W północnym lesie - Daniel Mason - ebook

W północnym lesie ebook

Daniel Mason

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Misternie skonstruowana i zachwycająca opowieść o pewnym żółtym domu.

Para młodych kochanków ucieka z purytańskiej kolonii w Ameryce Północnej i znajduje schronienie w niepozornej chacie. Zakochani nie mają pojęcia, że trafili do miejsca, które odtąd stanie się azylem dla wszystkich przekraczających jego próg.

Mijają lata, zmieniają się pokolenia, a w żółtym domu pojawiają się nowi mieszkańcy. Były żołnierz zakłada wokół niego sad jabłkowy, siostry bliźniaczki pozostają w nim nierozłączne nawet po śmierci, a nieszczęśliwie zakochany artysta szuka ukojenia. Chata przyjmuje zagubione osoby i ich historie, które osadzają się wśród jej ścian niczym kolejne warstwy gleby. Konserwują je czas oraz natura, gdyż ona, w przeciwieństwie do mieszkańców, co roku odradza się na nowo i ochrania dom przed wpływem cywilizacji.

W tej wyjątkowej historii Mason mistrzowsko pokazuje, jak bardzo jesteśmy połączeni z przyrodą i sobą nawzajem przez czas, język oraz przestrzeń. Jednocześnie szuka odpowiedzi na fundamentalne pytanie: co zostanie, kiedy nas już nie będzie?

 

„W północnym lesie” to mistrzowskie osiągnięcie człowieczeństwa oraz polifonii w powieści. Zakochałam się w tej książce.

Maggie O’Farrell

Mason prowadzi tę opowieść z czułością – do bohaterów i do miejsca na mapie, w którym ją osadził. Potrzebujemy takiej literatury, dziś może bardziej niż kiedykolwiek. 

Dorota Borodaj, reportażystka

 

Oszałamiająca… odważna i oryginalna książka, która wynajduje własną formę. Lektura jest niczym podróż do granic tego, co powieść może osiągnąć.

„The Guardian”

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 440

Rok wydania: 2025

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł ory­gi­nału: North Wo­ods
Co­py­ri­ght: © 2023 by Da­niel Ma­son Pu­bli­shed by Agre­ement with Uni­ted Ta­lend Agency, USA and Book/lab Li­te­rary Agency, Po­land. Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2025 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Ma­ciej Stu­dencki, 2025
Re­dak­torka ini­cju­jąca • Pau­lina Sur­niak
Re­dak­torka pro­wa­dząca • We­ro­nika Ja­cak
Mar­ke­ting i pro­mo­cja • Alek­san­dra Sójka, Ja­kub Szul­czew­ski
Re­dak­cja • Ta­de­usz Li­piń­ski
Ko­rekta • Agata Łu­gow­ska, Anna Gą­dek
Pro­jekt ty­po­gra­ficzny wnę­trza • Ma­te­usz Cze­kała
Ła­ma­nie • Grze­gorz Ka­li­siak
Pro­jekt okładki i strony ty­tu­łowe • Mag­da­lena Skro­lecka
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-68370-58-4
Wy­daw­nic­two Po­znań­skie Sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.plwww.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla Ariany i Se­lah

„...roz­pa­lić ogień na gó­rze Ara­rat ze szcząt­ków arki”.

Na­tha­niel Haw­thorne, The Ame­ri­can No­te­bo­oks

.

Je­den

Przy­byli na miej­sce, gdy czer­wiec roz­kwi­tał; ści­gani przez miesz­kań­ców wio­ski, mknęli je­le­nimi ścież­kami przez lasy, do­liny, gę­stwiny pa­proci i trzę­sa­wi­ska.

Jakże szybko bie­gli! Opary uno­siły się z ba­gien i łąk. Kolce je­żyn wcze­piały się w ich ubra­nia, darły je na strzępy zwi­sa­jące z ra­mion. Prze­dzie­rali się przez gąszcz, kryli w dziu­plach i niedź­wie­dzich le­go­wi­skach, ale naj­pierw stu­kali ga­łę­ziami, za­nim wśli­zgnęli się do środka. Ucie­kali tak, jakby to była dzie­cięca za­bawa, jakby umy­kali z łu­pem po kra­dzieży. Moja zdo­bycz, szep­tał, do­ty­ka­jąc jej ust.

Wy­bu­chali ra­do­snym śmie­chem. Nikt ich nie od­naj­dzie! Ich tro­pem po­dą­żali po­sępni męż­czyźni z ar­ke­bu­zami go­to­wymi do strzału; prze­szu­ki­wali po­szy­cie i upy­chali tłu­ste szczypty ty­to­niu do fa­jek. Świat za­mknął się nad ucie­ki­nie­rami. Znik­nęła gdzieś An­glia, znik­nęła ko­lo­nia. Te­raz je­ste­śmy dziećmi Na­tury, po­wie­dział jej, te­raz prze­do­sta­li­śmy się do Jej Kró­le­stwa. Le­żąc pod nim w ściółce, w ni­skiej ko­mo­rze we­wnątrz dębu, wy­gięła szyję, by po­pa­trzeć na skó­rzane buty i po­chwy z ra­pie­rami huś­ta­jące się nad spróch­nia­łym stro­pem ich świata. Tak bli­sko!, po­my­ślała, za­gry­za­jąc rękę, by stłu­mić ra­dość. Sple­ceni ze sobą ob­ser­wo­wali psy goń­cze, rzu­cali im po­ro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nia i do­strze­gali w ich psich twa­rzach, że zwie­rzęta ich roz­po­znały, a za­raz po­tem, kon­spi­ra­cyj­nie ma­cha­jąc ogo­nami, od­cią­gały po­goń w inną stronę.

