Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Misternie skonstruowana i zachwycająca opowieść o pewnym żółtym domu.
Para młodych kochanków ucieka z purytańskiej kolonii w Ameryce Północnej i znajduje schronienie w niepozornej chacie. Zakochani nie mają pojęcia, że trafili do miejsca, które odtąd stanie się azylem dla wszystkich przekraczających jego próg.
Mijają lata, zmieniają się pokolenia, a w żółtym domu pojawiają się nowi mieszkańcy. Były żołnierz zakłada wokół niego sad jabłkowy, siostry bliźniaczki pozostają w nim nierozłączne nawet po śmierci, a nieszczęśliwie zakochany artysta szuka ukojenia. Chata przyjmuje zagubione osoby i ich historie, które osadzają się wśród jej ścian niczym kolejne warstwy gleby. Konserwują je czas oraz natura, gdyż ona, w przeciwieństwie do mieszkańców, co roku odradza się na nowo i ochrania dom przed wpływem cywilizacji.
W tej wyjątkowej historii Mason mistrzowsko pokazuje, jak bardzo jesteśmy połączeni z przyrodą i sobą nawzajem przez czas, język oraz przestrzeń. Jednocześnie szuka odpowiedzi na fundamentalne pytanie: co zostanie, kiedy nas już nie będzie?
„W północnym lesie” to mistrzowskie osiągnięcie człowieczeństwa oraz polifonii w powieści. Zakochałam się w tej książce.
Maggie O’Farrell
Mason prowadzi tę opowieść z czułością – do bohaterów i do miejsca na mapie, w którym ją osadził. Potrzebujemy takiej literatury, dziś może bardziej niż kiedykolwiek.
Dorota Borodaj, reportażystka
Oszałamiająca… odważna i oryginalna książka, która wynajduje własną formę. Lektura jest niczym podróż do granic tego, co powieść może osiągnąć.
„The Guardian”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 440
Rok wydania: 2025
Dla Ariany i Selah
„...rozpalić ogień na górze Ararat ze szczątków arki”.
Nathaniel Hawthorne, The American Notebooks
Jeden
Przybyli na miejsce, gdy czerwiec rozkwitał; ścigani przez mieszkańców wioski, mknęli jelenimi ścieżkami przez lasy, doliny, gęstwiny paproci i trzęsawiska.
Jakże szybko biegli! Opary unosiły się z bagien i łąk. Kolce jeżyn wczepiały się w ich ubrania, darły je na strzępy zwisające z ramion. Przedzierali się przez gąszcz, kryli w dziuplach i niedźwiedzich legowiskach, ale najpierw stukali gałęziami, zanim wślizgnęli się do środka. Uciekali tak, jakby to była dziecięca zabawa, jakby umykali z łupem po kradzieży. Moja zdobycz, szeptał, dotykając jej ust.
Wybuchali radosnym śmiechem. Nikt ich nie odnajdzie! Ich tropem podążali posępni mężczyźni z arkebuzami gotowymi do strzału; przeszukiwali poszycie i upychali tłuste szczypty tytoniu do fajek. Świat zamknął się nad uciekinierami. Zniknęła gdzieś Anglia, zniknęła kolonia. Teraz jesteśmy dziećmi Natury, powiedział jej, teraz przedostaliśmy się do Jej Królestwa. Leżąc pod nim w ściółce, w niskiej komorze wewnątrz dębu, wygięła szyję, by popatrzeć na skórzane buty i pochwy z rapierami huśtające się nad spróchniałym stropem ich świata. Tak blisko!, pomyślała, zagryzając rękę, by stłumić radość. Spleceni ze sobą obserwowali psy gończe, rzucali im porozumiewawcze spojrzenia i dostrzegali w ich psich twarzach, że zwierzęta ich rozpoznały, a zaraz potem, konspiracyjnie machając ogonami, odciągały pogoń w inną stronę.
