Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Rewelacyjna seria fantasy autorki A Curse So Dark and Lonely.
Kontynuacja losów Tessy i Corricka z powieści Na przekór nocy.
Aby ocalić ojczyznę, muszą wyruszyć w niebezpieczną podróż.
Królestwo Kandali o włos uniknęło katastrofy, ale wciąż tlą się iskry buntu. Podczas gdy król Harristan szuka nowego sposobu sprawowania rządów, Tessa i książę Corrick starają się stworzyć nić porozumienia między dworem a buntownikami.
Jednak konsulowie kontrolujący dostawy Księżycowego Kwiatu nie mają zamiaru się ugiąć. Corrick wie, że musi znaleźć nowe źródło składnika ratującego życie eliksiru.
Gdy z sąsiedniego królestwa Ostriarii przybywa emisariusz z intrygującą ofertą, Tessa i Corrick wyruszają w podróż w nieznane. Podczas wyprawy starają się naprawić swoje relacje.
To może być ich jedyna szansa na utrzymanie pokoju i ocalenie ludu Kandali. Ale kiedy okazuje się, że nikt nie jest tym, za kogo się podawał, podróż do Ostriarii może stać się śmiertelnym zagrożeniem… Opis pochodzi od Wydawcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 521
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału
Defend the Dawn
Copyright © 2022 by Brigid Kemmerer
All rights reserved
Copyright © for Polish edition
Wydawnictwo Nowe Strony
Oświęcim 2023
Wszelkie Prawa Zastrzeżone
Redakcja:
Alicja Chybińska
Korekta:
Agata Bogusławska
Edyta Giersz
Katarzyna Olchowy
Redakcja techniczna:
Paulina Romanek
Projekt okładki:
Paulina Klimek
www.wydawnictwoniezwykle.pl
Numer ISBN: 978-83-8320-678-3
Wyjęty spod prawa
Kiedy byłem jeszcze chłopcem, letnie noce w głuszy pachniały przygodą. Młodymi sosnami. Mdłą słodyczą wiciokrzewu. Zawsze gdzieś paliło się jakieś ognisko, a przy nim nie brakowało kwaśnego piwa. Powietrze przepełniały ożywione rozmowy albo sprośne pijackie piosenki, albo przekleństwa mężczyzn, którzy właśnie przegrali ostatnie pieniądze.
Dziś letnie noce niosą woń gnijących zwłok. Większość płonących ognisk to stosy pogrzebowe. Rzadko gdziekolwiek słychać śpiew. Piwo nadal jest dość powszechne, może teraz nawet bardziej niż kiedyś.
Obiecano dodatkowe dostawy płatków Księżycowego Kwiatu, ale nadchodzą one wolno. Tutaj nikt już nie ufa nikomu w pałacu. Niewielu ufa konsulom. Nawet buntownicy, rzekomo negocjujący lepszą dostępność leku, stają się obiektem podejrzeń.
Krążące plotki – a krąży ich wiele – są oburzające.
Gdy jestem tu, w Dziczy, staram się nie rzucać w oczy i robię, co mogę.
O tej porze kręte leśne ścieżki są opustoszałe, mimo to staram się trzymać w cieniu, niczym duch. Nie chcę się natknąć na nocny patrol. Przy pasku mam sakiewkę ciężką od miedziaków, na oczach czerwoną maskę, a na głowie kapelusz, nisko opuszczony na czoło. W takim stroju, o takiej porze na pewno by mnie aresztowali. Do tego trafiłbym do Twierdzy i czekał na przesłuchanie, a to ostatnia rzecz, jakiej potrzebuję.
Schodzę ze ścieżki i wyjmuję kilka monet. Pierwszy dom jest mniejszy niż pozostałe. Wygląda, jakby wewnątrz znajdowała się tylko jedna izba, ale z tyłu jest kurnik i klatka dla królików. Nigdy nie spotkałem mieszkańca tego domostwa, jednak zwierzęta wyglądają na zadbane. Właśnie mam położyć kilka miedziaków na beczce ze zbożem, kiedy dostrzegam małe zawiniątko, a obok wiadomość, błędnie napisaną palcem na zakurzonym wieku.
DZIENKUJE
Odwijam muślin, a w nim znajduję dwa nieduże herbatniki pachnące serem i czosnkiem.
To nie pierwszy prezent, jaki dostaję, ale za każdym razem czuję dziwny skurcz w żołądku. Mam ochotę nie przyjąć podarku, bo nie potrzebuję niczego od tych ludzi. Nie robię tego dla zapłaty. Ale ten prezent znaczył wiele dla osoby, która go zostawiła, a ja nie chcę być niegrzeczny, więc zawijam herbatniki z powrotem w muślin i chowam do kieszeni, po czym zostawiam kilka monet na beczce i idę dalej.
W drugim domu mieszka kilkoro dzieci, w tym noworodek. Czasem słyszę płacz w środku nocy, dlatego staram się poruszać jak najciszej, żeby nikt mnie nie zauważył. Wsuwam monety do kieszeni ubrań suszących się na sznurze.
W następnym domu zostawiam monety na progu.
W kolejnym na parapecie.
W piątym kładę je na pieńku, tuż obok wbitej w niego siekiery.
Nagle dostrzegam w mroku jakąś postać.
– Ha! – rozlega się szept. – Mam cię!
Jest tak zaskakujący, że upuszczam monety w trawę. Chwytam za trzonek siekiery i odwracam się szybko. Nie wiem, co zrobię, jeśli to nocny patrol. Siekiera na niewiele się zda przeciwko kuszy. Nie powinni strzelać bez ostrzeżenia, jednak od buntowników i wyjętych spod prawa nasłuchałem się dość opowieści, by wiedzieć, że to, co powinni i co faktycznie robią, to często dwie różne sprawy.
Tak czy siak, stoję z siekierą w rękach, gotowy jej użyć.
Postać odskakuje i podnosi ręce.
– Jejku!
To jednak nie nocny patrol, tylko… dziewczyna. Jest wysoka, prawie mojego wzrostu, więc w pierwszej chwili myślę, że może być starsza ode mnie, ale rysy jej twarzy są jeszcze dziecięce, a ręce smukłe i wiotkie. Ma na sobie jasną nocną koszulę odsłaniającą ramiona, a brzeg materiału ciągnie się po trawie. Blond włosy zebrała w rozpadający się warkocz, sięgający poniżej talii.
– Nie chcę kłopotów – mówię.
– Masz siekierę – odpowiada szeptem, w którym jednak nie słychać strachu. – Z mojej strony nic ci nie grozi.
Opuszczam siekierę ostrzem w dół.
– Więc wracaj tam, skąd przyszłaś, i pozwól mi iść swoją drogą.
Teraz, gdy już nie mam „broni”, dziewczyna opuszcza ręce, ale się nie odwraca. Mruży oczy i wpatruje się we mnie uważnie, a po chwili patrzy w ciemność za moimi plecami.
– Jesteś sam.
– Tak.
– Kiedy zaczęły pojawiać się monety, mój kuzyn myślał, że to Weston i Tessa wrócili. Ale ty nie jesteś Wes, prawda?
– Nie.
Wpatruję się w ciemność i zastanawiam, czy ktoś jeszcze skrywa się między drzewami. Moje serce wali jak szalone od chwili, gdy ta dziewczyna pojawiła się znikąd.
– Cóż… – mówi dalej ściszonym głosem – i tak ludzie gadają, że Weston Lark był tak naprawdę księciem Corrickiem, bratem króla.
– Też o tym słyszałem.
– Jeden z buntowników go złapał – ciągnie. – Chyba w Artis. Wes był przebrany za wyjętego spod prawa. Miał maskę i w ogóle. Uratowała go dopiero armia królewska.
Wszędzie słychać te plotki.
Spoglądam na niebo – jeszcze nie jaśnieje, ale niedługo zacznie. Wkrótce nadejdzie świt, więc muszę wracać. Waham się, zastanawiam, wreszcie wbijam siekierę w pień. Dźwięk rozchodzi się echem po lesie, a ja się krzywię.
Oczy dziewczyny błyszczą jak płomień, gdy bierze gwałtowny wdech.
Zostawiam kilka monet na pieńku i odwracam się, żeby odejść. Ramiona mam spięte. Staram się zachować gotowość, na wypadek gdyby wszczęła alarm. Chyba zapominam, że ludzie w Dziczy troszczą się o siebie.
Dziewczyna podbiega i zaczyna iść obok mnie.
– Jeśli nie jesteś Westonem Larkiem, to kim jesteś? – dopytuje.
– To bez znaczenia.
– Masz czerwoną maskę – trajkocze dalej, nie zważając na nic.
Myślałem, że może mieć czternaście, może piętnaście lat, ale teraz wydaje mi się, że jest jeszcze młodsza.
– Wyglądasz w niej jak lis. Słyszałam, że Weston miał czarną.