Ucie­kali. Na otwar­tej prze­strzeni kryli się w cie­niach pta­sich stad, w rze­kach – pod srebr­nymi ła­wi­cami ryb. Scho­dzili buty do cna, tak że za­częły od­pa­dać od nich po­de­szwy; wów­czas przy­wią­zali je szma­tami i uzu­peł­nili korą, choć po­tem i tak je stra­cili, we­ssane przez mo­kra­dła. Mknęli więc boso przez lasy, a w osło­nię­tych przed świa­tem, tęt­nią­cych so­kami ro­śli­nach, na­tu­ral­nych al­ta­nach, gdy zda­wało im się, że są sami, on wy­cią­gał jej drza­zgi ze stóp. Byli mło­dzi i po­tra­fili biec na­prawdę długo, czer­wiec zaś bło­go­sła­wił im swo­imi owo­cami i nie­pil­no­wa­nymi wo­zami far­me­rów. Za­trzy­my­wali się w biegu tylko po to, by coś zjeść, prze­spać się, ukraść i po­fi­glo­wać w szu­mią­cych po­lach na­włoci. Wy­no­sił ją, ocie­ka­jącą wodą, z ukry­tych sta­wów, kładł na omsza­łych gła­zach i spi­jał stru­myki spły­wa­jące z jej pu­kli i nóg.

Czy wiesz, do­kąd bie­gniesz, py­tała go, przy­cią­ga­jąc do sie­bie, sma­ku­jąc jego usta, na co on za­wsze od­po­wia­dał: Byle da­lej! Po­dą­żali więc na pół­noc, w tam­tej­sze lasy, a po­tem w kie­runku, w któ­rym opa­dało słońce, kro­cząc ni­czym ogień, ale góry zmu­siły ich do zmiany trasy, ba­gna zaś po­wstrzy­mały w biegu, tak że przez ty­dzień mo­gli ujść pięć­dzie­siąt lig albo dwie. Czy to miało ja­kie­kol­wiek zna­cze­nie? Rzeki unio­sły ich da­leko i wy­rzu­ciły na roz­grzane słoń­cem brzegi. Cier­ni­ste za­ro­śla roz­stą­piły się przed nimi, a gdy prze­szli, za­mknęły się na po­wrót. Pod wo­do­spa­dem po­czuła wio­senne roz­topy bęb­niące po jej ra­mio­nach; ob­ser­wo­wała go, jak szedł ostroż­nie w górę stru­mie­nia, ła­piąc ryby go­łymi rę­kami. Póź­niej cze­kał na nią, roz­po­ście­ra­jąc wil­gotny koc, któ­rym ją owi­nął, i de­li­kat­nie zło­żył ją na ziemi.

Po­znali się w miej­scu naj­dziw­niej­szym ze wszyst­kich: w ko­ściele. Wie­działa o nim wcze­śniej, ostrze­gano ją przed nim, sły­szała, że w An­glii spra­wiał po­ważne kło­poty i za­cią­gnął się na sta­tek tylko po to, by uciec. Umknął z Ply­mo­uth i New Ha­ven, aż wresz­cie osiadł w cha­cie na krań­cach Spring­field. Ma­wiano, że jest bez­bożny, za­daje się z po­ga­nami i znika w le­sie, by uczest­ni­czyć w ich pier­wot­nych ry­tu­ałach. Dwa razy do­strze­gła, jak się jej przy­gląda, a raz spo­tkała go na dro­dze. Tylko tyle, lecz nie po­trze­bo­wała wię­cej. Po­czuła, jakby wy­ra­stali z jed­nego drzewa. Ob­ser­wo­wał ją przez całą mszę, a ona miała wra­że­nie, że jej kark robi się cie­pły pod jego wzro­kiem. Przed ko­ścio­łem po­pro­sił ją o spo­tka­nie na łące, a na łące po­pro­sił o spo­tka­nie nad rzeką. Miała się oże­nić z Joh­nem Stone’em, dwa razy od niej star­szym pa­sto­rem, któ­rego pierw­sza żona od­umarła go w ciąży. Od­umarła go w ciąży po tym, jak ją po­bił, uzu­peł­niła jej sio­stra. Zmarła od ran. Na brzegu, pod strażą cza­pli, jej ko­cha­nek splótł z nią palce, zło­żył jej obiet­nicę i zwi­nął ję­zy­kiem źdźbło trawy. Miesz­kała tam sie­dem lat, ale ode­szła z nim tam­tego wie­czoru, a ko­meta roz­świe­tliła niebo po tej stro­nie, w którą ucie­kli.