Uciekali. Na otwartej przestrzeni kryli się w cieniach ptasich stad, w rzekach – pod srebrnymi ławicami ryb. Schodzili buty do cna, tak że zaczęły odpadać od nich podeszwy; wówczas przywiązali je szmatami i uzupełnili korą, choć potem i tak je stracili, wessane przez mokradła. Mknęli więc boso przez lasy, a w osłoniętych przed światem, tętniących sokami roślinach, naturalnych altanach, gdy zdawało im się, że są sami, on wyciągał jej drzazgi ze stóp. Byli młodzi i potrafili biec naprawdę długo, czerwiec zaś błogosławił im swoimi owocami i niepilnowanymi wozami farmerów. Zatrzymywali się w biegu tylko po to, by coś zjeść, przespać się, ukraść i pofiglować w szumiących polach nawłoci. Wynosił ją, ociekającą wodą, z ukrytych stawów, kładł na omszałych głazach i spijał strumyki spływające z jej pukli i nóg.
Czy wiesz, dokąd biegniesz, pytała go, przyciągając do siebie, smakując jego usta, na co on zawsze odpowiadał: Byle dalej! Podążali więc na północ, w tamtejsze lasy, a potem w kierunku, w którym opadało słońce, krocząc niczym ogień, ale góry zmusiły ich do zmiany trasy, bagna zaś powstrzymały w biegu, tak że przez tydzień mogli ujść pięćdziesiąt lig albo dwie. Czy to miało jakiekolwiek znaczenie? Rzeki uniosły ich daleko i wyrzuciły na rozgrzane słońcem brzegi. Cierniste zarośla rozstąpiły się przed nimi, a gdy przeszli, zamknęły się na powrót. Pod wodospadem poczuła wiosenne roztopy bębniące po jej ramionach; obserwowała go, jak szedł ostrożnie w górę strumienia, łapiąc ryby gołymi rękami. Później czekał na nią, rozpościerając wilgotny koc, którym ją owinął, i delikatnie złożył ją na ziemi.
Poznali się w miejscu najdziwniejszym ze wszystkich: w kościele. Wiedziała o nim wcześniej, ostrzegano ją przed nim, słyszała, że w Anglii sprawiał poważne kłopoty i zaciągnął się na statek tylko po to, by uciec. Umknął z Plymouth i New Haven, aż wreszcie osiadł w chacie na krańcach Springfield. Mawiano, że jest bezbożny, zadaje się z poganami i znika w lesie, by uczestniczyć w ich pierwotnych rytuałach. Dwa razy dostrzegła, jak się jej przygląda, a raz spotkała go na drodze. Tylko tyle, lecz nie potrzebowała więcej. Poczuła, jakby wyrastali z jednego drzewa. Obserwował ją przez całą mszę, a ona miała wrażenie, że jej kark robi się ciepły pod jego wzrokiem. Przed kościołem poprosił ją o spotkanie na łące, a na łące poprosił o spotkanie nad rzeką. Miała się ożenić z Johnem Stone’em, dwa razy od niej starszym pastorem, którego pierwsza żona odumarła go w ciąży. Odumarła go w ciąży po tym, jak ją pobił, uzupełniła jej siostra. Zmarła od ran. Na brzegu, pod strażą czapli, jej kochanek splótł z nią palce, złożył jej obietnicę i zwinął językiem źdźbło trawy. Mieszkała tam siedem lat, ale odeszła z nim tamtego wieczoru, a kometa rozświetliła niebo po tej stronie, w którą uciekli.
Trzy ziemniaki z warzywnika akuszerki. Suchar z kieszeni śpiącego pasterza. Kura z zagrody osadnika, kura nioska, którą trzymał przez resztę drogi pod pachą. Mój chochliku, mówił do niej pod osłoną ciemności, a ona patrzyła mu prosto w oczy. Jest szalony, myślała, nagi pod strzępami ubrania, nie ma nic poza siekierą i gdaczącą kurą. A jak potrafił opowiadać! O Florze, królestwie ropuch i muszelek, o konstelacjach świetlików, o panowaniu wilka i niedźwiedzia, o kwitnącej pleśni. I o tym, co krążyło wokół nich, w lesie, wszędzie: o duchu każdego ptaka i owada, każdej jodły, każdej ryby w potoku.
