Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zbiór szesnastu esejów pokazujący, że życie pod sanacyjną władzą nie tylko było nieprzyjemne dla jej przeciwników politycznych, ale – szczególnie w życiu gospodarczym i kontaktach z władzą urzędniczą – uciążliwe, a przede wszystkim momentami absurdalne, co wypisz wymaluj przypomina naszą dzisiejszą dyktaturę urzędniczą. Czy może być dla nas pocieszeniem, że nasi ojcowie i dziadowie również nie mieli łatwo? Być może nie, ale z pewnością warto poznać metody z jakimi radzili sobie z ustrojem biurokratycznym.
***
Co skłoniło mnie do tego, by po raz trzeci w ciągu ostatnich trzech lat zaostrzyć pióro, a w zasadzie dokładniej rzecz ujmując – odkurzyć klawiaturę laptopa? Sądzę, że niebagatelną rolę odegrało tu życzliwe zainteresowanie Czarną księgą sanacji (PROHIBITA, 2017 r.) zarówno ze strony publicystów (...) jak i świata nauki. Oczywiście takie opinie są wyjątkiem, ponieważ większość naszych publicystów, koryfeuszy, luminarzy bierze udział w nieustającym, permanentnym festiwalu piania hymnów pochwalnych na cześć sanacji. Jedni robią to, ponieważ faktycznie wierzą w zalety sanacyjnych rządów. Drudzy zaś – a pewnie tych jest więcej – wychwalają i będą wychwalać Piłsudskiego i sanację w obawie przed utratą stanowisk, uczelnianych synekur, redaktorskich stołków, rządowych dotacji czy unijnych grantów na badania. I jedni i drudzy są impregnowani na fakty, na prawdę; i jedni i drudzy będą piać te swoje hymny pochwalne – o „rozwoju motoryzacji w latach 30.”, o „dynamicznym rozwoju gospodarki za sanacji”, o „genialnym Piłsudskim” – aż do zachrypnięcia. (...)
W krainie sanacyjnych absurdów składa się z szesnastu rozdziałów, zawierających materiał prawie tylko i wyłącznie premierowy. (...) W każdym rozdziale opisałem jakiś konkretny absurd, poczynając od spraw przyziemnych, prozaicznych – jak np. perypetie z „dopełnieniem obowiązku meldunkowego” czy wyrabianiem paszportu – poprzez szaleństwa działalności estetyzacyjnej, a kończąc na kompletnych kuriozach w rodzaju próby „znacjonalizowania”... pustelnika!
Fragment Wstępu
Sławomir Suchodolski (ur. w 1965 r. w Gdańsku) – historyk, publicysta i nauczyciel historii. Współautor i autor dwudziestu trzech książek (podręczników licealnych, opracowań metodycznych, zbiorów źródeł, ćwiczeń, testów i esejów historycznych m.in. Jak sanacja budowała socjalizm, Czarna księga sanacji, Piłsudski i sanacja – prawda i mity) oraz sześćdziesięciu artykułów („Najwyższy CZAS!”. „Magna Polonia”, kaszebsko.com).
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 389
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by Sławomir SuchodolskiCopyright to this edition © by Wydawnictwo Prohibita
ISBN:978-83-65546-56-2
Redakcja i korekta:Anna Olechno
Projekt okładki:Maciej Harabasz
Wydawca:Wydawnictwo PROHIBITAPaweł Toboła-Pertkiewiczwww.prohibita.plwydawnictwo@prohibita.plTel: 22 424 37 36facebook.com/WydawnictwoProhibitawww.twitter.com/Multibookpl
Sprzedaż książki w internecie:
„Hej, tam w Warszawie jest pan minister siwy i taki miły,przez okno rzuca spojrzenia bystre,bo chce, by dla ciebie byłyzimą sopelki, śniegi i lody:wszystkie zimowe wygody.Jeżeli tedy sanki usłyszyszi dzwonki ich tajemnicze,wiedz: to minister w skupionej ciszynacisnął taki guziczek,że sanki dzwonią i gwiazdki lśniąnad miastem i nad wsią”.Konstanty Ildefons Gałczyński(fragment wiersza Zima z wypisów szkolnych z 1936 roku)
Właśnie postawiłem ostatnią kropkę w ostatnim, szesnastym rozdziale. Odczuwam radość, ale jednocześnie i zmęczenie. Nie ma co ukrywać – pisanie książek to nie tylko pasjonująca przygoda intelektualna; to również wyczerpujące zajęcie. Moja radość coraz bardziej blednie, przygasa, a zmęczenie zaczyna ciążyć młyńskim kamieniem, gdy uświadamiam sobie, że przecież trzeba jeszcze napisać wstęp. A ja… nie lubię pisać wstępów; nie lubię, i już! Pewnie dlatego zaczynam kombinować, jakby tu się „wymiksować” od tej „przyjemności” i już w duchu układam sobie listę argumentów „na nie”: „Stary, a kto dziś czyta wstępy?! Ludzi, którzy biorą w księgarni książkę do ręki przyciąga tytuł, «krzykliwa» okładka i nazwisko autora. Następnie potencjalni czytelnicy sprawdzają cenę, wertują książkę w poszukiwaniu ilustracji przykuwających wzrok, wodzą palcem po spisie treści, lecz, na miły Bóg, nie czytają wstępów!”. Zaraz potem nachodzą mnie wątpliwości: „Przecież wstępu nie trzeba czytać w księgarni. Można spokojnie zapoznać się z jego treścią w zaciszu domowym. W tego typu publikacjach, jak W sanacyjnej krainie absurdów, wstęp jest potrzebny. A czy go ktoś będzie czytał, czy nie… – to już nie problem autora”.
Kończę z hamletyzowaniem, podejmuję ostateczną decyzję („Piszę wstęp!”) i coraz bardziej przekonuję się do mądrości zawartej w… jednym z wałęsizmów: „Nie chcem, ale muszem”. „No więc cóż z tego” – strofuję siebie w myślach – „że postawiłeś ostatnią kropkę w ostatnim, szesnastym rozdziale, skoro nie zrobiłeś jeszcze czegoś, co starożytni Rzymianie określali jako: Ultimam manum imponere”. W dosłownym tłumaczeniu ów zwrot znaczył: „Przyłożyć ostatnią rękę”. Wobec tego „nie chcem, ale muszem przyłożyć rękę po raz ostatni”, czyli muszę wprowadzić do mojego dzieła – przed wypuszczeniem go w świat – ostanie poprawki: coś trzeba wyciąć, coś poprawić, a coś dopisać. Czuję rozpierającą mnie dumę, ponieważ dokonałem twórczej syntezy: udało mi się połączyć wodę (wałęsizm) z ogniem (rzymską sentencją).
* * *
Co skłoniło mnie do tego, by po raz trzeci w ciągu ostatnich trzech lat zaostrzyć pióro, a w zasadzie dokładniej rzecz ujmując – odkurzyć klawiaturę laptopa? Sądzę, że niebagatelną rolę odegrało tu życzliwe zainteresowanie Czarną księgą sanacji (PROHIBITA, 2017 r.) zarówno ze strony publicystów (np. Stanisława Michalkiewicza, Jana Pińskiego), jak i - co było dla mnie kompletnym zaskoczeniem, gdyż książka nie miała charakteru publikacji popularnonaukowej czy naukowej – świata nauki (np. opinia dra Wojciecha J. Muszyńskiego, redaktora naczelnego czasopisma „Glaukopis”). Oczywiście takie opinie są wyjątkiem, ponieważ większość naszych publicystów, koryfeuszy, luminarzy bierze udział w nieustającym, permanentnym festiwalu (szczególnie przybierającym na sile właśnie teraz, w setną rocznicę odzyskania niepodległości) piania hymnów pochwalnych na cześć sanacji. Jedni robią to, ponieważ faktycznie wierzą w zalety sanacyjnych rządów. Drudzy zaś – a pewnie tych jest więcej – wychwalają i będą wychwalać Piłsudskiego i sanację w obawie przed utratą stanowisk, uczelnianych synekur, redaktorskich stołków, rządowych dotacji czy unijnych grantów na badania. I jedni i drudzy są impregnowani na fakty, na prawdę; i jedni i drudzy będą piać te swoje hymny pochwalne – o „rozwoju motoryzacji w latach 30.”, o „dynamicznym rozwoju gospodarki za sanacji”, o „genialnym Piłsudskim” – aż do zachrypnięcia. W efekcie zalewa „nam Polskę nowy potop, nie szwedzki wprawdzie, lecz rodzimy, frazesu, szablonu, gołosłowia, słowolejstwa, banału, glajchszaltungu myślowego. Leje się tego człowiekowi zewsząd, lepko, cuchnąco, powyżej uszu i za kołnierz. Toną nam w tym potopie sprawy wielkie, zagadnienia historycznej skali, w przełomowych naprawdę latach”. Któż napisał te słowa? Kto miał odwagę? Może to któryś z naszych odważnych „niezależnych publicystów” czy historyków żyjących na państwowym garnuszku? A skąd! Autorem tych słów był znakomity przedwojenny publicysta, Ksawery Pruszyński (Zagończyk publicystyki polskiej „Ilustrowany Kurier Codzienny”, nr 7 z 7 stycznia 1939 r.). Napisał je jeszcze w trakcie trwania karnawału mocarstwowej Polski, na osiem miesięcy przed jej upadkiem…
Kiedy powiedziałem jednej znajomej jaki tytuł będzie nosiła moja nowa książka, usłyszałem w odpowiedzi: „O, to świetnie, bo będzie można się pośmiać z jakichś biurokratycznych absurdów”. Muszę przyznać, że skrzywiłem się w tym momencie, i to z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że absurdy niekoniecznie muszą być śmieszne, choć faktycznie na ogół kojarzą się z czymś, co może wywołać uśmiech na twarzy – przynajmniej uśmiech niedowierzania.
Po drugie, absurdy nie powinny być utożsamiane tylko i wyłącznie z biurokracją. Moim skromnym zdaniem, absurd jest jedną z podstawowych, konstytutywnych cech każdej socjalistycznej dyktatury – a taką wszak była sanacja – i jest jej immanentną częścią. Stąd też moje próby (udane, czy też nieudane – nie mnie o tym sądzić) porównania pod pewnymi względami Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej z sanacyjną II RP.
Książka składa się z szesnastu rozdziałów, zawierających materiał prawie tylko i wyłącznie premierowy. Napisałem „prawie”, ponieważ dwa rozdziały opublikowałem w 2015 i w 2016 roku na gościnnych łamach „Najwyższego CZASU!”, przy czym na potrzeby książki znacznie je rozszerzyłem – jeden z czterech do siedmiu stron maszynopisu, a drugi z sześciu do czternastu stron. W każdym rozdziale opisałem jakiś konkretny absurd, poczynając od spraw przyziemnych, prozaicznych – jak np. perypetie z „dopełnieniem obowiązku meldunkowego” czy wyrabianiem paszportu – poprzez szaleństwa działalności estetyzacyjnej, a kończąc na kompletnych kuriozach w rodzaju próby „znacjonalizowania”… pustelnika!