Trzy ziem­niaki z wa­rzyw­nika aku­szerki. Su­char z kie­szeni śpią­cego pa­ste­rza. Kura z za­grody osad­nika, kura nio­ska, którą trzy­mał przez resztę drogi pod pa­chą. Mój cho­chliku, mó­wił do niej pod osłoną ciem­no­ści, a ona pa­trzyła mu pro­sto w oczy. Jest sza­lony, my­ślała, nagi pod strzę­pami ubra­nia, nie ma nic poza sie­kierą i gda­czącą kurą. A jak po­tra­fił opo­wia­dać! O Flo­rze, kró­le­stwie ro­puch i mu­sze­lek, o kon­ste­la­cjach świe­tli­ków, o pa­no­wa­niu wilka i niedź­wie­dzia, o kwit­ną­cej ple­śni. I o tym, co krą­żyło wo­kół nich, w le­sie, wszę­dzie: o du­chu każ­dego ptaka i owada, każ­dej jo­dły, każ­dej ryby w po­toku.

Uśmiała się z tego: jak by się tam wszyst­kie zmie­ściły? By­łoby wię­cej ryb niż wody w rze­kach, wię­cej pta­ków niż nieba. Ty­siąc anio­łów na źdźble trawy.

Ćśśś, po­wie­dział, z ustami przy jej ustach, prze­strzegł, żeby ich nie ob­ra­ziła: szopa, ro­baka, ro­pu­chy ani błęd­nego ognika.

Ucie­kali. Po­brali się wśród sple­cio­nych ga­łęzi, wy­po­wie­dzieli przy­sięgi w dziu­pli dębu. Na drze­wach ro­sły grzyby wiel­kie jak sio­dła. Ich świad­kami były szare ptaki, czer­wone węże i po­ma­rań­czowe traszki. Sza­rań­czaki rzu­cały im kwiaty, a woń siana uno­siła się z pa­proci, które zmiaż­dżyli. To­wa­rzy­szyły im dźwięk, brzę­cze­nie, ryk świata.

Ucie­kali. Ostat­nie farmy zo­stały da­leko za nimi, przed nimi był tylko las. Po­dą­żali in­diań­skimi ścież­kami przez gę­stwiny spu­sto­szone ogniem, gdzie wy­soko skle­piona zie­leń wy­ra­stała pod niebo. W naj­go­ręt­sze dni bro­dzili rze­kami, trzy­ma­jąc się za ręce, a kura mo­ściła mu się na ra­mie­niu. Okru­chy miki przy­wie­rały do pięt dziew­czyny ni­czym sre­bro. Ważki przy­sia­dały jej na karku. Nad nimi szy­bo­wały wśród ga­łęzi la­ta­jące wie­wiórki, w mu­li­stym grun­cie ry­so­wały się tropy ku­gu­arów. Cza­sami za­trzy­my­wał się i po­ka­zy­wał jej ślady lu­dzi. Przy­ja­ciele, mó­wił i do­da­wał, że po­trafi po­ro­zu­mie­wać się w ję­zyku miesz­kań­ców tej strony gór. Ale gdzie oni są, za­sta­na­wiała się. Po czym pa­trzyła w ota­cza­jącą ich zie­leń, bo zdej­mo­wał ją strach i czuła się sa­motna, i nie wie­działa, co gor­sze.

Aż wresz­cie pew­nego ranka obu­dzili się na so­sno­wym igli­wiu, a mło­dzie­niec ogło­sił, że już nikt ich nie ściga. Tak mu pod­po­wia­dały ci­sza, po­wie­trze i po­wiewy let­niego wia­tru. Ta kra­ina ich przy­jęła. W ko­lo­nii dwie czarne li­nie prze­kre­śliły dwa na­zwi­ska. Dzieci ostrze­żono, że je­śli choćby wspo­mną o tych dwojgu, cze­kają ich nie­złe cięgi.

Siód­mego dnia do­tarli do do­liny, nad którą gó­ro­wał wy­soki szczyt. Ścieżka wy­dep­tana przez je­le­nie pro­wa­dziła przez łąkę, wzno­szącą się kli­nem ku pół­nocy, i prze­ci­nała ciemne po­zo­sta­ło­ści nie­daw­nego ognia. Wą­ski szlak po­dą­żał za stru­my­kiem opa­da­ją­cym ka­ska­dami do stawu o brze­gach po­ro­śnię­tych si­to­wiem. Po dru­giej stro­nie zbo­cza roz­cią­gała się po­lana: z ży­znego czar­nego po­piołu wy­sta­wały ki­kuty drzew ścię­tych przez bo­bry i bla­do­zie­lone siewki.

Tu­taj, po­wie­dział.

Szcze­bio­czące ptaki śmi­gnęły przez po­lanę. Zrzu­cili z sie­bie resztki szmat, wy­ką­pali się i zdrzem­nęli. Wszystko wo­kół nich było tak nie­ska­lane i czy­ste! Wy­cią­gnął z ma­łej torby sa­kiewkę z na­sio­nami ka­bacz­ków, ziar­nami ku­ku­ry­dzy i ka­wał­kami ziem­nia­ków. Za­czął prze­mie­rzać zbo­cze, a kura szła tuż za nim. Nie­da­leko po­toku zna­lazł sze­roki, pła­ski głaz, wy­do­był go z pod­łoża i za­tasz­czył z po­wro­tem na po­lanę. Po­ło­żył go ostroż­nie na ziemi. To tu­taj.