Uśmiała się z tego: jak by się tam wszystkie zmieściły? Byłoby więcej ryb niż wody w rzekach, więcej ptaków niż nieba. Tysiąc aniołów na źdźble trawy.
Ćśśś, powiedział, z ustami przy jej ustach, przestrzegł, żeby ich nie obraziła: szopa, robaka, ropuchy ani błędnego ognika.
Uciekali. Pobrali się wśród splecionych gałęzi, wypowiedzieli przysięgi w dziupli dębu. Na drzewach rosły grzyby wielkie jak siodła. Ich świadkami były szare ptaki, czerwone węże i pomarańczowe traszki. Szarańczaki rzucały im kwiaty, a woń siana unosiła się z paproci, które zmiażdżyli. Towarzyszyły im dźwięk, brzęczenie, ryk świata.
Uciekali. Ostatnie farmy zostały daleko za nimi, przed nimi był tylko las. Podążali indiańskimi ścieżkami przez gęstwiny spustoszone ogniem, gdzie wysoko sklepiona zieleń wyrastała pod niebo. W najgorętsze dni brodzili rzekami, trzymając się za ręce, a kura mościła mu się na ramieniu. Okruchy miki przywierały do pięt dziewczyny niczym srebro. Ważki przysiadały jej na karku. Nad nimi szybowały wśród gałęzi latające wiewiórki, w mulistym gruncie rysowały się tropy kuguarów. Czasami zatrzymywał się i pokazywał jej ślady ludzi. Przyjaciele, mówił i dodawał, że potrafi porozumiewać się w języku mieszkańców tej strony gór. Ale gdzie oni są, zastanawiała się. Po czym patrzyła w otaczającą ich zieleń, bo zdejmował ją strach i czuła się samotna, i nie wiedziała, co gorsze.
Aż wreszcie pewnego ranka obudzili się na sosnowym igliwiu, a młodzieniec ogłosił, że już nikt ich nie ściga. Tak mu podpowiadały cisza, powietrze i powiewy letniego wiatru. Ta kraina ich przyjęła. W kolonii dwie czarne linie przekreśliły dwa nazwiska. Dzieci ostrzeżono, że jeśli choćby wspomną o tych dwojgu, czekają ich niezłe cięgi.
Siódmego dnia dotarli do doliny, nad którą górował wysoki szczyt. Ścieżka wydeptana przez jelenie prowadziła przez łąkę, wznoszącą się klinem ku północy, i przecinała ciemne pozostałości niedawnego ognia. Wąski szlak podążał za strumykiem opadającym kaskadami do stawu o brzegach porośniętych sitowiem. Po drugiej stronie zbocza rozciągała się polana: z żyznego czarnego popiołu wystawały kikuty drzew ściętych przez bobry i bladozielone siewki.
Tutaj, powiedział.
Szczebioczące ptaki śmignęły przez polanę. Zrzucili z siebie resztki szmat, wykąpali się i zdrzemnęli. Wszystko wokół nich było tak nieskalane i czyste! Wyciągnął z małej torby sakiewkę z nasionami kabaczków, ziarnami kukurydzy i kawałkami ziemniaków. Zaczął przemierzać zbocze, a kura szła tuż za nim. Niedaleko potoku znalazł szeroki, płaski głaz, wydobył go z podłoża i zataszczył z powrotem na polanę. Położył go ostrożnie na ziemi. To tutaj.