– Idź do domu.
Nie słucha.
– Niektórzy myślą, że te twoje monety to podstęp – kontynuuje, dotrzymując mi kroku. – Mój wujek nazywa cię…
– Podstęp! – Odwracam się gwałtownie, żeby się jej przyjrzeć. – Na czym niby miałby polegać podstęp z zostawianiem monet w środku nocy?
– Gadają, że książę Corrick udawał Westona Larka, żeby wyciągać z ludzi informacje o przemytnikach. – Jej szeroko otwarte oczy przepełnia szczerość. – Żeby mógł ich potem zabić.
Prycham tylko i idę dalej.
– Po co miałby zadawać sobie tyle trudu, skoro i tak może skazać na śmierć każdego, kogo zechce?
– Więc myślisz, że to nieprawda?
– Trudno mi sobie wyobrazić, że brat króla potajemnie przebiera się za wyjętego spod prawa, żeby łapać przemytników.
– Cóż, nie bez powodu nazywają go Krwawym Corrickiem. A może myślisz, że to król jest okrutnym… Auć!
Potyka się i chwyta moje ramię, żeby utrzymać równowagę, podskakując na jednej nodze. Robi tyle hałasu, że mam ochotę wyrwać się jej i uciec, ale nie jestem bez serca.
Wzdycham bezgłośnie i spoglądam w dół – jest bosa. Jedną stopę trzyma w górze, a z jej pięty spływa cieniutka strużka krwi.
– Bardzo źle to wygląda? – pyta, a w jej głosie pobrzmiewa delikatna nuta strachu.
– Nie wiem, usiądź.
Siada, wsuwając drugą nogę pod kolano tej skaleczonej. Krople krwi kapią na trawę, a ja zauważam, że w ranie coś się błyszczy – ostry kawałek skały albo metalu.
Dziewczyna się krzywi.
– Mama mnie zabije.
– Narobiłaś takiego rabanu, że nocny patrol może ją wyręczyć. – Kładę swoją torbę na trawie i przykucam przy nieznajomej, żeby obejrzeć ranę. – Mówiłem, żebyś wracała do domu.
– Chciałam wiedzieć, kim jesteś. Mój kuzyn nie uwierzy, że cię przyłapałam.
– Nie „przyłapałaś” mnie. Nie wierć się. – Wyjmuję z kieszeni zapakowane w muślin herbatniki, odwijam i podaję jej. – Trzymaj.
Marszczy czoło, ale bierze ode mnie poczęstunek.
Już mam wyciągnąć przedmiot wbity w ranę, ale się waham.
Patrzę na nią poważnie.
– Może zaboleć. Musisz być cicho.
Zaciska zęby i gwałtownie potakuje głową.
Ujmuję w palce wystający kawałek i pociągam. Rozlega się pisk, a dziewczyna niemal wyrywa stopę z mojej ręki, ale udaje mi się ją utrzymać. Posyłam jej gniewne ostrzegawcze spojrzenie, na co bierze głośny wdech i zastyga w bezruchu.
Krwawiącą ranę owijam kawałkiem muślinu. Koniec rozdzieram na dwie części i zawiązuję na supełek.
Mruga, żeby przegonić z oczu łzy. Żadna nie spływa.
– Co to było? Kawałek skały?
Kręcę głową i odpowiadam:
– Grot strzały.
– Nocnego patrolu? – docieka.
– Na pewno kogoś, kto chodzi w butach. – Wzruszam ramionami.
– To ma być żart?
– Musisz obmyć ranę, gdy wrócisz do domu – mówię, po czym prostuję się i przewieszam torbę przez ramię. Po tym wszystkim będę musiał zmienić trasę. Nie mam ochoty spotykać ludzi czających się na mnie w ciemnościach, nawet jeśli to dziewczyna, która ledwo przestała być dzieckiem. – Uważaj na siebie – rzucam. – Na mnie już pora.
Nieznajoma z trudem wstaje, utykając na zranioną nogę.
– Nadal nie wiem, jak się nazywasz!
– Możesz mnie nazwać, jak chcesz – odpowiadam. – Już tu nie wrócę.
– Nie! – woła za mną. – Zaczekaj. Proszę. To moja wina… Nie wiesz… – Głos zaczyna jej się łamać, jakby za chwilę miała wybuchnąć płaczem. – Nie wiesz, jak bardzo wszyscy potrzebujemy…
Odwracam się i zakrywam jej usta.
– Naprawdę chcesz ściągnąć na nas nocny patrol?
Szybko kręci głową, jest już nieco spokojniejsza.
– Jedzenie – mamrocze mimo mojej dłoni wciąż spoczywającej na jej ustach i wyciąga przed siebie herbatniki, które jej dałem.
Nie wiesz, jak bardzo wszyscy potrzebujemy…
Doskonale wiem, jak bardzo potrzebują. Wyjęci spod prawa Wes i Tessa kiedyś pomagali tym ludziom. Słyszałem tak wiele historii, że aż kręci mi się od nich w głowie. Nie zdołam wypełnić pozostałej po nich wyrwy kilkoma monetami podrzuconymi tu czy tam. Nie jestem nawet pewien, dlaczego próbuję.
– Zatrzymaj je. – Opuszczam rękę i szukam w kieszeni jeszcze kilku monet. – I nikomu nic nie mów. – Podaję jej monety.
Patrzy na nie, potem szybko potakuje głową i chowa pieniądze.
W Sektorze Królewskim rozlega się dźwięk alarmu, na co dziewczyna podskakuje, a ja wzdycham.
– Idź już do domu.
– Wrócisz jeszcze? – pyta.
Posyłam jej surowe spojrzenie.
– Tylko jeśli następnym razem nikt nie będzie na mnie czyhał w ciemności.
Jej twarz rozpromienia uśmiech.
– Obiecuję.
– A jak ty się nazywasz?
– Violet.
– Uważaj na tę stopę, Violet.
Kiwa głową w odpowiedzi i szepcze:
– Dziękuję, Lisie.
Uśmiecham się na te słowa. Lekko dotykam ronda kapelusza na pożegnanie i znikam w ciemności.
Tessa
Przy stole siedzi pięciu mężczyzn, a większość z nich ma ochotę się wzajemnie pozabijać. To zdecydowanie utrudnia negocjacje.
Oprócz mnie przebywa tu jeszcze jedna młoda kobieta i żadna z nas raczej nie ma morderczych myśli. Karri wydaje się przytłoczona faktem, że znajduje się w pałacu. Brązowe oczy ma szeroko otwarte, a smukłymi palcami cały czas dłubie przy szwie sukni. Jeszcze miesiąc temu szeptałybyśmy między sobą o całej tej sytuacji, dzieliły się obawami i próbowały pomóc sobie nawzajem przejść przez to spotkanie, ale teraz Karri jest zakochana w jednym z przywódców buntowników, a ja w bracie króla. To wzniosło między nami mur i choć z tego powodu pęka mi serce, nie potrafię zburzyć bariery. Tu i teraz ta ściana wydaje się potężniejsza niż granica otaczająca Sektor Królewski.
Quint też raczej nie chce nikogo zabić. Marszałek Dworu siedzi po przeciwnej stronie stołu – ponoć po to, by protokołować wszystko, co zostanie tu powiedziane. Połowa guzików jego kaftana jest rozpięta, a nad czołem zwisa mu luźny kosmyk rudych włosów. Cały czas notuje coś wiecznym piórem w oprawionym w skórę notatniku.
Lochlan, przywódca buntowników, siedzi po mojej lewej. Co kilka chwil rzuca gniewne spojrzenie w stronę Quinta. Najchętniej pozabijałby wszystkich wokół. Raz już próbował.
– Co on zapisuje? – pyta Lochlan. – Co robisz?
Quint przerywa sporządzanie notatek i podnosi wzrok.
– Jestem tutaj, żeby spisać wasze żądania i odpowiedzi na nie – oznajmia spokojnie.
– Jeszcze nie przedstawiłem żadnych żądań – oświadcza gardłowym głosem Lochlan.
Quinta niełatwo zastraszyć. Widziałam, że potrafił zachować zimną krew, kiedy Sektor Królewski dosłownie palił się do gołej ziemi. Ledwo zauważa taką delikatną agresję słowną. Jest też jednym z najbardziej taktownych ludzi, jakich znam, i ma niezwykły talent do sprawiania, że inni czują się przy nim swobodnie. Nawet w najbardziej drażliwych momentach.
Odkłada pióro i odwraca kartkę, żeby była lepiej widoczna.
– Właśnie notowałem nazwiska obecnych – odpowiada bez cienia protekcjonalności – oraz datę i miejsce naszego spotkania. Mogę kazać przygotować kopię protokołu, jeśli sobie życzysz.
Lochlan rzuca okiem na kartkę, później z powrotem kieruje wzrok na Quinta. Na jego twarzy widoczne jest napięcie.