Zabierając się do napisania W sanacyjnej krainie absurdów miałem do rozstrzygnięcia pewien istotny dylemat: czy zamieścić w swojej nowej książce większą, czy mniejszą porcję cytatów ze źródeł z epoki? Innymi słowy, zastanawiałem się, jak sterować nawą pomiędzy Scyllą mojego gadulstwa, a Harybdą cytomanii. Nie mogąc się zdecydować, postanowiłem zapytać się znajomych, którym porozdawałem egzemplarze autorskie Jak sanacja budowała socjalizm oraz Czarnej księgi sanacji – i tym samym uszczęśliwiłem ich na siłę lekturą moich „wiekopomnych dzieł” – co oni sądzą na ten temat. A oni, jak jeden mąż odpowiedzieli: „Stary, im więcej takich cytatów ze źródeł z epoki, tym lepiej. Mamy wówczas takie wrażenie, jakbyśmy przenosili się do lat 20. i 30. zeszłego wieku, jakbyśmy «dotykali» tamtych czasów”. No, jeśli taki był wynik sondażu – a przecież mądrzy ludzie powiadają, że Vox populi, vox Dei – to nie pozostawało mi nic innego, jak tylko ostrożnie wziąć kurs na Harybdę cytomanii.
Tak jak uprzedzałem Czytelników we wstępach do swoich dwóch ostatanich książek, tak czynię to i teraz: pisałem z pasją publicysty, subiektywnie, nie szczędząc ocen; mówiąc wprost: nie siliłem się na obiektywizm. Mój deklarowany subiektywizm jest o wiele bardziej uczciwym stanowiskiem od podkreślanego przez zdecydowaną większość luminarzy polskiej historiografii i publicystów obiektywizmu, przyjmującego karykaturalną postać – setek publikacji i tysięcy artykułów, wbrew faktom, wychwalających pod niebiosa sanację. Nie jestem naukowcem i nie czuję się nim, toteż nie szpikowałem stron rozbudowanymi przypisami (choć w tekście z reguły podawałem źródło cytatu, a właściwie jego uproszczony zapis); zresztą, umówmy się, że Czytelnikom (może poza garstką naukowców) nie są one do niczego potrzebne, a przeszkadzają tylko w płynnej lekturze. Jednak na końcu książki zamieściłem bibliografię – listę pozycji, z których korzystałem w trakcie pisania. Zrobiłem to przede wszystkim z myślą o Czytelnikach pragnących poszerzyć swoja wiedzę o sanacyjnej Polsce.
W przedostatnim akapicie pragnę złożyć serdeczne podziękowania Panu Dariuszowi Ostapowiczowi za udostępnienie kilku ważnych opracowań, oraz za to, że z cierpliwością pełnił rolę – jak na wybornego stylistę przystało – jednoosobowej poradni językowej. Tak, Darku, wiem – zwrot „pełnić rolę” to rusycyzm, ale tak mi się jakoś „wymksnęło”… Dziękuję również Panu Brunonowi Różyckiemu za słowa życzliwej zachęty do wysiłku, tak przecież ważne dla autora w trakcie trudnego procesu twórczego. Do podziękowań dla obu Panów załączam mocny uścisk dłoni.
A teraz, drogi Czytelniku, postaw na stoliku swoją ulubioną filiżankę z gorącą, aromatyczną kawą, wygodnie rozsiądź się w fotelu i pozwól się zaprowadzić do sanacyjnej krainy absurdów. Jak to możliwe? Po prostu przewróć następną stronę, a ja będę Twoim usłużnym cicerone. Nie musisz wcale wyrabiać paszportu; nie musisz starać się o wizę; nie musisz się obawiać groźnych, niesympatycznych celników, ani uciążliwych formalności meldunkowych. Czas więc w drogę!
Życzę przyjemnej i pożytecznej lektury.
Autor
Polski paszport z 1934 roku. W latach 1931-1936, w myśl Rozporządzenia Ministra Skarbu z 1931 roku, opłaty za paszporty na wyjazd zagranicę z terminem ważności do jednego roku wynosiły: „a) za paszport, uprawniający do jednorazowego wyjazdu zagranicę, względnie za każde zezwolenie na ponowny wyjazd zł 200 [2000 na dzisiejsze złotówki – S.S.]; b) za paszport, uprawniający do wielokrotnych wyjazdów zagranicę zł 350”.
Ernest Wilimowski (1916-1997), napastnik chorzowskiego „Ruchu” i reprezentacji Polski w pitce nożnej. W reprezentacji miał zadebiutować w meczu z Czechosłowacją 15 kwietnia 1934 roku, w wieku 17 lat. Do meczu jednak nie doszło z przyczyn politycznych. Jak donosił „Przegląd Sportowy”: „MSZ zabroniło korzystania z wydanych już zresztą paszportów na wyjazd reprezentacji Polski do Pragi”. Wilimowski przeszedł do historii mistrzostw świata jako zdobywca czterech bramek w meczu z Brazylią na mundialu we Francji w 1938 roku, dzięki czemu przez 56 lat był rekordzistą pod względem liczby strzelonych goli w jednym meczu.
To był jeden z najpiękniejszych dni mojej młodości przeżytej w PRL-u. Tego pogodnego, słonecznego, czerwcowego przedpołudnia w 1981 roku (dokładnej daty nie pamiętam) miałem otrzymać paszport, dzięki któremu mogłem pojechać w swoją pierwszą zagraniczną podróż, i to nie do jakiegoś tam „bratniego” socjalistycznego kraju, ale do kapitalistycznej Holandii! Celowo zamiast sformułowania: „miałem stać się posiadaczem paszportu” – użyłem zwrotu: „miałem otrzymać paszport”. Otóż w tamtych czasach, socjalistyczne państwo wydawało (albo i nie wydawało – każdego dnia wiele osób odchodziło od okienek paszportowych z przysłowiowym kwitkiem) paszport w ręce Jana Kowalskiego tylko po uprzednim zdeponowaniu dowodu osobistego w wydziale paszportowym lokalnej komendy Milicji Obywatelskiej. Zatem po powrocie z kapitalistycznego raju musiałem, bodajże w ciągu tygodnia, w tymże samym wydziale paszportowym komendy MO (w Gdańsku przy ul. Piwnej), w którym otrzymałem paszport, odebrać dowód osobisty i… zdeponować paszport. Tak więc nie mogłem, jak obecnie, trzymać w szufladzie biurka swojego paszportu. I teraz już Czytelnicy z pewnością zrozumieli, skąd ten ostrożny zwrot: „miałem otrzymać paszport”. Młodsi Czytelnicy być może zapytają: a jeśli ktoś chciałby ponownie wyjechać do państw – jak to się wtedy mówiło – „drugiego obszaru płatniczego”? A, to trzeba było przejść „urzędniczą drogę przez mękę” raz jeszcze, czyli wypełniać kwestionariusze, zdobywać zaświadczenia w biurach, urzędach, miejscu pracy, Wojskowej Komendzie Uzupełnień itd. Pamiętam, że załatwiając z Mamą te paszporty w 1981 roku, mieliśmy sporo bieganiny. Na przykład: jako niepełnoletni musiałem wyrobić sobie w Urzędzie Miejskim tymczasowy dowód osobisty, a Mama co najmniej dwukrotnie odwiedziła moją szkołę, ponieważ dyrekcja zobligowała Ją do napisania dwóch podań-próśb (pierwsze podanie zawierało prośbę o wyrażenie przez szkołę zgody na mój wyjazd, a w drugim Mama zobowiązała się, iż dopilnuje bym „nadrobił ewentualne zaległości wynikłe z powrotu z zagranicy po rozpoczęciu roku szkolnego”).
Stojąc wraz z Mamą w długiej kolejce przed siedzibą wydziału paszportowego komendy MO, byłem świadkiem ciekawej wymiany zdań pomiędzy dwoma mężczyznami. Zanim przytoczę treść tej rozmowy, uważam, że w tym miejscu wypada poczynić małą dygresję: okres od sierpnia 1980 do grudnia 1981 roku został nazwany „szesnastoma miesiącami wolności” lub „karnawałem Solidarności”; i nie bez przyczyny – faktycznie, w ciągu tych szesnastu miesięcy wyraźnie zelżała cenzura, a i władze poluzowały rygory, stąd też – jak ówcześnie mówiono – „więcej można było zobaczyć, przeczytać, usłyszeć i powiedzieć”. Pewnie dlatego dwaj panowie z kolejki nie bali się ujawnić przed obcymi ludźmi swoich poglądów. Przytaczam poniżej przebieg tej rozmowy, z zastrzeżeniem, że odbyła się ona 37 lat temu; tak więc mogę ręczyć za jej meritum, a co do szczegółów… wiadomo, czas zrobił swoje.
Pan „X”: „A cholera jasna, musiałem zwolnić się z pracy i zapuszczam korzenie przed tym biurem!”.
Pan „Y”: „Panie, nie narzekaj pan. Praca nie zając – nie ucieknie. Postoisz pan trochę, dadzą panu paszport i pojedziesz pan, dokąd oczy poniosą. Pewnie na Zachód, do rodziny, co?”.
Pan „X”: „A żebyś pan wiedział. Ale czy na pewno dadzą?”.
Pan „Y”: „Dadzą, dadzą. Co mają nie dać? Teraz dają wszystkim jak leci”.
Pan „X”: „No, nie wszystkim. Dwa lata temu, jak moja szwagierka chciała wyjechać do Francji, to nie dali”.
Pan „Y”: „Sam pan powiedział, że to było dwa lata temu. A dziś jest zupełnie inaczej”.
Pan „X”: „Dziadowskie, cholerne państwo! Nie dość, że trzeba załatwiać tysiąc papierów, to jeszcze nie ma pewności, czy dadzą. A jak dadzą, to nie na stałe, tylko na czas wyjazdu. A po powrocie, człowieku, idź na komendę i zdawaj paszport”.
Pan „Y”: „Panie, nie bluźnij pan! Przed rokiem pięćdziesiątym szóstym to w ogóle nie puszczali. Za Gomułki – trochę poluzowali, a potem za Gierka to już było całkiem, całkiem. No a obecnie, to dają prawie z automatu”.
Pan „X”: „A z czego tu się cieszyć?! Jak pomyślę, że w normalnym kraju wydają paszport na stałe, do szuflady, to mnie krew zalewa!”.