Anonimowy List Zmrocznicy
Siódmego lipca nadciągnęli poganie w wielkiej liczbie i najechali naszą wioskę w środku nocy. Leżałam przebudzona z dziecięciem, gdym zobaczyła płonące palisady i posłyszała wrzawę i palbę. Wtenczas obudził się mój mąż i kazał mi się skryć wraz z dzieciną. Żwawo poskoczył zaryglować drzwi, jednak poganie wnet je wyważyli i powalili go, i uśmiercili go, jeszcze w bieliźnie nocnej. Wystąpił tedy jeden z nich i nakazał mi iść za sobą, lecz tak się go trwożyłam, żem się nie mogła ruszyć, choć dom nasz już płonął i żar sypał się z krokwi. Przyszło mi na myśl, że wolałabym zemrzeć z mężem, niż pójść z tymi plugawymi mordercami, ale poganin ów chwycił mnie i moje dziecię. Od pożogi między chatami było jasno jak w dzień, dojrzałam przeto krewnych i sąsiadów leżących trupem; szwagra ścięli na moich oczach, a kuzyna postrzelili i brzuch mu rozcięli; opadli nas jako wilcy stado owieczek! Wkoło leżały porozrzucane krzesła i grabie, czym tam się kto z naszych bronił. Wonczas, zda się, panika zstąpiła na pogan, gdyż nawołując się i pohukując, pospieszyli do wyłomu w palisadzie. Ja zaś zostałam pochwycona przez tego, który wpierw mnie napadł, a byłam w samych pończochach, bez butów. Stali tam też moi sąsiedzi, poniektórzy z dzieciętami, a na sobie mieli li tylko bieliznę nocną. Gdyśmy się zatrzymali, spojrzałam za siebie: jeno wioska nasza płonęła, a w blasku ognia widać było spłakanych sąsiadów. Natenczas nasi prześladowcy nakazali nam za sobą podążać. Przez lasy nas powiedli, sześciu Indian i dwudziestu brańców, nikt jednakże nie ważył się umykać, tak wielka trwoga gościła w naszych sercach i tak nieprzyjazna dzicz wokół nam się zdawała. Opodal szła ma kuzynka, która łkając, rzekła mi, że wszyscy nie żyją: ojciec mój zgładzony, matka moja zgładzona, brat mój zgładzony – widziała, jak ich toporami uśmiercano. Wonczas zaniosłam modły do Pana, by mnie do siebie zabrał, aliści musiałam go czymś rozsrożyć, gdyż nakazał mi cierpieć nadal na tym łez padole. Z każdym krokiem oddalałam się od domu, a zagłębiałam w ciemność kniei. Nadszedł świt, a oni kazali nam maszerować spieszniej, obawiając się, że ich uczynki objawią się światu. Tak byłam otumaniona, żem tylko chciała lec na ziemi, lecz ci, co upadli, byli srogo bici, zatem tylko tuliłam dziecię me przy sobie, tak by mogło pokarm ssać. Popołudniem stanęliśmy na popas, a prześladowcy nasi, widząc, jak wielu z nas w samych li pończochach, kazali nam sporządzić buty z kory brzozowej, byśmy żwawiej maszerowali. Poczem noc zapadła, a oni spętali nas, ręce i nogi. Sen nie chciał nadejść i przez noc całą tylko dumałam smętnie. Nastawiałam ucha na modlitwę kuzynki i jej córy, by ktoś nas ocalił, „i kruszyłem szczęki złośnika, a z zębów jego wydzierałem łup”[1]. Próbowałam do nich dołączyć, lecz duch mój tak był zbolały, że jeno płaczliwe westchnienia dobiegały z mych ust. I tak minęła noc pierwsza, a o poranku, kiedyśmy znowu wędrowali, przybliżył się ku mnie sąsiad mój J____ i rzekł: umknijmy, gdyż żaden los nie będzie gorszy od tego. Nie śmiałam wszak, a