– On tylko robi notatki – mówi delikatnym głosem Karri i zerka na mnie przepraszająco. Kładzie rękę na ramieniu Lochlana, ale mężczyzna nie sprawia wrażenia, jakby go to rozluźniło.
Naprzeciw Karri siedzi Allisander Sallister, konsul Księżycowych Równin. Powinien być teraz w więzieniu, albo raczej wisieć na szubienicy. Uniknął jednak stryczka, bo zdołał przekonać króla, że tylko on może zebrać i dostarczyć płatki Księżycowego Kwiatu w takiej ilości i takim czasie, jakich wymagają warunki zawieszenia broni wynegocjowane z buntownikami. Osiem tygodni to niewiele na rozprowadzenie leku. Już samo zebranie wszystkich w jednym pokoju zajęło dwa tygodnie.
Na twarzy Alissandra maluje się mieszanka znudzenia i arogancji. Z westchnieniem wyjmuje spod stołu zegarek kieszonkowy w złotej kopercie, żeby sprawdzić godzinę.
– Spieszysz się dokądś, konsulu? – pyta siedzący po mojej prawej stronie Corrick.
Jego głos jest zimny, a niebieskie oczy przywodzą na myśl bryły lodu. To Książę Corrick, który kiedyś wzbudzał moje przerażenie. Ten sam, który nadal wzbudza przerażenie wielu mieszkańców Kandali.
Gdyby mógł, podpaliłby konsula Sallistera tu i teraz.
Mężczyzna podnosi na niego wzrok.
– Jest wiele miejsc, gdzie wolałbymteraz być. Mogłeś poczekać z wezwaniem mnie, aż ci ignoranci zostaną pouczeni, jak odbywa się takie spotkania.
Rozlega się skrzypnięcie krzesła, kiedy Lochlan zrywa się z miejsca.
– Próbujesz mnie obrazić, ty zepsuty…
– Jeszcze pytasz? – Konsul Sallister gładzi bezczelnie swoją kozią bródkę. – W sumie chyba nie powinienem być zdziwiony.
– Dość – wtrąca się król Harristan.
Nie jestem pewna, czy kieruje te słowa do konsula Sallistera, Lochlana czy strażników, którzy podeszli bliżej, by zapobiec ewentualnym kłopotom. Głos króla jest niski, chłodny, ale spokojny. To polecenie wydane przez człowieka przywykłego do zyskiwania posłuchu. Kieruje na mnie spojrzenie błękitnych oczu, ciemniejszych niż oczy jego brata.
– Myślę, Tesso, że to ty powinnaś rozpocząć.
– Tak – zaczynam. – Oczywiście.
Przeciągam dłońmi wzdłuż sukni, po spódnicy, żeby uspokoić nerwy, jednak dotyk gładkiego jedwabiu nie studzi emocji. Pewnie spocone z nerwów dłonie zostawiają ślady na materiale.
Wolałabym być teraz w infirmerii, odmierzać dawki leku z pałacowymi medykami. Wagi, miarki i fiolki nie przejmują się dyplomacją. Gdybym naprawdę mogła wybierać, najbardziej chciałabym jednak wrócić do Dziczy, przemykać w ciemności z Wesem. Wyłamywanie zamków i kradzież leku były może niebezpieczne i niezgodne z prawem, ale przynajmniej miałam wtedy poczucie, że robię coś dobrego. Będąc w pałacu i starając się przekonać wszystkich, do współpracy, mam wrażenie, że tylko pogarszam sprawę. Król Harristan i Książę Corrick tak długo byli uważani za okrutnych i bezwzględnych, że trudno będzie dojść przy tym stole do porozumienia.
Allisander wzdycha i znów zerka na swój kieszonkowy zegarek. Harristan odchrząkuje.
Corrick nie patrzy na mnie, ale podnosi pióro i pisze kilka słów na okładce swojego notatnika, następnie je odkłada, a ten ruch zwraca moją uwagę.
Zerkam na słowa, które napisał:
Nie trać ducha.
Niemal oblewam się rumieńcem. Mówił tak do mnie, gdy byliśmy wyjętymi spod prawa, kiedy groziło nam niebezpieczeństwo albo kiedy czułam się przytłoczona. Zawsze mi to pomagało.
Nie inaczej jest teraz.
Odpowiadam mu delikatnym skinieniem głowy i przebiegam wzrokiem po twarzach zebranych przy stole.
– Konsul Sallister obiecał dostarczyć zapas leku na osiem tygodni, jednak po tym czasie…
– Powinno było być dwa – wtrąca konsul.
– Ale ustalono osiem – mówi Harristan.
– Powinno było być dwa. Mówiłem Corrickowi, kiedy składał tę idiotyczną obietnicę, że zapas na osiem tygodni jest niemożliwy. Jeszcze zanim to wszystko się wydarzyło, mówiłem, że wiosenne deszcze wpłynęły na zbiory…
– Mówiłeś, że mogą wpłynąć – wchodzi mu w słowo Corrick.
– I wpłynęły – odpowiada Allisander. – Jeśli wy nie płacicie za osiem tygodni dostaw leku, ja nie mam zagwarantowanych przychodów, żeby opłacić moich robotników. Trudno w takiej sytuacji mieć do nich pretensje, ze porzucają pracę.
– To znaczy… że nie będzie zapasu leku na osiem tygodni? – pyta Karri.
– Będzie – odpowiada król tonem kończącym dyskusję. – Konsul Sallister złożył obietnicę przy świadkach i do protokołu. Jeśli przestałeś płacić swoim robotnikom, konsulu, możesz sam pracować w polu. Mów dalej, Tesso.
Biorę głęboki wdech.
– Podzieliłam się swoimi odkryciami z pałacowymi medykami i wydaje nam się, że połączenie księżycowego kwiatu z olejkiem z nasion róży pozwala stworzyć eliksir, który działa dłużej i skuteczniej przy zmniejszonej dawce.
– Albo który doprowadzi do śmierci jeszcze większej liczby ludzi – wtrąca się konsul Sallister obojętnym tonem.
– Może wolałbyś zaczekać w Twierdzy? – rzuca lodowato Corrick. – Jestem pewien, że Quint chętnie dostarczy ci kopię protokołu z dzisiejszego posiedzenia.
– Tesso – rozlega się stanowczy głos Harristana, jakby żaden z mężczyzn się nie odzywał – mów dalej.
– Gdybyśmy zmodyfikowali dawkę, zapas leku na osiem tygodni mógłby nam wystarczyć na dwanaście.
– Czy on ma rację? – pyta Lochlan. – Czy może przez to umrzeć więcej ludzi?
– Nie sądzę – odpowiadam szczerze. – Lek, który dostarczałam ludziom w Dziczy, był w podobnej dawce i wszyscy widzieliśmy, że działał.
Mężczyzna wpatruje się we mnie intensywnie.
– Ty tak twierdzisz.
Nie wzdragam się od jego spojrzenia.
– Widziałeś to na własne oczy. Wiesz, że ludzie nam ufali.
– Ufali tobie. – Kieruje gniewne spojrzenie na Corricka. – Nikt nie ufa Najwyższemu Sędziemu Królewskiemu, kiedy nie nosi maski.
Spodziewam się, że Corrick mu odpyskuje, tak jak Allisandrowi, ale wytrzymuje spojrzenie Lochlana.
– Chcę to zmienić. – Przerywa. – Nie oczekuję od ciebie zaufania w tych kwestiach, nie jestem zielarzem. Ale Tessa ma rację, widziałem, że lekarstwo działało.
Lochlan zastyga w bezruchu. Widać, że nie ufa nikomu.
Quint cały czas notuje. W tej ciszy skrzypienie jego pióra wydaje się potwornie głośne. Zastanawiam się, czy zapisuje tylko to, co zostaje powiedziane, czy może coś więcej. Jest bardzo spostrzegawczy. Myślę, że protokołuje każde spojrzenie, każdą zmianę ułożenia ciała.
– Ja ufam Tessie – mówi cicho Karri.
Lochlan zerka na nią, a jego spojrzenie łagodnieje. Po tym, jak podburzył tłum, który omal nie zabił Corricka, i jak poprowadził żądnych krwi buntowników do Sektora Królewskiego, trudno mi znaleźć w nim cokolwiek, za co można by go lubić. Ale ilekroć patrzy na Karri w ten sposób, coś chwyta mnie za serce. Przypominam sobie, że kieruje nim troska. Nie tylko o nią. O wszystkich.
Ale mną także.
– Dobrze, w ten sposób zyskujemy trochę więcej czasu – zgadza się wreszcie Lochlan. – A co później? Co po tych dwunastu tygodniach?
– Jeśli zdołamy przekonać innych, że mniejsza dawka okazała się skuteczna w Dziczy, możemy przekonać więcej ludzi w sektorach do stosowania mniejszych dawek i dzięki temu leku wystarczy dla większej liczby ludzi – oświadczam.
