Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zwieńczenie brawurowej historii Tessy i Corricka!
Zaglądając śmierci w oczy, desperacko walczą o przetrwanie. To ich ostatnia szansa na ocalenie królestwa.
Książę Corrick nie ma wyboru. Trzymany w niewoli przez okrutnego Orena Crane’a rozpaczliwie pragnie odnaleźć Tessę. Żeby tego dokonać, będzie musiał sprzymierzyć się ze swoim największym wrogiem Lochlanem, przywódcą buntowników. Tych dwóch stworzy trudny do wyobrażenia, choć zabójczy duet, starannie planujący każdy kolejny ruch.
A na pobliskiej wyspie Tessa Cade zmaga się z bólem złamanego serca i narastającym w niej gniewem. Nie potrafiąc otrząsnąć się po utracie Corricka i nie mogąc wrócić do Kandali, nie wie, komu wierzyć. Lecz wtedy Rian – mężczyzna, do którego nie ma za grosz zaufania – składa jej ofertę: ona pomoże mu zniszczyć Orena Crane’a, a potem oboje zobaczą, co przyniesie przyszłość.
Z kolei w Kandali Harristan został zdetronizowany i jest teraz ścigany. Na przekór wszelkim podziałom panującym w jego królestwie stara się zjednoczyć buntowników, lecz wsparcie – a może nawet nieco więcej – otrzymuje w najbardziej niespodziewanych miejscach.
Czy Harristan zdoła stać się takim królem, jakiego potrzebują jego poddani? Czy Corrick i Tessa odnajdą drogę do siebie? Wraz z zagrożeniami nadchodzącymi z zewnątrz oraz rewolucyjnymi płomieniami rozpalającymi Kandalę od wewnątrz, czasu na ocalenie królestwa zostaje coraz mniej.
Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej czternastego roku życia. Opis pochodzi od Wydawcy
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 724
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału
Destroy the Day
Copyright © 2024 by Brigid Kemmerer
All rights reserved
Copyright © for Polish edition
Wydawnictwo Nowe Strony
Oświęcim 2024
Wszelkie Prawa Zastrzeżone
Redakcja:
Alicja Chybińska
Korekta:
Anna Łakuta
Justyna Kowalska
Dominika Kalisz
Redakcja techniczna:
Paulina Romanek
Projekt okładki:
Paulina Klimek
www.wydawnictwoniezwykle.pl
Numer ISBN:978-83-8362-532-4
Corrick
Przestałem liczyć dni.
Powinienem był tego pilnować. Więźniowie w Twierdzy wydrapywali kreski na ścianach, choć rzadko kiedy udawało im się zostawić ich więcej niż pięć.
Odnoszę wrażenie, że minęło więcej dni.
Znacznie więcej.
Pierwsze promienie słońca przebijają się przez drzewa widoczne za kratami naszej celi. Chociaż tak naprawdę nie jest to cela, a raczej jaskinia usytuowana głęboko w lasach nieznanej mi wyspy. Musimy znajdować się spory kawałek od miejsca, w którym mieszkają piraci, ponieważ słyszymy ich tylko wtedy, kiedy do nas przychodzą, a poza tym nie dobiegają nas inne dźwięki: żadnych rozmów, żadnych odgłosów życia. Jaskinia biegnie w głąb ziemi, dalej, niż dochodzi światło i słychać szum wody, ale ściany zwężają się tak bardzo, że nie moglibyśmy się przecisnąć, więc tamtędy nie wyjdziemy. Z drugiej strony ograniczają nas kraty, przymocowane do skał i złączone z nimi zaprawą. Lochlan i ja w pierwszych dniach sprawdziliśmy każdy pręt, każdy spaw, każdy zawias. Lecz pomimo nadmorskiego powietrza oraz ulew, przez które wycofujemy się i schodzimy niżej, by się przed nimi schować, kraty i zaprawa ani drgną.
Dobrze skonstruowane więzienie.
Kiedy pozostawałem zamknięty w Twierdzy w Kandali, odnosiłem wrażenie, jakbym dostał to, co mi się należało.
I teraz nie powinienem czuć tego samego, ale tak jest.
Słychać szelest leżących na ziemi liści gdzieś wśród drzew, lecz nie siadam. Zaraz dostaniemy śniadanie.
Przestało mnie to obchodzić. Przekręcam się na drugi bok, twarzą do ściany, pogrążając się bardziej w ciemności.
Chrzęst kroków ustaje i po tym słychać dźwięk metalu ocierającego o kamień.
– Jedzenie, chłopcy – woła kobieta.
To Lina, od Orena Crane’a. Gwiżdże kilka razy, jakbyśmy byli psami w klatce.
– Chodźcie zjeść.
Ignoruję ją. Każdego z nich ignoruję.
Lochlan też nic nie mówi. Zastanawiam się, czy śpi.
Mam to gdzieś.
– Oren wkrótce wróci – mówi. – Lepiej się przygotujcie. Ma dla ciebie pewien plan, Wes. A jeśli chcesz, żeby ta śliczna główka pozostała przymocowana do szyi, to zrobisz, co ci każe.
Wes. To imię chwyta za moją duszę, przypomina o nocach spędzonych w Dziczy z Tessą. O jej lekkim uśmiechu, jej zwinnych palcach, jej łagodnym sposobie bycia. Jej inteligencji. Jej odwadze. Zakochałem się w niej jeszcze przed zmierzchem.
Czuję ukłucie w sercu. Muszę odegnać te myśli.
Nie mogę pozostać tu Westonem Larkiem. Wes był ciepły i miły, i rzadko kiedy miał komuś do powiedzenia coś złego.
Gdyby Weston Lark był prawdziwy, to pewnie już leżałby martwy.
Chociaż on naprawdę już nie żył. Myślałem, że Tessa nigdy mi tego nie zapomni.
A teraz z całą pewnością myśli, że umarłem po raz drugi. A może po raz trzeci? Straciłem rachubę.
Równie dobrze mógłbym być martwy. Zamykam oczy.
Po pewnym czasie Lina się poddaje, znudzona naszym milczeniem. Znów słychać chrzęst kroków, a później szelest ściółki i zostajemy sami.
Woń jedzenia dociera do mnie całkiem szybko. Jakieś mięso i coś, co zapachem przypomina świeżo upieczony chleb. Karmią nas tylko dwa razy dziennie, więc powinienem umierać z głodu, ale tak nie jest. Już od kilku dninie przejmuję się jedzeniem. Ptaki śpiewają gdzieś w drzewach po drugiej stronie krat, budząc się w blasku słońca, lecz ja chowam się pod nędznym kocem, opatulając mocniej kurtką.
Nie swoją kurtką. Kurtką Harristana.
Nigdy więcej nie zobaczę swojego brata.
Staram się odepchnąć także tę myśl, ale jest na to za późno. Czuję ucisk w gardle i pieką mnie oczy. Wstrzymuję oddech, żeby nie wydobył się ze mnie żaden dźwięk.
Może zdołam wstrzymywać go na tyle długo, by się udusić i umrzeć.
– Hej – rozlega się głos Lochlana, lecz jego też ignoruję. – Musisz jeść – woła.
Łza spływa mi po policzku, rzeźbiąc w nim mokrą ścieżkę.
Przygryzam bok języka, by ból odegnał emocje, a kiedy to się udaje, chowam głowę pod kocem i ocieram wilgoć.
Ostatnio, gdy płakałem, także znajdowałem się w celi. Klęczałem, twarzą do swojego brata.
– Wczoraj niczego nie zjadłeś – mówi Lochlan. – Wes… musisz jeść.
Wes. Nie podoba mi się to, że mnie tak nazywa. Zaczął, kiedy wyrzuciło nas na brzeg, żeby piraci nie wiedzieli, kim jestem, ale to imię tak bardzo kojarzy mi się ze wszystkim, co straciłem.
Muszę znów schować twarz pod kocem.
– Hej. – Tym razem słyszę jego głos bliżej, tuż za sobą. – Wstań.
Nie chcę wstawać. Gardło nadal mam ściśnięte, oczy wciąż mnie pieką i chcę, żeby sobie poszedł.
Lochlan dźga mnie palcem w ramię.
– Wstawaj. Zjedz coś.
Zgrzytam zębami.
– Zostaw mnie.
– Nie. – Znowu mnie dźga. – Przestań się nad sobą użalać.
– Nie użalam się nad sobą.
W rzeczy samej, robię to.
Tym razem ciągnie mnie za ramię.
– Przestań zachowywać się jak dziecko – mówi. – Wstawaj, Wes.
– Przestań mnie tak nazywać.
– No dobra – ścisza głos; odgłosy brzmią tak, jakby kucał tuż za mną i nachylał się do mnie. – Wstawaj, Corricku.
Moje prawdziwe imię brzmi jak obelga.
– Odejdź.
– Nie. – Uderza mnie otwartą dłonią w tył głowy, i to mocno.
To okazuje się tak zaskakujące, że obracam się i odrzucam koc. Robię wdech, żeby go zbesztać, ale on był na to gotowy. Stuka mnie w ucho, jakbym był dzieckiem, na co zginam się wpół.
– Właśnie tak – kpi ze mnie. – Rusz się, Cory.
Mam już dość. Z pomrukiem rzucam się na niego i uderzam z wystarczającym impetem, żeby przewrócić go na ziemię. Wymierzam kilka ciosów, lecz jemu udaje się uniknąć większości z nich i zaczynamy tarzać się po podłożu, chwytając się siebie nawzajem, by zdobyć przewagę, i warcząc ze złości.
Ale on ma rację – nie jadłem, więc udaje mu się przygwoździć mnie do ziemi z większą łatwością, niż bym tego chciał. Siada okrakiem na moich udach i kładzie mi palce na szyi, odcinając dopływ tlenu, a jedną rękę przygniata do ziemi, przez co nie mogę się zamachnąć.
Chociaż mam przyjemność widzieć krew na jego wardze. Próbuję mu się wyrwać, zastanawiając się, czy złamie mi kręgosłup.
Lochlan patrzy na mnie morderczym wzrokiem, dysząc ciężko.
– Mój panie, walczysz jak szaleniec. Jesteś już gotowy coś zjeść?
– Złaź ze mnie – cedzę przez zaciśnięte zęby. Krew w moich ustach smakuje gorzko.