Bóg pobłogosławił mojej roztropności, bo tuż po południu posłyszałam krzyki Indian i zoczyłam człeka umykającego w krzewiny, a oni pomknęli w trop, a inni rozkazali nam stanąć i wstrzymać marsz, a myśmy modły zanosili, by ucieczka się powiodła i by sprowadził odsiecz lub choćby tylko własne życie ocalił. Choć pora była ciepła, zziębliśmy i opadły nas dreszcze, a jeden z pogan rzekł: rozważcie u siebie, któż sprowadził na was to cierpienie, któż sprawił, że czekacie? Jak tylko to rzekł, ten powrócił, co zbiega ścigał, i oczyścił krwawy topór we mchu, i rzekł: niech to będzie dla was nauką. Ruszyliśmy zatem, aż zstąpiła noc i znowuż spaliśmy w błocie, rano zaś dostrzegłam, że dziecię me zachorzało i nie ssie mej piersi, i przeszło mi przez myśl, że zmarło, ale gdym je hołubiła, ciało jego ciepłe było. A tak wielce się lękałam o dziecię, że nie czułam własnego cierpienia, stąpałam jakby we śnie, a niekiedy potykałam się i padałam. Towarzysze moi pomagali mi powstać, bo wiedzieli, jaki los mnie czeka, gdybym opóźniała marsz. Tak przeszedł dzień trzeci, aliści nie pamiętam zeń nic, gdyż pod wieczór poczułam się słaba i opadła mnie febra, i noc całą kaszlałam. Rankiem zaś nadszedł mój prześladowca, zdało mi się, by mnie pozbawić życia, lecz jego żądza krwi już zgasła. Naradził się z drugim, konnym, ten zeskoczył z wierzchowca, a mnie na niego dźwignęli. Nie wiedziałam, skąd takie miłosierdzie, może stąd, że niewielu nas się już ostało, a im było nie w smak, że zbyt mały okup za nas wezmą. Wędrowaliśmy do nocy i stanęliśmy pod skałą, lecz rzekł poganin: chodź, i powiódł konia dalej szlakiem. Poczęłam łkać, a on po angielsku zapytał: dlaczego płaczesz?, a ja, że pragnę wrócić do mego ludu, a on: to już nie twój lud. Co napełniło mnie na nowo bojaźnią i zaprawdę, przeszło mi przez myśl, by uciec i dać mu się zabić, skoro wiedziałam, że już nigdy nie ujrzę domu. Gorzko słowa Jeremiasza wspomniałam: „Ale tam na onem miejscu, gdzie go przeniosą, umrze, a tak tej ziemi więcej nie ogląda”[2]. Wtenczas dotarliśmy na polanę u stóp góry, a tam ujrzałam, co wydało się chatą z bierwion i kamienia, a przed nią kury. Mój pan zaświstał, a naonczas drzwi się otwarły i wyszła z nich nader dziwaczna starucha w spódnicach i kocach na modłę Indian, atoli z twarzy zdawała się Angielką i przemawiała takoż po angielsku, jak i w narzeczu pogan. Gdy zaś wymienili kilka słów, których nie pojmowałam, mój prześladowca pozostawił mnie z tą niewiastą. Chodź, powiedziała i powiodła mnie do chaty. Jedna jeno izba to była, z kominem i paleniskiem, a starucha dołożyła do ognia, poczem rozdziała mię i zawinęła w koc, razem z mym dziecięciem. Zabrała moje mokre koszule i wywiesiła je nad paleniskiem, i przyniosła mi gorącą polewkę, a ja wypiłam, za czym dała krztynę memu dziecięciu, które poczęło kwilić, a ona rzekła: szybko, podaj mu pierś. A me dziecię ssało ją, a moja ulga była tak wielka, że przepomniałam o własnej niedoli. Gdy zaś dziecię me skończyło się pożywiać, wypiłam znów, choć polewka woń miała niezbyt dobrą, ale nie pytałam, z czego ona, gdyż tak wielki był mój głód, że mogłabym jeść z dłoni owej przyjaciółki pogan. Zapadłam w sen i przebudziłam się późną nocą, znowuż z febrą, i naszła mnie myśl, czy stara kobieta mnie nie ukrzywdzi. Myśl ta naprzykrzała mi się z coraz większą siłą, aż opuścił mię wszelki rozum, byłam pewna, że zabije mię wraz z dzieciną lub ofiaruje ją d...