– A więc testujesz swój lek na biedocie, by nabrać świadomości, jak wielkie jest ryzyko – podpuszcza mnie Lochlan.
– Nie! Nie określiłabym tego w ten sposób…
– Tak – wtrąca się Allisander.
– Na nim też go testujemy – mówi Corrick – tylko on jeszcze o tym nie wie.
Konsul bierze gwałtowny wdech, a jego oczy ciskają błyskawice.
– Co? – pyta Corrick. – Myślałeś, że nabieramy wszystkich dookoła, a sami przyjmujemy pełną dawkę?
– To absurd! – krzyczy konsul Sallister. – Kupujecie… Kupujecie przydziały pełnych dawek, a później…
– Sprawiamy, że wystarcza na dłużej – odpowiada król Harristan.
Karri się uśmiecha, po czym zerka na Lochlana.
– Widzisz?! – woła radośnie. – Ja ufam Tessie.
Uśmiecham się do niej z wdzięcznością, ale twarz Lochlana pozostaje jak wykuta z kamienia.
– Ja nie ufam żadnemu z nich. Nie mogę zanieść takiej odpowiedzi ludziom. Oni także temu nie zaufają. Dajcie nam pełną dawkę, a testy przeprowadzajcie na sobie.
– Zaufanie musi działać w obie strony – mówi Harristan.
– Nadal nie odpowiedziałeś, co się stanie po tych dwunastu tygodniach – przypomina Lochlan.
– Mamy nadzieję, że ludzie przekonają się, że mniejsza dawka pozwoli nam zachować w zdrowiu większą liczbę ludzi, i zechcą…
Lochlan prycha, patrzy na mnie gniewnie i podejmuje na nowo:
– Czy ty nic nie rozumiesz? Połowa ludzi w tym sektorze siedzi na zapasach płatków Księżycowego Kwiatu, które gromadzili od miesięcy, a wy macie nadzieję, że w kilka tygodni przekonacie ich, by zmniejszyli dawki? Bo powiecie im, że w Dziczy mniejsze dawki były skuteczne? – Teraz spogląda gniewnie na Allisandra. – Po tobienie widać, żebyś miał wielkie nadzieje.
– Nie obchodzi mnie, co się stanie z ludźmi w Dziczy – odpowiada. – Jeśli chcesz więcej leku niż to, co zostałem zobowiązany dostarczyć, to go kup. – Zerka na lewe ramię buntownika, nadal spoczywające na temblaku i zabandażowane od dnia, kiedy Corrick złamał je w więzieniu. – A! Pewnie nie możesz teraz pracować w kuźni, co? Musisz żebrać, więc postanowiłeś udawać, że troszczysz sięo innych…
Lochlan rzuca się w jego stronę przez stół… A raczej próbuje, bo dwóch strażników chwyta go, nim zdoła dopaść konsula. Przewraca dwie szklanki, z których woda rozlewa się na wypolerowany drewniany stół .
Allisander unosi gniewnie brew i odsuwa krzesło o kilka centymetrów, ale poza tym nie robi nic, by zatrzymać rozlaną wodę.
Spod ściany rusza służący ze ścierką.
Strażnicy szarpią się z przeklinającym Lochlanem. Pewnie wykręcili mu złamaną rękę, bo nagle zamiast jego krzyków rozlega się gwałtowny wdech i mogę dostrzec, że na jego czoło wstępują kropelki potu.
– Zrób coś – szepczę do Corricka.
Spojrzenie jego niebieskich oczu napotyka moje.
– Mam ich obu powiesić?
– Corrick – szepczę. Nie jestem pewna, czy to był żart.
– Obaj są w błędzie – mówi stanowczym tonem, aby usłyszeli go wszyscy zebrani przy stole. – Nigdy do niczego nie dojdziemy, jeśli wy dwaj stale będziecie sobie skakać do gardeł.
– Dobra – cedzi przez zęby Lochlan. – Puśćcie mnie.
Karri wstaje ze swojego krzesła i zerka to na mnie, to na Lochlana.
Wzrok strażników jest wbity w króla.
– Puścić go – rozkazuje Harristan i spogląda na Allisandra. – Ani słowa więcej, konsulu. Jeśli nie potrafisz mówić w dobrej wierze, nie będziesz mówił wcale.
– Ależ ja mówię w dobrej wierze, wasza królewska mość. – W głosie mężczyzny słychać pogardę. – Możesz mnie wykluczyć ze spotkania, zmniejszyć moją dawkę leku, zrobić wszystko, co zechcesz, ale w tym jednym zgadzam się z tym prostakiem. Sektory nie przyjmą hipotezy weryfikowanej na tych, którzy nie mają nic do stracenia, którzy nie zawahają się skłamać, by tylko otrzymać kolejną dawkę. Potrzebujesz zaufania nie tylko buntowników.
Corrick i Harristan wymieniają spojrzenia, a Quint nie przestaje notować.
– Ludzie nie będą kłamać – wtrąca Karii rozgorączkowanym tonem.
Allisander patrzy na nią z pogardą.
– Dopiero co chcieliście spalić do gołej ziemi cały sektor. Wątpię, aby „kłamanie” wykraczało poza czyjekolwiek możliwości.
Choć szczerze nienawidzę konsula Sallistera, nie można mu tu odmówić racji. Nie chodzi tylko o to, by buntownicy zaufali Harristanowi i Corrickowi, no i… mnie. Muszą nam zaufać także wszyscy pozostali.
Lochlan nerwowo poprawia ubranie i siada z powrotem na krześle.
– Nikt nie będzie kłamał. My także przyszliśmy tutaj w dobrej wierze, pamiętasz?
– Bo ledwo wywinąłeś się od stryczka? – prycha Allisander.
– Tak jak ty – odcina mu się Lochlan.
– Dość – Głos Harristana przecina powietrze, wyraźnie słychać w nim gniew.
Bierze krótki wdech i odkrztusza. Dwukrotnie.
Widzę, że Corrick skupia całą uwagę na bracie. Król od miesięcy ukrywa kaszel. Na początku myślałam, że może ze względu na wrodzoną chorowitość, przejawianą już od czasów dzieciństwa, naprawdę potrzebuje więcej leku niż inni. Wprawdzie Allisander przyznał się do oszukiwania na dostawach i dostarczania do pałacu płatków Księżycowego Kwiatu wymieszanych z innymi, ale ten problem rozwiązano już kilka tygodni temu. Kaszel powinien był ustąpić.
A jednak nie ustąpił.
Pióro Quinta się zatrzymuje. Marszałek unosi wzrok, w mgnieniu oka ocenia sytuację i zwraca się do służby:
– Finn, myślę, że wszystkim nam przydałoby się coś do jedzenia i picia.
Służący rusza spod ściany, a kaszel króla zostaje zagłuszony nagłym szczękaniem porcelany i srebra.
Biorę pióro, wyciągam rękę i zakreślam słowa, które Corrick napisał wcześniej.
Nie trać ducha.
Zerka na mnie i lekko kiwa głową, ale z jego oczu nie znika obawa. Chciałabym móc położyć mu rękę na ramieniu albo wyszeptać do ucha jakieś podnoszące na duchu słowa, ale żadna z tych rzeczy nie byłaby dobrze widziana. Wszystko jest tak niepewne. Nie chcę dodatkowo osłabiać jego pozycji.
Finn stawia przed każdą z osób filiżankę herbaty i mały talerzyk z delikatnym ciastem polanym czekoladą, kawałkiem jabłka, obok którego stoi maleńka miseczka z miodem, i cienko pokrojonymi truskawkami oprószonymi cukrem pudrem.
Karri wpatruje się w talerz szeroko otwartymi oczami. Na początku robiłam to samo. Lochlan natomiast patrzy gniewnie na jedzenie.
Allisander wygląda na znudzonego.
Król sączy łyk herbaty, co wydaje się na chwilę powstrzymać jego kaszel.
Wolałabym, żeby go nie ukrywał. Rozumiem, że nie chce okazywać słabości, ale wydaje mi się, że efekt byłby zupełnie przeciwny. To zbliżyłoby go do ludzi. Zobaczyliby, że wobec choroby jest równie bezbronny, jak oni. Jednak z drugiej strony rozumiem, dlaczego nie chce tego pokazać. Rodziców Harristana i Corricka zamordowano na ich oczach, więc nie można się dziwić obawom braci.
Moich także zamordowano na moich oczach.
Karri wygląda, jakby bała się tknąć jedzenia, więc uśmiecham się do niej, biorę kawałek jabłka i zanurzam w miodzie.
– Jabłka są najlepsze – mówię do niej.
Odpowiada uśmiechem i także bierze ten owoc.
Lochlan się waha, jednak pokusa, jaką stanowi to wykwintne jedzenie, jest chyba zbyt silna, bo idzie w nasze ślady. To żadne ustępstwo z jego strony, ale takie sprawia wrażenie.