Ano­ni­mowy List Zmrocz­nicy

Siód­mego lipca nad­cią­gnęli po­ga­nie w wiel­kiej licz­bie i na­je­chali na­szą wio­skę w środku nocy. Le­ża­łam prze­bu­dzona z dzie­cię­ciem, gdym zo­ba­czyła pło­nące pa­li­sady i po­sły­szała wrzawę i palbę. Wten­czas obu­dził się mój mąż i ka­zał mi się skryć wraz z dzie­ciną. Żwawo po­sko­czył za­ry­glo­wać drzwi, jed­nak po­ga­nie wnet je wy­wa­żyli i po­wa­lili go, i uśmier­cili go, jesz­cze w bie­liź­nie noc­nej. Wy­stą­pił tedy je­den z nich i na­ka­zał mi iść za sobą, lecz tak się go trwo­ży­łam, żem się nie mo­gła ru­szyć, choć dom nasz już pło­nął i żar sy­pał się z kro­kwi. Przy­szło mi na myśl, że wo­la­ła­bym ze­mrzeć z mę­żem, niż pójść z tymi plu­ga­wymi mor­der­cami, ale po­ga­nin ów chwy­cił mnie i moje dzie­cię. Od po­żogi mię­dzy cha­tami było ja­sno jak w dzień, doj­rza­łam przeto krew­nych i są­sia­dów le­żą­cych tru­pem; szwa­gra ścięli na mo­ich oczach, a ku­zyna po­strze­lili i brzuch mu roz­cięli; opa­dli nas jako wilcy stado owie­czek! Wkoło le­żały po­roz­rzu­cane krze­sła i gra­bie, czym tam się kto z na­szych bro­nił. Won­czas, zda się, pa­nika zstą­piła na po­gan, gdyż na­wo­łu­jąc się i po­hu­ku­jąc, po­spie­szyli do wy­łomu w pa­li­sa­dzie. Ja zaś zo­sta­łam po­chwy­cona przez tego, który wpierw mnie na­padł, a by­łam w sa­mych poń­czo­chach, bez bu­tów. Stali tam też moi są­sie­dzi, po­nie­któ­rzy z dzie­cię­tami, a na so­bie mieli li tylko bie­li­znę nocną. Gdy­śmy się za­trzy­mali, spoj­rza­łam za sie­bie: jeno wio­ska na­sza pło­nęła, a w bla­sku ognia wi­dać było spła­ka­nych są­sia­dów. Na­ten­czas nasi prze­śla­dowcy na­ka­zali nam za sobą po­dą­żać. Przez lasy nas po­wie­dli, sze­ściu In­dian i dwu­dzie­stu brań­ców, nikt jed­nakże nie wa­żył się umy­kać, tak wielka trwoga go­ściła w na­szych ser­cach i tak nie­przy­ja­zna dzicz wo­kół nam się zda­wała. Opo­dal szła ma ku­zynka, która łka­jąc, rze­kła mi, że wszy­scy nie żyją: oj­ciec mój zgła­dzony, matka moja zgła­dzona, brat mój zgła­dzony – wi­działa, jak ich to­po­rami uśmier­cano. Won­czas za­nio­słam mo­dły do Pana, by mnie do sie­bie za­brał, ali­ści mu­sia­łam go czymś roz­sro­żyć, gdyż na­ka­zał mi cier­pieć na­dal na tym łez pa­dole. Z każ­dym kro­kiem od­da­la­łam się od domu, a za­głę­bia­łam w ciem­ność kniei. Nad­szedł świt, a oni ka­zali nam ma­sze­ro­wać spiesz­niej, oba­wia­jąc się, że ich uczynki ob­ja­wią się światu. Tak by­łam otu­ma­niona, żem tylko chciała lec na ziemi, lecz ci, co upa­dli, byli srogo bici, za­tem tylko tu­li­łam dzie­cię me przy so­bie, tak by mo­gło po­karm ssać. Po­po­łu­dniem sta­nę­li­śmy na po­pas, a prze­śla­dowcy nasi, wi­dząc, jak wielu z nas w sa­mych li poń­czo­chach, ka­zali nam spo­rzą­dzić buty z kory brzo­zo­wej, by­śmy żwa­wiej ma­sze­ro­wali. Po­czem noc za­pa­dła, a oni spę­tali nas, ręce i nogi. Sen nie chciał na­dejść i przez noc całą tylko du­ma­łam smęt­nie. Na­sta­wia­łam ucha na mo­dli­twę ku­zynki i jej córy, by ktoś nas oca­lił, „i kru­szy­łem szczęki zło­śnika, a z zę­bów jego wy­dzie­ra­łem łup”[1]. Pró­bo­wa­łam do nich do­łą­czyć, lecz duch mój tak był zbo­lały, że jeno płacz­liwe wes­tchnie­nia do­bie­gały z mych ust. I tak mi­nęła noc pierw­sza, a o po­ranku, kie­dy­śmy znowu wę­dro­wali, przy­bli­żył się ku mnie są­siad mój J____ i rzekł: umknijmy, gdyż ża­den los nie bę­dzie gor­szy od tego. Nie śmia­łam wszak, a Bóg po­bło­go­sła­wił mo­jej