– Śniadanie?
– Idź do diabła, Lochlan.
On nachyla się nade mną. Czarne włosy wpadają mu do oczu, przydługie i brudne po wielu dniach spędzonych w tej celi. Sam z pewnością nie wyglądam lepiej od niego.
– Więc tyle wystarczy, by złamać Najwyższego Sędziego Królewskiego? – rozmyśla na głos. – Kilka dni w klatce?
Pluję w niego krwią.
– Żryj gówno.
– Cóż, księciu nie przystoi używać takiego słownictwa. – Sięga po coś, a ja próbuję wykorzystać tę chwilę nieuwagi, by mu się wyrwać, ale on jest za szybki. Łapie mnie za włosy i przekręca dłoń.
To jest tak gwałtowne i niespodziewanie bolesne, że wyję z bólu. Chwytam go za nadgarstek, lecz on mocno ściska w palcach moje włosy, więc krzywdzę w ten sposób siebie.
– Co, do cholery, jest z tobą nie…
– Masz. – Przytrzymuje suchar przed moją twarzą. – Gdy go zjesz, to cię wypuszczę.
Patrzę na niego, jakby oszalał.
On znów ciągnie mnie za włosy.
– Jedz, ty idioto!
– Dobra! – Wgryzam się w suchar i odgryzam kawałek.
Lochlan patrzy na mnie, jak gdyby czekał, aż zacznę żuć, więc to robię, przez cały czas mordując go wzrokiem. To nie jest najbardziej upokarzająca rzecz, jaką kiedykolwiek robiłem, ale z pewnością plasuje się w pierwszej piątce.
– Dobrze – mówi. Wreszcie puszcza moje włosy i schodzi ze mnie.
Od razu rzucam się na niego.
Tym razem udaje mi się zadrapać go w bok twarzy i podbić mu oko, co zapewne stanie się widoczne dopiero wieczorem. Niestety ja także będę miał tam siniaka. Na koniec szarpaniny leżę twarzą w dół, wdychając piach, a on przytrzymuje kolano na moich plecach i znów ciągnie mnie za włosy.
Podnosi suchar z ziemi, dmucha na niego i przytrzymuje go przed moją twarzą.
– Gotowy zjeść więcej?
Robię wdech, żeby powiedzieć mu coś, co jeszcze mniej przystoi księciu, ale mój brzuch zachowuje się tak, jakby ten pierwszy kęs jedzenia obudził go do życia. Teraz naprawdę jestem głodny.
– Daj mi wstać – cedzę przez zaciśnięte zęby. – Zjem.
Spodziewam się, że i tak będzie wmuszał we mnie jedzenie siłą, lecz ku mojemu zaskoczeniu on mnie puszcza. Ostrożnie siadam po turecku na ziemi, po czym wyrywam mu z dłoni pieczywo. Odgryzam kolejny kawałek i przeżuwam go, i nagle muszę się powstrzymywać, żeby nie wepchnąć sobie całości do ust.
– Wolniej – mamrocze Lochlan. – Żaden z nas na tym nie zyska, jeśli to wszystko zwymiotujesz.
– Zamknij się. – Nie patrzę na niego. Odgarniając włosy z twarzy, staram się ignorować ból skóry głowy spowodowany tym, jak za nie ciągnął.
Ale zmuszam się do odgryzania mniejszych kawałków, ponieważ ma rację.
Słońce wzeszło jeszcze wyżej, promienieje jasnym światłem zza drzew, a mnie boli od tego głowa. Chcę znów zwinąć się w kłębek i położyć w kącie.
Lochlan klęka, na co się spinam, spodziewając kolejnego ataku, lecz on po prostu wyciąga w moją stronę mały stalowy kubek z wodą.
– Musisz też pić – poucza.
Nie biorę od niego wody.
– A co ci zależy?
– Jeśli będę musiał przygwoździć cię do ziemi i wlać ci wodę do gardła na siłę, to wyleję połowę.
Gromię go wzrokiem, ale on wygląda, jakby mówił to poważnie, więc biorę od niego kubek, a następnie upijam łyk.
A po tym kolejny, większy, ponieważ co do wody też się nie mylił. Po odstawieniu naczynia odnajduję resztę jedzenia przyniesionego przez Linę.
Są tu gotowane jajka, pieczone udka kurczaka oraz solone ziemniaki, pieczone tak długo, że skórka stała się chrupiąca, ale środek pozostał miękki. Jest to zaskakująco dobre więzienne jedzenie, chociaż pewnie tyle po prostu zostaje z tego, co ludzie Orena Crane’a przygotowują dla siebie. Nie udało mi się dokładnie im przyjrzeć w ciemności tej pierwszej nocy, lecz na plaży było ich tylko dziesięcioro, więc pewnie przygotowanie dla nas gorszego jedzenia zabrałoby im więcej czasu.
Lochlan siedzi naprzeciwko mnie, jedząc swoją porcję.
– A ty zamierzałeś to odrzucić – stwierdza, nieco strofująco.
Nie odrywam wzroku od posiłku, więc wciąż na niego nie spojrzałem. Moja duma ucierpiała, gdy przygwoździł mnie do ziemi i wepchnął mi do ust suchara.
– Gdybyś zostawił mnie w spokoju, to mógłbyś zjeść za dwóch.
– Nie zamierzam patrzeć, jak się zabijasz.
Na te słowa podnoszę wzrok, lecz on na mnie nie patrzy. Ma cienie pod oczami, a jego piegowata skóra jest ciemniejsza po dniach spędzonych na „Ścigaczu Świtu”. Rękawy koszuli podciągnął, odsłaniając tuzin blizn po oparzeniach na przedramionach, zapewne po pracy w kuźniach Stalowego Miasta. Kilka tygodni temu złamałem mu lewy nadgarstek, ale już dawno temu zgubił bandaż, który nosił na statku. Z pewnością jeszcze się do końca nie wyleczył, lecz tutaj nie możemy liczyć na pomoc medyczną.
A poza tym bez problemu przygwoździł mnie do ziemi.
Marszczę brwi i przenoszę wzrok z powrotem na jedzenie.
– Kiedy desperacko potrzebowaliśmy leków – zaczyna cicho Lochlan – wbito nam do głów pewne zasady. W razie… w razie, gdybyśmy zostali złapani.
Jego głos pobrzmiewa jakąś dziwną emocją, więc znów na niego spoglądam.
Zębami odrywa kawałek mięsa od kości. Nadal nawet na mnie nie zerknął.
– Najważniejsze było to, żeby nie przestawać jeść. Jeśli ktoś kładzie przed tobą jedzenie, to je zjadasz. Bo osłabiając się, tylko pomagasz tym, którzy cię przetrzymują. – Milknie z powagą. – Jeśli oddychasz, to znaczy, że nadal żyjesz. A jeśli nadal żyjesz, to znaczy, że wciąż jest nadzieja. Więc jej sobie nie odbieraj.
Wbijam w niego wzrok, a on wzrusza lekko ramionami.
– Powinienem był już wczoraj zmusić cię do jedzenia. Zapomniałem, że rozpieszczonych książąt z pałacu nikt nie uczy takich rzeczy.
Powinienem się wściec, ale tak nie jest. On ma rację. Nikt mnie tego nie nauczył.
Uczono mnie innych rzeczy.
Patrzę na niego zmrużonymi oczami.
– To zabawne, że robisz mi wykład o tym, by nie tracić nadziei, Lochlanie.
Odrywa kolejny kęs kurczaka.
– Cóż, udało mi się wydostać z Twierdzy – stwierdza powoli. – A później zdołałem zwiać z waszej sceny, i zrobiłem to z kapturem na głowie i kuszą wycelowaną prosto w plecy. – Wzrusza ramionami. – Wydostałem się z Kręgu, kiedy myślałem, że twój brat rozkaże armii nas zabić. A później udało mi się nie zginąć na tym głupim statku. – Podnosi wzrok i w jego oczach widzę błysk pewnej zawziętości. – Nadal oddycham.
Wzdycham i też odgryzam kawałek kurczaka. I tu mnie ma.
Nadal oddycham.
Zapada między nami cisza, nie jestem tym zachwycony. Teraz czuję się wstrząśnięty, podjudzony. Nie wiem, czy to z powodu jedzenia, czy bójki, ale rozbudziłem się, a nie mam dokąd pójść.
– A jak brzmiały pozostałe zasady?
– Zawsze miej w zapasie fałszywe imiona, w razie gdybyś był przesłuchiwany. A jeśli uciekasz przed nocnym patrolem, złap za taczkę i idź z nią spokojnie. Nikt nie zatrzymuje człowieka z taczką. – Waha się przez chwilę, nie przestając patrzeć mi w oczy. – A jeśli zbliżysz się do księcia, zrób wszystko, co w twojej mocy, żeby go skrzywdzić.
Dopijam wodę i nalewam więcej z bukłaku.
– Chcesz znowu pociągnąć mnie za włosy? – pytam od niechcenia.
– Trochę.
– Co ty? Masz sześć lat? – pytam surowym tonem. – Kto się w ten sposób bije?
– Ale zadziałało, czyż nie?
Marszczę brwi. On posyła mi mroczny uśmiech i odgryza kolejny kawałek kurczaka.
Mój umysł staje się jaśniejszy. Jedzenie naprawdę pomaga. Mam mniejszą ochotę płakać, a większą ochotę coś zrobić. Niestety nadal tkwimy zamknięci w celi.
Nie mam pojęcia, jak nas stąd wyciągnąć. Harristan dowie się o naszym zaginięciu dopiero za kilka tygodni. Rian, dawny kapitan Blakemore, a obecny król Ostriarii, prawdopodobnie uznał nas za martwych – chociaż pewnie w ogóle nie obchodzi go to, co się z nami stało. Nie wiem, co Oren Crane ze mną zrobi, ale to nie on ma tu władzę. Nawet jeśli powiem mu, kim tak naprawdę jestem, to raczej mi nie zaufa. I gdybym zaproponował mu naszą stal, on raczej nie zyskałby dzięki temu przewagi. A przynajmniej jeszcze nie.
Choć, z drugiej strony, piraci darowali nam życie, więc muszą mieć jakąś korzyść z tego, że nas tu trzymają.
Orenwkrótce wróci. Ma dla ciebie pewien plan, Wes.