Pan „Y”: „Nie bądź pan dzieckiem! Nie wiesz pan, gdzie żyjesz? A i tak nie mamy najgorzej. Ja dużo jeżdżę, to swoje wiem. W takiej Rumunii czy u Ruskich to nam zazdroszczą, że możemy sobie jeździć na Zachód. A u Enerdowców tylko emerytów puszczają na Zachód”.
W tym momencie do rozmowy wtrącił się starszy mężczyzna – na oko siedemdziesięcioletni – o nobliwym wyglądzie. „Panowie” – odezwał się z melancholijnym uśmiechem – „przed wojną to było prawdziwe państwo i prawdziwe paszporty. I orzeł na okładce był prawdziwy, jak się patrzy, bo z koroną! A i nazwa bez tego słówka Ludowa. I w kolejkach się nie stało po wydanie, tak jak teraz. I paszportu po przyjeździe z zagranicy nie zdawano w urzędzie”. Ludzie na takie dictum smętnie pokiwali głowami, a panowie „X” i „Y” wobec tak poważnych argumentów po prostu zamilkli.
Ów incydent na tyle mocno wrył mi się w pamięć, że wertując roczniki przedwojennych gazet lub czytając wspomnienia i opracowania dotyczące II RP, zawsze baczną uwagę zwracałem na wszelakie wzmianki poruszające problematykę paszportową, wyjazdów zagranicznych itp., gdyż chciałem poznać odpowiedzi na następujące pytania: Czy obywatele w międzywojennej Polsce otrzymywali paszporty – jak to się mówi – „od ręki”? Czy władze odmawiały wydawania paszportów, a jeśli tak, to w jaki sposób motywowano takie decyzje? Zanim przejdziemy do konkretnych przykładów przybliżających nam kwestię, że tak powiem, pragmatyki paszportowej w Polsce międzywojennej, wpierw odwołajmy się do istotnych aktów prawnych.
Pierwszym dokumentem, na który warto zwrócić uwagę, było Rozporządzenie Ministra Skarbu w porozumieniu z Ministrem Spraw Wewnętrznych z dnia 29 stycznia 1930 r. w sprawie opłat za paszporty na wyjazd za granicę (Dz.U. 1930, nr 7, poz. 57), sygnowane przez szefów obu resortów: płka Ignacego Matuszewskiego (kierownika Ministerstwa Skarbu) i Henryka Józewskiego (ministra spraw wewnętrznych). Rozporządzenie ustalało wysokość opłat „za paszporty na wyjazd za granicę z terminem ważności do jednego roku”. Ile? Dużo: „za paszport, uprawniający do jednorazowego wyjazdu za granicę, względnie za każde zezwolenie na ponowny wyjazd zł 100; za paszport, uprawniający do wielokrotnych wyjazdów za granicę zł 250” (§ 1.). Na dzisiejsze złotówki to będzie odpowiednio: 1000 i 2500. Owszem, Rozporządzenie (§§ 1-8) mówiło także o paszportach darmowych (dla emigrantów, dyplomatów, „udających się za granicę służbowo”) i ulgowych (np. dla osób kształcących się za granicą czy prowadzących badania naukowe – opłaty od 20 do 150 zł), ale umówmy się – wystawianie takich paszportów traktowano jako wyjątki od reguły i zawsze wydawano ich mniej niż zwykłych. Czy można było przedłużyć ważność paszportu? Tak, ale „za taką samą opłatą, jak przy wystawianiu nowego paszportu” (§ 13.).
Po upływie siedemnastu miesięcy władze uznały te 100 czy 250 zł opłaty paszportowej za jakieś śmieszne pieniądze – w rezultacie wydano kolejny akt prawny (Rozporządzenie Ministra Skarbu w porozumieniu z Ministrem Spraw Wewnętrznych z dnia 20 czerwca 1931 r. w sprawie opłat za paszporty na wyjazd za granicę, Dz.U. 1931, nr 56, poz. 460), w którym obwieszczono wszem i wobec, że „opłaty za paszporty na wyjazd za granicę z terminem ważności do jednego roku wynoszą: a) za paszport, uprawniający do jednorazowego wyjazdu za granicę, względnie za każde zezwolenie na ponowny wyjazd zł 200 [2000 na dzisiejsze złotówki – S.S.]; b) za paszport, uprawniający do wielokrotnych wyjazdów za granicę zł 350 [3500 na dzisiejsze złotówki – S.S]”. Podwyżki o 100% i 40% były – w czasie wielkiego kryzysu i postępującej pauperyzacji ludności polskiej – niczym innym, jak tylko rozbojem w biały dzień! Według docenta doktora habilitowanego Janusza Libickiego, wybitnego ówczesnego ekonomisty, dochód per capita w Polsce w 1931 roku wynosił 708 zł brutto (J. Libicki, Granice opodatkowania). Wydatek 200 zł oznaczałby uszczuplenie tego dochodu o 28,2%; wydatek 350 zł – uszczuplenie o 49,4%. Gdy zaś weźmiemy rok 1933, dane będą jeszcze bardziej szokujące. Przy 604 złotych (brutto) dochodu per capita opłacenie paszportu „uprawniającego do jednorazowego wyjazdu” (200 zł) pomniejszało kwotę dochodu o 33,1%; opłacenie paszportu „uprawniającego do wielokrotnych wyjazdów” (350 zł) pomniejszało kwotę dochodu aż o 57,9%! I tak jeszcze dla porównania: dziś, AD 2018, za paszport ważny przez dziesięć lat od daty jego wydania, zapłacimy 140 zł, czyli 14 przedwojennych złotówek…
Rozporządzenie z 1931 roku (a dokładnie mówiąc: wysokie opłaty, które ono wprowadzało) musiało wywołać tak krytyczne komentarze, iż władze postanowiły pokazać bardziej ludzkie oblicze. Nowy akt prawny (Rozporządzenie Prezydenta Rzeczypospolitej z dnia 30 kwietnia 1932 r. w sprawie opłat za paszporty na wyjazd za granicę, Dz.U. 1932, nr 38, poz. 394) zawierał m.in. następujące postanowienia: „Art. 1. (…) Paszporty (…) wydawane robotnikom (…) oraz osobom udającym się za granicę w celach zarobkowych wolne są od opłaty. Art. 2. Paszporty dla osób, udających się za granicę: a) w celach handlowych i przemysłowych, b) celem kształcenia się, lub celem prowadzenia badań naukowych, c) celem leczenia się, o ile chory jest niezamożny i o ile leczenie za granicą jest bezwzględnie konieczne, d) celem uczestniczenia w zebraniach międzynarodowych, zjazdach naukowych, zawodach sportowych itp., e) w celach społecznych – podlegają opłacie, która wynosi w przypadkach wymienionych w punkcie a) – 25%, zaś w przypadkach wymienionych w punktach b), c), d) i e) – 20% opłaty, ustalanej przez Ministra Skarbu w porozumieniu z Ministrem Spraw Wewnętrznych (…). Osoby wymienione w punktach b), d) i e) [a dlaczego nie c)? – S.S] mogą być zupełnie zwolnione od opłat paszportowych według uznania Ministra Spraw Wewnętrznych w porozumieniu z Ministrem Skarbu. Ministrowie ci mogą swe uprawnienia w tym zakresie przekazać władzom bezpośrednio sobie podległym”.
14 lipca 1936 roku parlament uchwalił długo oczekiwaną przez społeczeństwo Ustawę o paszportach (Dz.U. 1936, nr 56, poz. 404). Zacytujmy jej najważniejsze fragmenty: „Art. 1. (…) (2) Ustala się następujące rodzaje paszportów: 1) paszporty zwyczajne, 2) paszporty służbowe, 3) paszporty dyplomatyczne, 4) paszporty zbiorowe. (…) Art. 2. (1) Warunkiem uzyskania paszportu jest: 1) obywatelstwo polskie, 2) zezwolenie władz wojskowych, jeżeli w myśl obowiązujących przepisów zezwolenie takie jest wymagane, 3) zaświadczenie, przewidziane w przepisach o emigracji, jeżeli wyjazd następuje w celach emigracyjnych, 4) zezwolenie rodziców, opiekunów bądź kuratorów, jeżeli chodzi o osoby niepełnoletnie lub niewłasnowolne. (…) Art. 3. (1) Władza odmówi wydania paszportu, jeżeli: 1) osoba ubiegająca się o paszport nie odpowiada warunkom wymienionym w Art. 2, 2) wydanie paszportu może narazić na szkodę ważny interes państwowy lub zagrozić bezpieczeństwu, spokojowi lub porządkowi publicznemu, 3) przeciwko osobie ubiegającej się o paszport toczy się postępowanie karne o zbrodnie lub występek, a właściwa władza sądowa nie wyrazi zgody na wydanie paszportu, 4) osoba ubiegająca się o paszport opiekuje się innymi osobami, a istnieje obawa, że w razie jej wyjazdu osoby te pozostałyby bez należytej opieki. (…) Art. 6. Paszporty zbiorowe mogą otrzymywać: 1) uczestnicy wycieczek szkolnych, naukowo-badawczych i dydaktycznych, a także wycieczek morskich, organizowanych na podstawie zezwolenia Ministra Spraw Wewnętrznych, 2) członkowie organizacji (związków, stowarzyszeń itp.), wyjeżdżający na podstawie zezwolenia Ministra Spraw Wewnętrznych (…) Art. 7. Posiadanie paszportu jednego rodzaju nie wyłącza możności uzyskania paszportu innego rodzaju. Art. 8. Paszporty zwyczajne, służbowe i dyplomatyczne są jednoosobowe; jednakże w paszporcie męża może być wpisana żona, a w paszporcie jednego lub obojga rodziców albo opiekuna – dzieci do lat 13 (…). Art. 10. (1) Paszporty zwyczajne, służbowe i dyplomatyczne można wydawać na okres do lat 3. Ważność paszportu można przedłużać, jednak łączny okres ważności, licząc od dnia wystawienia paszportu, nie może przekraczać lat 5. (2) Paszporty wymienione w ustępie (1), uprawniają do wielokrotnych wyjazdów (…). (3) Paszporty zbiorowe można wydawać na okres do 3 miesięcy; uprawniają one do jednorazowego wyjazdu (…). Art. 11. Paszporty są ważne na wszystkie kraje zagraniczne (…). Art. 12. Paszporty zwyczajne i zbiorowe wydawane w kraju podlegają opłatom, które ustala w drodze rozporządzenia Minister Spraw Wewnętrznych w porozumieniu z Ministrem Skarbu. Za podstawę przy ustalaniu opłat przyjęte będą miesięczne okresy ważności paszportów. (2) Paszporty służbowe i dyplomatyczne nie podlegają opłatom paszportowym. Art. 13. (1) Nie podlegają opłatom paszportowym paszporty wydawane w kraju osobom: 1) wyjeżdżającym jako emigranci, 2) niezamożnym, jeżeli wykażą, że wyjazd ich jest konieczny, a uiszczenie opłaty naraziłoby je na dotkliwy uszczerbek majątkowy, 3) którym przyznano na wyjazd zasiłek z funduszów publicznych, 4) nie mającym ukończonych lat 13, jeżeli są wpisane w paszporcie ojca, matki lub opiekuna. (…) Art. 19. Paszporty zwyczajne i zbiorowe wydają w kraju powiatowe władze administracji ogólnej (…). Art. 20. Paszporty służbowe wydają Minister Spraw Wewnętrznych i Minister Spraw Zagranicznych (…). Art. 21. Paszporty dyplomatyczne wydaje Minister Spraw Zagranicznych (…). Art. 27. (…) Uchyla się wszelkie przepisy w sprawach uregulowanych ustawą niniejszą (…)”.