roz­trop­no­ści, bo tuż po po­łu­dniu po­sły­sza­łam krzyki In­dian i zo­czy­łam człeka umy­ka­ją­cego w krze­winy, a oni po­mknęli w trop, a inni roz­ka­zali nam sta­nąć i wstrzy­mać marsz, a my­śmy mo­dły za­no­sili, by ucieczka się po­wio­dła i by spro­wa­dził od­siecz lub choćby tylko wła­sne ży­cie oca­lił. Choć pora była cie­pła, zzię­bli­śmy i opa­dły nas dresz­cze, a je­den z po­gan rzekł: roz­waż­cie u sie­bie, któż spro­wa­dził na was to cier­pie­nie, któż spra­wił, że cze­ka­cie? Jak tylko to rzekł, ten po­wró­cił, co zbiega ści­gał, i oczy­ścił krwawy to­pór we mchu, i rzekł: niech to bę­dzie dla was na­uką. Ru­szy­li­śmy za­tem, aż zstą­piła noc i zno­wuż spa­li­śmy w bło­cie, rano zaś do­strze­głam, że dzie­cię me za­cho­rzało i nie ssie mej piersi, i prze­szło mi przez myśl, że zmarło, ale gdym je ho­łu­biła, ciało jego cie­płe było. A tak wielce się lę­ka­łam o dzie­cię, że nie czu­łam wła­snego cier­pie­nia, stą­pa­łam jakby we śnie, a nie­kiedy po­ty­ka­łam się i pa­da­łam. To­wa­rzy­sze moi po­ma­gali mi po­wstać, bo wie­dzieli, jaki los mnie czeka, gdy­bym opóź­niała marsz. Tak prze­szedł dzień trzeci, ali­ści nie pa­mię­tam zeń nic, gdyż pod wie­czór po­czu­łam się słaba i opa­dła mnie fe­bra, i noc całą kasz­la­łam. Ran­kiem zaś nad­szedł mój prze­śla­dowca, zdało mi się, by mnie po­zba­wić ży­cia, lecz jego żą­dza krwi już zga­sła. Na­ra­dził się z dru­gim, kon­nym, ten ze­sko­czył z wierz­chowca, a mnie na niego dźwi­gnęli. Nie wie­dzia­łam, skąd ta­kie mi­ło­sier­dzie, może stąd, że nie­wielu nas się już ostało, a im było nie w smak, że zbyt mały okup za nas we­zmą. Wę­dro­wa­li­śmy do nocy i sta­nę­li­śmy pod skałą, lecz rzekł po­ga­nin: chodź, i po­wiódł ko­nia da­lej szla­kiem. Po­czę­łam łkać, a on po an­giel­sku za­py­tał: dla­czego pła­czesz?, a ja, że pra­gnę wró­cić do mego ludu, a on: to już nie twój lud. Co na­peł­niło mnie na nowo bo­jaź­nią i za­prawdę, prze­szło mi przez myśl, by uciec i dać mu się za­bić, skoro wie­dzia­łam, że już ni­gdy nie uj­rzę domu. Gorzko słowa Je­re­mia­sza wspo­mnia­łam: „Ale tam na onem miej­scu, gdzie go prze­niosą, umrze, a tak tej ziemi wię­cej nie ogląda”[2]. Wten­czas do­tar­li­śmy na po­lanę u stóp góry, a tam uj­rza­łam, co wy­dało się chatą z bier­wion i ka­mie­nia, a przed nią kury. Mój pan za­świ­stał, a na­on­czas drzwi się otwarły i wy­szła z nich na­der dzi­waczna sta­ru­cha w spód­ni­cach i ko­cach na mo­dłę In­dian, atoli z twa­rzy zda­wała się An­gielką i prze­ma­wiała ta­koż po an­giel­sku, jak i w na­rze­czu po­gan. Gdy zaś wy­mie­nili kilka słów, któ­rych nie poj­mo­wa­łam, mój prze­śla­dowca po­zo­sta­wił mnie z tą nie­wia­stą. Chodź, po­wie­działa i po­wio­dła mnie do chaty. Jedna jeno izba to była, z ko­mi­nem i pa­le­ni­skiem, a sta­ru­cha do­ło­żyła do ognia, po­czem roz­działa mię i za­wi­nęła w koc, ra­zem z mym dzie­cię­ciem. Za­brała moje mo­kre ko­szule i wy­wie­siła je nad pa­le­ni­skiem, i przy­nio­sła mi go­rącą po­lewkę, a ja wy­pi­łam, za czym dała krztynę memu dzie­cię­ciu, które po­częło kwi­lić, a ona rze­kła: szybko, po­daj mu pierś. A me dzie­cię ssało ją, a moja ulga była tak wielka, że prze­po­mnia­łam o wła­snej nie­doli. Gdy zaś dzie­cię me skoń­czyło się po­ży­wiać, wy­pi­łam znów, choć po­lewka woń miała nie­zbyt do­brą, ale nie py­ta­łam, z czego ona, gdyż tak wielki był mój głód, że mo­gła­bym jeść z dłoni owej przy­ja­ciółki po­gan. Za­pa­dłam w sen i prze­bu­dzi­łam się późną nocą, zno­wuż z fe­brą, i na­szła mnie myśl, czy stara ko­bieta mnie nie ukrzyw­dzi. Myśl ta na­przy­krzała mi się z co­raz więk­szą siłą, aż opu­ścił mię wszelki ro­zum, by­łam pewna, że za­bije mię wraz z dzie­ciną lub ofia­ruje ją d...