Nie wiem, jak mógłby wyglądać ten plan. Pierwszej nocy próbowałem walczyć z Orenem Crane’em. Próbowałem go zabić. Próbowałem uciec.
A on zaśmiał mi się w twarz. A później nas tu zamknął.
Znów patrzę na Lochlana. Nie mógłbym zostać tu uwięziony z gorszym człowiekiem. Istnieje setka innych osób, które bardziej by mi odpowiadały od tego mężczyzny, ponieważ on każdą godzinę swojego życia poświęca pielęgnowaniu nienawiści do mnie.
Chociaż, z drugiej strony, uwolnił mnie, przecinając liny na statku po tym, jak Rian przywiązał mnie do masztu. I okazał się na tyle sprytny, żeby nadać mi fałszywe imię przed Orenem Crane’em. Może i jestem w celi, ale przynajmniej piraci mają mnie za sługę. Jestem dla nich potencjalnym źródłem informacji, i nic poza tym.
A książę Kandali mógłby stać się kartą przetargową. Z pewnością mogliby wywierać w ten sposób nacisk na Harristana… choć prawdopodobnie także na Riana, zważywszy na to, czego potrzebuje. Więzień polityczny. Niezależnie od tego, co piraci zrobią Westonowi Larkowi, nie będzie to nawet w połowie tak złe jak to, co zrobiliby z księciem Corrickiem – i mogę podziękować za to Lochlanowi.
Odrywam ostatni kawałek mięsa od kości.
A do tego Lochlan zmusił mnie do jedzenia.
Nie zamierzam patrzeć, jak się zabijasz.
Nie, tu chodzi o coś więcej. Przyglądam się siedzącemu naprzeciwko mężczyźnie, próbując zrozumieć jego punkt widzenia.
Zerka na mnie zza pasma włosów, które opadło mu na twarz.
– Czemu tak na mnie patrzysz? – pyta.
– Próbuję zrozumieć, czemu obchodzi cię to, czy będę żył, czy umrę.
On wzrusza ramionami i nic nie mówi.
– Byłem przywiązany do masztu na statku. Gdybyś mnie wtedy zabił, znikłyby wszystkie twoje problemy – mamroczę.
Zamaszystym gestem rąk wskazuje swoje otoczenie.
– Naprawdę? Tak ci się wydaje?
Cóż, nie. Nie do końca. Wzdycham i znów skupiam się na jedzeniu. Ale nagle zamieram. Lochlan niegdyś rozgryzł to, że książę Corrick i Weston Lark to ta sama osoba, i był na tyle bystry, by znaleźć mój warsztat w Dziczy. Uwięził mnie i Tessę, a później poprowadził motłoch, by mnie zaatakowali. I chociaż szczerze go nienawidzę, to okazał się też na tyle sprytny, żeby przedostać wyjętych spod prawa do Sektora Królewskiego i uwięzić konsulów. To wymagało strategii i planowania.
A do tego ujął się za mną na statku, kiedy martwiłem się, że wszystko wyjdzie na jaw przed Rianem. Sprawy mogły potoczyć się bardzo złym torem, a on znalazł sposób na rozładowanie napięcia.
Pamiętam, jak siedziałem przy stole w pałacu podczas jednego z niewielu spotkań wyjętych spod prawa z konsulami, będących wynikiem prób rewolucji. Konsul Sallister mówił z pogardą, a Lochlan siedział i gotował się ze złości. Na statku to on wytknął mi to, że choć Sallister popełnił znacznie gorsze przestępstwa od niego, to nigdy nie został ukarany… ponieważ konsul miał pieniądze i władzę. Chodziło o coś więcej, ale po uproszczeniu sprawy tkwiła w tym pewna prawda.
Wszyscy siedzący przy stole traktowali Lochlana jak niedouczonego głupca. Był agresywny i rozeźlony, chociaż teraz, z perspektywy czasu, nie winię go za to.
Jednakże nie był głupcem. To my okazaliśmy się głupi, gdyż zlekceważyliśmy jego możliwości.
On raczej nie chce mieć we mnie sojusznika, lecz może nie widzi innej opcji.
– Musimy wrócić do Kandali – stwierdzam cicho. – Ale jeśli wydostaniemy się z tej klatki, najpierw odnajdę Tessę. Nie wrócę tam bez niej.
– Ja też nie. Karri nigdy by mi tego nie wybaczyła, gdybym ją tu zostawił.
Och. On ciągle mnie zaskakuje.
– Rocco też – dodaję. Jeśli przeżył. Jednakże nie mówię tego na głos. Mam nadzieję, że żyje. Mam nadzieję, że Tessa nie jest sama.
Lochlan mi się przygląda.
– Jego rana wyglądała poważnie.
Marszczę brwi na wspomnienie rany kłutej w boku mojego strażnika.
– Jeśli umrą… – Milknę i czuję ucisk w brzuchu. To wszystko przez Riana. Myślę o jego kłamstwach, o tym, jak surowo oceniał mnie za moje zbrodnie, a ignorował swoje. O tym, jak stojąc na swoim statku, twierdził, że ludzie w Kandali wcale nie chorowali na gorączkę, tylko jakimś cudem byli truci. Wściekłość rozpala nagle moje trzewia. – Zabiję Riana.
– Dobrze. Pomogę ci. Ale najpierw spróbuj wymyślić sposób na wydostanie nas stąd. – Lochlan zerka na kraty. – Lina powiedziała, że Oren wkrótce wróci, więc nie wiemy, ile czasu nam zostało.
– Jeśli Oren wróci – podejmuję – to może być nasza jedyna szansa na to, żeby wydostać się z tej klatki. Musimy obmyślić jakiś plan.
– Cóż, nie mamy broni, a oni mają wyraźną przewagę liczebną. Co jeszcze przychodzi ci na myśl, Westonie Larku?
Czuję ucisk w klatce piersiowej. Mamy zbyt wiele do stracenia i przez chwilę czuję się, jakby panika miała mnie przytłoczyć. Ale wtedy myślę o Harristanie i Kandali, o wszystkim, co poszło nie tak. O każdej obietnicy, jaką złożyłem Tessie. O tym, że chciałem się bardziej starać. Być lepszym. O wszystkich ludziach i miejscach, których mógłbym już nigdy więcej nie zobaczyć. O wszystkich, których zawiodłem… w tym o mężczyźnie znajdującym się przede mną.
Musiałem odegrać tysiące ról, by pomóc swojemu bratu utrzymać jedność Kandali. I mogę odegrać kolejną.
Robię wdech. Wciąż oddycham.
– Jego córka Bella płynęła na tym statku – zauważam. – Więc znienawidzi Riana tak bardzo jak my. Będziemy musieli znaleźć coś, co moglibyśmy mu zaoferować. Coś, dzięki czemu zyskamy odrobinę wolności.
W oczach Lochlana pojawia się błysk zaskoczenia i wtedy uśmiecha się odrobinę niebezpiecznie, z cieniem smutku.
– Czekałem, aż się obudzisz.
Nie odwzajemniam jego uśmiechu.
– Może powinieneś był mnie pobić kilka dni temu?
– Miło, że wróciłeś, wasza wysokość.
Tessa
W każdej innej sytuacji dom na odludziu na plaży mógłby uchodzić za raj.
Ale w obecnej sytuacji nie mogę się doczekać, żeby stąd odejść. Niestety nie mam dokąd.
I, co gorsza, nie mam jak.
Z początku Rian próbował przekonać mnie do tego, bym została w jego pałacu. Zapewniał, że tak będzie bezpieczniej, będzie mógł zapewnić mi komfort i da mi przestrzeń na opłakiwanie strat.
Lecz ja kazałam mu znaleźć dla nas inne miejsce, ponieważ w przeciwnym razie poczekałabym, aż zaśnie, i poderżnęła mu gardło. Słyszałam już zbyt wiele pustych obietnic i zostałam zdradzona przez zbyt wielu mężczyzn, żeby się na to nabrać. Widziałam tyle śmierci i zniszczenia, że wystarczyłoby mi do końca życia i przez tuzin następnych.
Więc teraz mieszkam z Rocco w dużym domu we wschodniej części wyspy. Nie, z Erikiem. Nadal nie przyzwyczaiłam się do nazywania go po imieniu – chociaż on tak naprawdę też nie przestał zwracać się do mnie „panno Tesso”. Oboje jesteśmy trochę niewyrobieni, trochę puści. Za każdym razem, kiedy na niego patrzę, przed oczami staje mi obraz Corricka wyrzucanego przez wybuch za burtę statku i wtedy gula podchodzi mi do gardła. Przypomina mi się to, jak Kilbourne został zabity na korytarzu, oraz że Lochlan zniknął w wodzie.
Więc naprawdę po przybiciu „ŚcigaczaŚwitu” do portu, Rian mógł oszczędzić sobie kłopotów. W ogóle nie potrzebowałam domu. Po części chciałam po prostu wejść do oceanu i nie oglądać się za siebie.
Ale nie mogę tego zrobić. Muszę jakoś wrócić do Kandali.
Muszę powiedzieć królowi o tym, co stało się z jego bratem.
Muszę powiedzieć Karri o tym, co stało się z Lochlanem.
No i nie mogę zostawić Erika. Jego rana po nożu wciąż się nie zagoiła. Leczyłam ją codziennie korzeniem kurkumy i sadłem, lecz nadal wygląda na zakażoną.
Dlatego budzę się każdego ranka i zmuszam do wstania, chociaż każda cząstka mnie chciałaby już na zawsze schować się w ciemności.
Ale przynajmniej Rian nas nie odwiedza.
Dom jest znacznie za duży dla nas dwojga. Są tu cztery ogromne sypialnie i rozległy salon oraz dobrze wyposażona kuchnia z dwoma piekarnikami. Najwyraźniej został on zbudowany z myślą o sporej rodzinie. W jednej sypialni stoją nawet dwa łóżka piętrowe, pod którymi leży kilka porzuconych zabawek, a na ścianach namalowano magiczne stworzenia. Pokój dziecięcy. Przez to zastanawiam się, co się z nimi stało, ponieważ dom był zakurzony i zamknięty, kiedy Rian nas tu przyprowadził. Słyszałam, że na niektórych wyspach jest elektryczność, ale nie w tej części Fairde. Jednakże ja nie mam nic przeciwko. Elektryczność to luksus, do którego nigdy się nie przyzwyczaiłam, nawet po tym, gdy mieszkałam w pałacu w Sektorze królewskim Kandali.