Rzadko chwalę sanację, ale teraz muszę to uczynić: oto ustawa, której nie powstydziłoby się żadne normalne państwo życzliwe swoim obywatelom. Jedynie w Art. 3., ust. 1, drugi punkt budził poważne wątpliwości, ponieważ stwarzał pole do nadużyć, na przykład wobec przeciwników politycznych. Wszystkich zainteresowanych wyjazdem zagranicznym przede wszystkim nurtowało pytanie: ile trzeba będzie zapłacić za paszport? Odpowiedź na nie przyniosło Rozporządzenie Ministra Spraw Wewnętrznych z dnia 12 sierpnia 1936 r. wydane w porozumieniu z Ministrem Spraw Zagranicznych i Ministrem Skarbu w sprawie wykonania ustawy o paszportach (Dz.U. 1936, nr 63, poz. 461). „§ 3. (1) Osoby ubiegające się o paszport zwyczajny powinny przedłożyć poświadczenie zamieszkania w okręgu władzy, u której złożono podanie o paszport oraz udowodnić swą tożsamość i obywatelstwo polskie. (2) Do podania o paszport należy dołączyć dwie jednakowe fotografie osoby, dla której paszport ma być wystawiony, o rozmiarze około 4,5 na 6 cm, przedstawiające dokładnie twarz bez nakrycia głowy i pozwalające na stwierdzenie w sposób niewątpliwy tożsamości przedstawionej na nich osoby. (…) § 6. Paszport może być wydany osobie zainteresowanej po uprzednim uiszczeniu opłaty, obliczanej według postanowień rozporządzenia niniejszego. § 7. (1) Paszport zwyczajny z jednomiesięcznym terminem ważności, z wyjątkiem przypadków określonych w art. 13 ust. (1) ustawy o paszportach, podlega opłacie w wysokości 80 zł. Taką samą opłatę pobiera się za każdy następny miesięczny okres ważności paszportu (…). (4) Jeżeli ustawa o paszportach nie stanowi inaczej (art. 13 ust. (1)), osoby dopisane do paszportu zwyczajnego (art. 8) powinny uiścić opłatę za paszport (…). § 8. W przypadkach wystawienia paszportu zbiorowego każda osoba wpisana do takiego paszportu obowiązana jest uiścić opłatę w wysokości 25 zł za miesięczny okres ważności, z wyjątkiem osób nie mających ukończonych 13 lat (art. 13 ust. (1) pkt. 4 ustawy o paszportach). (…) § 12. (…) (2) Osoby, które będą wpisane do paszportu zbiorowego, powinny dostarczyć zaświadczenia władzy miejscowo właściwej o braku przeszkód do wpisania ich do paszportu zbiorowego. (…) § 15. Dla celów ewidencyjnych i statystycznych może być wprowadzony obowiązek dołączania do paszportów specjalnych kartek statystycznych”.
Trudno przyczepić się do jakiego paragrafu, chyba że do ostatniego, który jest koronnym dowodem na to, iż Rozporządzenie faktycznie wydał minister spraw wewnętrznych (jednocześnie premier), generał Sławoj Składkowski, maniak ewidencjonowania ludności. Obniżka opłaty paszportowej aż o 60% (z 200 zł na 80 zł) stanowiła krok w dobrym kierunku. Należy jednak pamiętać, że nadal dla statystycznego obywatela II RP wydatek 80 zł był niemałym uszczupleniem domowego budżetu. A jeżeli ktoś chciał mieć paszport ważny przez dwa miesiące, musiał wysupłać na ten cel 160 zł, zaś na paszport z rocznym terminem ważności – 960 zł (około 9600 na dzisiejsze złotówki)! Tylko jacyś bankierzy, przemysłowcy czy dyrektorzy państwowych przedsiębiorstw mogli sobie zafundować taki luksus. Tym niemniej z satysfakcją odnotujmy wzrost liczby wydanych paszportów w latach 1936-1938. W roku 1936 wydano ich 46,8 tysięcy, w 1937 – 65,2 tysięcy, a w 1938 – 88,9 tysięcy; czyli w przeciągu dwóch lat nastąpił wzrost o 89,96%! Brawo! (Tu dodam, iż autorzy Małego Rocznika Statystycznego 1939, z którego skorzystałem, pod tabelką zatytułowaną Wyjazdy za granicę umieścili następującą adnotację: „Na podstawie wydanych paszportów zagranicznych. (…) Paszporty zbiorowe liczone są według liczby osób, dla których zostały wydane; paszporty wielokrotne liczone są jak paszporty jednorazowe”).
Mądrzy, doświadczeni ludzie mówią, że podobno wszystko jest względne, toteż wypadałoby tę liczbę 88,9 tysięcy wydanych paszportów (wyjazdów zagranicznych) w 1938 roku skonfrontować z danymi z jakiegoś innego kraju. Jakiego? Ano, niech będzie PRL z lat 70. pod rządami Gierka, z prawie taką samą jak w II RP liczbą ludności. A poza tym, skoro w Polsce Ludowej tak wielu – włącznie z piszącym te słowa – tęskniło za utraconą „Arkadią” II Rzeczypospolitej, no to tym bardziej takie porównanie ma sens. Przyjrzyjmy się zatem danym z 1973 roku, przy czym musimy pamiętać, że wydawano wówczas odrębnie paszporty do krajów obozu socjalistycznego (tu zresztą na ogół ludzie korzystali nie tyle z paszportów, co z tzw. wkładek paszportowych do dowodów osobistych) i odrębnie do pozostałych krajów (jak wtedy mówiono: kapitalistycznych). Według danych, do krajów socjalistycznych wyjechało z PRL-u w 1973 roku 7 281 366 osób, a do krajów kapitalistycznych 185 053 osoby! (na podstawie: Wyjazdy zagraniczne w czasach PRL. Dyskusja na forum historycznym portalu Historia.org.pl.). Opłata za wyrobienie paszportu do krajów socjalistycznych wynosiła 600 zł (300 zł za wkładkę paszportową do dowodu osobistego), a do krajów kapitalistycznych – 2000 zł (na podstawie: Rozporządzenie Rady Ministrów z dnia 27 kwietnia 1973 r. w sprawie opłaty paszportowej, Dz.U. 1973, nr 18, poz. 106). W 1973 roku przeciętne roczne wynagrodzenie brutto wynosiło 33 576 złotych (na podstawie: Przeciętne wynagrodzenie służące do wyliczenia podstawy emerytury infor.pl), a to z kolei oznaczało, że wydatek 2000 zł uszczuplał roczny dochód brutto o 5,96%. Niestety, nie dysponuję danymi o dochodzie brutto per capita w Polsce dla roku 1938. Praca Janusza Libickiego, z której przytaczałem już dane (rok 1931 i 1933), omawia problematykę opodatkowania i dochodu dla okresu 1927-1934. W tym czasie najwyższy dochód per capita odnotowano w roku 1929 – 836 zł, a najniższy w 1933 – 604 zł. W 1934 roku nastąpił wzrost o… 1 zł! Załóżmy jednak, iż dochód w 1938 roku „skoczył” do poziomu, powiedzmy, 900 zł (niezwykle optymistyczne założenie), a to by oznaczało, że wydatek 80 zł na paszport zmniejszyłby kwotę dochodu o 8,9%. Jaki wniosek wynika z tych porównań? Hmm… szczerze? No, jeśli szczerze, to polityka paszportowa w PRL-u rządzonym przez Edwarda Gierka była bardziej liberalna niż w sanacyjnej Polsce lat 30.
Publicyści doby dwudziestolecia międzywojennego, którzy nie darzyli sanacji sympatią, mieli odwagę krytykować politykę paszportową. Ksawery Pruszyński twierdził, że system wydawania paszportów odcinał obywateli II RP od zachodniej Europy, a Stanisław Cat-Mackiewicz zwrócił uwagę na sposób wyłudzania paszportów zniżkowych i darmowych przez różnych „działaczy społecznych” (czytaj: cwaniaków): „Jeśli dziś ktoś zabierze dzieci, aby pokazać im Włochy, zapłaci za paszport, ile się należy, opłaci bilety kolejowe w 100%, to będzie się to nazywało, że jest burżuj i wywozi pieniądze za granicę. Ale jeśli ten sam ktoś wsiądzie do pociągu Słońce łączy narody i pojedzie na Riwierę, albo okrętem Batory na wycieczkę do Maroka, a zwłaszcza jeśli będzie to połączone ze wspólnym położeniem wieńca na Grobie Nieznanego Żołnierza w Senegalu, to będzie się to nazywało reprezentacją Polonii za granicą, imprezą o charakterze kulturalnym, czy jakim innym frazesem ze słownika ministra Świętosławskiego [Wojciech Świętosławski – uczony, profesor Uniwersytetu Warszawskiego i Politechniki Warszawskiej; w latach 1935-1939 był ministrem wyznań religijnych i oświecenia publicznego – S.S.] i wtedy otrzyma się darmowy paszport, zniżkę na kolejach, błogosławieństwo patriotyczne, a przy minimum energii nawet stypendium na wyjazd” (cyt. za: T. Gabiś, O II RP krytycznie, „Serwis informacyjny BIBUŁA”).
Doktor Zygmunt Nowakowski, publicysta „Ilustrowanego Kuriera Codziennego”, napisał słowa, które umieściłem w tytule rozdziału: „Ma się wrażenie, że z Polski wypuszczają za kaucją”. Cytat ten pochodzi z jego felietonu Jajo Kolumba („Ilustrowany Kurier Codzienny”, nr 26 z 26 stycznia 1931 r.). Nowakowski opisywał w nim gehennę wyrabiania – i to darmowego! – paszportu. A zaczęło się wszystko bardzo niewinnie. Oto podpisał z jednym z teatrów ryskich lukratywny kontrakt na występy (Nowakowski był nie tylko dziennikarzem, lecz również utalentowanym aktorem i reżyserem). Kiedy otrzymał gratisowy bilet od kolei łotewskiej „na całą przestrzeń od granicy aż do samej Rygi” i z powrotem, rozpoczął starania o wydanie paszportu. Wizyta u fotografa była niewinnym, błahym prologiem, zaledwie wstępem „do serii mąk paszportowych”. A potem było coraz gorzej, wręcz tak źle, że w pewnym momencie wykrzyknął: „Och, jakże zazdroszczę cudzoziemcom! Np. niedawno grała w Warszawie aktorka francuska p. Pierat [Marie-Thérese Pierat (1883-1934), aktorka i pisarka; występowała w słynnej Comédie-Française (Komedia Francuska) – S.S.] ze swą trupą. Otrzymała paszport bez najmniejszej trudności. (…) Niestety, u nas jest inaczej, inaczej, inaczej…”.