W korytarzu na zewnątrz rozlegają się głosy, jednak przez zamknięte drzwi nie sposób zrozumieć, o co chodzi. To dość nietypowe, by ktoś podnosił głos w pobliżu komnaty, w której przebywa król. Oprócz strażników w środku, co najmniej sześciu kolejnych stoi za drzwiami.
Harristan zerka na Corricka siedzącego po drugiej stronie stołu. Ten posyła spojrzenie strażnikom, a później Quintowi – odbywa się między nimi przedziwna niema komunikacja, która nagle wydaje się przeraźliwie głośna.
Quint odkłada pióro i wstaje od stołu.
– Proszę mi wybaczyć. Zaraz wracam.
Jeden ze strażników idzie z nim do drzwi, a Karri zerka na mnie.
– Co się dzieje? – pyta szeptem.
Chciałabym zachować spokój, ale moje serce zaczyna walić jak oszalałe. Byłam tu, kiedy buntownicy po raz pierwszy zaatakowali pałac.
– Ja… nie wiem…
Corrick kładzie rękę na mojej.
– Sprawy pałacowe – mówi spokojnie. – Nie masz się czym przejmować.
Mimo tych słów czuję napięcie w jego ciele.
Nikt nie je. Nawet konsul Allister wydaje się zaniepokojony.
Na szczęście Quint wraca po chwili i pochyla się, żeby powiedzieć coś do króla.
Harristan jest zbyt obyty z dworską polityką, żeby wyraz jego twarzy cokolwiek zdradził, ale jego oczy znów zwracają się w stronę Corricka.
– Zdaje się, że będziemy musieli przełożyć nasze spotkanie – oświadcza spokojnym głosem Quint. – Zaistniała okoliczność, która wymaga uwagi króla.
– Jaka okoliczność? – pyta Lochlan.
– Obawiam się, że nie mogę zdradzić.
– Zorganizowanie tego spotkania zajęło dwa tygodnie. Nie nabiorę się na żadne podstępy, żeby czekać dłużej – patrzy na przeciwległą stronę stołu – zwłaszcza w sytuacji, kiedy jestem pewien, że wszyscy inni tu obecni dowiedzą się, o co chodzi.
Quint bierze gwałtowny wdech, ale Harristan unosi rękę.
– Masz rację. I to nie tylko tu obecni. Skoro statek zacumował kilka godzin temu, plotki na pewno już się rozeszły po Sektorze Królewskim.
– Statek? – pyta Corrick. – Jaki statek?
– Właśnie przybył emisariusz – odpowiada Harristan. – Z Ostriarii.
Gwałtownie odwracam głowę w stronę Corricka.
Ostriaria to zachodni sąsiad Kandali, leżący po drugiej stronie niebezpiecznej szerokiej rzeki. Ze względu na trudności w podróżowaniu oraz chorobę pomiędzy krajami nie istnieje żadna umowa handlowa.
Wiele tygodni temu pytałam Corricka, czy nie byłoby jakiejkolwiek możliwości sprowadzenia leku z Ostriarii. Odpowiedział, że dowiedzenie się tego jest w zasadzie niemożliwe. Już sama próba byłaby bardzo kosztowna.
Corrick zerka na mnie i widzę, że przypomina sobie naszą rozmowę.
– Ostriaria wysłała emisariusza?
– Niezupełnie – mówi Quint.
– Oni nie wysłali emisariusza. – Harristan przeciąga ręką po karku. To pierwsza oznaka napięcia, jaką okazuje. – Okazuje się, że my wysłaliśmy. Sześć lat temu…
Corrick
W dzieciństwie chroniono mnie, ale nie tak bardzo jak Harristana. Był następcą tronu, a przy tym wątłego zdrowia, więc chuchano na niego i dmuchano, otaczano opieką pielęgniarek i lekarzy. Ogień w kominku w komnatach Harristana zawsze płonął mocnym płomieniem, to on zawsze dostawał najbardziej przewidywalnego konia oraz powóz, w którym były najmniejsze przeciągi, najlepszych nauczycieli i instruktorów. Jako drugi syn – zdrowy syn – nie byłem tak pilnie strzeżony. Mogłem wyruszać na polowania w lasach Kandali, galopować z innymi szlachcicami na koniach aż nazbyt narowistych, jak na wierzchowce należące do rodziny królewskiej. Podróżowanie powozem? To nie dla mnie. Nauka? Nauczyciele mogli dawać mi po łapach. Na placu treningowym mogłem pojedynkować się, z kim chciałem, bo żaden zbrojmistrz nigdy nie musiał się martwić, że nabiję sobie siniaka.
Mimo to byłem chroniony, otoczony strażnikami i doradcami trzymającymi mnie na krótkiej smyczy, choć czasem nie zdawałem sobie z tego sprawy.
Jednak Harristan o tym wiedział. To on nauczył mnie wymykać się z pałacu i zatracać w Dziczy. Między innymi dlatego tak trudno było mi utrzymywać w tajemnicy nocne eskapady z Tessą.
Często się zastanawiam, jak to możliwe, że on ich nie odkrył. Był zawsze sprytniejszy, niż wydawało się naszym rodzicom.
Teraz też jest sprytny. Myślałem, że będzie chciał natychmiast iść do sali tronowej, żeby przywitać gościa, ale kazał Quintowi zająć się „emisariuszem”, a mnie wezwał do swoich prywatnych komnat.
– Myślisz, że to może być prawdą? – pytam.
Opada ciężko na krzesło i spogląda w okno.
– Jeśli to prawda, wysłał go ojciec.
– Sześć lat temu miałeś siedemnaście lat. Pamiętasz, by ktokolwiek wspominał o jakichś statkach wysyłanych do Ostriarii?
Spodziewam się karcącego spojrzenia i przeciągłego westchnienia, w stylu: „Wiem, ile miałem lat, Cory”, ale on milczy. Wpatruje się w smugę światła słonecznego, wpadającą przez okno, i zastanawia. Między jego brwiami pojawia się głęboka bruzda. Wiem, że jest niespokojny.
– Nie – mówi wreszcie. – Ojciec nie wprowadził mnie we wszystkie sprawy Królestwa.
Ale w większość tak. Pamiętam. Dołączyłem do nich dopiero, gdy skończyłem czternaście lat. Najpierw nie mogłem się tego doczekać. Byłem ciekaw, jakież to fascynujące rzeczy dzieją się na tych spotkaniach. Szybko jednak się przekonałem, że wielogodzinne posiedzenia polityczne są przeraźliwie nudne. A w każdym razie były takie do czasu, kiedy rok później zamachowcy wtargnęli do komnaty i zamordowali rodziców na naszych oczach.
– Allisander pamięta, że rozmawiano o emisariuszach, ale nie wie nic o tym, by kogokolwiek wysłano do Ostriarii – mówi Harristan. – Ale wtedy stanowisko konsula obejmował jego ojciec. Posłałem wiadomość do pozostałych, żeby się dowiedzieć, czy ktokolwiek pamięta, by nasz ojciec organizował taką wyprawę.
– Nic o tym nie słyszałem, odkąd zasiadłeś na tronie. Od tamtej pory jest już kilku nowych konsulów, ale zaginiony dyplomata wydaje się tematem, który raczej wypłynąłby w rozmowie.
– Też tak uważam. – Harristan zastanawia się przez chwilę. – I nie mam pojęcia, kogo mógł wysłać. Większość naszych szkutników uważa, że Ognistej Rzeki w zasadzie nie da się przepłynąć. Nic mi nie wiadomo, jakobyśmy mieli jakichś żeglarzy chętnych zaryzykować przeprawę bez szkatułki srebra, która wynagrodziłaby im ryzyko.
To prawda. Kilka tygodni temu Tessa zapytała mnie wprost, czy Ostriaria nie mogłaby stać się naszym nowym źródłem Księżycowego Kwiatu. Pamiętam nadzieję płonącą w jej oczach, i pamiętam, ile kosztowało mnie zgaszenie tego płomienia. W Dziczy potrafiłem być bohaterem. Jako książę Corrick często mam ręce związane tuzinem różnych węzłów zobowiązań.
Powiedziałem jej, że znalezienie chętnych na wyprawę do Ostriarii byłoby kosztowne i trudne. Rzekę już przekraczano, ale były to rzadkie przypadki. Po jej północnej stronie są strome wodospady, a po południowej – kryjące się tuż pod powierzchnią skały, rozdzierające burty statków. Powstała nawet pijacka piosenka o tym, jak Ognista Rzeka zamienia stęsknionych kochanków we wdowców i wdowy.
– Emisariusz zacumował w Artis – przypominam. – Nie przeprawił się więc przez Ognistą Rzekę. Musiał płynąć Rzeką Królowej.