Przy domu znajduje się niewielka stajnia, padok, kurnik oraz zagroda dla królików – jednakże to wszystko stoi puste. Żadnego żywego inwentarza. Rian chciał sprowadzić tu dla nas konie i kury, ale ja odmówiłam – chociaż Erik powiedział mi później, że powinnam była przyjąć jego propozycję, ponieważ nie wiemy, jak duża jest ta wyspa ani kiedy zostaniemy zmuszeni się dokądś udać. Nie wiemy też, czy łatwo będzie zdobyć tu jedzenie.
Zmarszczyłam na te słowa brwi, gdyż to rozsądna obserwacja. A nie mogę dopuścić do tego, żebym zgłupiała z powodu żałoby.
Dom usytuowany jest w pobliżu wody – za nim znajduje się długi odcinek plaży oraz niewielki pomost z przywiązanymi do niego dwiema starymi łódkami. Drugiego dnia Rian przyniósł ze swoimi ludźmi meble, ubrania oraz tyle jedzenia, ile udało im się udźwignąć, i tym razem ugryzłam się w język. Oprócz tego oddał nam wszystkie nasze skrzynie, które przetrwały podróż „Ścigaczem Świtu”. Siedziałam przed domem na piasku, patrząc, jak fale zalewają plażę, podczas gdy oni to wszystko rozpakowywali. Przez ten cały czas wyobrażałam sobie, że trzymam głowę Riana pod wodą, topiąc go.
Siedziałam spięta, czekając, aż on i tak do mnie przyjdzie, ale tego nie zrobił. Później Erik powiedział mi, że ten mężczyzna postanowił dać mi przestrzeń i poczekać, aż będę gotowa poprosić go o inne rzeczy, których mogłabym potrzebować.
Jednakże on nie może dać mi tego, czego naprawdę potrzebuję.
Potrzebuję wehikułu czasu. Potrzebuję Corricka. Czasami przypomina mi się jego głos, tak wyraźnie, jakby znajdował się tuż obok, i to wspomnienie sprawia, że w piersi czuję bolesną pustkę.
Proszę, mój ukochany.
W tym głuchym domu nie śpię zbyt dobrze. Każdej nocy, gdy tylko zamykam oczy, nawiedzają mnie sny o tym, jak wybuch zrzuca Corricka z pokładu, a jego ciało rozrywa kula armatnia. Lecz jeszcze gorsze są te, w których pływa w miejscu, czekając, aż statek po niego zawróci… ale my, oczywiście, tego nie robimy. W tych snach on długo krzyczy moje imię, aż wreszcie znika pod powierzchnią wody i tonie.
Rankami siedzę na plaży. O świcie mgła zazwyczaj wisi nad taflą, a po jej zniknięciu na horyzoncie pojawiają się dwie inne wyspy Ostriarii, wraz z delikatnie zarysowanymi konturami mostów, które Rian chce odbudować przy użyciu naszej stali.
Mnóstwo czasu spędzam, wpatrując się w wodę i czekając.
Nie jestem pewna, na co czekam. Przecież Corrick nie wróci do życia.
Jednakże i tak nie mogę przestać wpatrywać się w fale, jakby mimo wszystko miał to zrobić. Jak gdyby siedzenie tutaj mogło sprawić, że pewnego dnia po prostu wyłoni się ze mgły i wyjdzie na plażę. Boże, Tessa. Nie trać ducha.
Czasami moje myśli za dnia są gorsze od koszmarów w nocy. Ból praktycznie zapiera mi dech w piersi, kiedy myślę w ten sposób.
Gdy budzę się dziewiątego ranka, zdaję sobie sprawę z tego, że nie widzieliśmy nikogo innego od co najmniej tygodnia; najwyraźniej Rian naprawdę zamierza dać mi przestrzeń, tak jak obiecał. To dobrze, ponieważ nie mam pojęcia, jak uda mi się jeszcze kiedykolwiek na niego spojrzeć. Chociaż, z drugiej strony, będę musiała to zrobić, gdyż jest on naszą jedyną szansą na powrót do Kandali.
Nie chcę na niego patrzeć. Nie jestem na to gotowa.
Ale Erik chyba ma już dość mieszkania z duchem, ponieważ o wschodzie słońca znajduje mnie na chłodnym piasku, w którym kreślę kształty palcem, a kiedy podnoszę wzrok, widzę, że przez szerokie ramię przerzucił sobie sieci rybackie.
– Chodź. – Jego głos jest zachrypnięty i cichy, gdyż ostatnimi czasy nie używa go zbyt często.
Nie rozmawiamy ze sobą za dużo. On tak samo popadł w pułapkężałoby, straty i niepewności.
– Sprawdzimy, ile pary mają w sobie te łódki.
Patrzę do góry, przymykając oczy w blasku słońca.
– Chyba jeszcze nie powinieneś wiosłować – zauważam.
– Cóż. – Erik spogląda na pomost przez zwężone powieki. – To może w takim razie zobaczę chociaż, w jakim są stanie. – Żegna się ze mną skinieniem głowy, poprawia sieci na ramieniu, po czym odchodzi pewnym krokiem.
Coś w jego głosie mówi mi, że wsiądzie do łódki, czy mi się to podoba, czy nie. Wyobrażam sobie, jak dopada go zmęczenie na środku oceanu i wiosła zsuwają się do wody. Wtedy naprawdę zostałabym sama.
Staję na gołych stopach i strzepuję piasek ze spodni.
– Przynajmniej pozwól mi najpierw rzucić okiem na twoją ranę.
Erik spogląda na mnie znad ramienia.
– Dzisiaj wygląda lepiej. Prawie wcale mnie nie boli.
– Hmm. – Ani trochę w to nie wierzę.
– Muszę się ruszać, panno Tesso.
Na te słowa marszczę brwi, a on znów na mnie spogląda. Brązowymi oczami przygląda się mojej twarzy, a następnie sylwetce.
– Ty też musisz się ruszać.
Nie wiem, jak powiedzieć mu o tym, że nie chcę wstawać z piasku, w razie gdyby Corrick wrócił i po mnie przyszedł. Samo myślenie w ten sposób jest żałosne. On nigdy nie wróci.
Przełykam ślinę, czując gulę w gardle, i idę za nim na pomost.
Obie łódki są pokryte brezentem, chociaż jeden jest podniszczony i poprzecierany. Ten okrywający większą łódkę tylko wypłowiał, a liny, którymi przywiązano ją do pomostu, wyglądają, jakby miały się rozpaść, gdybym spróbowała ich dotknąć. Erik bez słowa zaczyna zdejmować poprzecierany materiał, więc ja podchodzę do drugiej łódki.
Węzły są kruche od zbyt długiego przebywania na słońcu, przez co nie da się ich rozwiązać. Dosłownie rozpadają mi się w dłoniach.
Krzywię się i spoglądam na Erika.
– Przepraszam.
– Nie masz za co. Te łodzie musiały tkwić tu przywiązane od wieków. Dobrze, że w ogóle jeszcze unoszą się na wodzie. Będziemy musieli poprosić Riana o więcej brezentu.
– Ty możesz go o to poprosić.
– Tak też zrobię. – Strażnik kiwa głową, po tym odrzuca na bok podniszczony brezent, a w powietrze wznosi się tyle kurzu, że oboje zaczynamy kaszleć.
Erik krzywi się i łapie się za bok.
Jednakże, kiedy dostrzega, jak na niego patrzę, opuszcza rękę, chociaż na jego twarzy nadal widać ból. „Prawie wcale mnie nie boli”,tak, jasne.
Wtedy spogląda na łodzie i mówi:
– Ta wygląda solidnie, tylko jest stara. No i nie ma wioseł. A co z twoją?
Na to pytanie od razu się ruszam i odrzucam wypłowiałą płachtę. Tym razem unosi się mniej pyłu, jednakże w blasku słońca rozbiega się tuzin pająków, więc z piskiem wrzucam pokrowiec do wody, wycofując się prędko.
Erik uśmiecha się, lecz bardzo lekko, po czym spogląda na łódkę i już chce odwrócić wzrok, ale wtedy przygląda się jej dokładniej.
– Och! Żaglówka. Spójrz. Ta ma maszt.
Spoglądam w miejsce wskazywane przez Rocco i rzeczywiście, ma rację. W środku znajdują się cztery niewielkie ławki i na jej samym środku, w desce dna, jest okrągłe wyżłobienie, a wzdłuż ławek leży jedna belka, która z pewnością mogłaby posłużyć jako maszt, oraz druga, krótsza – zapewne bom.
– Ale nie ma żagla – stwierdzam.
– Sprawdzę w szopie, w której znalazłem sieci, lecz jeśli go tam nie będzie, to poproszę o niego Riana – mówi.
„Poproszę Riana”. Zaciskam zęby.
Erik spogląda na mnie.
– Połóżmy maszt na pomoście. Dzisiaj możemy wiosłować, chyba nawet widzę tu wiosła.
Drewno jest cięższe, niż się tego spodziewałam, ale jakoś udaje nam się wyjąć maszt. Zmuszam się do zignorowania kropel potu, które pojawiają się na czole Erika. Wrzuca sieci do kadłuba, po czym wchodzi do łódki.
Wygląda nieco blado, więc nie idę za jego przykładem.
– Naprawdę nie powinieneś wiosłować – zauważam.
– To nie będę – obiecuje mi. – Odepchnę nas od pomostu, a wiosłowaniem zajmiesz się ty.
– Ja… – Wzdycham. Nie to miałam na myśli, ale znów przed oczami staje mi obraz, jak on mdleje dwa kilometry od brzegu, a ja nie mogę go uratować. – Tak naprawdę nie potrafię wiosłować.
– Pokażę ci.
Przygryzam niepewnie wargę i zerkam na wodę.
– Poprosiłaś mnie, żebym nauczył cię walczyć. – Jego głos jest łagodny, choć stanowczy. – Ale, panno Tesso, nie mogę tego zrobić, kiedy nawet nie potrafisz podnieść się z piasku.