Nowakowski tak często bywał w biurze paszportowym, że pokusił się o sformułowanie własnej interpretacji urzędniczego trudu: „Kiedy (…) patrzyłem na straszliwy trud urzędnika (…) w biurze paszportowym – kiedy obserwowałem tę obłąkańczą ilość pieczątek, stempli, papierów, załączników itd., itd., przyszła mi na myśl Reduta Ordona. Nie tylko dlatego, że należałoby skończyć z tą zabawą w możliwie radykalny sposób… Nie! Na widok tego przelewania z pustego w próżne przypomniał mi się tekst Mickiewicza, który można by zmienić, mówiąc:
Na koniec bez potrzeby pełnią swą powinność,
Na koniec bez rozwagi, bez czucia, pamięci…
Przybijali pieczęcie,
a ja, przędąc dalej czarną nić myśli, byłem bliski zbrodni. Wiem, że by mnie uniewinniono, bo dzieło zniszczenia w dobrej sprawie jest święte, jak dzieło stworzenia, ale zrobiło mi się żal tych miłych i uprzejmych ludzi, zaprzęgniętych do kieratu nonsensu”.
W pewnym momencie wpadł nawet na genialny pomysł, jak mógłby zarobić grubą forsę: „Sprzedać to jako scenariusz filmowy na zagranicę. Kupią, kupią, na pewno… Pójdzie to na Niemcy, ba, na Amerykę!… Będą wprawdzie mówili, że to mocno przesadzone, ale sukces zapewniony. Czymże jest najświetniejsza groteska Harolda Lloyda, Bustera Keatona, czy nawet nieśmiertelnego Chaplina wobec wspaniałej, wielokilometrowej taśmy, na której rozgrywa się straszliwa farsa paszportowa! Byłby to dopiero przebój śmiechu! I przy tym – co za propaganda! Można pokazać całą machinę państwową, świetnie funkcjonujący aparat administracyjny, życie w urzędach, policji itd. Byłby to film niemy, a jednak mówiący niesłychanie wiele”.
Dziesięć dni, w trakcie których załatwiał formalności, to dla Nowakowskiego dni wyrwane z życiorysu: „Jestem człowiekiem wcale obrotnym i na ogół daję sobie radę. Tak, ale to był paszport bezpłatny!… Byłem więc trzy razy w województwie [Urzędzie Wojewódzkim w Krakowie – S.S.], siedem razy w biurze paszportowym (nie ma telefonu!), raz w Izbie Skarbowej, raz w policji, raz w PKU [Powiatowej Komendzie Uzupełnień – S.S.], raz w PKO [Pocztowej Kasie Oszczędności – S.S.], raz w magistracie. Bezpłatny paszport kosztował mnie dziesięć dni, w ciągu których nie mogłem się niczym zająć, dziesięć dni posępnych, smutnych, pełnych wstydu i upokorzenia, które wybucha na widok zdumiewającego nonsensu tej sprawnej machiny piekielnej. A ze mną przecież tracili czas urzędnicy, całe falangi ludzi, którzy bez przerwy mielą te plewy podań. Ale oni niewinni! O, rękę karaj, nie ślepy miecz!… Są to ludzie niesłychanie uprzejmi, wersalscy, cierpliwi do ostatnich granic, ludzie, którzy idą na rękę w najwyższym stopniu. Niestety, ciążą nad nimi groźne, okrutne przepisy, przy których układaniu na pewno współdziałał jakiś sadysta…”. A i tak publicysta miał mnóstwo szczęścia, ponieważ znalazł życzliwą urzędniczkę i uzyskał jej wstawiennictwo, „bez którego” – jak przekonywał czytelników – „musiałbym czekać dni czterdzieści”.
Bezpłatny paszport? Bujda na resorach! „Gdybym policzył koszta straconych dni, stemple, dorożki, auta, jedną depeszę, dwie rozmowy z Warszawą, napiwki dla woźnych etc., etc., na pewno okazałoby się, że ten bezpłatny paszport jest co najmniej pięć razy droższy od normalnego. A jeszcze zostaje pytanie a la św. Jadwiga: Tak, ale któż mi za łzy zapłaci?! [według legendy, królowa Jadwiga Andegaweńska dowiedziawszy się, że jej mąż, król Władysław Jagiełło postanowił wynagrodzić krzywdy wyrządzone przez polskie wojska wieśniakom, miała zapytać: Ale któż im łzy powróci? – S.S.]… Bo były to dni zwątpienia absolutnego, depresji samobójczej”.
Mniej więcej na półmetku paszportowej katorgi wpadła mu w ręce powieść biograficzna zatytułowana Krzysztof Kolumb. Don Kichot oceanu, pióra Jakuba Wassermanna. Lektura biografii słynnego podróżnika, żeglarza i odkrywcy Ameryki oraz przeżycia związane z załatwianiem „bezpłatnego paszportu” skłoniły krakowskiego felietonistę do przelania na papier następującej konstatacji: „On [Kolumb – S.S] także miał trudności z wyjazdem, ale gdzież może być mowa o jakimkolwiek porównaniu? Kolumb był cudzoziemcem na gruncie Hiszpanii, był poszukiwanym przez sądy portugalskie obszarpańcem, który dosłownie nie miał co włożyć na siebie, był wariatem, którego monomania rzucała się w oczy… Gdyby do dziś dnia Ameryka nie była odkryta, a Kolumb był obywatelem polskim, od naszych władz na pewno nie dostałby nigdy paszportu. I nie byłoby Ameryki”.
Ostatniego dnia mąk paszportowych Nowakowski dowiedział się, „że wszystko jest gotowe” i że otrzyma upragniony dokument po zapłaceniu złotówki. „Szybko sięgnąłem po portmonetkę, ale uspokojono mój zapał, mówiąc, że tę sumę wpłacić muszę nie w starostwie, lecz w odległej o jeden kilometr PKO. I to na specjalnym przekazie. Ani nie w biurze paszportowym, ani nie na poczcie, tylko właśnie w głównym gmachu PKO!… Dostałem lekkiego wstrząsu nerwowego (…)”. Finis coronat opus.
Dziennikarz Marek Sadzewicz twierdził, iż przy wyrabianiu paszportu wiele zależało od widzimisię urzędnika i… tzw. pleców. Jako początkujący żurnalista chciał w 1929 roku wyjechać do Francji za chlebem (zamierzał tam pracować jako robotnik), lecz – jak wspominał – „nie mogłem dostać paszportu (…), okazało się bowiem, że brak podstaw do stwierdzenia mojego obywatelstwa polskiego. Urodziłem się w Warszawie, mój ojciec sprawował mandat poselski [Antoni Sadzewicz był posłem na Sejm I kadencji w latach 1922-1927 S.S.], służyłem w Wojsku Polskim. Wszystko na nic. Potrzebna była metryka ojca, a drewniana parafia w Łomżyńskiem, gdzie był chrzczony, spaliła się w czasie wojny [I wojny światowej – S.S.]”. Za to w kilka lat później, kiedy był już wziętym dziennikarzem prorządowej „Gazety Polskiej”, której szefował płk Bogusław Miedziński – jeden z najbardziej wpływowych sanatorów – z uzyskaniem paszportu nie miał w ogóle żadnych problemów: „Redakcja wysłała mnie za granicę i trzeba było jechać natychmiast. Do paszportu zagranicznego zawsze są potrzebne jakieś załączniki, a czasu na staranie nie było. Czy ma pan – zapytał urzędnik – chociaż fotografię? Fotografię miałem i pojechałem. Biurokracja ma zawsze dwa oblicza” (M. Sadzewicz, Los tak chciał) – puentował swoje zabiegi o paszport Marek Sadzewicz.
Pora przejść do przykładów opisujących celowe utrudnianie – lub wręcz odmowę – wydawania paszportów ze względów politycznych (czyli krytyczną postawę wobec rządów sanacyjnych). Naszą uwagę skupimy na postaciach – przynajmniej wówczas – znanych: artyście, politykach, naukowcach, sportowcach (ostatni przykład jest dość specyficzny).
Wojciech Weiss był jednym z najwybitniejszych polskich artystów malarzy schyłku XIX i pierwszej połowy XX wieku. W roku akademickim 1918-1919 został powołany na stanowisko pierwszego w niepodległej Polsce rektora Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie (funkcję tę piastował także w latach 1933-1934 i 1935-1936). Od 1923 roku artysta – w poszukiwaniu atrakcyjnych plenerów – miał w zwyczaju wyjeżdżać w każde letnie wakacje do południowych Włoch i Francji. W 1933 roku władze odmówiły Weissowi wydania paszportu. Dlaczego? Krążyły plotki, iż mistrz palety kiedyś „chlapnął ozorem” coś tam wysoce niepochlebnego o jednym z przedstawicieli sanacyjnej elity…
Drugi przykład dotyczy Tadeusza Regera, w okresie zaborów polityka działającego na Śląsku Cieszyńskim, posła do austriackiej Rady Państwa z ramienia Polskiej Partii Socjalno-Demokratycznej. W 1910 roku Reger zorganizował na Śląsku Cieszyńskim Związek Strzelecki, a w latach 1915-1917 służył w Legionach Polskich. W okresie 1918-1920 przewodniczył – obok doktora Jana Michejdy i księdza Józefa Londzina – pracom Rady Narodowej Księstwa Cieszyńskiego.
W II RP od 1919 roku aż do 1935 zasiadał nieprzerwanie w ławach sejmowych. Jako poseł Polskiej Partii Socjalistycznej krytykował rządy Józefa Piłsudskiego i sanacji, za co spotykały go liczne szykany; m.in. w 1934 roku starostwo w Cieszynie odmówiło mu wydania paszportu na wyjazd do Czechosłowacji i mimo iż na forum Sejmu próbował się dowiedzieć, jakie motywy stały za tą odmową, tzw. czynniki miarodajne nie raczyły odpowiedzieć na pytanie pana posła.