łu. Wstałam tedy i ujęłam pogrzebacz, co był kole paleniska, i stanęłam nad demonicą, którą też bym pozbawiła żywota, gdyby dziecię me nie zaczęło kwilić. Naonczas wróciłam do niego i nakarmiłam je, dzierżąc wciąż pogrzebacz, a stara kobieta musiała dostrzec mię mimo ciemności, gdyż rzekła: chodź, niemądra młódko, nie jestem wiedźmą, wstała i przyniosła księgę, a ja dojrzałam, że to Biblia. Kobieta zaś podała mi swoje imię chrześcijańskie i to nadane przez Indian, gdyż uciekła z kolonii ze swym mężem wiele lat wcześniej i postradała go w tej zapomnianej przez Boga głuszy, za czym poślubiła modlącego się Indianina i jego takoż postradała. A ja poznałam jej imię i imię jej męża, gdyż słyszałam częstokroć szepty o bezbożnych zbiegach, choć myślałam, że umarli. Czy pojęłaś tego męża przed Bogiem, zapytałam, gdyż dostrzegłam srebrny krążek na jej palcu, czy to d...ł tak cię naznaczył? Jesteś chora, zakrzyknęła, a ja na to, że potrafię poznać grzesznicę, a ona: tylko Bóg wie, kto zaprawdę ma czyste serce, a ja: ależ Bóg dał mi możność wejrzenia w nie. W takim razie masz łuski na oczach, rzekła. Och, odparłam, czy li śpiewać pieśń z pieśni syjońskich mi każesz? Natenczas położyła mi dłoń na czole i rzekła, że majaczę, a ja pewna byłam, iż mię otruła. Umknęłam z chaty, lecz byłam naga i upadłam, a ona w jednej chwili była przy mnie. Pobożna kobieto, zawołała, umykasz bez swego dziecięcia! Wracaj! Wówczas febra ogarnęła mnie całkiem i majaczyłam przez wiele dni, a gdym wróciła do zmysłów, rzekła stara kobieta, że dwa tygodnie przeszły. A ja nie wiedziałam, czy jej wierzyć, aliści kiedy uniosłam me dziecię, dostrzegłam, jak urosło, bo gdyśmy tam przybyli, było chude, sama skóra i kości. Spójrz, rzekła, gdyś majaczyła, przystawiałam ci je do piersi. A ono zdało się zdrowe i uśmiechało się ślicznie, lecz ja zasłyszałam swego czasu o fałszywych dzieciach, ulepionych z gliny d...ła, a gdy kobieta poszła, przepatrzyłam je całe, czy na skórze nie ma znaków szycia. Dziecię poczęło kwilić, wróciła tedy stara kobieta i rzekła: czemuż tak je męczysz?! Wonczas ją poprosiłam, by pomodliła się wraz ze mną, a ona ujęła Biblię i kiedy dotarłyśmy do „Dni człowiecze są jako trawa, a jako kwiat polny, tak kwitnie. Gdy nań wiatr powienie, aliści go nie masz, ani go więcej pozna miejsce jego”[3], poczęłam znów łkać. Przychyliła się ku mnie, a ja dostrzegłam na jej szyi krucyfiks żelazny i spytałam: czy poganin, co mnie porwał, to zaprawdę twój przyjaciel? A ona rzekła: tak, ten, co cię ocalił, to mój przyjaciel. Wówczas ogarnął mnie gniew i rzekłam: a ten, co zgładził mego ojca, to twój przyjaciel, a ten, co zgładził mą siostrę? A ona na to: czyż nie miał on ojca i siostry, co też zostali