Prawie krzywię się na te słowa. Poprosiłam go o to, gdy moja żałoba była jeszcze świeża, zaraz po tym, jak Corrick zniknął w ciemniejących falach, i pomyślałam, że nic nigdy nie mogłoby sprawić mi większego bólu. Chciałam poznać najlepszy sposób na to, żeby zwalczyć całe cierpienie.
A w tej chwili chcę wrócić na plażę i zwinąć się w kłębek na piasku.
Muszę przyłożyć dłoń do twarzy. Łzy napływają mi do oczu, zanim udaje mi się nad nimi zapanować, i pociągając nosem, próbuję je powstrzymać. Prawie mi to nie wychodzi.
Erik wyciąga do mnie dłoń.
– Chodź. Może uda nam się złapać coś dobrego i zjemy lepszą kolację niż solona wołowina z serem.
Ocieram łzy z policzków.
– Jestem zielarką, a nie kucharką. Nie potrafię oprawiać ryby.
– Więc nauczymy cię wiosłować oraz oprawiać rybę.
Na te słowa uśmiech powinien wykwitnąć mi na twarzy, ale tak się nie dzieje, więc po chwili Erik dodaje:
– Minął już ponad tydzień. Rian może się pojawić, żeby sprawdzić, jak się mamy, i wtedy musiałabyś sama z nim rozmawiać.
I to mnie przekonuje. Praktycznie wskakuję do łodzi. Kołysze się ona nieco od impetu, z jakim do niej wsiadłam, na co Erik się uśmiecha. Wskazuje linę, którą nasza łajba jest przywiązana do pomostu.
– Odwiąż ją od knagi, a ja nas odepchnę.
Kiedy mi się to udaje, on wykorzystuje wiosło do odepchnięcia nas od pomostu, po czym siada na ławce naprzeciwko mnie. Wiosła wsuwająsię w dwa wyżłobienia znajdujące się w nadburciu i widzę, że w drewnie zrobiono niewielkie nacięcia, dzięki którym nie mogą ześlizgnąć się do wody. Może jednak nie musiałam się tak martwić.
Wyciągam ręce, żeby złapać za wiosła, ale Erik kręci głową.
– Ja nas stąd wyprowadzę. Obserwuj mnie.
Zanurza pióra w wodzie i zaczyna pociągać rytmicznie za drążki, podnosząc i zanurzając końce, jakby wiosłował od małego. Tłumaczy każdy wykonywany ruch, pokazując mi, jak prostować ciało oraz jak wykorzystywać prądy morskie. Nie wykonuje szybkich ruchów, lecz każde pociągnięcie jest silne, więc niewielka łódka przecina fale z łatwością i w ciągu minuty znajdujemy się już daleko od pomostu. Bryza schładza moje policzki, osusza łzy, na co biorę głęboki wdech.
– Może teraz ja powiosłuję? – proponuję.
– Jeszcze nie.
Przypominają mi się jego wcześniejsze słowa. Muszę się ruszać.
– Nie bądź zbyt uparty – proszę go.
On się uśmiecha.
– Dobrze, panno Tesso.
– Skąd wiesz o łodziach i łowieniu ryb? – pytam go.
– Dorastałem w Sunkeep – odpowiada, wiosłując dalej. – Większość mojej rodziny to marynarze. Mój brat i jego żona pływają po szlaku handlowym pomiędzy Sunkeepa Stalowym Miastem i często do nich dołączam, kiedy dostaję wystarczająco długą przepustkę. Po części właśnie dlatego… – Milknie szybko, przyglądając mi się uważnie.
Nie potrafię rozgryźć jego wyrazu twarzy.
– Co dlatego? – pytam wreszcie.
– Nie jestem pewien, ile mogę powiedzieć. – Wzdycha, poirytowany, i też spogląda na wodę. – Może to już nie ma znaczenia.
Zastanawiam się nad tym i wciąż nie potrafię tego zrozumieć. Może za długo siedziałam na plaży?
– Ile powiedzieć o czym?
– O sprawach króla. – Spogląda na mnie znacząco.
– Och.
– Właśnie. Och. – Erik kiwa głową.
Przez chwilę wiosłuje w ciszy, a ja po raz pierwszy zdaję sobie sprawę z tego, że Erik musi mieć mnóstwo sekretów. Był członkiem gwardii osobistej króla Harristana. Większość czasu spędzał u jego boku i słyszał najróżniejsze rozmowy.
Jest to nieco intrygujące. Przechylam głowę, przyglądając mu się z zaciekawieniem.
– Jaki był najgorszy sekret, którego musiałeś dochować?
On uśmiecha się tajemniczo.
– Nie pamiętam.
– Kłamca. Musiałeś kiedykolwiek ukrywać coś przedCorrickiem?
Gdy tylko to pytanie pada z moich ust, uznaję, że jest ono nierozsądne. Corrick był najwyższym sędzią królewskim. Musiał wiedzieć o wszystkim, co miało związek z Kandalą. Nie wydaje mi się, żeby Harristan wykorzystywał straż do ukrywania rzeczy przed własnym bratem.
Ale Erik kiwa głową.
– Czasami – odpowiada.
– Naprawdę?
On potwierdza to pomrukiem.
– Cóż, książę chyba też miał kilka sekretów. – Tym razem patrzy na mnie jeszcze bardziej znacząco.
Pewnie ma rację. Corrick po mistrzowsku ukrył to, kim jest, pod tożsamością Westona Larka, i nie potrafiłam uwierzyć, że jest księciem, kiedy próbował mi o tym powiedzieć.
Ale przynajmniej dzięki tej rozmowie udało mi się na chwilę zapomnieć o swoich troskach.
– Możesz powiedzieć mi cokolwiek interesującego?
Erik spogląda na wodę, rozważając, po czym wzdycha.
– Większość z tego, co wiem, jest nudna, panno Tesso. Naprawdę. Konsulowie nigdy nie chcieli rozmawiać z jego wysokością o niczym ekscytującym. Większość z nich po prostu lubi słuchać dźwięku własnego głosu. Ty zawsze brałaś udział w tych ekscytujących rzeczach.
Marszczę brwi. Najsmutniejsze jest to, że pewnie mówi prawdę.
– Dobra, powiem ci coś – kapituluje i odrobinę ścisza głos, chociaż znajdujemy się kawałek od brzegu, a w pobliżu znajdują się tylko morze i niebo. – Kapitan Blakemore… cóż, Rian… nie chciał mieć na pokładzie „ŚcigaczaŚwitu” marynarzy. Pamiętasz?
Kiwam głową i mówię:
– Powiedział, że nie chce poprowadzić nawigatorów do Ostriarii. Nie chciał, żeby ktokolwiek dowiedział się, jak dotrzeć na Wyspę Chaosu, ponieważ ktoś mógłby później sprowadzić tu wojska.
– Tak. Ale król pragnął, by książę Corrick miał ze sobą kogoś kompetentnego, kogoś, kto potrafiłby sterować statkiem, tak na wszelki wypadek… w razie gdyby okazało się to konieczne. Mam doświadczenie na morzu, więc zgłosiłem się na ochotnika. Kilbourne też. Właśnie dlatego go wybrałem. Jako chłopiec pracował latem w dokach Artis.
„Kogoś, kto potrafiłby sterować statkiem, tak na wszelki wypadek”.
Rozmyślając nad tymi słowami, przypominam sobie, że Rian był gotowy zabić Erika, rankiem, kiedy wszystko rozpadło się na jego statku. „On jest marynarzem”, powiedział. „To dowód na to, że Książę Corrick nie uszanował naszej umowy”. Wtedy nie zastanawiałam się za długo nad tym, co oznaczały jego słowa, ale teraz już je rozumiem i nie są tak tajemnicze.
Głośno przełykam ślinę na wspomnienie tego, jak praktycznie błagałam Corricka, żeby wszedł na ten statek. Wysłuchałam historyjek Riana o tym, że ma akry KsiężycowegoKwiatu, o tym, że chce pomóc swoim ludziom, i nabrałam się na jego kłamstwa.
Najwyraźniej jako jedyna.
– Więc nigdy nie ufaliście Rianowi – stwierdzam cicho.
– Nie.
To słowo jest tak proste, lecz w mojej piersi rozpala się ogień za każdym razem, kiedy myślę o Rianie.
Może właśnie dlatego Erik potrafi prosić go o brezenty i żagle, podczas gdy ja wolę wyobrażać sobie, jak przytrzymuję głowę kapitana pod wodą, a on powoli się topi.
Erik nie przestaje wiosłować, a ja wpatruję się w dal, w wodę. Promienie słońca odbijają się od jej tafli i panuje tu naprawdę ogromny spokój. Znajdujący się po naszej lewej stronie brzeg stanowi pusty pas piasku, jakby nasz dom był jedynym na całej wyspie. Kiedy „ŚcigaczŚwitu” docierał do Fairde, dostrzegłam pałac Riana, ale on musi znajdować się po drugiej stronie wyspy, ponieważ stąd go nie widać.
To dobrze.
Wsłuchuję się w oddech Erika, czekając na jakąkolwiek oznakę zmęczenia, lecz on mówi tak, jakbyśmy nadal stali na pomoście. Jest prawie dwa razy większy ode mnie i ma jeszcze więcej mięśni, więc nie powinnam być tym zaskoczona, ale nie chcę też, żeby później tego żałował.
Nie odrywając wzroku od wody, mówię:
– Biedna żona Kilbourne’a nie będzie nawet wiedziała, co się z nim stało. – Znów czuję ucisk w gardle, więc przełykam ślinę. Tak bardzo cieszył się z tego, że zostanie ojcem. Chciał kupić swojej żonie dom. – Sara, prawda?
Erik kiwa głową.
– Wrócimy do Kandali. I ja jej powiem.
I wtedy zdaję sobie sprawę z tego, że Erik też może mieć kogoś, kto tęskni za nim równie mocno, a byłam zbyt pogrążona we własnej żałobie, by go o to zapytać.
– A ty? Czeka na ciebie w domu jakaś ukochana?
Wygląda na zaskoczonego tym pytaniem i uśmiecha się lekko.
– Nie. Straż pałacowa dobrze zarabia, ale czasami trzeba pracować do późna. Obowiązki bywają nieprzewidywalne, szczególnie na służbie u króla. Trzeba dochowywać sekretów, kłamać. Ryzyko jest wysokie, a w ostatnim roku stało się jeszcze wyższe. Widziałem, jak kończy się tyle samo małżeństw, co zaczyna. Nie jest to najlepszy sposób na rozpoczęcie z kimś wspólnego życia.
