwa, w komendzie policji, wreszcie u władz kolejowych jakieś dowody, papiery (...).
Jeśli idzie o mnie samego, usiłowałem najpierw dostać się na peron drogą normalną, więc przez poczekalnię II klasy Portier nie wpuścił mnie, mówiąc, że ta droga jest zamknięta z powodu wyjazdu posłów i senatorów. Skierowałem się zatem w stronę restauracji i po drodze zamieniłem kilka słów z dwoma zawianymi panami (o tym będzie mowa niżej). Przez restaurację nie puszczono także, musiałem więc, aby nie spóźnić się do pociągu, przejść przez jakieś drzwiczki, o których istnieniu, choć jestem rodowitym krakowiakiem, nie słyszałem nigdy w życiu.
Trudności z przedostaniem się do wagonów robiono także na samym peronie (...). Gdy niedaleko salonek poselskich i senatorskich zatrzymałem się, czekając na bagażowego, posterunkowy tonem wcale ostrym (...) oświadczył mi: „Nie stać!" (...)
W przedziale, w którym jechałem do Warszawy, był pewien znany literat i publicysta, p. A.N. (prawdopodobnie chodzi o Adolfa Nowaczyńskiego – S.S.) wraz z ciężko chorą żoną. Oboje skarżyli się na szykany i trudności, jakie im robiono na dworcu. Pani ta, odprowadzana przez liczną rodzinę, wracała z pogrzebu matki. (...)
W ogóle całą sprawę musi wyświetlić dokładne śledztwo. Ono również zbada, z jakich przyczyn w wagonach przeznaczonych dla publiczności panowało piekielne zimno. Konduktor, spytany o to, powiedział, że z powodu wadliwego przyczepienia salonek poselskich i senatorskich nie da się w żaden sposób ogrzać wagonów, którymi jedzie „tylko" publiczność. (...)
Teraz jeszcze jedna sprawa, mianowicie kwestia owych „zawianych" dygnitarzy Niemiła to dla mnie historia, choć znowuż [o tym – S.S.] napisałem. Stało się jednak i będę musiał podać nazwiska. Naturalnie, w dzienniku zrobić tego nie mogę i nie chcę, ponieważ bądź co bądź czyta mnie kilka milionów ludzi, sądzę jednak, że nadarzy się sposobność i przy zamkniętych na tę chwilę drzwiach przecież zdradzę tajemnicę służbową (Z. Nowakowski, Lajkonik).
Cóż, gdyby artykuł się ukazał, to pewnie zadowoleni czytelnicy wykrzyknęliby: „Brawo Nowakowski! Ale tym dygnitarzom poszło w pięty!”. Gdyby... Sęk w tym, że w numerze 18 „Ikaca” (z 18 stycznia 1939 roku) na jednej ze stron zamiast felietonu pojawiła się duża biała, niezadrukowana plama, czyli krótko mówiąc, cenzor dokonał konfiskaty artykułu Dekret ma dwa końce. Na szczęście znamy jego treść, ponieważ nieocenzurowany egzemplarz czasopisma znajduje się w Bibliotece Jagiellońskiej (w 1975 roku Wydawnictwo Literackie przedrukowało go w zbiorze felietonów Nowakowskiego pt. Lajkonik). A swoją drogą, odważny człowiek z tego pana doktora Nowakowskiego – w sanacyjnej Polsce za mniejsze „przewiny” katowano dziennikarzy do utraty przytomności bądź ciupasem odsyłano do Berezy Kartuskiej. Na szczęście Nowakowskiego nie odwiedziła żadna bojówka oficerska, a także zaoszczędzono mu „dobrodziejstw” resocjalizacji w obozie w Berezie.
Tak narzekamy na „kordonomanię”, bizantynizm sanacji, wymaganą przez władzę czołobitność... Czy to rozpoczęło się w 1926 roku? Na to pytanie odpowie nam Edward Woyniłłowicz (Wspomnienia 1847-1928, cz. 1), ziemianin z Mińszczyzny. 13 listopada 1919 roku w wyzwolonym od bolszewików Mińsku obradujące Towarzystwo Rolnicze (najstarsze z kresowych), wysłało do przywódców państwa polskiego (naczelnika Józefa Piłsudskiego, marszałka Sejmu Ustawodawczego Wojciecha Trąmpczyńskiego i premiera Ignacego Jana Paderewskiego) uroczyste depesze, w których uczestnicy posiedzenia zapewniali „dostojnych” przywódców o „uczuciach hołdu i uznania”. Ku zaskoczeniu i rozczarowaniu (a może i nawet pewnemu zniesmaczeniu) redagującego depesze Woyniłłowicza, „dygnitarze Najjaśniejszej Rzeczypospolitej zaszczycić nas odpowiedzią nie raczyli”. Rozgoryczony pamiętnikarz wspomniał przy tej okazji, iż „ongi cesarz (car Mikołaj II – S.S.) odpowiedział na depeszę naszą, przy początku wojny wysłaną (w 1914 roku – S.S.)”.
Opisując przebieg zjazdu samorządów powiatowych w Mińsku w marcu 1920 roku, Woyniłłowicz ujawnił w jaki sposób „spontanicznie” zredagowano adres do Józefa Piłsudskiego. Ostatniego dnia obrad delegaci na zjazd powierzyli to zaszczytne zadanie właśnie Woy– niłłowiczowi. W przerwie obrad Woyniłłowicz zaproszony przez Władysława Raczkiewicza na obiad snuł dywagacje na temat układania adresów: że „debaty nad takimi enuncjacjami nigdy nie są właściwe na ogólnym zebraniu”, bo może dojść do jakichś scysji i nieporozumień; że adresy muszą zostać zredagowane przez mężów zaufania różnych ugrupowań politycznych i dopiero wówczas mogą być przyjęte na walnym zebraniu itd., itp. Roześmiany od ucha do ucha Raczkiewicz (komisarz okręgowy miński i zastępca komisarza generalnego Ziem Wschodnich) odparł, że ten adres, który miał ułożyć Woyniłłowicz... „jest u zecera, aby już mógł w rannym wydaniu dziennika w Mińsku być przeczytany, jako uchwała zgromadzenia”! Istotnie, kiedy po przerwie obiadowej Woyniłłowicz pojawił się na sali obrad, okazało się, iż pewien „drobny szlachcic zagonowy wystąpił z propozycją adresu, niby z własnej inicjatywy, powołując się na tekst adresu, jakoby na zebraniu prywatnym gdzieś przedyskutowany”. Oczywiście cała sprawa była wcześniej ukartowana, albowiem „chodziło o to” – jak tłumaczył pamiętnikarz – „aby inicjatywa pochodziła ze sfer demokratycznych”, a nie ze sfer obszarniczych (za jej przedstawiciela uważali Woyniłłowicza „postępowi” piłsudczycy, choć Bogiem a prawdą, bolszewicy doprowadzili jego majątek do kompletnej ruiny, więc bliżej mu było do szlachty zaściankowej aniżeli do obszarników). Delegaci przyjęli treść adresu „jednogłośnymi okrzykami na cześć naczelnika państwa” i wysłali do Warszawy. Woyniłłowiczowi zaś przypomniały się