zgładzeni? A ja nienawidziłam jej, ale nic już więcej nie rzekła, lecz wyszła, a ja posłyszałam odgłos siekiery. Gdy wróciła, zapytała: czy wypijesz mą polewkę? Wyszłam tedy i wniosłam drwa do chaty. A ona pokazała mi, jak żyje i że trzyma suszone mięso i kukurydzę, i orzechy na podstryszu. W szopie pokazała mi kosze do połowu ryb i pułapki na wiewiórki i jak je nastawiać w kniei. Natenczas ciemność zapadła, zatem wróciłyśmy do chaty i spożyłyśmy posiłek, a ja wspomniałam, jak łamałam się chlebem z bliskimi, co teraz już nie żyli, i załkałam gorzko. Kiedy dostrzegłam, że kobieta milczy, spytałam: czy mnie nie pocieszysz? A ona na to: nie mam dla ciebie pocieszenia, którego szukasz. Zdjęła mnie wielka żałość, atoli rankiem od nowa pracowałam, acz nie zapomniałam o swej niedoli. I tak zeszedł mi cały miesiąc. Każdego dnia wypatrywałam mojego prześladowcy i nie lękałam się już o życie, ale o to, że każe mi żyć między nimi i stać się nieprzyjaciółką mojego ludu. Gdym zapytała mojej pani, co ze mną będzie, odparła, że nie wie, może wymienią mnie za porwaną kobietę ze swoich, bo na każdą wykradzioną z nas było sto tamtych, zabranych z własnych domów. Teraz z powrotem byłam silna, takoż i pomyślałam znów o ucieczce, lecz obawiałam się gorszego losu, gdyby mnie pochwycili. W ogrodzie rosły fasola i kukurydza, i kabaczki, bo kiedyś, rzekła kobieta, były tu staw i bobry, i grunt był żyzny. Nauczyła mnie, jak zastawiać sidła na króliki i które grzyby są jadalne, a od których, nazywanych przez nią zmrocznicami, miałyśmy stronić, gdyż były trujące. Czasami rozprawiałam z mą panią o rozmaitych innych rzeczach. Pytałam ją, dlaczego, skoro tak kocha Indian, nie osiadła śród ludu swego drugiego męża. Na to odparła, że czasem w zimie udawała się do nich, atoli większość tego ludu zmarła na zarazę, a tu był jej dom i ziemia rodziła dobrze. Poczem rozprawiała już swobodnie o ich obyczajach i tańcach, i żyjących tu zwierzętach. Rzekłam jej, że to jak gadanina d...ła, lecz ona powiodła mnie w nocy przed chatę i rzekła: dajże pokój, nie dostrzegasz? A nic tam nie było, jeno góra i las, co też jej odparłam. Nie, rzekła, słuchaj, zamilkłyśmy i naraz to się zjawiło, krocząc w mroku, i zabrakło mię słów na opisanie tego, nie łżę ani trochę! Strach ogarnął me serce, lecz stara kobieta mnie pocieszyła: czyż nie obiecał Pan, „albowiem mój jest wszelki zwierz leśny i tysiące bydła po górach”[4]? Za czym wróciłyśmy do chaty i przeszedł czas, może trzy tygodnie, a dni były takie same i obie zachodziłyśmy w głowę, co się przydarzyło memu prześladowcy, gdy przybyli do nas ludzie i, spójrzcie tylko!, nie Indianie, lecz trzech angielskich tropicieli. Jakże osłupieli, widząc mię z dziecięciem. We mnie zaś duch się uradował, choć nie znałam żadnego z nich, lecz oni znali moją historię, gdyż z porwanych ze mną część została wykupiona i opowiedziała, żem została wykradziona. A ja łkałam w głos, boć wielki ból mi sprawiło wspomnienie mojego kochanego męża i rodziny. Obawiałam się jednak, że teraz mogą zgładzić mą panią, toteż rzekłam, że to dobra