Już chcę powiedzieć, że Kilbourne’owi jakoś to się udało… ale może właśnie o takim ryzyku mówi Erik.
Rocco wzrusza ramionami.
– Ktoś inny zawsze jest priorytetem. Dla żony mogłoby to być rozczarowujące.
– Cóż, brzmi to, jakbyś wiódł samotne życie.
Jego uśmiech staje się niecogroźny.
– Nigdy nie mówiłem, że czuję się samotny.
Zaskoczona, biorę głośny wdech, po czym nabieram wody w dłoń i chlapię na niego.
– Erik.
A on się śmieje… co rozśmiesza mnie.
Ale gdy tylko słyszę dźwięk swojego śmiechu, cichnę, przyciskając dłonie do brzucha.
Mam wrażenie, jakby śmiech był zdradą. Nie wiem czemu, lecz tak się dzieje.
Nie zdaję sobie sprawy z tego, że wstrzymuję powietrze, dopóki przed oczami nie pojawiają mi się mroczki.
Na palcach czuję dotyk drewna.
– Twoja kolej.
Robię szybki wydech i niemal brzmi to tak, jakbym zanosiła się od płaczu.
– Co? – pytam, a twarz Erika jest jedynym, co widzę. Przyciska wiosła do moich knykci.
– Teraz, panno Tesso, zamieńmy się. Zacznij wiosłować.
– Och. Och… w porządku. – Łapię za nie i zamieniamy się miejscami. Po policzkach spływają mi łzy, a wyjęcie wioseł z wody tak, jak pokazywał mi Erik, przychodzi mi z trudem. Jestem niezdarna, więc drastycznie zwalniamy, ale łódź odrobinę się porusza.
– Nie będę tak szybka jak ty – stwierdzam.
– To nie ma znaczenia.
– Cierpisz?
Erik przenosi wzrok z wody na mnie i odpowiada:
– Nie. Ale ty cierpiałaś.
Cóż, i tyle wystarczy. Puszczam wiosła i przykładam dłonie do twarzy, ponieważ łzy są nieustępliwe. Ból i żal narastają we mnie, aż wreszcie nie mogę ich już dłużej powstrzymywać.
Łódź kołysze się, kiedy Erik wstaje, żeby usiąść obok mnie na ławce. Po chwili obejmuje mnie. To bardzo miły gest, bardzo braterski – lecz także trochę niezręczny i sztywny, szczególnie gdy klepie mnie po ramieniu.
Jest to tak niespodziewane, że rozładowuje to część emocji. Ocieramłzy i spoglądam na niego.
– Przepraszam.
Znów mnie klepie, po czym z zakłopotaniem mówi:
– Nie, to ja przepraszam. Nigdy nie wiem, co zrobić, kiedy ktoś płacze.
Chichoczę i znów ocieramłzy.
– Jestem zaskoczona, że nie powiedziałeś: „No już, już”.
Rocco się uśmiecha i przechodzi z powrotem na swoją ławkę, a następnie skinieniem głowy wskazuje wiosła zwisające z boków łódki w wyżłobieniach.
– Wiosłuj. Poczujesz się lepiej. Mówiłem, że musisz się ruszać.
Kiwam głową i łapię za rączki. Znów odnoszę wrażenie, jakby moje gardło miało się zacisnąć, więc zmuszam się do mówienia. Głos mam nieco chrapliwy, ale staram się brzmieć figlarnie:
– Nigdy nie musiałeś pocieszać tych dziewczyn, które sprawiały, żebyś nie czuł się samotny?
W jego oczach pojawia się delikatny błysk i on równie figlarnie odpowiada:
– Może nigdy nie dałem im powodów do płaczu.
W pałacu za nic w świecie nie byłby tak swobodny. Odnoszę wrażenie, że właśnie ujrzałam go z zupełnie innej strony.
– Ile masz lat? – pytam.
– Dwadzieścia osiem. A ty?
– Osiemnaście.
Erik gwiżdże przez zęby, po czym wychyla się za burtę, żeby spojrzeć w wodę.
– Wiedziałem, że jesteś młoda, ale nie, że aż tak. Wypłyńmy jeszcze kawałek dalej i zobaczę, czy uda mi się zarzucić sieci.
– Cóż, Corrick miał tylko dziewiętnaście lat. – Mam wrażenie, jakby głos miał mi się załamać, więc pochylam się, podnoszę wiosła i pociągam za nie mocniej. Rocco miał rację. Naprawdę musiałam zacząć się ruszać.
– Wiem. – Kręci głową i marszczy brwi. – Czasami zapominam, ale on rzeczywiście był młody. Szczerze mówiąc, król też jest. Ich rodzinie chyba pisane jest nieszczęście.
Rozbawienie zniknęło z jego głosu, a w tonie słychać nutę wściekłości.
– Jesteś zły – stwierdzam, zaskoczona.
Kiwa głową, po czym wyrzuca sieci za łódź z impetem, jakby chciał podkreślić swoją złość – i wtedy krzywi się, przyciskając dłoń do boku, po czym zaczyna sapać przez zęby.
– Kiedy wrócimy do Kandali, będę musiał poinformować jego wysokość o tym, że nasze podejrzenia były uzasadnione, że nie powinniśmy byli ufać kapitanowi Blakemore’owi i że nie udało mi się ochronić księcia Corricka. Nie powinno było do tego dojść, panno Tesso. Nie zasługiwał na to, by stracić także brata.
Wyobrażam sobie, że Harristan dowiaduje się o śmierci Corricka, i znów chce mi się płakać. Erik patrzy na mnie surowym wzrokiem.
– Właśnie dlatego nie radzę sobie ze łzami – mówi. – Wolę złość.
Pamiętam, jak zachowywał się na pokładzie tamtego statku – odgonił ode mnie Riana, gdy Corrick i Lochlan zniknęli pod falami. Siedziałam na deskach i płakałam, ale on był gotowy wyrzucić Riana za burtę, gdyby ten się do mnie zbliżył.
Właśnie tej nocy poprosiłam go, żeby nauczył mnie walczyć.
„Nie mogę nauczyć cię walczyć, kiedy nawet nie potrafisz podnieść się z piasku”.
Sięgam w głąb siebie, szukając tej samej złości, i przygryzam język, aż wreszcie czuję na nim smak krwi i wtedy pochylam się razem z wiosłami, oddychając ciężko.
– Właśnie tak – mówi Erik.
– Powiedziałeś „kiedy” – stwierdzam pomiędzy pociągnięciami. – Myślisz, że uda nam się wrócić?
– Nie wiem. – Przez chwilę waha się, przyglądając się mojej twarzy, po czym znów wychyla za burtę, żeby sprawdzić sieci. – Ale szczerze wierzę w to, że to ty będziesz musiała zacząć rozmawiać z Rianem.
Prawie upuszczam wiosła.
– Co? – pytam surowym tonem. – Czemu?
– Bo chyba nie skłamał co do wszystkiego. Ostriaria naprawdę potrzebuje stali. Nie próbował porwać księcia Corricka. Sądzę, że naprawdę chciał postąpić słusznie dla swoich ludzi, tak jak ty próbowałaś postąpić słusznie dla Kandali. Więc jego żal wydaje mi się szczery. I właśnie dlatego tak bardzo stara się naprawić swoje stosunki z tobą. – Pociąga za sieci. – Kiedyś w końcu ten żal zniknie… jeśli już to się nie stało. Rian będzie musiał przyznać się do porażki albo piraci znowu spróbują go dorwać, albo jego ludzie odkryją, że nie zdołał dotrzymać swoich obietnic… zostanie zmuszony zrobićcoś. A kiedy do tego dojdzie, stracisz swoją kartę przetargową.
Nie przestając wiosłować, rozważam to.
Nienawidzę Riana. Naprawdę go nienawidzę. Nie chcę z nim rozmawiać.
Ale jest królem Ostriarii i to może być nasza najlepsza – nasza jedyna– szansa na to, żeby się stąd wydostać.
Spoglądam na Erika i wtedy przypomina mi się, co mówił król, kiedy chciał, by straże pomogły mu stworzyć plan.
– Udziel mi rady. – Waham się. – Proszę.
– Cóż, Rian przybył do Kandali, żeby negocjować z królem. Nie mógł wiedzieć, kogo weźmie ze sobą na statek… i czy w ogóle kogokolwiek weźmie. – Wzrusza lekko ramionami. – I nadal potrzebuje stali. A ponieważ wiem trochę na temat królów, to obstawiam, że teraz miota się, gra na zwłokę, ukrywa się.
– Kłamie.
– Jak najbardziej. Może sama mogłabyś zacząć trochę kłamać. Przekonać go, że znasz tajemnice księcia Corricka, mogące okazać się korzystne dla Ostriarii, i wyznasz mu je w zamian za przeprawienie nas z powrotem do Kandali.
Na te słowa zamieram.
– Nie uwierzyłby w to. Nie potrafię kłamać.
Erik rozważa te słowa, znów pociągając za sieci, po czym w zamyśleniu zaczyna wciągać je po boku łodzi.
– Spójrz! Jest ich więcej, niż potrzebujemy. Będę musiał wyrzucić połowę z powrotem do wody. – Wrzuca do kadłuba naszej małej łódki dwa tuziny ryb, które miotająsięna wszystkie strony. Erik od razu zaczyna wyrzucać część z nich za burtę, ale jego oddech staje się nieco urywany.
Puszczam wiosła i zaczynam mu pomagać.
– Powinieneś odpoczywać.
– Nic mi nie jest. Zachowajmy sześć z nich. Podaj mi wiosła, to nas zawrócę. – Kiedy to robi, spoglądam znowu na wyspę. Znajdujemy się całkiem daleko od brzegu, a plaża jest praktycznie pusta, ale po raz pierwszy dostrzegam inny pomost. Blisko jego końca stoi kobieta i nas obserwuje. Jest z nią dziecko.
Podnoszę rękę i macham do niej, lecz ona nie odmachuje. Znajdujemy się za daleko, bym mogła dostrzec wyraz jej twarzy.
Erik wiosłuje w kierunku, z którego nadpłynęliśmy.
– Pewnie jest nieufna – stwierdza. – Rian powiedział, że te wybrzeża były atakowane przez ludzi Orena Crane’a.