Jesienią 1934 roku w kręgu wybitnych historyków polskich oraz brytyjskich zrodził się pomysł wspólnego napisania (po angielsku) i wydania w Wielkiej Brytanii dwutomowej Historii Polski (ostatecznie dzieło ukazało się pt. The Cambridge History of Poland w roku 1941 – tom II, i 1950 – tom I). Na zaproszenie angielskich uczonych (wśród nich byli m.in. Harold Temperley, George Trevelyan, William F. Reddaway i Christopher Clapham) na konferencję w Cambridge w marcu 1935 roku miało przybyć z Polski pięciu historyków, aby przedyskutować trzy tematy: relacje polsko-angielskie w wiekach średnich, stanowisko Anglii wobec rozbiorów Polski i stosunek Wielkiej Brytanii do sprawy polskiej w czasie I wojny światowej. Ku zaskoczeniu Anglików do Cambridge przyjechała nie piątka, lecz czwórka Polaków: Władysław Konopczyński, Oskar Halecki, Marceli Handelsman i Bronisław Dembiński. „Brakowało delegata piątego” – napisał w „Kurierze Poznańskim” po powrocie do kraju Władysław Konopczyński – „który by opowiedział Anglikom o naszych wspólnych sprawach kulturalnych wieku XVI i XVII, a mógł być nim z wielką dla sprawy korzyścią prof. Stanisław Kot” (Ekipa polska w Anglii, „Kurier Poznański”, nr 200 z 1 maja 1935 r.). Po dwunastu latach Konopczyński wyjaśnił, dlaczego tak się stało: „nie mógł się dołączyć [do polskiej delegacji w Cambridge – S.S.], bo nie dostał paszportu od ministra Becka piąty zaproszony Stanisław Kot” (Cambridge History of Poland, „Tygodnik Powszechny”, nr 24 z 19 czerwca 1949 r.). Dodajmy, że prof. Kot po zainicjowaniu protestu profesorów krakowskich w sprawie brzeskiej w 1930 roku był dla sanacji jednym z głównych wrogów i stał się obiektem licznych szykan (m.in. zlikwidowano katedrę, którą kierował).
Mało brakowało, a Józef Beck zdołałby pokrzyżować plany kolejnego wyjazdu Stanisława Kota. Wkrótce po przejściu na przymusową emeryturę (jesienią 1934 roku) profesor Kot otrzymał zaproszenie do College de France. Jako pierwszy Polak wykładający na tej uczelni po Adamie Mickiewiczu miał wygłosić cykl odczytów z historii polskiej reformacji. Mimo poparcia udzielonego mu przez Polską Akademię Umiejętności, mimo ściśle naukowego charakteru wyjazdu oraz niezwykłego prestiżu oferty – uczony napotkał na szalone trudności w uzyskaniu paszportu. Dopiero naciski ze strony francuskiej, tudzież groźba wybuchu skandalu międzynarodowego, skłoniły sanacyjne władze do ustępstw. W wyniku tego całego zamieszania organizatorzy musieli przesunąć termin pierwszego wykładu polskiego gościa z 2 na 7 maja 1935 roku!
Udane wystąpienia Kota w Paryżu zaowocowały następnym zaproszeniem – tym razem na serię wykładów na uniwersytetach holenderskich. W trakcie kilkutygodniowej korespondencji gospodarze ustalili z polskim uczonym tematy pięciu odczytów (Stosunki Hugona Grotiusa z Polską; Prądy rewolucyjne w reformacji polskiej i ich związki z Holandią; Rzut oka na rozwój reformacji w Polsce; Przyczyny upadku reformacji w Polsce; Stosunki kulturalne Polski z Holandią w dobie renesansu i reformacji), ich terminy i miejsca wygłoszenia (9 marca 1936 roku w Królewskim Towarzystwie Historycznym w Amsterdamie, 11 marca na uniwersytecie w Lejdzie, 13 marca na uniwersytecie w Utrechcie, 16 marca na uniwersytecie w Groningen i w końcu 17 marca w Towarzystwie Naukowym w Rotterdamie), czas trwania (po 105 minut każdy odczyt), szczegóły pobytu (u kogo Kot będzie mieszkał, kto ugości go obiadem, a kto obwiezie po kraju, itd.). Ponadto do profesora zgłosiły się holenderskie dzienniki, prosząc o skrypty wykładów. Słowem, wszystko było zapięte na przysłowiowy ostatni guzik. Tylko jechać. Ba, ale żeby pojechać do Holandii, Stanisław Kot musiał posiadać paszport. W związku z tym na długo przed terminem wyjazdu naukowiec powiadomił o zaproszeniu do Holandii Ministerstwo Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego. Z ministerstwa nadeszło zapewnienie o pomocy w szybkim wyrobieniu paszportu bezpłatnego (decydujący głos należał do Ministerstwa Spraw Zagranicznych), co zresztą zrozumiałe, no bo przecież ten wyjazd nie miał kosztować Polski ani grosza, nie potrzeba było udzielać żadnych subwencji i jeszcze w dodatku ten szczytny cel, czyli jak to ujął Zygmunt Nowakowski – który przedstawił w felietonie całą aferę – „propaganda za darmo. A więc najlepsza, niepodejrzana, czysta, prawdziwie kulturalna, a docierająca do elity. (…) taka, która zostaje”. Wobec tego Kot, pełen dobrych myśli i nadziei, opracował odczyty w języku niemieckim i francuskim oraz rozesłał ich skrypty do dzienników holenderskich. I cierpliwie czekał… Aż tu raptem na cztery dni przed zapowiedzianym w prasie holenderskiej wykładem amsterdamskim MSZ powiadomiło Kota o ostatecznej odmowie wydania paszportu bezpłatnego. Na wyrobienie paszportu zwykłego było już za późno, dlatego też prof. Kot musiał swój wyjazd odwołać. Zygmunt Nowakowski skomentował decyzję sanacyjnych władz tymi oto słowy: „I jak to wytłumaczyć solidnym, systematycznym Holendrom? Mam wrażenie, że choćbyśmy nie wiem jak tłumaczyli, i tak nie zrozumieją. Bo tego zrozumieć nie można. Bo to nie mieści się nawet w granicach naszej, jakże bogatej, praktyki paszportowej. Kulturalny człowiek Zachodu nie pojmie tym bardziej”. W dalszej części felietonu Nowakowski ubolewał nad zmarnowaną przez polskie władze szansą, okazją promowania Polski w Holandii: „Można było jeżeli nie zdobyć, to przynajmniej spróbować poruszyć ten najtrudniejszy, zamknięty teren, jakim jest Holandia. Można było zainteresować najrozmaitsze środowiska, zachęcić do studiów, spopularyzować w kołach intelektualnych Polskę jako temat. A tymczasem zawiadomi się ich, że odczyty, ściśle naukowe odczyty, nie odbędą się z powodu zakazu ministerstwa. Ciekawy jestem komentarzy… Prawdopodobnie zakaz ten także wzbudzi zainteresowanie. Dowiedzą się, że jest kraj, który nie chce, aby o nim wiedziano na szerokim świecie, który własnym uczonym zabrania propagandy…” (Skandal, „Ilustrowany Kurier Codzienny”, nr 69 z 9 marca 1936 r.).
W kolejnym przykładzie prof. Stefan Glaser, wybitny prawnik, adwokat, opisuje swoje perypetie paszportowe: „Otóż przypominam sobie, że kiedy w r. 1935 (już po przeniesieniu mnie na emeryturę z powodu protestu brzeskiego) przybyłem do Berlina, by wziąć udział w międzynarodowym kongresie karnym i penitencjarnym – kongresy takie odbywały się periodycznie co pięć lat – zjawił się u mnie w hotelu jeden z członków naszej Ambasady, prosząc mnie w imieniu ambasadora Lipskiego [Józefa Lipskiego, ambasadora RP w Berlinie w latach 1934-1939 – S.S.], abym nie zabierał głosu, a już w żadnym wypadku nie starał się występować przeciw nazistowskim koncepcjom prawnym, znajdującym się na porządku dziennym obrad, jak np. zagadnienie sterylizacji czy też kastracji, niszczenie życia nieużytecznego (lebensunwerten Lebens) itp. Na moją uwagę, że jest to przecież międzynarodowy kongres o charakterze naukowym, w którym biorę udział we własnym imieniu, będąc zaproszonym osobiście, nie zaś jako przedstawiciel takiej czy innej oficjalnej delegacji czy organizacji, usłyszałem, że mimo wszystko moje negatywne ustosunkowanie się do tego rodzaju koncepcji byłoby nie na rękę Ambasadzie; gdybym nie zastosował się do instrukcji czy też życzenia Ambasady, naraziłbym się na to, że w przyszłości nie mógłbym więcej otrzymać paszportu na wyjazd za granicę…
Rzecz jasna, że mimo tej groźby nie usłuchałem danego mi zlecenia. (…) W związku ze wspomnianą groźbą nieudzielenia mi w razie nieposłuszeństwa zezwolenia na wyjazd za granicę w celu uczestniczenia w zjazdach naukowych utkwił mi w pamięci następujący, nie mniej znamienny, epizod.
Kiedy w jakiś czas później, zaproszony na międzynarodowy kongres prawa karnego do Francji, zgłosiłem się we właściwym urzędzie w Warszawie, dowiedziałem się, że paszportu nie otrzymam, a to z powodu zakazu wydanego przez nadzór prokuratorski w Ministerstwie Sprawiedliwości. Zakaz taki był, naturalnie, jawnie bezprawny, nie byłem bowiem przedmiotem jakiegokolwiek dochodzenia czy też postępowania karnego. Wiceministrem sprawiedliwości był wtedy mój kolega z czasów wileńskich, prof. Adam Chełmoński [pełnił tę funkcję w latach 1937-1938 – S.S]. Nie chcąc jednak zwracać się do niego bezpośrednio w tej sprawie, prosiłem o to naszego wspólnego przyjaciela, ks. prałata Marcelego Nowakowskiego [poseł na Sejm z ramienia obozu narodowego w latach 1919-1930; zamordowany w 1940 roku przez Niemców – S.S]. Ks. Nowakowski, do żywego oburzony, połączył się bezzwłocznie telefonicznie z prof. Chełmońskim i po chwili rozmowy usłyszałem z ust. ks. Nowakowskiego następujące słowa wypowiedziane do prof. Chełmońskiego: …nie żebyś to dla mnie uczynił, musisz to uczynić, żebyś nie był świnią! W kilka dni później wezwany zostałem do nadzoru prokuratorskiego, gdzie mi zakomunikowano (…), że otrzymam paszport pod warunkiem, iż nie będę krytykował za granicą tego, co się w Polsce dzieje…” (S. Glaser, Urywki wspomnień).
Stefan Glaser (1895-1984), wybitny prawnik, naukowiec, adwokat w wielu procesach politycznych w okresie dwudziestolecia międzywojennego. W 1937 roku otrzymał paszport pod warunkiem, „iż nie będzie krytykował zagranicą tego, co się w Polsce dzieje…”.