łu. Wsta­łam tedy i uję­łam po­grze­bacz, co był kole pa­le­ni­ska, i sta­nę­łam nad de­mo­nicą, którą też bym po­zba­wiła ży­wota, gdyby dzie­cię me nie za­częło kwi­lić. Na­on­czas wró­ci­łam do niego i na­kar­mi­łam je, dzier­żąc wciąż po­grze­bacz, a stara ko­bieta mu­siała do­strzec mię mimo ciem­no­ści, gdyż rze­kła: chodź, nie­mą­dra młódko, nie je­stem wiedźmą, wstała i przy­nio­sła księgę, a ja doj­rza­łam, że to Bi­blia. Ko­bieta zaś po­dała mi swoje imię chrze­ści­jań­skie i to nadane przez In­dian, gdyż ucie­kła z ko­lo­nii ze swym mę­żem wiele lat wcze­śniej i po­stra­dała go w tej za­po­mnia­nej przez Boga głu­szy, za czym po­ślu­biła mo­dlą­cego się In­dia­nina i jego ta­koż po­stra­dała. A ja po­zna­łam jej imię i imię jej męża, gdyż sły­sza­łam czę­sto­kroć szepty o bez­boż­nych zbie­gach, choć my­śla­łam, że umarli. Czy po­ję­łaś tego męża przed Bo­giem, za­py­ta­łam, gdyż do­strze­głam srebrny krą­żek na jej palcu, czy to d...ł tak cię na­zna­czył? Je­steś chora, za­krzyk­nęła, a ja na to, że po­tra­fię po­znać grzesz­nicę, a ona: tylko Bóg wie, kto za­prawdę ma czy­ste serce, a ja: ależ Bóg dał mi moż­ność wej­rze­nia w nie. W ta­kim ra­zie masz łu­ski na oczach, rze­kła. Och, od­par­łam, czy li śpie­wać pieśń z pie­śni sy­joń­skich mi ka­żesz? Na­ten­czas po­ło­żyła mi dłoń na czole i rze­kła, że ma­ja­czę, a ja pewna by­łam, iż mię otruła. Umknę­łam z chaty, lecz by­łam naga i upa­dłam, a ona w jed­nej chwili była przy mnie. Po­bożna ko­bieto, za­wo­łała, umy­kasz bez swego dzie­cię­cia! Wra­caj! Wów­czas fe­bra ogar­nęła mnie cał­kiem i ma­ja­czy­łam przez wiele dni, a gdym wró­ciła do zmy­słów, rze­kła stara ko­bieta, że dwa ty­go­dnie prze­szły. A ja nie wie­dzia­łam, czy jej wie­rzyć, ali­ści kiedy unio­słam me dzie­cię, do­strze­głam, jak uro­sło, bo gdy­śmy tam przy­byli, było chude, sama skóra i ko­ści. Spójrz, rze­kła, gdyś ma­ja­czyła, przy­sta­wia­łam ci je do piersi. A ono zdało się zdrowe i uśmie­chało się ślicz­nie, lecz ja za­sły­sza­łam swego czasu o fał­szy­wych dzie­ciach, ule­pio­nych z gliny d...ła, a gdy ko­bieta po­szła, prze­pa­trzy­łam je całe, czy na skó­rze nie ma zna­ków szy­cia. Dzie­cię po­częło kwi­lić, wró­ciła tedy stara ko­bieta i rze­kła: cze­muż tak je mę­czysz?! Won­czas ją po­pro­si­łam, by po­mo­dliła się wraz ze mną, a ona ujęła Bi­blię i kiedy do­tar­ły­śmy do „Dni czło­wie­cze są jako trawa, a jako kwiat po­lny, tak kwit­nie. Gdy nań wiatr po­wie­nie, ali­ści go nie masz, ani go wię­cej po­zna miej­sce jego”[3], po­czę­łam znów łkać. Przy­chy­liła się ku mnie, a ja do­strze­głam na jej szyi kru­cy­fiks że­la­zny i spy­ta­łam: czy po­ga­nin, co mnie po­rwał, to za­prawdę twój przy­ja­ciel? A ona rze­kła: tak, ten, co cię oca­lił, to mój przy­ja­ciel. Wów­czas ogar­nął mnie gniew i rze­kłam: a ten, co zgła­dził mego ojca, to twój przy­ja­ciel, a ten, co zgła­dził mą sio­strę? A ona na to: czyż nie miał on ojca i sio­stry, co też zo­stali zgła­dzeni? A ja nie­na­wi­dzi­łam jej, ale nic już wię­cej nie rze­kła, lecz wy­szła, a ja po­sły­sza­łam od­głos sie­kiery. Gdy wró­ciła, za­py­tała: czy wy­pi­jesz mą po­lewkę? Wy­szłam