– Och – wzdycham cicho. Nie pomyślałam o tym.
– Z pewnością dlatego nasz dom jest pusty.
To także nie przyszło mi do głowy. W całej swojej złości na Riana zapomniałam o tym, że ludzie Ostriarii przeżyli własne tragedie.
Erik ma rację. Żal tutejszego władcy z pewnością jest szczery.
Ale i tak był kłamcą. Zrobił mnóstwo okropnych rzeczy, by osiągnąć to, czego chciał. Corrick jest martwy i Rian z pewnością wie, że Harristan mu tego nie wybaczy. A jeśli naprawdę potrzebuje stali dla Ostriarii, to może zrobić coś jeszcze gorszego, żeby ją zdobyć.
To podsuwa mi pewien pomysł.
– Może w ogóle nie będę musiała kłamać.
Erik znów na mnie zerka, pociągając mocno za wiosła. Gładko suniemy po wodzie.
– Och?
– On nadal potrzebuje stali. Doprowadził do śmierci Corricka, więc z pewnością martwi się o to, że Harristan obróci Ostriarię w popiół, kiedy się o tym dowie.
– A ja pomogę mu odpalić zapałkę.
– Ja też. Ale żadnego z krajów nie stać na wojnę. Rian wie, że Harristan wziął pod uwagę moje zdanie w sprawie KsiężycowegoKwiatu. Więc chyba by mi uwierzył, gdybym mu powiedziała, że król wysłuchałby mnie znowu. Tak jak powiedziałeś, nikt nie miał pojęcia, kogo Rian weźmie ze sobą, ponieważ on sam tego nie wiedział. – Wściekłość rozpala mnie od środka. Erik ma rację. Złość jest znacznie potężniejsza. – Nie muszę co do niczego kłamać. Może po prostu muszę go przekonać o tym, że jestem jedyną osobą mogącą pomóc mu zdobyć to, czego chce?
Harristan
Kiedy byłem mały, wkradanie się do Dziczy było dla mnie przygodą. Zawsze wtedy towarzyszył mi brat i zatracaliśmy się wśród mieszkających tu ludzi, wydając pieniądze i jedząc słodycze, udając, że nazywamy się Sullivan i Wes. Uciekaliśmy na chwilę od dworskich pułapek i surowych zasad pałacu. Na koniec nocy zawsze udawało nam się wkraść z powrotem do SektoraKrólewskiego, po czym wspinaliśmy się po linie do moich komnat albo wchodziliśmy tunelami prowadzącymi do pustych kuchni pałacowych. Nie musieliśmy martwić się o to, czy dostaniemy gorący posiłek lub pasujące na nas buty albo czy czeka na nas ciepłe łoże.
Z perspektywy czasu wstydzę się tego, że bawiliśmy się w nędzarzy, chociaż nigdy nie żyliśmy w biedzie.
A teraz w niej żyję.
Nauczyłem się ignorować pewne rzeczy. Kiedy po raz pierwszy musiałem spać na sienniku, myślałem, że już nigdy nie zasnę, ale z czasem się przyzwyczaiłem. W nocy jesienny wiatr gwiżdże, wpadając przez luźne okiennice i popękane okna, lecz nauczono mnie podsycać ogień i ciasno zawiązywać zasłony, żeby zatrzymać ciepło w pomieszczeniu. Moje wszystkie ubrania są pożyczone albo zostały mi podarowane i nic nie leży na mnie dobrze, jednakże dzięki nim jest mi ciepło, i tyle mi wystarczy. Nadal mam buty, które wziąłem na samym początku z pałacu, i one powinny wystarczyć mi na pewien czas. Najgorsze są insekty i gryzonie, a te zdają się być wszędzie. Co do tej sprawy najtrudniej jest mi milczeć – ale to robię.
Nic nie wskazuje na deficyt żywności, co ciągle mnie zaskakuje, chociaż tak wielu ludzi tutaj jest szczuplejszych, niż powinno. Dzielę niewielki dwupokojowy dom z Quintem i swoimi dwoma strażnikami: Thorinem i Saethem, lecz posiłki są nam dostarczane dwa razy dziennie. Siódmego dnia, kiedy dostajemy kolację, składają się na nią dwa kurczaki pieczone w całości, cały bochenek chleba, stalowa miska pełna solonych warzyw korzeniowych oraz druga miska z owocami.
Wpatruję się w to jedzenie, a następnie spoglądam na kobietę, która nam je przyniosła. Na imię ma Alice i z początku wydała mi się bardzo młoda, ponieważ jest o trzydzieści centymetrów niższa ode mnie, ale później dowiedziałem się, że jest w podobnym wieku do mnie. Zawsze trochę drży jej głos, kiedy ze mną rozmawia. Chociaż pewnie nie z mojego powodu, lecz raczej przez Thorina i Saetha, którzy zazwyczaj są obok.
Dzisiaj jest ze mną Thorin. Moja straż nie nosi już pałacowych mundurów, jednakże zachowali swoją broń i nie da się wymazać lat treningu i dyscypliny. Nie ufają nikomu z Dziczy. Oni po prostu nie potrafią wyglądać na niegroźnych. A do tego z nich dwóch Thorin zawsze sprawia surowsze wrażenie.
Po położeniu tacy na stole, Alice dyga szybko i nieco niezdarnie, po czym od razu rusza w kierunku drzwi.
– M-mamy nadzieję, że tyle wystarczy.
– To znacznie więcej, niż potrzebujemy – zapewniam ją, ponieważ tyle jedzenia wystarczyłoby dla sześciu osób, a Saeth jest na zewnątrz i patroluje okolice. Wróci dopiero za kilka godzin i raczej nie będzie wtedy głodny. Podobno moi strażnicy dostają jedzenie i picie przy każdym mijanym ognisku. – Dziękuję, Alice.
Dziewczyna żegna mnie skinieniem głowy i wychodzi.
Już chcę odsunąć od siebie listy, ale Quint wyciąga rękę przez stół i kładzie na nich dłoń, żeby mnie powstrzymać.
– Najpierw to skończ – mówi.
Ten rozkaz mnie zaskakuje. Podnoszę wzrok i patrzę mu w oczy. Czekam, aż się zawaha, wycofa… tak jak zrobiłby to w pałacu.
Jednakże on twardo obstaje przy swoim.
– Jeśli łaska – dodaje. – Karri czeka z kontrabandzistami. Wkrótce zapadnie zmrok.
Wzdycham zrezygnowany, ponieważ jestem głodny… ale on ma rację. Podnoszę kawałek węgla, którym pisałem.
– Zacznij jeść, Thorin – odzywam się znacząco. – Przynajmniej jeden z nas powinien.
– Mogę poczekać.
Przykładam węglowy ołówek z powrotem do papieru i walczę ze sobą, żeby nie zmarszczyć dziecinnie brwi. Powinienem skupić się na trzech konsulach, z którymi chcemy się skontaktować, by sprawdzić, czy mamy jeszcze jakichkolwiek sojuszników wśród elit. Muszę zachować ogromną ostrożność, żeby nie zdradzić żadnej informacji na temat tego, gdzie się ukrywam, ponieważ mógłbym narazić na niebezpieczeństwo wszystkich, którzy tu są – chociaż muszę podzielić się wystarczającą ilością informacji, by nie było wątpliwości co do tego, że to ja piszę te listy.
Ale zamiast tego myślę o Quincie i tych maleńkich chwilach… cóż, nie jest to do końca bunt. On nigdy nie jest grubiański ani nie okazuje mi braku szacunku.
Może jest to śmiałość? Zuchwałość?
I nie zdarzyło się to po raz pierwszy. A nawet nie po raz drugi. Ani czwarty.
Najdziwniejsze jest to, że nie potrafię stwierdzić, czy mi to przeszkadza. To pytanie nie daje mi spokoju. Naprawdę nie mam nic przeciwko temu. Przynajmniej tak mi się wydaje. A może mam, ale traktuję to tak samo jak materac i szczury. Może uczę się to ignorować. Mój personel składający się z setek ludzi został ograniczony do trzyosobowego zespołu, a ich lojalność wydaje się niebezpiecznie krucha. Każdy z nich mógłby stąd odejść i odebrać wysokie wynagrodzenie za pojmanie mnie, więc nie zamierzam upieraćsię przy swoich racjach w kwestii pisania listów.
Z resztą Quint ma rację. Karri i kontrabandziści w rzeczy samej czekają.
Po prostu… chcę to odrobinęodwlec. Im dłużej czekamy, tym większa szansa na to, że Corrick wróci. I wtedy nie musiałabym stawiać temu czoła w samotności.
Gdy tylko ta myśl przychodzi mi do głowy, zdaję sobie sprawę z tego, jak bardzo jest samolubna. Wręcz tchórzliwa. Postanawiam więc o tym nie myśleć i znów zaczynam pisać.
Przyjaciółka Tessy, Karri, ma dostarczyć z kontrabandzistami listy do domów Jaspera Golda, Jonasa Beechinga i Roydana Pelhama, ponieważ opracowaliśmy bardzo wyrachowany sposób na sprawdzenie, którzy konsulowie nie spiskują przeciwko koronie. Nie chcę odsyłać jednej ze swoich najbardziej wiernych osób z Dziczy, ale nie mam żadnego zaufania do konsulów, dlatego też muszę zaryzykować. Najwięcej wątpliwości mam co do Roydana Pelhama. Pracował z Arellą Cherry, a ta pracowała z Christopherem Huxley, kapitanem pałacowej straży, oraz Laurelem Pepperleafem, którego ojciec został wyznaczony do przejęcianajbogatszego sektora Kandali. Jeśli wszyscy współpracują ze sobą, to może skończyć się to dla mnie bardzo źle, szczególnie jeśli Allisander Sallister dojdzie do władzy.
Ale Roydan zawsze był dla mnie miły, szczególnie po zabójstwie moich rodziców. To jedyny konsul, który nie zachowywał się, jakby rywalizował o władzę albo chciał zedrzeć mi z głowy koronę. Więc w liście do niego skupiam się na jego lojalności i na tym, że zawsze dbał o mnie i Corricka, oraz wyrażam swoją wdzięczność za to, jak dobrze nas traktował. Wspominam o trosce, jaką otacza swój sektor, chociaż wielu innych konsuli nie zrobiło nic dla ludzi Kandali. Pytam, czy jest gotowy znów postawić swoich ludzi na pierwszym miejscu, tak jak robię to ja.