Szykany paszportowe dotknęły i generała Władysława Sikorskiego, który za rządów sanacji pozostawał ciągle formalnie w służbie i w dyspozycji ministra spraw wojskowych. Rok 1938 musiał przymusowo spędzić w kraju – pomimo kilkukrotnych próśb władze odmawiały mu wydania paszportu. „Fakt, iż posiadał on [Sikorski – S.S.] jak najlepsze stosunki z czołowymi przedstawicielami generalicji francuskiej” – wspominał współpracownik generała, Karol Popiel – „drażnił do tego stopnia nowe kierownictwo wojskowe [marszałka Rydza-Śmigłego, generalnego inspektora Sił Zbrojnych, oraz generała Tadeusza Kasprzyckiego, ministra spraw wojskowych – S.S], iż postanowiono te stosunki przerwać przez odmawianie mu paszportu. Prywatnie w szeptanej propagandzie, aby nie prowokować publicznych i autorytatywnych zaprzeczeń, szermowano argumentem, iż Sikorski w swej zawziętości wobec reżimu usiłuje krzyżować posunięcia polityki rządowej, która od wizyty Rydza-Śmigłego w Paryżu [w 1936 roku] weszła oficjalnie – ale tylko w swym propagandowym wydaniu – na tory ożywienia polsko-francuskiego sojuszu. W gruncie rzeczy jedyną działalnością, której oddawał się Sikorski, poza studiami wojskowymi, była próba sugerowania odpowiednim czynnikom francuskim, by udzielając Polsce poważnych kredytów, nie zaniedbywały uzyskania dowodów, iż zasadnicza polityka rządu polskiego ulega równocześnie zmianie. Ostrzeżenia te godziły w osobę Becka i jego (…) taktykę solidaryzowania się z wszystkimi posunięciami przeciwko oficjalnej polityce francuskiej, gdy Rydz-Śmigły równocześnie deklarował co innego. Ostrzeżenia te nie przyniosły żadnego rezultatu, natomiast naraziły Sikorskiego na szereg kłopotów i przykrości” (K. Popiel, Generał Sikorski w mojej pamięci). Co prawda w 1939 roku Ministerstwo Spraw Zagranicznych raczyło w końcu wydać mu paszport, lecz z kolei minister spraw wojskowych, generał Tadeusz Kasprzycki, nie wyraził zgody na wygłoszenie w stolicy Francji odczytu przez Sikorskiego pt. O roli armii polskiej na europejskim wschodzie. W uzasadnieniu napisano, że „zagadnienie tego rodzaju (…) wymaga bardzo dokładnej i szczegółowej znajomości tych spraw organizacyjnych naszego wojska, jak i spraw naszej polityki zagranicznej i mógłby to zrobić tylko oficer bieżąco w tych zagadnieniach pracujący” (cyt. za: J. Majka, Generał Władysław Sikorski). Tym samym władze sanacyjne zdawały się mówić Sikorskiemu: „A jedź już sobie do tej Francji, tylko nie wygłaszaj tam żadnego odczytu, bo nie jesteś na bieżąco w tematyce. A nie jesteś na bieżąco, bo jesteś odsunięty na boczny tor. A jesteś odsunięty, bo tak chciał Jedyny Wskrzesiciel Niepodległej Polski, Marszałek Józef Piłsudski”.
Teraz podamy przykład mówiący o tym, jak to sport przegrał sromotnie z polityką, no i przy okazji dowiemy się, dlaczego polscy piłkarze nie otrzymali w kwietniu 1934 roku paszportów na wyjazd do Czechosłowacji. Późną jesienią 1932 roku Międzynarodowa Federacja Piłki Nożnej (FIFA) podjęła decyzję o przeprowadzeniu eliminacji do finałów II Mistrzostw Świata, ze względu na spore zainteresowanie udziałem w imprezie; ostatecznie zgłoszono aż 32 reprezentacje narodowe (do I Mundialu w Urugwaju w 1930 roku zgłosiło się tylko 13 ekip i dlatego też nie było potrzeby rozgrywania eliminacji). O naszym występie w turnieju finałowym we Włoszech miał zadecydować dwumecz z silną drużyną Czechosłowacji. Pierwsze spotkanie odbyło się 15 października 1933 roku w Warszawie na Stadionie Wojska Polskiego. W obecności około 20 tysięcy kibiców reprezentacja Polski przegrała 1:2. Bramki strzelili: Josef Silny (w 37 minucie) i Frantisek Pelcher (w 78 minucie) dla Czechosłowacji, oraz Henryk Martyna (w 52 minucie z rzutu karnego) dla Polski. Jak donosił korespondent „Ilustrowanego Kuriera Codziennego” (nr 288 z 17 października 1933 r.): „Mecz miał przebieg niezwykle ciekawy i trzymający widownię do samego końca w napięciu, przede wszystkim dzięki szybkiej i ostrej grze, nadanej przez drużynę czechosłowacką. (…) Zwycięstwo gości uważać trzeba za zasłużone, choć jednocześnie stwierdzić należy, że na tle ich gry drużyna polska wypadła dobrze, a w każdym razie mecz niedzielny zaliczyć powinniśmy do lepszych w historii polskiego piłkarstwa. Gracze nasi nie potrafili się jednak zdobyć na ostrość i dorównać przeciwnikowi w starcie [do piłki – S.S] i w tym względzie wyraźnie im ustępowali, nadrabiając ten brak ambicją w najwyższym gatunku”.
Termin spotkania rewanżowego w Pradze wyznaczono na dzień 15 kwietnia 1934 roku. Nie ma co ukrywać: nie byliśmy faworytem w starciu z Czechosłowacją i większość fachowców oraz bukmacherów nie dawała nam zbyt wielkich szans na sukces. Za to polscy kibice wierzyli „w swoich chłopców”. Od początku kwietnia w naszej prasie ukazywały się codziennie materiały dotyczące prześladowań polskiej mniejszości u naszych południowych sąsiadów, zwłaszcza na Zaolziu; niemniej jednak chyba nikt wówczas nie przewidywał, nie przypuszczał, że cała sprawa może zakończyć się sportowym skandalem. Jeszcze na trzy dni przed rewanżem „Ilustrowany Kurier Codzienny” (nr 100 z 12 kwietnia 1934 r.) zamieścił obszerną analizę zalet i wad awizowanej jedenastki czechosłowackiej – zatytułowaną Przed wielkim bojem o mistrzostwo świata – pióra specjalnego korespondenta do Pragi, który kończył swój artykuł raczej niewesołą konstatacją: „Jeśli linia ataku czeskiego będzie funkcjonować należycie, trudno naprawdę myśleć o naszym zwycięstwie”. To było 12 kwietnia, a już nazajutrz, 13 kwietnia, zdumieni czytelnicy mogli zapoznać się z treścią komunikatu Polskiej Agencji Telegraficznej, noszącego datę… 11 kwietnia! Jego treść była krótka i szokująca: „Jak się Polska Agencja Telegraficzna dowiaduje, międzypaństwowy mecz piłkarski Polska-Czechosłowacja o mistrzostwo świata, który miał się odbyć w najbliższą niedzielę dnia 15 b.m. w Pradze, nie dojdzie do skutku, ponieważ wyjazd drużyny polskiej do Czechosłowacji został zaniechany”. Tylko niektóre gazety, te lepiej poinformowane (jak np. „Ilustrowany Kurier Codzienny”), zamieściły obok komunikatu PAT kilka dodatkowych szczegółów: „Jak się w ostatniej chwili dowiadujemy, Ministerstwo Spraw Zagranicznych odmówiło wydania paszportów polskiej drużynie piłkarskiej mającej się udać do Pragi na mecz z Czechosłowacją. Wobec powyższego zarząd PZPN [Polskiego Związku Piłki Nożnej – S.S.] odbył we środę wieczorem [11 kwietnia 1934 r. – S.S.] specjalne posiedzenie, w wyniku którego wysłano do czechosłowackiego związku piłki nożnej depeszę, zawiadamiającą o nieprzybyciu drużyny i oddaniu drużynie czeskiej zwycięstwa bez walki” (Odwołanie meczu Polska-Czechosłowacja, „Ilustrowany Kurier Codzienny”, nr 101 z 13 kwietnia 1934 r.).
14 kwietnia prasa w dalszym ciągu rozpisywała się o piłkarskiej aferze. Czytelnicy „Ilustrowanego Kuriera Codziennego” mogli przeczytać w artykule zatytułowanym Konsekwencje odwołania meczu Polska-Czechosłowacja, że „Polski Związek Piłki Nożnej otrzymał w czwartek [12 kwietnia – S.S.] od Związku Czechosłowackiego depeszę zawiadamiającą o poczynieniu bardzo wielu przygotowań do niedzielnego meczu i o bardzo obszernej przedsprzedaży biletów, a zatem w związku z odwołaniem meczu o poważnych stratach z tym związanych. Jednocześnie nadeszła depesza Międzynarodowej Federacji Piłkarskiej, u której interweniował Związek Czechosłowacki z zapytaniem o powody rezygnacji. Na obie te depesze PZPN odpowiedział telegraficznie, że z nakazu władz, które odmówiły paszportów, wyjazd został odwołany i jest świadomy strat powstałych” (nr 102 z 14 kwietnia 1934 r). Na tej samej stronie redakcja zamieściła także sensacyjny materiał pod tytułem Szowiniści czescy podpalili boisko „Sparty” by uniemożliwić mecz z Polską. Publicysta popularnego „¡kaca” nie popisał się rzetelnością, skoro jedynym argumentem na potwierdzenie tezy było zdanie: „W kołach dziennikarzy zagranicznych panuje przekonanie, że pożar ten jest dziełem szowinistów czeskich, którzy w ten sposób chcieli uniemożliwić występ drużyny polskiej na terenie Pragi (…)” (nr 102 z 17 kwietnia 1934 r.). Istotnie, 10 kwietnia na stadionie „Sparty” wybuchł pożar. Żywioł strawił całą drewnianą trybunę główną, szatnie, łazienki, restauracje, sprzęt radiowy, biuro i archiwum klubu. Pisanie, że to Czesi podpalili stadion, aby uniemożliwić mecz z Polską, było kompletnym nonsensem. Stadionów w Pradze nie brakowało i na jednym z nich rozegrano by spotkanie rewanżowe. W jakim celu podawano takie bzdury? Pewnie po to, żeby podgrzać atmosferę i zwiększyć sprzedaż czasopisma.