– Więc uważasz, że przybył z Ostriarii drogą morską? W tę wersję jeszcze trudniej mi uwierzyć. A nawet jeśli, to po co płynął do Artis? Są porty w Sunkeep i Nabrzeżu Kupców. Z Ostriarii musiałby opłynąć pół Kandali, a potem w górę Rzeki Królowej, żeby dotrzeć do Artis.
Wszystko to prawda. Zastanawiam się przez chwilę.
– Z portu w Artis jest najbliżej do Sektora Królewskiego. Quint powiedział, że emisariusz po prostu wpłynął do portu i się zaanonsował. To dość śmiałe zachowanie, jak na kogoś, kto miałby niecne zamiary.
– Posłałem strażników po dzienniki pokładowe – poinformował mnie brat. – No i jest jeszcze kwestia bandery. Powinna być zniszczona po tak długim czasie. Powinien być jakiś dowód, że faktycznie wypłynął z Kandali.
Bierze wdech, żeby powiedzieć coś jeszcze, ale zamiast tego kaszle w łokieć. Marszczy czoło.
– Nadal kaszlesz. Zauważyłem podczas spotkania.
– Nic mi nie jest
– Przyprowadzę Tessę. Może ona przemówi ci do rozsądku. – Wstaję z krzesła.
– A ja ją natychmiast odeślę. Mamy teraz pilniejsze sprawy.
Znów pokasłuje delikatnie i posyła mi gniewne spojrzenie, kiedy nie siadam z powrotem.
– Naprawdę, Corricku. Ten emisariusz nie mógł się zjawić w gorszym momencie. Po tym, jak Allisander zachował się wobec buntowników, Lochlan wróci do Dziczy z opowieściami, jak to chcemy testować szalone teorie na biedakach.
– Nie sądzę, by Lochlan powiedział coś takiego – odpowiadam.
Brat podnosi na mnie wzrok.
– Nie sądzisz?
– Nie. Myślę, że będzie dużo gorzej. – Splatam ręce na piersi i opieram się o stół. – Rozpowie wszystkim, że nic nas nie obchodzi ich trudna sytuacja, że ich wysiłki były próżne, że nie mamy zamiaru wprowadzić żadnej prawdziwej zmiany, że to tylko oszustwo i podstęp.
Harristan wygląda na zirytowanego.
– Coś jeszcze?
– Oczywiście. Na pewno już nawołuje do rewolucji.
Brat wzdycha i przeciąga ręką po włosach.
– Wrócimy do punktu wyjścia.
Powinienem zaprotestować, ale nie mogę, bo ma rację.
Tessa jest pełna nadziei, ale nic w tej sytuacji nie jest ani proste, ani łatwe. Gdyby było, problem zostałby rozwiązany już dawno temu, Tessa sugerowała kiedyś, że wszystko, czego zechce mój brat, może stać się obowiązującym prawem na skinienie jego palca. Szkoda, że rzeczywiście nie ma takiej mocy. Szkoda, że ja jej nie mam. Nie chcę, żeby życie w pałacu pozbawiło ją nadziei, tak jak to uczyniło w przypadku wielu innych.
Wyraz twarzy Harristana jest poważny. Mojej na pewno także.
– Idziemy sprawdzić, jakie wieści ma dla nas emisariusz? – pytam. – Może ma ładownie wypełnione po brzegi płatkami Księżycowego Kwiatu i będziemy mogli zepchnąć Allisandra z dachu pałacu.
Harristan nie śmieje się z mojego żartu. Nie wstaje, tylko znów patrzy w okno.
Ktoś mógłby pomyśleć, że gra na zwłokę, ale ja wiem lepiej. Jest królem. Ma wpływ na wiele rzeczy, ale nigdy nie wykorzystuje swojej pozycji do manipulowania. Cisza gęstnieje, a ja się zastanawiam, czy decyzja mojego brata, byśmy przyszli najpierw tutaj, zamiast iść prosto do przybyłych, nie ma drugiego dna.
– Nie chcesz się spotkać z tym emisariuszem? – pytam cicho.
– Coś mi tu nie pasuje – oświadcza.
– Co?
Delikatnie kręci głową.
– Minęło zbyt wiele czasu. To zbyt… niespodziewane. Dlaczego właśnie teraz? – Przerywa. – Już raz nas zaatakowano. Ojciec i matka także niczego się nie spodziewali.
Nic nie odpowiadam, dobrze to pamiętam.
Rozlega się pukanie do drzwi.
– Wejść – rozkazuje Harristan.
Drzwi otwierają się szeroko i rozlega się głos służącego:
– Marszałek Quint prosi o audiencję, wasza królewska mość.
– Niech wejdzie, Thorinie.
Harristan mówi łagodnym tonem, co nie powinno być zaskoczeniem, a jednak jest. Quint jest moim bliskim przyjacielem od lat i tylko dlatego brat go toleruje, acz niechętnie. Między nimi nigdy nie zrodziła się przyjaźń. Nieraz byłem świadkiem, jak Harristan po prostu wyrzucał Quinta za drzwi. Przyjaciel sprawia czasem wrażenie trochę niepozbieranego i melodramatycznego. Wiele osób w pałacu uważa, że jest… męczący.
Na palcach jednej ręki mogę policzyć sytuacje, kiedy mój brat powiedział: „Niech wejdzie”, nie pytając przynajmniej, czego tym razem chce od niego marszałek dworu.
Przybycie tego statku z Ostriarii musiało mocno wytrącić Harristana z równowagi.
Quint wchodzi do komnaty. Jeśli jest zaskoczony, nie daje tego po sobie poznać.
– Kapitan Rian Blakemore i jego pierwsza oficer zostali zakwaterowani w Białej Komnacie. – Otwiera mały notesik, który zawsze nosi przy sobie. – Porucznik Gwyn Tagas.
Kapitan Rian Blakemore.
Pierwszy raz słyszę to nazwisko, a znam wszystkich, którzy liczą się w Sektorze Królewskim. Spoglądam na Harristana, żeby zobaczyć, czy jemu to nazwisko wydaje się znajome.
Kiedy nasze oczy się spotykają, kręci głową. Chwilę później odwraca się do Quinta.
– Strażnicy wrócili z dziennikami pokładowymi?
– Nie, wasza królewska mość. – Quint zamyka notes. – Kapitan Blakemore wskazuje, że ma małą załogę, która pozostała na statku. Kazałem strażom to sprawdzić.
– Czy wydaje ci się szczery? – pytam.
– Prawdę mówiąc, tak. Cały czas podtrzymuje swoją pierwotną wersję. Wyruszył z misją do Ostriarii sześć lat temu. Miał sprawdzić, czy można nawiązać stosunki z tamtejszym dworem. Teraz powraca z wiadomościami.
– Jakimi wiadomościami? – pyta Harristan.
Quint odchrząkuje.
– Mówi, że polecono mu spotkać się tylko z królem.
– Nie ma mowy – szybko protestuję.
– Strażnicy go przeszukali i nie znaleźli żadnej broni. Nie przedstawił żadnych żądań. Wykazuje się cierpliwością i ogładą. Szczerze mówiąc, jest dość serdeczny.
– Konsul Bernard nigdy nawet nie podniósł głosu – przypomina Harristan – a stał na czele spisku, w wyniku którego zginęli nasi rodzice.
– Najpierw ja się z nim spotkam – oznajmiam. – Cóż to za wiadomości, których dostarczenie zajmuje sześć lat?
– Na pewno ojciec nie spodziewał się, że ta podróż potrwa tak długo – dodaje Harristan. – Jak to tłumaczy?
– Cóż, król Lucas nie wysłał konkretnie kapitana Blakemora. Ten mężczyzna był częścią większej grupy. Ze względu na niestabilność na dworze królewskim Ostriarii przez długi czas nie mógł wyruszyć w drogę powrotną – informuje nas Quint.
Wymieniam spojrzenia z Harristanem.
– Ato niby co znaczy?
– To znaczy, że kiedy opuszczał Kandalę, był jeszcze młody. Dyplomatą, którego wysłał król Lucas, był jego ojciec.
***
Mimo tego, co usłyszeliśmy od Quinta, spodziewałem się zobaczyć kogoś starszego. Określenie „młody” i fakt, że jest kapitanem statku, składało mi się na obraz kogoś około trzydziestki. Ale kiedy wchodzę do białej komnaty okazuje się jednak, że kapitan Blakemore jest niewiele starszy ode mnie. Na pewno nie jest starszy od Harristana. Ma gęste czarne włosy, jasne oczy – raczej szare niż niebieskie – wyraźnie zarysowaną i dokładnie ogoloną szczękę, opaloną skórę człowieka, który wiele dni spędził na słońcu. Gdybym nie wiedział, uznałbym, że kapitanem jest towarzysząca mu kobieta. Porucznik Gwyn Tagas jest dobrze po czterdziestce. Jej skóra jest ciemna i pokryta bruzdami jak dryfujące drewno, a jej krótkie ciemne włosy lekko przyprószyła siwizna.