chrześcijańska dusza, poślubiona modlącemu się Indianinowi, co niesie światło wiary w te mroczne knieje. Dostrzegłam, że kobieta trzyma teraz krucyfiks na wierzchu, tak by mogli go dostrzec. Otwarłyśmy przed nimi chatę, przyniosłyśmy strawę, a jeden z nich zaprosił mię, bym przy nim usiadła, i z kieszeni wyjął jabłko i zachęcił mię, bym skosztowała. Zaśmiałam się i rzekłam: kimże to jestem, Ewą?, gdyż tak mnie przeraził. Tamtej nocy zasnęłyśmy na podstryszu, a moja pani zawarła przejście i zasunęła deskami, a ja dobrze wiedziałam, że to po to, by żaden z nich nie nachodził nas nieprzystojnie. Następnego poranka, zanim słońce wzeszło, oddalili się, a powrócili, dopiero gdy się już zmierzchało, śmiejąc się w głos, tedy zapytałam, z czego ten śmiech. Wtenczas ów, który ofiarował mi jabłko, wydobył z torby obwiniętą w liście dłoń, małą, niczym u dziecka. Jutro, powiedział, wyruszymy, by sprowadzić więcej żołnierzy, albowiem chłopiec wyjawił im, gdzie leży wioska, i teraz mogą pomścić naszych zgładzonych ludzi. Nadszedł czas posiłku i moja pani poszła do ogrodu, a ja widziałam, że łka. Gdy powróciła, przyszłam do niej, ale nie dozwoliła mi szykować kolacji, jeno odesłała mię na podstrysze. Poczem weszła tam za mną i znów zawarła przejście, wziąwszy ze sobą siekierę. Mężczyźni na dole jedli, a ona rzekła: musisz pojąć, że to, co się wydarzy, wydarzyć się musi, tak by już więcej nie rozlewano krwi. A ja musiałam wydać się przerażona, gdyż rzekła jeszcze: to po to, by zło się zatrzymało. Zapłakałam, ale skinęłam głową, aliści nie pojmowałam, a ona rzekła: to jest słuszne i dobre, a pod nami zabrzmiały jęki i szuranie krzeseł, i trzask tłuczonych talerzy, i huk ciała padającego. Poczem rozbrzmiał kolejny jęk i trzeci i jeden z tropicieli wrzasnął, że ich potruto, i posłyszałyśmy skrzypienie drabiny i łomotanie w pokrywę. Tedy spróbowałyśmy przeszkodzić im w wejściu na podstrysze, jednak wystrzelili ze swych muszkietów i wyłamali deski. Naonczas moja pani ugodziła jednego siekierą, lecz drugi wypalił z muszkietu i zgładził ją, a ja uniosłam jej broń. Mężczyzna ruszył na mię, a ja przysięgam na Boga, że broniłam jedynie mego dziecięcia. Pochwyciłam jego muszkiet i poszłam, i znalazłam trzeciego rzygającego, co w agonii wytoczył się przed chatę. Myślałam, że umarł, ale podniósł na mię rękę, a Bóg mię nie opuścił, lecz wsparł mą rękę. Poczem płakałam, dziecię me kwiliło, ale z lęku musiałam czynić szybko, gdyż inni mogli nadejść i odnaleźć tamtych. Wzięłam zatem dziecię na plecy, ujęłam łopatę i wyszłam na łąkę za chatę, i kopałam, nie ustając w pracy, aż do świtu, a potem zawlekłam trupy przez mokrą trawę. Tam ich pogrzebałam, tropicieli pospołu, a moją panią bliżej chaty, i odmówiłam modlitwę za ich dusze, by przebaczone im zostały ich grzechy. Przysięgam, że to, co tu piszę, prawdą jest, gdyż muszę odejść i nie mogę już trzymać tych wydarzeń w sekrecie. Wiedz ty, który to znajdziesz, co się tu zdarzyło w czasach wielkiej wojny, w kolonii Massachusetts, a opisała to ta, która krótko zwała to miejsce swym domem.
Przypisy