tedy i wnio­słam drwa do chaty. A ona po­ka­zała mi, jak żyje i że trzyma su­szone mięso i ku­ku­ry­dzę, i orze­chy na pod­stry­szu. W szo­pie po­ka­zała mi ko­sze do po­łowu ryb i pu­łapki na wie­wiórki i jak je na­sta­wiać w kniei. Na­ten­czas ciem­ność za­pa­dła, za­tem wró­ci­ły­śmy do chaty i spo­ży­ły­śmy po­si­łek, a ja wspo­mnia­łam, jak ła­ma­łam się chle­bem z bli­skimi, co te­raz już nie żyli, i za­łka­łam gorzko. Kiedy do­strze­głam, że ko­bieta mil­czy, spy­ta­łam: czy mnie nie po­cie­szysz? A ona na to: nie mam dla cie­bie po­cie­sze­nia, któ­rego szu­kasz. Zdjęła mnie wielka ża­łość, atoli ran­kiem od nowa pra­co­wa­łam, acz nie za­po­mnia­łam o swej nie­doli. I tak ze­szedł mi cały mie­siąc. Każ­dego dnia wy­pa­try­wa­łam mo­jego prze­śla­dowcy i nie lę­ka­łam się już o ży­cie, ale o to, że każe mi żyć mię­dzy nimi i stać się nie­przy­ja­ciółką mo­jego ludu. Gdym za­py­tała mo­jej pani, co ze mną bę­dzie, od­parła, że nie wie, może wy­mie­nią mnie za po­rwaną ko­bietę ze swo­ich, bo na każdą wy­kra­dzioną z nas było sto tam­tych, za­bra­nych z wła­snych do­mów. Te­raz z po­wro­tem by­łam silna, ta­koż i po­my­śla­łam znów o ucieczce, lecz oba­wia­łam się gor­szego losu, gdyby mnie po­chwy­cili. W ogro­dzie ro­sły fa­sola i ku­ku­ry­dza, i ka­baczki, bo kie­dyś, rze­kła ko­bieta, były tu staw i bo­bry, i grunt był ży­zny. Na­uczyła mnie, jak za­sta­wiać si­dła na kró­liki i które grzyby są ja­dalne, a od któ­rych, na­zy­wa­nych przez nią zmrocz­ni­cami, mia­ły­śmy stro­nić, gdyż były tru­jące. Cza­sami roz­pra­wia­łam z mą pa­nią o roz­ma­itych in­nych rze­czach. Py­ta­łam ją, dla­czego, skoro tak ko­cha In­dian, nie osia­dła śród ludu swego dru­giego męża. Na to od­parła, że cza­sem w zi­mie uda­wała się do nich, atoli więk­szość tego ludu zmarła na za­razę, a tu był jej dom i zie­mia ro­dziła do­brze. Po­czem roz­pra­wiała już swo­bod­nie o ich oby­cza­jach i tań­cach, i ży­ją­cych tu zwie­rzę­tach. Rze­kłam jej, że to jak ga­da­nina d...ła, lecz ona po­wio­dła mnie w nocy przed chatę i rze­kła: dajże po­kój, nie do­strze­gasz? A nic tam nie było, jeno góra i las, co też jej od­par­łam. Nie, rze­kła, słu­chaj, za­mil­kły­śmy i na­raz to się zja­wiło, kro­cząc w mroku, i za­bra­kło mię słów na opi­sa­nie tego, nie łżę ani tro­chę! Strach ogar­nął me serce, lecz stara ko­bieta mnie po­cie­szyła: czyż nie obie­cał Pan, „al­bo­wiem mój jest wszelki zwierz le­śny i ty­siące by­dła po gó­rach”[4]? Za czym wró­ci­ły­śmy do chaty i prze­szedł czas, może trzy ty­go­dnie, a dni były ta­kie same i obie za­cho­dzi­ły­śmy w głowę, co się przy­da­rzyło memu prze­śla­dowcy, gdy przy­byli do nas lu­dzie i, spójrz­cie tylko!, nie In­dia­nie, lecz trzech an­giel­skich tro­pi­cieli. Jakże osłu­pieli, wi­dząc mię z dzie­cię­ciem. We mnie zaś duch się ura­do­wał, choć nie zna­łam żad­nego z nich, lecz oni znali moją hi­sto­rię, gdyż z po­rwa­nych ze mną część zo­stała wy­ku­piona i opo­wie­działa, żem zo­stała wy­kra­dziona. A ja łka­łam w głos, boć wielki ból mi spra­wiło wspo­mnie­nie mo­jego ko­cha­nego męża i ro­dziny. Oba­wia­łam się jed­nak, że te­raz mogą zgła­dzić mą pa­nią, to­też rze­kłam, że to do­bra chrze­ści­jań­ska du­sza, po­ślu­biona mo­dlą­cemu się In­dia­ni­nowi, co nie­sie świa­tło wiary w te mroczne knieje. Do­strze­głam, że ko­bieta trzyma te­raz kru­cy­fiks na wierz­chu, tak by mo­gli go do­strzec. Otwar­ły­śmy przed