Gdy wchodzimy z Quintem do komnaty, oboje wstają. Ich wzrok zatrzymuje się na sześciu strażnikach, którzy wchodzą za nami i stają przy ścianie.
Przyglądam się uważnie, czy kapitan i jego pierwsza oficer nie sprawiają wrażenia przestraszonych, czy zaniepokojonych, ale nie dostrzegam tego u żadnego z nich. Może oboje potrafią się świetnie maskować. Ubrani są, jakby właśnie zeszli z pokładu – w ciężkie płócienne spodnie i tuniki z grubego sukna. Kapitan ma na sobie jeszcze luźno zapięty kaftan. Nie widać po nich bogactwa ani statusu dyplomatycznego. Z drugiej strony stoją w najładniejszym pokoju na najwyższym piętrze pałacu, a żadne z nich nie wydaje się oszołomione otaczającym ich przepychem. Tymczasem Lochlan i Karri podczas naszego niedawnego nieudanego spotkania wyglądali, jakby mieli zemdleć już na sam widok sposobu, w jaki podano jedzenie.
– Kapitanie Blakemore – zaczyna Quint – przedstawiam najwyższego sędziego królewskiego, księcia Corricka.
Jeśli jest zawiedziony, że zjawiłem się ja, a nie mój brat, nie daje tego po sobie poznać. Unosi przed sobą rękę na wysokość pasa i kłania się, jakby całe życie spędził na królewskim dworze.
– Wasza wysokość – mówi.
– Kapitanie.
Spoglądam na kobietę stojącą tuż za nim.
– Porucznik Tagas, jak mniemam?
– Tak, wasza wysokość.
Ona także się kłania, choć nie z taką wprawą jak kapitan Blakemore. W jej oczach widać ostrożność i napięcie, których brak w spojrzeniu kapitana. Ale przecież to nie ona jest rzekomym emisariuszem. Może po prostu przywykła do ostrożności.
Wskazuję ręką krzesła.
– Usiądziemy?
Zajmujemy miejsca, a Quint odchodzi na bok, by wydać dyspozycje służbie. Jestem pewien, że posłał po jedzenie. Nie jestem głodny, ale wspólny posiłek pomaga przełamywać lody, więc zjem, co przyniosą.
– Macie za sobą długą podróż, jak mniemam – zaczynam. – Marszałek Quint mówi, że byliście w podróży sześć lat. Musicie być głodni.
W moim głosie słychać lekki wyrzut. Dostrzegam moment, kiedy kapitan Blakemore go zauważa, bo unosi kącik ust.
– Widzę, że nasza opowieść budzi pewne wątpliwości.
– Owszem. Rzekłbym nawet, że całkiem spore.
– Odpowiem na wszelkie pytania – obiecuje. – Wasza ostrożność jest w pełni zrozumiała.
Teraz rozumiem, co miał na myśli Quint, mówiąc o jego serdeczności i ogładzie. Trudno dostrzec w nim coś podejrzanego. Co najwyżej jest bardziej bezpośredni niż konsulowie i inni dworzanie, których gładkie słówka są zawsze podszyte wieloznacznościami.
Skoro chce być bezpośredni, ja także będę.
– Jak rozumiem, kapitanie, do Ostriarii popłynął pana ojciec z rozkazu króla Lucasa?
– Tak jest.
– A gdzie on teraz jest?
– Nie żyje. – Oznajmia to tak po prostu, bez emocji. – Tak jak twój, wasza wysokość.
Quint szedł właśnie w stronę stołu, ale na te słowa zastygł w miejscu. Na pewno zastanawia się, jak to przyjmę.
Porucznik Tagas wzdycha nerwowo.
– Rian – upomina go szeptem.
– Przecież to prawda – zauważa kapitan Blakemore. Nie odrywa spojrzenia od mojej twarzy. Wzrusza ramionami. – Obaj nie żyją.
Nie potrafię się zdecydować, czy lubię tego człowieka, czy wolałbym zepchnąć go z dachu pałacu razem z konsulem Sallisterem.
– I pan przejął jego obowiązki? – pytam.
– Oczywiście. Syn ma obowiązek przejąć dziedzictwo po swoim ojcu, czyż nie?
Mówi to z takim samym spokojem jak wszystko inne, jednak w jego tonie pobrzmiewa przytyk, taki sam jak ten, który brzmiał w moim. Zawiesza na chwilę głos, żeby mieć pewność, że go dostrzegłem, a później kontynuuje, jakby nie oczekiwał odpowiedzi:
– Wiedziałem, że przygotowanie tej wyprawy było dość kosztowne. Może byłem wtedy młody, ale nie głupi. Byłem świadom wagi misji powierzonej mojemu ojcu.
– Wygląda na to, że ja zupełnie nie jestem świadom tej wagi – odpowiadam. – Pana nazwisko rodowe, kapitanie Blakemore, zupełnie nic mi nie mówi. Mój brat także go sobie nie przypomina.
– Rian – wtrąca. – Proszę mówić mi Rian, wasza wysokość.
To oczywiście zaproszenie, żebym także zaproponował mu zwracanie się do mnie po imieniu. Postanawiam je zignorować.
– Będę mówił do pana „więźniu”, jeśli nie przedstawi mi pan bardziej przekonujących wyjaśnień.
Obok siebie słyszę westchnienie Quinta, bardzo podobne do westchnienia porucznik Tagas sprzed chwili. Nie powie ani słowa, ale mogę sobie wyobrazić jego ton. „Naprawdę, Corrick?”.
Rian się uśmiecha.
– Chciałem być tylko uprzejmy, nie było w tym żadnych złych intencji. Fakt, że nasi ojcowie nie żyją, wpędza nas w ślepy zaułek. Rozumiem, że straże przeszukują mój statek. Znajdą tam dziennik pokładowy mojego ojca z wyprawy do Ostriarii, a także mój z drogi powrotnej. Przyznaję, że moja załoga w całości składa się z Ostriarian, więc nie będzie w stanie udzielić zbyt wielu odpowiedzi, ale proszę ich pytać, o co tylko wasza wysokość zechce.
– Tak zrobię – odpowiadam.
– Dobrze – potakuje i zawiesza głos. – To porządni ludzie. Odpowiedzą szczerze. Jednak nie powinno ich spotkać nic złego, gdyby waszej wysokości nie spodobało się to, co mają do powiedzenia.
Unoszę brwi.
– Dlaczego miałoby ich spotkać coś złego?
– Słyszałem to i owo na temat reputacji waszej wysokości – mówi spokojnie.
Powiedział to cicho, ale równie dobrze mógłby wystrzelić z armaty.
Quint odchrząkuje.
– Myślę, że wszystkim nam dobrze zrobi filiżanka…
Podnoszę rękę, na co Quint milknie. Nie odwracam wzroku od Riana.
– Jest pan tu ledwie od pięciu minut i już słyszał o mojej reputacji?
– To tylko świadczy o tym, jak jest imponująca.
Mówi „imponująca”, jakby znaczyło to coś zupełnie innego. Ale pokazał mi swoją słabość, choć może niewielką – troszczy się o swoją załogę, a sądząc z tonu, jakim porucznik Tagas wymawiała jego imię – oni troszczą się o niego.
– Cały czas odnoszę wrażenie, że nie jest pan ze mną szczery, kapitanie – zauważam. – Jeśli nie chce pan, by coś złego spotkało pana ludzi, proszę po prostu powiedzieć prawdę. Jeśli pana ojciec był emisariuszem, jeśli był członkiem tego dworu, powinienem znać pana nazwisko. Mój brat powinien je znać. Tymczasem tak nie jest.
W jego oczach rozbłyska dziwne światło.
– No cóż, proszę mi pozwolić rozwiać te wątpliwości. Nie powiedziałem, że mój ojciec był emisariuszem, wasza wysokość. Nie był dyplomatą ani członkiem dworu. A ponieważ wasza wysokość był wtedy dzieckiem, nic dziwnego, że go nie pamięta. – Rozgląda się po pokoju. – Domyślam się, że nie ma w tym pałacu zbyt wielu osób, które znały go z nazwiska.
Marszczę brwi i zerkam na Quinta, który wygląda na równie zadziwionego, jak ja.
– W takim razie… kim był?
Rian się uśmiecha.
– Szpiegiem.
Corrick
Posyłam po Harristana. Jeśli relacje kapitana Blakemore’a mają się zamienić w rozmowę o tajnych szpiegach wysłanych przez mojego ojca, to mój brat powinien w niej uczestniczyć.
Pojawia się w towarzystwie osobistych strażników, a za nimi podąża dwóch służących, dźwigając ciężką drewnianą skrzynię z dużą kłódką, na której wieku leży złożona wyblakła błękitno-fioletowa tkanina i kilka cienkich, oprawionych w skórę notatników.