I te słowa są szczere, ale też chcę, by okazały się strategicznie ważne, jeśli Roydan podzieli się treścią tego listu z Arellą albo kimkolwiek innym.
Mam nadzieję, że wyraziłem się wystarczająco jasno, że jajestem gotowy zjednoczyć się ze swoimi ludźmi, niezależnie od ceny.
Dokańczam pisanie listu i go podpisuję. Nie mam przy sobie pieczęci, lecz wpisuję swoje inicjały w zakrzywieniach kilku liter, co robię zazwyczaj, gdy chcę uniknąć podejrzeń o fałszerstwo. Nie wygląda to tak idealnie jak wtedy, kiedy piszę wiecznym piórem, ale tylko na tyle mnie stać. Karri ma zabrać te wiadomości do trzech różnych sektorów, poruszając się bocznymi drogami i ukrytymi szlakami kurierskimi znajdującymi się daleko od każdego z miejsc docelowych, żeby uniknąć wykrycia.
Jednakże to oznacza, że miną dni, zanim dowiemy się, czy którykolwiek z konsuli stoi po naszej stronie. Prawdopodobnie tygodnie.
Gdy tylko kończę ostatni zawijas, Quint praktycznie wyrywa papier spod mojej dłoni i składa go równo na pół, tak jak pozostałe.
– Zabiorę je do Karri. – Znika za drzwiami, zanim zdążę cokolwiek powiedzieć.
Wpatruję się w niego przez chwilę, po czym odkładam ołówek i przesuwam dłonią po karku. Nie tknąłem jeszcze jedzenia, więc Thorin nadal czeka.
Do każdego strażnika należy zwracać się po nazwisku, kiedy jest na służbie, i zaledwie kilka tygodni temu nie znałem nawet ich imion. Wiedziałem tylko, czy dobrze wykonują swoją pracę. Ale tutaj praktycznie przez cały czas są „na służbie”, dlatego też staram się nie zwracać do nich tak oficjalnie, gdy powinni cieszyć się chwilami wolności.
– Usiądź, Benie – mówię więc. – Jedz.
Mężczyzna siada i kiedy zaczynamy ściągać jedzenie z tacki, on bezceremonialnie mówi:
– Myślałem, że zaraz dostaniesz po łapach od mistrza Quinta.
Z zaskoczeniem podnoszę wzrok, ponieważ nie zdawałem sobie sprawy z tego, że to tak oczywiste.
Thorin marszczy brwi na widok mojego wyrazu twarzy.
– Proszę mi wybaczyć. Nie powinienem był…
– Nie – przerywam mu. – Szczerze mówiąc, pomyślałem sobie to samo.
Strażnik spogląda na sufit.
– Nie powinienem być zaskoczony tym, że znajdzie sposób, żeby wzniecić papierową rewolucję.
Na te słowa parskam śmiechem i on też się uśmiecha – ale wtedy mój śmiech przemienia się w tak silny atak kaszlu, że muszę przycisnąć do ust przedramię, by nikt na zewnątrz tego nie usłyszał.
Uśmiech znika z twarzy Thorina i strażnik spogląda na mnie ze zmartwieniem. Po pełnej minucie bez jakiejkolwiek poprawy, nalewa mi szklankę wody. Wygląda, jakby chciał podejść do drzwi, ale pomiędzy kaszlnięciami morduję go wzrokiem, więc zamiera.
Od wielu dni próbowałem to ukrywać, lecz staje się to coraz trudniejsze. Kiedy już mogę oddychać, upijam łyk wody, po czym robię powolny wdech, by sprawdzić, czy kaszel wróci.
– Jedz – mówię. – Nic mi nie jest.
Ale to nieprawda i on świetnie o tym wie.
Tutaj jest tak mało leków. Dostaję dawkę raz na kilka dni, lecz to nic w porównaniu z tym, co dawano mi w pałacu. Czasami w nocy chowam się pod kocem i kaszlę w poduszkę, żeby nie wiedzieli, jak źle tak naprawdę jest. Thorin i Saeth zaczęli pracować z mężczyznami i kobietami, którzy chcą trenować, by móc postawić się konsulom, i powinienem do nich dołączyć, ale wydaje mi się, że moje płuca po prostu by tego nie wytrzymały – i nie mogę sobie pozwolić na ujawnienie takiej słabości przed swoimi ludźmi.
Thorin nadal się we mnie wpatruje.
– Nic mi nie jest– mówię opryskliwie. – Usiądź. Zjedz.
– Tak, wasza wysokość. – Od razu opada na krzesło. – Proszę mi wybaczyć.
Tak też nie jest lepiej.
Wzdycham i przeciągam dłońmi po twarzy, przyciskając palce do oczu. Naprawdę nie wiem, jak to robić. W pałacu są zasady i reguły postępowania, i… i porządek. Thorin zażartował, że Quint organizuje rewolucję na papierze, ale przynajmniej Marszałek Dworucoś robi. Thorin i Saeth chodzą na patrole i pracują z ludźmi. Karri ma dostarczyć listy, by sprawdzić, czy mamy jakichkolwiek sojuszników. A jeśli chodzi o mnie… ja chwytam się brzytwy. Jestem bezużyteczny.
Potrafię sobie wyobrazić reakcję Corricka, gdyby tu teraz był.
Chryste, Harristanie. Czy pisanie listów to najlepsze, na co cię stać? Równie dobrze mógłbyś po prostu oddać się w ich ręce.
Po powrocie z Ostriarii zastanie królestwo w rozsypce.
Cóż, w większej rozsypce niż zazwyczaj.
Wreszcie opuszczam ręce. Thorin je, ale tylko dlatego, że mu kazałem. Nie odrywa wzroku od talerza i nie ma w nim już ani śladu po wesołości.
Musi być wyczerpany. Ja z pewnością jestem.
To nie może tak dalej wyglądać. Nie mogę po prostu czekać na konsuli. Muszę podjąć działania dla tych ludzi. Muszę coś zrobić.
– Czy przychodzą ci do głowy jacyś strażnicy, z którymi moglibyśmy się skontaktować? – pytam ostrożnie. – Jak myślisz, kto najchętniej by do nas dołączył?
Thorin zamiera z jedzeniem w dłoniach i podnosi wzrok.
– W twojej gwardii osobistej było nas trzydziestu. Rocco i Kilbourne wypłynęli do Ostriarii. Saeth i ja jesteśmy tu z tobą. Więc zostało jeszcze dwudziestu sześciu. Mogli zostać przeniesieni albo może w ogóle usunięto ich z gwardii… ale wciąż martwię się o to, że kapitan Huxley wrzucił ich do Twierdzy, gdy stało się jasne, że pomogliśmy ci uciec. Gdyby przekonał innych o istnieniu spisku przeciwko królestwu, to mógłby to uzasadnić.
Jeśli moi strażnicy są osadzeni w Twierdzy, to równie dobrze mogliby znajdować się na księżycu. Nie mógłbym w żaden sposób do nich dotrzeć. Może i mam tu małą armię wyjętych spod prawa, ale oni nie darzą mnie pełnym zaufaniem i nie dadzą mi sobą pokierować. Jeszcze nie. I choć już kiedyś zbombardowali Twierdzę, to nie obeszło się bez strat… po obu stronach. Nie mogę usprawiedliwić takiego ataku. Nie mogę zrobić czegoś takiego dla kilku kolejnych strażników.
Chociaż może nie muszę. Rozważam to, skubiąc kurczaka.
– Huxley nie ma dowodu na to, że którykolwiek z was ze mną spiskował, ponieważ nie było żadnego spisku. Rozpowiadał plotki wśród ludzi, ale trudniej zrobić to z tymi, którzy spędzają ze mną każdy dzień. Choć, gdyby wciągnął w to całą moją gwardię osobistą, sprawiłby, że sam wyglądałby podejrzanie. On jest kapitanem pałacowej straży. Więc nie mógł tak po prostu zamknąć dwudziestu sześciu strażników w Twierdzy, nie wywołując przy tym nawet najmniejszego skandalu… jeśli nie dużego, zważywszy na to, że jeden już mają na głowie.
Thorin rozważa te słowa, po czym kiwa głową.
– To prawda. A do tego zniszczyłoby to morale. Gdyby Huxley wrzucił tylu strażników do Twierdzy, to mogę wymienić tuzin osób, które od razu zrezygnowałoby z pracy. Już po pierwszym ataku na sektor panowała napięta atmosfera, więc większość z nas i tak zaczęła zwierać szeregi, nie tylko twoja osobista straż.
Większość z nas i tak zaczęła zwierać szeregi. Przed wypłynięciem z Corrickiem Rocco ostrzegał mnie przed Huxleyem, ponieważ wielu strażników zaczęło podejrzewać, że zachowanie kapitana pałacowej straży wskazywało na coś więcej niż zwykłe zamiłowanie do gorących plotek. Wzdrygam się w duchu na myśl, że tuż pod moim nosem szykowało się takie powstanie.
Niestety nie mam w swoich szeregach nikogo, kogo mógłbym wysłać do Sektora Królewskiego, to byłoby po prostu zbyt niebezpieczne. Nawet małe mieszkanko Karri zostało przeszukane, ponieważ nie było tajemnicą, że pomagała wyjętym spod prawa oraz mnie. I jest to jeden z powodów, dla których teraz odwiedzi inne sektory.
– Cała służba pałacowa z pewnością wciąż się miota – mówię. – Nie sądzę, by Huxley i Arella oraz każdy, z kim współpracowali, spodziewał się tego, że zniknę w środku nocy. Co prawda konsulowie skorzystali z okazji i przejęli władzę podczas mojej nagłej nieobecności, ale z pewnością nie byli na nią gotowi. A wpływy, jakie teraz mają, nadal są bardzo niepewne. Szczególnie dlatego, że Quint zniknął ze mną.
Quint, który obecnie rozpoczyna rewolucję przy użyciu papierów.
Thorin przewrócił oczami, lecz to właśnie Marszałek zasugerował trzy dni temu wysyłanie do pałacu zawiadomień o „namierzeniu” króla w innych sektorach, by zmusić nocny patroldo marnowania zasobów