nimi chatę, przy­nio­sły­śmy strawę, a je­den z nich za­pro­sił mię, bym przy nim usia­dła, i z kie­szeni wy­jął jabłko i za­chę­cił mię, bym skosz­to­wała. Za­śmia­łam się i rze­kłam: kimże to je­stem, Ewą?, gdyż tak mnie prze­ra­ził. Tam­tej nocy za­snę­ły­śmy na pod­stry­szu, a moja pani za­warła przej­ście i za­su­nęła de­skami, a ja do­brze wie­dzia­łam, że to po to, by ża­den z nich nie na­cho­dził nas nie­przy­stoj­nie. Na­stęp­nego po­ranka, za­nim słońce wze­szło, od­da­lili się, a po­wró­cili, do­piero gdy się już zmierz­chało, śmie­jąc się w głos, tedy za­py­ta­łam, z czego ten śmiech. Wten­czas ów, który ofia­ro­wał mi jabłko, wy­do­był z torby ob­wi­niętą w li­ście dłoń, małą, ni­czym u dziecka. Ju­tro, po­wie­dział, wy­ru­szymy, by spro­wa­dzić wię­cej żoł­nie­rzy, al­bo­wiem chło­piec wy­ja­wił im, gdzie leży wio­ska, i te­raz mogą po­mścić na­szych zgła­dzo­nych lu­dzi. Nad­szedł czas po­siłku i moja pani po­szła do ogrodu, a ja wi­dzia­łam, że łka. Gdy po­wró­ciła, przy­szłam do niej, ale nie do­zwo­liła mi szy­ko­wać ko­la­cji, jeno ode­słała mię na pod­stry­sze. Po­czem we­szła tam za mną i znów za­warła przej­ście, wziąw­szy ze sobą sie­kierę. Męż­czyźni na dole je­dli, a ona rze­kła: mu­sisz po­jąć, że to, co się wy­da­rzy, wy­da­rzyć się musi, tak by już wię­cej nie roz­le­wano krwi. A ja mu­sia­łam wy­dać się prze­ra­żona, gdyż rze­kła jesz­cze: to po to, by zło się za­trzy­mało. Za­pła­ka­łam, ale ski­nę­łam głową, ali­ści nie poj­mo­wa­łam, a ona rze­kła: to jest słuszne i do­bre, a pod nami za­brzmiały jęki i szu­ra­nie krze­seł, i trzask tłu­czo­nych ta­le­rzy, i huk ciała pa­da­ją­cego. Po­czem roz­brzmiał ko­lejny jęk i trzeci i je­den z tro­pi­cieli wrza­snął, że ich po­truto, i po­sły­sza­ły­śmy skrzy­pie­nie dra­biny i ło­mo­ta­nie w po­krywę. Tedy spró­bo­wa­ły­śmy prze­szko­dzić im w wej­ściu na pod­stry­sze, jed­nak wy­strze­lili ze swych musz­kie­tów i wy­ła­mali de­ski. Na­on­czas moja pani ugo­dziła jed­nego sie­kierą, lecz drugi wy­pa­lił z musz­kietu i zgła­dził ją, a ja unio­słam jej broń. Męż­czy­zna ru­szył na mię, a ja przy­się­gam na Boga, że bro­ni­łam je­dy­nie mego dzie­cię­cia. Po­chwy­ci­łam jego musz­kiet i po­szłam, i zna­la­złam trze­ciego rzy­ga­ją­cego, co w ago­nii wy­to­czył się przed chatę. My­śla­łam, że umarł, ale pod­niósł na mię rękę, a Bóg mię nie opu­ścił, lecz wsparł mą rękę. Po­czem pła­ka­łam, dzie­cię me kwi­liło, ale z lęku mu­sia­łam czy­nić szybko, gdyż inni mo­gli na­dejść i od­na­leźć tam­tych. Wzię­łam za­tem dzie­cię na plecy, uję­łam ło­patę i wy­szłam na łąkę za chatę, i ko­pa­łam, nie usta­jąc w pracy, aż do świtu, a po­tem za­wle­kłam trupy przez mo­krą trawę. Tam ich po­grze­ba­łam, tro­pi­cieli po­społu, a moją pa­nią bli­żej chaty, i od­mó­wi­łam mo­dli­twę za ich du­sze, by prze­ba­czone im zo­stały ich grze­chy. Przy­się­gam, że to, co tu pi­szę, prawdą jest, gdyż mu­szę odejść i nie mogę już trzy­mać tych wy­da­rzeń w se­kre­cie. Wiedz ty, który to znaj­dziesz, co się tu zda­rzyło w cza­sach wiel­kiej wojny, w ko­lo­nii Mas­sa­chu­setts, a opi­sała to ta, która krótko zwała to miej­sce swym do­mem.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] Księga Hioba 29:17, cyt. za Bi­blią gdań­ską.
[2] Księga Je­re­mia­sza 22:12, cyt. za Bi­blią gdań­ską.
[3] Księga Psal­mów 103:15–16, cyt. za Bi­blią gdań­ską.
[4] Księga Psal­mów 50:10, cyt. za Bi­blią gdań­ską.