Rian i jego porucznik natychmiast wstają i kłaniają się Harristanowi z zachowaniem takiej samej dworskiej etykiety jak przedtem w stosunku do mnie.
Służący zostawiają przedmioty na stole. Jestem zdziwiony, że skrzynia ląduje na blacie w całkowitej ciszy. Notatniki zostają położone obok, a złożony kawałek materiału okazuje się poszarpaną na brzegach flagą Kandali. Wszystko to ma zapach morskiej wody i czegoś kwaśnego.
Wyraz twarzy Harristana jest chłodny i nieodgadniony.
Po chwili napięcia Quint przerywa ciszę:
– Wasza królewska mość, pozwól, że przedstawię kapitana Riana Blakemore’a i jego pierwszą oficer porucznik Gwyn Tagas.
Ledwo wybrzmiała ostatnia sylaba, a Harristan się odzywa:
– Nie jest pan żadnym emisariuszem, kapitanie Blakemore.
Nie mam pojęcia, skąd to wie, ale Harristan nigdy nie robi drobnych przytyków. Zamiast wbijać komuś szpilę, rzuca wirujące sztylety i czeka, czy ten ktoś zdoła je złapać, czy też się na nie nadzieje.
Na Rianie najwyraźniej nie robi to wrażenia.
– Rzeczywiście. Cieszę się, że wszyscy są zorientowani w temacie.
– Mimo to powiedział pan kapitanowi portu w Artis, że pan nim jest. W ten sposób dostał się pan do pałacu.
– Ponieważ misja mojego ojca była raczej poufna, uznałem, że przedstawienie się w porcie jako szpieg raczej nie ujdzie za rozsądne, wasza królewska mość. – Przerywa. – Niezwłocznie wyjaśniłem wszystko księciu Corrickowi.
– Doprawdy uważa pan, że zrobił to pan „niezwłocznie”? – wtrącam.
– Tak. A dowód wasza wysokość znajdzie już w pierwszym dzienniku pokładowym leżącym na stole.
Sięgam do stołu i otwieram pierwszy z notatników. Skórzana okładka jest miękka i zużyta. Pierwszą stronę pokrywają elegancko wykaligrafowane litery, jednak nie rozpoznaję charakteru pisma. Spod okładki wystaje złożony kawałek pergaminu. Wyciągam go, a gdy tylko to robię, czuję na sobie wzrok wszystkich obecnych, szczególnie brata.
– Proszę przeczytać – mówi kapitan.
Z jego tonu wnioskuję, że zna treść.
Ostrożnie rozkładam kartkę. Na zgięciach jest mocno zniszczona, u dołu widać ciemną plamę. Nim zdołam przeczytać treść, mój wzrok zatrzymuje się na podpisie i królewskiej pieczęci – to herb i nazwisko mojego ojca. Są nawet maleńkie inicjały, które wpisywał w zawijasie „S” jako zabezpieczenie przed fałszowaniem. Widziałem je na setkach różnych dokumentów, przechodzących mi przez ręce w ciągu ostatnich lat. Na ten widok moje serce podskakuje. Dokument opatrzony jest datą sprzed sześciu lat.
Niniejszym oświadczam, że kapitan Jarell Blakemore jest przedstawicielem królestwa Kandali w służbie jego królewskiej mości Lucasa Ramseya Southwella, króla Kandali, i posiada wszelkie pełnomocnictwa Korony. Ktokolwiek posiada ten list w imieniu kapitana Blakemore’a oraz pierścień przedstawiający poniższą pieczęć, winien być uznany za osobę działającą z łaski jego królewskiej mości króla Kandali, posiadającą wszelkie plenipotencje przyznane przez Koronę.
Pod podpisem mojego ojca znajduje się królewska pieczęć odciśnięta w granatowym laku, który mamy tylko ja i Harristan, oraz druga pieczęć, odciśnięta w jaśniejszym fioletowym laku – trochę popękana, ale nadal czytelna.
Podnoszę wzrok i biorę wdech, żeby zapytać o pierścień.
Rian już trzyma w górze lewą dłoń, a na jego palcu wskazującym błyszczy złoty sygnet z takim samym wzorem pieczęci, jaki jest odciśnięty na piśmie.
Cóż.
Nie jest to dowód, nie do końca, ale prawie. List przyznający pełne plenipotencje Korony daje olbrzymią władzę. O ile mi wiadomo, Harristan nigdy nikomu nie dał takiego listu. Ja, jako brat króla, go nie potrzebuję. Dotąd jedyną znaną mi osobą, której mój ojciec przyznał taką władzę, był Micah Clarke – poprzedni najwyższy sędzia królewski. Zginął razem z naszymi rodzicami.
Sięgam po flagę leżącą na wieku skrzyni i ją rozwijam. Brzegi są poszarpane i zniszczone, błękit i fiolet wyblakłe, a stalowe pierścienie pokrywa rdza. Kiedy przeciągam palcami po szwach, czuję efekt działania morskiego powietrza.
– Nie mamy oficjalnych stosunków z Ostriarią – mówię. – Dlaczego wyprawa pańskiego ojca, kapitanie, była utrzymana w tajemnicy?
Rian zaczyna bić się z myślami, a w jego wahaniu widać napięcie. Spogląda to na mnie, to na Harristana, uważnie obserwując naszą reakcję.
– Teraz nie macie oficjalnych stosunków, wasza wysokość, ale kiedyś mieliście.
– Nie przypominam sobie żadnych kontaktów z Ostriarią – oświadcza stanowczym tonem Harristan.
Rian rozkłada ręce, w jego spojrzeniu również widać nieugiętość.
– Jak mówiłem, znaleźliśmy się w ślepym zaułku. Mam tylko te dzienniki i moją załogę.
Porucznik Tagas stoi u jego boku w milczeniu, nieruchomo, z kamienną twarzą.
– Mamy sporo do wyjaśnienia – odzywa się Quint. – Może to dobry moment na herbatę i poczęstunek? Jestem pewien, że nasi goście chętnie by coś przekąsili.
Spoglądam na brata. Ta sytuacja mocno wytrąciła go z równowagi. Zastanawiam się, czy nadal tak jest, a może list od ojca dodał mu trochę pewności siebie? Część mnie chciałaby rozdzielić dwójkę przybyszów, żeby sprawdzić, co powie pani porucznik, gdy nie będą razem. To ta sama część mnie, która kiedyś wymuszała zeznania ze złodziei i buntowników.
Nikt nie ufa najwyższemu sędziemu królewskiemu, kiedy nie nosi maski.
Obiecałem Tessie, że się zmienię. Powiedziałem Lochlanowi, że chcę to zmienić. Gryzę się więc w język i milczę, choć to okazuje się trudniejsze, niż powinno.
– Tak – wreszcie przerywa ciszę Harristan i wskazuje ręką na stół. – Proszę siadać.
Zajmujemy miejsca, a gdy służący podają jedzenie, Rian pochyla się do porucznik Tagas i mówi jej coś do ucha, na co ona potakuje głową. Stukanie naczyń i sztućców jest wystarczająco głośne, bym nie dosłyszał ich słów. Jestem pewien, że to celowy zabieg.
– Jakiś problem? – pytam.
Służący położyli przed każdą osobą tuzin różnych sztućców. Wiem od Tessy, że zasady pałacowej etykiety mogą sprawić wiele kłopotu niezaznajomionym. Rian podnosi właściwy widelec i trzyma go w palcach, jakby czekał, aż król zacznie pierwszy.
– Nie, wasza wysokość.
– W takim razie niech pan się podzieli z nami wszystkimi swoją uwagą, kapitanie.
– Gwyn martwi się o resztę załogi – mówi Rian. – Czy pozwolono im zostać na statku?
Jego głos jest spokojny, nie słychać w nim napięcia. Jednak już drugi raz wspomina o swojej załodze. Znów nie jestem pewien, czy wzburzenie jest po naszej stronie, czy po jego.
– Tak – odpowiada Harristan. – Posłałem straże do portu, by dopilnowali, by nikt nie zakłócał im spokoju. – Nie tyka jedzenia, ale pociąga łyk herbaty.
– Więc nie mogą opuszczać statku? – docieka Rian. To kolejna drobna zaczepka, ale Harristan nie chwyta przynęty.
– Nie mogą.
– Nadal niewiele nam wyjaśniłeś – mówię do Riana. – Mam wrażenie, że nasze rozumienie słowa „niezwłocznie” bardzo się różni.
Uśmiecha się, choć nieco nerwowo, następnie wbija widelec w kawałek wieprzowiny zawinięty w plasterek marynowanego imbiru i sera.
– Zastanawiam się, od czego zacząć. Nie byłem przygotowany na konieczność wygłoszenia wykładu z historii Kandali jej królowi.
Harristan odstawia filiżankę i przeciąga palcem po krawędzi porcelany.