Pora zajrzeć na łamy „Przeglądu Sportowego”. 14 kwietnia na pierwszej stronie ukazał się artykuł Piłkarze nie jadą do Pragi, w którym oprócz istotnego doprecyzowania w kwestii niewydania piłkarzom paszportów („MSZ zabroniło korzystania z wydanych już zresztą paszportów na wyjazd reprezentacji Polski do Pragi”) zawarto opinię budzącą najwyższe zdumienie: „Tak więc (…) odwołanie spotkania z Czechosłowacją (…) stało się faktem dokonanym. Z punktu widzenia sportowego strata ta dla piłkarstwa polskiego, zwłaszcza dzisiaj, u zarania sezonu wiosennego, nie jest specjalnie bolesna” (nr 30 z 14 kwietnia 1934 r.). Jak to, odwołanie meczu eliminacyjnego do finałów II Mundialu – dodajmy: meczu z jedną z najlepszych reprezentacji na świecie – nazwano „stratą niespecjalnie bolesną”?! Taka opinia musiała zirytować i czytelników i… „czynniki nadzorujące” czasopismo. Warto w tym miejscu zauważyć, że „Przegląd Sportowy” nie był gazetą niezależną, lecz wraz z kilkoma innymi tygodnikami i dziennikami należał do koncernu wydawniczego „Dom Prasy” SA, kontrolowanego od 1932 roku przez obóz władzy. Zapewne po ukazaniu się nr 30 „Przeglądu Sportowego”, jakiś „czynnik nadzorujący” chwycił za słuchawkę i być może obsztorcował redaktora naczelnego Mariana Strzeleckiego tymi mniej więcej słowy: „Słuchajcie no Strzelecki, co za głupoty piszą u was w tym Przeglądzie! Że odwołany mecz to mała strata dla polskiej piłki, tak?! Zmieńcie mi to w trymiga! Chyba że wam się znudziło redaktorowanie w Warszawie, co?!”. Strzelecki przytaknął i zmienił – już w następnym numerze (nr 31 z 18 kwietnia 1934 r.) jakiś dziennikarz „Przeglądu” (może i sam Strzelecki) w artykule Potężny zasięg propagandowy sportu dokonał znamiennej wolty poglądów: „Jakże (…) oburzona musi być Polska, skoro rząd zmusza swe piłkarstwo do zrezygnowania z szans w walce o tytuł mistrza świata (…). Nie trzeba taić, że krok ten dla piłkarstwa polskiego był wielkim poświęceniem”. Czyli w numerze 30 odwołanie meczu było dla polskich piłkarzy „stratą niespecjalnie bolesną”, a w numerze 31 – „wielkim poświęceniem”. Nie jestem przekonany, czy „czynnik nadzorujący” wyraził zadowolenie z tego artykułu, albowiem znalazła się w nim niepochlebna dla sanacji teza, mówiąca że dopiero po odwołaniu meczu świat dowiedział się o prześladowaniach Polaków w Czechosłowacji, a wcześniejsze działania rządu… okazały się mało skuteczne! Krótko rzecz ujmując, „Przegląd Sportowy” wpadł z deszczu pod rynnę i popełnił kolejne faux pas.
Zajmijmy się sprawą poważniejszą niż kłopoty redaktora Mariana Strzeleckiego i przypatrzmy się, jak Beck zareagował na nadchodzące z Czechosłowacji wieści o prześladowaniach mniejszości polskiej, a przy okazji wypunktujmy, jak powinien zareagować. Nasz szef dyplomacji zamiast wezwać posła Vaclava Girsę na ulicę Wierzbową do siedziby MSZ i zdrowo go ochrzanić z góry na dół; zamiast wręczyć mu notę protestacyjną; zamiast odwołać posła Wacława Grzybowskiego z Pragi do Warszawy na konsultacje; zamiast grzmieć na forum Ligi Narodów w Genewie o czeskim barbarzyństwie wobec Polaków na Zaolziu; i w końcu, zamiast wydać korespondentom PAT i polskim dyplomatom na całym świecie instrukcje dotyczące zasad przedstawiania konfliktu polsko-czechosłowackiego w odpowiednim świetle – zamiast tego wszystkiego pułkownik Beck poprzestał na konsultacjach z „czynnikami wyższymi” (Piłsudskim? Prezydentem Mościckim? Premierem Januszem Jędrzejewiczem?) i nakazał majorowi Konradowi Libickiemu (dyrektorowi naczelnemu PAT) oraz generałowi Władysławowi Bończy-Uzdowskiemu (prezesowi PZPN) przygotować odpowiednie komunikaty informujące o niewydaniu piłkarzom paszportów i o odwołaniu meczu w Pradze, za co FIFA przyznała Czechosłowacji walkower 2:0, no i oczywiście odszkodowanie od PZPN w wysokości 30 tysięcy złotych (według niektórych źródeł – 10 tysięcy złotych; czyli na dzisiejsze złotówki 300 tysięcy lub 100 tysięcy). W taki oto sposób minister płk Beck, za ekscesy Czechów wobec Polaków na Zaolziu, ukarał… narodową jedenastkę, polskich kibiców i podatników! Dzięki ministrowi płk. Beckowi i prezesowi gen. Bończy-Uzdowskiemu zapisaliśmy się – i to w dodatku niezbyt chlubnymi zgłoskami – w annałach mundiali; wszak Polska była pierwszym państwem ukaranym walkowerem w historii mistrzostw świata w piłce nożnej.
Nota bene: to że nie potrafiliśmy przedstawić światu konfliktu polsko-czechosłowackiego w odpowiednim świetle, obciąża ewidentnie konto płka ministra Józefa Becka i nasze MSZ. Nie wiem, czy Beck nie doceniał roli propagandy polskiej na arenie międzynarodowej, czy skąpił pieniędzy na ten cel. Zapewne i jedno, i drugie. Publicysta Ksawery Pruszyński po powrocie ze Stanów Zjednoczonych zanotował w swoim artykule – U źródeł „ignorancji amerykańskiej” o Polsce – ciekawą uwagę: „Należy zauważyć, że jesteśmy chyba jedynym wielkim narodem europejskim, który nie czyni żadnego prawdziwego wysiłku w tym kierunku, aby Amerykanów o sobie informować” („Polityka”, nr 17 z 1939 r.). Natomiast przedwojenny dyplomata Jan Meysztowicz, w latach 1932-1934 urzędnik Konsulatu Generalnego RP w Marsylii, we wspomnieniach zatytułowanych Czas przeszły dokonany pisze wprost, że: „Konsulat nie miał żadnych funduszy na akcję propagandową, wszystko zatem zależało od stosunków osobistych z redaktorami [czasopism marsylskich – S.S.]”.
Sanacyjna władza potrafiła uprzykrzyć życie nie tylko tym, którzy starali się o paszport, ale również osobom proszącym o wydanie przepustek granicznych. Tak było w przypadku dwóch antysanacyjnych polityków: Stanisława Dubois (działacza Polskiej Partii Socjalistycznej, jednego z przywódców Centrolewu, więźnia twierdzy w Brześciu, skazanego w tzw. procesie brzeskim na 3 lata więzienia) i Stefana Korbońskiego (wziętego adwokata, działacza Stronnictwa Ludowego, a w okresie II wojny światowej jednego z przywódców Polskiego Państwa Podziemnego). We wrześniu 1937 roku, gdy jakiś surowy warszawski urzędnik odmówił im – przypuszczalnie ze względów politycznych – wydania przepustek, obaj politycy pożegnali go słowami: „Prześlemy panu pozdrowienia z Czechosłowacji”, po czym spakowali ekwipunek do wspinaczki i nielegalnie przekroczyli granicę polsko-czechosłowacką. Cóż, chcieli załatwić wszystko w zgodzie z przepisami, no ale jeżeli urzędnik odmówił… Zresztą niczym się nie przejmowali, ponieważ wcześniej już kilkakrotnie nielegalnie przekraczali granicę i doskonale wiedzieli, że ryzyko wpadki jest małe. A co, jeśliby żandarmi czechosłowaccy zażądali od nich przepustek? Prawdopodobnie nic – ot, pouczyliby ich, machnęli ręką i puścili wolno. Dubois i Korboński słowa dotrzymali: po kilku dniach wałęsania się po górach przesłali „do władzy w Warszawie pocztówkę z (…) serdecznymi pozdrowieniami z Czechosłowacji”. Po upływie tygodnia polskich turystów przebywających w czeskim schronisku obudziło pukanie do drzwi. Na okrzyk: „Otwarte!” wszedł żandarm i zasalutowawszy, poprosił o graniczne przepustki. Korboński i Dubois, z lekka skonsternowani, odpowiedzieli: „Nie mamy”. Wówczas żandarm… nie, nie – wcale nie zaczął ryczeć, nie wyciągnął kajdanek, lecz tylko rozłożył ręce i grzecznie powiedział: „To musicie zejść ze mną do naszego starostwa. Wczoraj polskie władze zaaresztowały w Zakopanem kilkudziesięciu naszych turystów za nielegalne przekroczenie granicy, więc musimy się odwzajemnić. Teraz zostawiam was samych, więc bądźcie gotowi za pół godziny”. Kiedy po upływie trzydziestu minut cała trójka ruszyła do starostwa „żandarm zostawał o kilkadziesiąt metrów w tyle, by stwarzać pozory, że idziemy sami, a nie pod jego konwojem. Był to swego rodzaju szczyt uprzejmości”. W biurze przyjął ich bardzo uprzejmy wicestarosta, który po skontrolowaniu papierów Polaków rzekł: „Bardzo mi przykro, ale muszę wyznaczyć karę. Dam wam najniższą”. I rzeczywiście, kara wynosiła ledwie kilka koron. Ale to jeszcze nie koniec Wersalu ze strony Czechów: „Zadowolony żandarm zaprowadził nas do jakiegoś warsztatu (…) i tam z jego rekomendacji wynajęliśmy taksówkę, która podwiozła nas pod samą ścieżkę, prowadzącą stromo do naszego schroniska (. )” (cytaty zawarte w tym akapicie pochodzą z książki S. Korbońskiego, Polonia Restituta. Wspomnienia z dwudziestolecia niepodległości 1918-1939). Pełna kultura! A nasze służby graniczne, celnicy? Ech, szkoda gadać, a właściwie to szkoda pisać, no ale kto ciekawy, zachęcam do przeczytania dwóch następnych rozdziałów.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji.Sprzedaż książki w internecie:
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji.Sprzedaż książki w internecie:
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji.Sprzedaż książki w internecie:
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji.Sprzedaż książki w internecie:
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji.Sprzedaż książki w internecie:
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji.Sprzedaż książki w internecie:
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji.Sprzedaż książki w internecie:
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji.Sprzedaż książki w internecie:
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji.Sprzedaż książki w internecie:
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji.Sprzedaż książki w internecie:
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji.Sprzedaż książki w internecie:
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji.Sprzedaż książki w internecie:
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji.Sprzedaż książki w internecie:
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji.Sprzedaż książki w internecie:
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji.Sprzedaż książki w internecie:
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji.Sprzedaż książki w internecie: