Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jedna z najsłynniejszych powieści Umberta Eco w kolekcjonerskim wydaniu!
Książkę tę można nazwać erudycyjną powieścią sensacyjną. Trzej mediolańscy intelektualiści, zainteresowani historią i naukami hermetycznymi, zaczynają snuć hipotezy ma temat tajnych zamierzeń templariuszy i legendarnych różokrzyżowców, którym przypisywano dążenia do zawładnięcia światem. Bohaterowie powieści wymyślają własny Plan. Tymczasem na ich drodze stają zagadkowe postacie, a nagromadzenie niesamowitych wypadków sprawia, że zacierają się granice rzeczywistości. Odkrywanie rzekomej prawdy przeradza się w obsesję. Rezultaty dociekań prowadza do sytuacji znacznie bardziej dramatycznych niż ktokolwiek mógł to przewidzieć. Dochodzi nawet do zbrodni. Czym jest ta niezgłębiona dotąd tajemnica owych tajemnych zgromadzeń? - na to pytanie autor nie udziela jasnej odpowiedzi, podejmując z czytelnikiem wyszukaną grę intelektualną i zachęcając do własnych wniosków i poszukiwań. W tej fascynującej, wielowątkowej powieści Eco zastanawia się nad spiskową teorią dziejów i jak zwykle po mistrzowsku balansuje między erudycją i schematami kultury popularnej, zaspokajając gusty szerokiego kręgu odbiorców literatury.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 949
Dla was jedynie, synowie wiedzy i mądrości, napisaliśmy to dzieło. Badajcie księgę, skupcie się na tym zamiarze, który rozproszyliśmy po wielu miejscach, to zaś, co zakryliśmy w jednym miejscu, odsłoniliśmy w innym, aby zostało zrozumiane przez waszą mądrość.
Heinrich Cornelius Agrippa von Nettesheim,De occulta philosophia, 3, 65
Zabobon przynosi nieszczęście.
Raymond Smullyan,5000 B.C., 1.3.8
1
KETER
1
I wtedy zobaczyłem Wahadło.
Ruchoma kula na końcu długiego sznura, umocowanego do sklepienia chóru, z izochronicznym majestatem i rozmachem przemierzała swój szlak.
Wiedziałem – ale każdy wyczułby to z magii tego spokojnego oddechu – że okres zależy od iloczynu pierwiastka kwadratowego z długości sznura i owej liczby π, irracjonalnej dla przyziemnych umysłów, lecz z boskiego nakazu wiążącej nieuchronnie we wszystkich możliwych kołach obwód ze średnicą – tak że czas wędrówki tej kuli od jednego do drugiego skrajnego wychylenia był skutkiem tajemnej zmowy między najbardziej ponadczasową z miar, jedynością punktu zawieszenia, dualizmem abstrakcyjnego wymiaru, troistą naturą π, sekretnym tetragonem pierwiastka, doskonałością okręgu.
Wiedziałem ponadto, że w pionie od punktu zawieszenia, u podstawy, umieszczono magnetyczne urządzenie, które przekazując sygnały cylindrowi ukrytemu we wnętrzu kuli, zapewniało stałość ruchu, a ten fortel pozwalał przezwyciężyć opór materii, nie zaprzeczając przy tym zgoła prawu wahadła, a nawet ułatwiając jego ujawnienie, albowiem w próżni wszelki punkt materialny zawieszony na końcu nierozciągliwego i nieważkiego sznura, nienarażony na opór powietrza i nienapotykający tarcia w miejscu zaczepienia, kołysałby się regularnie przez całą wieczność.
Miedziana kula słała blade, migotliwe refleksy ostatnich promieni słonecznych przenikających przez szyby. Gdyby jak kiedyś muskała swym ostrzem warstewkę wilgotnego piasku na posadzce chóru, przy każdym wahnięciu kreśliłaby na ziemi delikatną bruzdę, owa zaś bruzda, zmieniając nieustannie kierunek o nieskończenie mały kąt, coraz bardziej poszerzałaby się w kształt szczeliny, parowu, pozwalając odgadnąć promienistą symetrię – niby zarys mandali, niewidoczna struktura pentaculum, gwiazda, mistyczna róża. Nie, raczej zarejestrowany na bezmiarze pustyni sznurek śladów, pozostawiony przez błąkające się bez końca karawany. Historia powolnych i tysiącletnich migracji; być może w ten właśnie sposób przemieszczali się Atlantydzi z kontynentu Mu w uporczywym i zachłannym błądzeniu od Tasmanii po Grenlandię, od Koziorożca po Raka, od Wyspy Księcia Edwarda po archipelag Svalbard. Ostrze powtarzało, raz jeszcze opowiadało w skrócie to, co oni zrobili między jednym a drugim zlodowaceniem i być może czynią nadal, teraz jako kurierzy Panów – być może na szlaku między wyspami Samoa a Nową Ziemią ostrze w położeniu równowagi muskało Agarttę, Środek Świata. I przeczułem, że jedna i ta sama płaszczyzna łączy Avalon, Hiperboreję, z południową pustynią, która gości zagadkę Ayers Rock.
W tym momencie, 23 czerwca o czwartej po południu, Wahadło zwalniało, zbliżając się do najdalszego wychylenia, aby opaść ciężko ku środkowi, zyskać w połowie biegu największą prędkość i ciąć, ufne w niewidzialny kwadrat sił, który wytyczał jego przeznaczenie.
Gdybym, nie zważając na upływ godzin, wpatrywał się w tę ptasią głowę, w to zakończenie włóczni, w ten obrócony hełm, kiedy tak kreślił w pustce własne przekątne, muskając przeciwległe punkty swego astygmatycznego obwodu, padłbym ofiarą baśniowego złudzenia, albowiem Wahadło przekonałoby mnie, iż płaszczyzna ruchu dokonała w ciągu trzydziestu dwóch godzin pełnego obrotu, powracając do punktu wyjściowego, zakreślając płaską elipsę – elipsę obracającą się wokół środka ze stałą prędkością kątową, proporcjonalną do sinusa szerokości geograficznej. Jak by się obracało, gdyby koniec został przytwierdzony do szczytu kopuły Świątyni Salomona? Może nawet rycerze podjęli taką próbę. Może rachunek, ostateczne znaczenie nie uległyby zamianie. Może kościół opacki Saint-Martin-des-Champs był prawdziwą Świątynią. Aczkolwiek właściwe warunki do przeprowadzenia tego doświadczenia istnieją tylko na biegunie, w jedynym miejscu, gdzie punkt zawieszenia znajduje się na przedłużeniu osi obrotu Ziemi i gdzie Wahadło urzeczywistniłoby swój pozorny cykl dwudziestoczterogodzinny.
Lecz nie to odchylenie od Prawa, przez Prawo zresztą przewidziane, nie owo pogwałcenie złotej zasady miary sprawiało, że cud zasługiwał na mniejszy podziw. Wiedziałem wszak, że Ziemia się obraca, a ja wraz z nią, i że Saint-Martin-des-Champs i cały Paryż wraz ze mną, że wszystko dokonuje wspólnych obrotów pod Wahadłem, które w istocie nigdy nie zmienia płaszczyzny swego ruchu, bo gdzieś tam nad punktem zawieszenia, w nieskończonym idealnym przedłużeniu sznura ku najdalszym galaktykom, trwa nieruchomy przez całą wieczność Punkt Stały.
Ziemia obraca się, ale miejsce zaczepienia sznura jest jedynym punktem stałym we wszechświecie.
Tak więc moje spojrzenie zwracało się nie tyle ku Ziemi, ile ku górze, gdzie odprawiało się misterium absolutnej nieruchomości. Wahadło mówiło mi, że chociaż wszystko jest w ruchu – kula ziemska, Układ Słoneczny, mgławice, czarne dziury i wszyscy synowie wielkiej kosmicznej emanacji, od pierwszych eonów do najbardziej lepkiej materii – jeden jedyny punkt trwa jak sworzeń, śruba, idealny sprzęg, sprawiając, że wszechświat może się obracać wokół samego siebie. A ja uczestniczyłem oto w najwznioślejszym eksperymencie, ja, poruszający się wraz ze wszystkim i z każdą rzeczą osobno, dostrzegałem jednak Jego, Nieruchomość, Skałę, Rękojmię, świetliste zaćmienie, które nie jest ciałem, nie ma postaci, kształtu, ilości ni jakości i nie widzi, nie czuje, nie upada pod brzemieniem wrażliwości, nie tkwi w żadnym miejscu, żadnym czasie, żadnej przestrzeni, nie jest duszą, zmysłem, wyobraźnią, poglądem, liczbą, porządkiem, miarą, substancją, wiecznością, nie jest ni mrokiem, ni światłem, nie jest błędem i nie jest prawdą.
Od tych rozmyślań oderwał mnie wyraźny, choć ospały dialog między jakimś chłopakiem w okularach a dziewczyną, co gorsza, bez okularów.
– To wahadło Foucaulta – oznajmił chłopak. – Pierwsze doświadczenie przeprowadzono w tysiąc osiemset pięćdziesiątym pierwszym roku w piwnicy, potem w Obserwatorium, a potem pod kopułą Panteonu, na sznurze długości sześćdziesięciu siedmiu metrów i z kulą ważącą dwadzieścia osiem kilogramów. Wreszcie w tysiąc osiemset pięćdziesiątym piątym roku znalazło się tutaj, w zmniejszonej postaci, i zwiesza się z tej dziury w połowie krzyżowego sklepienia.
– I po co tu jest, kiwa się i tyle?
– Dowodzi, że Ziemia się obraca. Ponieważ punkt zaczepienia jest nieruchomy...
– A dlaczego jest nieruchomy?
– Bo punkt... jak ci to powiedzieć... w swoim punkcie centralnym, słuchaj uważnie, każdy punkt, który pozostaje w środku punktów, które widzisz... no dobrze, więc tego punktu – punktu geometrycznego – nie zobaczysz, bo nie ma wymiarów, a to, co nie ma wymiarów, nie może się przemieszczać w prawo ani w lewo, w dół ani do góry. No więc nie rusza się. Rozumiesz? Skoro punkt nie ma wymiarów, nie może nawet się obracać wokół samego siebie. Nie ma nawet samego siebie...
– Skoro jednak Ziemia się obraca?
– Ziemia się obraca, ale punkt – nie. Jeśli ci się to podoba, tak już jest, jeśli nie – nie warto suszyć sobie głowy. W porządku?
– Nie moja sprawa.
Nieszczęsna. Miała nad głową jedyny stały punkt w kosmosie, jedyną ucieczkę od przekleństwa panta rhei, i uważała, że to sprawa Jego, nie zaś jej. I rzeczywiście, zaraz potem para oddaliła się – on wykształcony na jakimś podręczniku, który przytłumił w nim zdolność do przeżycia zadziwienia, ona zaś bierna, niedostępna dreszczowi nieskończoności, a żadne z nich nie zarejestrowało w pamięci przerażającego doświadczenia, jakim było to spotkanie – pierwsze i zarazem ostatnie – z Jednym, z En Sof, z Niewypowiedzianym. Jakże nie paść na kolana przed ołtarzem pewności?
Patrzyłem z czcią i lękiem. W tym momencie byłem przekonany, że Jacopo Belbo ma rację. Kiedy opowiadał mi o Wahadle, jego wzruszenie przypisywałem estetyzującemu bredzeniu, tej gangrenie, która, bezkształtna, przybierała kształt w jego duszy, powoli, krok po kroku, tak że nie zdawał sobie z tego sprawy, i przeobrażała jego grę w rzeczywistość. Skoro jednak miał rację co do Wahadła, być może prawdą jest wszystko inne, Plan, Powszechny Spisek, i słusznie postąpiłem, przybywając tutaj w przeddzień przesilenia letniego. Jacopo Belbo nie był szaleńcem, po prostu przypadkiem, poprzez Grę, odkrył prawdę.
A chodzi o to, że doświadczenie Numinosum nie może trwać zbyt długo, gdyż prowadzi do pomieszania zmysłów.
Starałem się więc oderwać wzrok i śledzić krzywą, która od kapiteli ustawionych w półkole kolumn zmierzała wzdłuż żeber sklepienia ku zwornikowi, odtwarzając tajemnicę ostrołuku wspartego na nieobecności, co jest najwznioślejszą statyczną obłudą, i przekonującego kolumny, że pchają ku górze żebra, te zaś, odpychane przez zwornik, że przytwierdzają do ziemi kolumny, podczas gdy sklepienie jest wszystkim i niczym, jednocześnie skutkiem i przyczyną. Ale zdałem sobie sprawę, że zaniechanie zwieszającego się ze sklepienia Wahadła i podziwianie samego sklepienia było jakby powstrzymaniem się od picia z krynicy, żeby upoić się u źródła.
Chór w Saint-Martin-des-Champs istniał tylko dlatego, że na mocy Prawa mogło istnieć Wahadło, ono zaś istniało, gdyż istniał chór. Nie wnika się w nieskończoność – powiedziałem sobie – uciekając ku innej nieskończoności; nie unika się ujawnienia identyczności, łudząc się, że można napotkać rozmaitość.
Nadal nie mogąc oderwać wzroku od zwornika sklepienia, cofałem się krok po kroku – gdyż w ciągu kilku minut, jakie upłynęły, odkąd tutaj wszedłem, nauczyłem się szlaku na pamięć, a wielkie metalowe żółwie, które przesuwały się po obu moich stronach, były wystarczająco duże, bym mógł kątem oka rejestrować ich obecność. Szedłem więc tyłem wzdłuż nawy ku wejściu i raz jeszcze znalazłem się pod groźnymi prehistorycznymi ptakami z wystrzępionego płótna i drutów, pod złośliwymi ważkami, które jakaś tajemna wola zawiesiła pod sklepieniem nawy. Widziałem w nich pełne mądrości metafory, znacznie bardziej znaczące i aluzyjne, niż to udawał dydaktyczny pretekst. Lot jurajskich owadów i gadów, alegoria długotrwałych wędrówek, jakie Wahadło streszczało na ziemi, archonci, nieprzyjazne emanacje; oto opuszczały się ku mnie ze swoimi długimi dziobami archeopteryksów – aeroplan Bregueta, Blériota, Esnaulta i helikopter Armanda Dufaux.
W ten właśnie sposób wkracza się do paryskiego Conservatoire des Arts et Métiers; po przebyciu osiemnastowiecznego dziedzińca wchodzi się do starego kościoła opackiego, osadzonego w późniejszym zespole architektonicznym, podobnie jak niegdyś był osadzony w oryginalnym zespole klasztornym. A kiedy człowiek znajdzie się już w środku, poraża go ta zmowa, która zrównuje wyższy świat niebiańskich ostrołuków z chtonicznym światem pożeraczy nafty.
Na ziemi ustawiono cały orszak samojezdnych powozów, bicykli i pojazdów parowych, z góry groźnie się zwieszają pionierskie aeroplany; niektóre z tych przedmiotów są kompletne, chociaż odrapane, tknięte zębem czasu, lecz w dwuznacznym świetle, częściowo elektrycznym, a częściowo naturalnym, robią wrażenie pokrytych patyną, werniksem – jak stare skrzypce; inne zaś to tylko szkielety, podwozia, powykręcane korbowody, które grożą niewypowiedzianymi mękami, i już widzisz siebie przykutego do tych łoży tortur; wystarczy, by coś zaczęło się poruszać w twoim ciele i szarpać je, a zaraz wszystko wyznasz.
Za tym szeregiem starodawnych przedmiotów ruchomych, obecnie unieruchomionych, o duszy przeżartej rdzą, za czystymi znakami technologicznej dumy, która zechciała je wystawić, by wzbudzić szacunek odwiedzających, ukazuje się – strzeżony z lewej strony przez Statuę Wolności, zmniejszony model rzeźby zaprojektowanej przez Bartholdiego dla Nowego Świata, po prawej zaś przez posąg Pascala – chór, gdzie rozkołysane Wahadło zwieńcza koszmar chorego entomologa – szczypce, szczęki, czułki, człony tasiemca, skrzydła, kończyny – cmentarzysko mechanicznych trupów, które mogłyby jednocześnie ożyć – iskrowniki, jednofazowe transformatory, turbiny, przetwornice dwumaszynowe, maszyny parowe, prądnice – w głębi zaś, za Wahadłem, na krużganku, bóstwa asyryjskie, chaldejskie, kartagińskie, wielkie posągi Baala o gorejącym niegdyś brzuchu, dziewice norymberskie z obnażonym i najeżonym gwoździami sercem, szczątki tego, co niegdyś było silnikami lotniczymi – niewysłowiony diadem wizerunków, co padły na twarz i adorują Wahadło; jakby dzieci Rozumu i Oświecenia zostały skazane na sprawowanie przez całą wieczność pieczy nad symbolem Tradycji i Mądrości.
Znudzeni turyści, którzy płacą w kasie swoje dziewięć franków, a w niedzielę wchodzą za darmo, mogą więc mniemać, że dziewiętnastowieczni starsi panowie z brodami pożółkłymi od nikotyny, w kołnierzykach wymiętych i wytłuszczonych, w czarnych kokardach pod szyją, w surdutach zalatujących tabaką, z palcami pożółkłymi od kwasów, a umysłami zakwaszonymi od akademickich zawiści, zjawy rodem z komedii, że ci panowie, zwracający się do siebie cher maître, umieścili wszystkie te przedmioty pod sklepieniami, kierując się zacnym pragnieniem pokazania ich ku uciesze mieszczańskiego i radykalnego podatnika, aby uczcić stan nauki i postęp. Nie, nie, Saint-Martin-des-Champs został pomyślany – najpierw w kształcie zespołu klasztornego, a następnie muzeum rewolucji – jako antologia najbardziej tajemnych mądrości, natomiast aparaty lotnicze, te samojezdne powozy, te elektromagnetyczne szkielety znalazły się tutaj, żeby podtrzymać dialog, którego formuła na razie mi się wymykała.
Czy powinienem, jak nakazywał obłudnie katalog, uwierzyć, że ten piękny pomysł panów z Konwentu miał udostępnić masom sanktuarium wszystkich sztuk i rzemiosł, skoro tak oczywiste było, iż w projekcie użyto takich samych słów, jakimi Francis Bacon opisywał Dom Salomona w swojej Nowej Atlantydzie?
Być może tylko ja – ja, Jacopo Belbo i Diotallevi – przeczułem całą prawdę. Być może dzisiejszego wieczoru poznam odpowiedź. Trzeba pozostać w muzeum po godzinie zamknięcia i czekać na północ.
Nie wiedziałem, którędy wejdą – podejrzewałem, że w sieci paryskich ścieków jeden z kanałów łączy jakiś punkt muzeum z miastem, może w okolicy Porte-Saint-Denis – ale gdybym stąd wyszedł, tamtędy bym nie wrócił, co do tego nie miałem najmniejszych wątpliwości. Musiałem więc znaleźć kryjówkę i pozostać w środku.
Spróbowałem uwolnić się od fascynacji tym miejscem i chłodnym okiem obejrzeć nawę. Nie szukałem już objawienia, potrzebowałem informacji. Domyślałem się, że w innych salach trudno byłoby znaleźć miejsce, gdzie mógłbym uniknąć kontroli strażników (ich praca polega wszak na tym, by w momencie zamykania muzeum obejść wszystkie sale, sprawdzając, czy gdzieś nie zaczaił się złodziej), czyż jednak jest jakieś miejsce lepsze, aby ulokować się jako pasażer, niż to tutaj, niż ta zatłoczona pojazdami nawa? Żywy skryje się w martwym pojeździe. Aż za wiele gier prowadziliśmy, by nie spróbować także tej.
„Nuże, ma duszo – powiedziałem sobie – nie myśl już o Mądrości; szukaj wsparcia w Wiedzy”.