Wahadło Foucaulta - Umberto Eco - ebook + książka

Wahadło Foucaulta ebook

Umberto Eco

3,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Jedna z najsłynniejszych powieści Umberta Eco w kolekcjonerskim wydaniu!

Książkę tę można nazwać erudycyjną powieścią sensacyjną. Trzej mediolańscy intelektualiści, zainteresowani historią i naukami hermetycznymi, zaczynają snuć hipotezy ma temat tajnych zamierzeń templariuszy i legendarnych różokrzyżowców, którym przypisywano dążenia do zawładnięcia światem. Bohaterowie powieści wymyślają własny Plan. Tymczasem na ich drodze stają zagadkowe postacie, a nagromadzenie niesamowitych wypadków sprawia, że zacierają się granice rzeczywistości. Odkrywanie rzekomej prawdy przeradza się w obsesję. Rezultaty dociekań prowadza do sytuacji znacznie bardziej dramatycznych niż ktokolwiek mógł to przewidzieć. Dochodzi nawet do zbrodni. Czym jest ta niezgłębiona dotąd tajemnica owych tajemnych zgromadzeń? - na to pytanie autor nie udziela jasnej odpowiedzi, podejmując z czytelnikiem wyszukaną grę intelektualną i zachęcając do własnych wniosków i poszukiwań. W tej fascynującej, wielowątkowej powieści Eco zastanawia się nad spiskową teorią dziejów i jak zwykle po mistrzowsku balansuje między erudycją i schematami kultury popularnej, zaspokajając gusty szerokiego kręgu odbiorców literatury.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 949

Oceny
3,8 (38 ocen)
14
9
11
1
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MonikaTanska

Nie oderwiesz się od lektury

Bardz cenię Pana Ecoa
20

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Il pen­dolo di Fo­ucault
Opra­co­wa­nie re­dak­cyjne: MI­RO­SŁAW GRA­BOW­SKI
Ko­rekta: MI­CHAŁ GNIAZ­DOW­SKI, AGATA NO­CUŃ
Pro­jekt okładki: WI­TOLD SIE­MASZ­KIE­WICZ
Co­py­ri­ght © 2018, La nave di Te­seo Edi­tore, Mi­lano All ri­ghts re­se­rved For the Po­lish edi­tion Co­py­ri­ght © 2023, Noir sur Blanc, War­szawa All ri­ghts re­se­rved
Wy­da­nie I elek­tro­niczne
ISBN 978-83-7392-868-8
Ofi­cyna Li­te­racka Noir sur Blanc Sp. z o.o. ul. Fra­scati 18, 00-483 War­szawa
Za­mó­wie­nia pro­simy kie­ro­wać: – te­le­fo­nicz­nie: 800 42 10 40 (li­nia bez­płatna) – e-ma­ilem: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl – księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.noir.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla was je­dy­nie, sy­no­wie wie­dzy i mą­dro­ści, na­pi­sa­li­śmy to dzieło. Ba­daj­cie księgę, skup­cie się na tym za­mia­rze, który roz­pro­szy­li­śmy po wielu miej­scach, to zaś, co za­kry­li­śmy w jed­nym miej­scu, od­sło­ni­li­śmy w in­nym, aby zo­stało zro­zu­miane przez wa­szą mą­drość.

He­in­rich Cor­ne­lius Agrippa von Net­te­sheim,De oc­culta phi­lo­so­phia, 3, 65

Za­bo­bon przy­nosi nie­szczę­ście.

Ray­mond Smul­lyan,5000 B.C., 1.3.8

1

KE­TER

1

I wtedy zo­ba­czy­łem Wa­ha­dło.

Ru­choma kula na końcu dłu­giego sznura, umo­co­wa­nego do skle­pie­nia chóru, z izo­chro­nicz­nym ma­je­sta­tem i roz­ma­chem prze­mie­rzała swój szlak.

Wie­dzia­łem – ale każdy wy­czułby to z ma­gii tego spo­koj­nego od­de­chu – że okres za­leży od ilo­czynu pier­wiastka kwa­dra­to­wego z dłu­go­ści sznura i owej liczby π, ir­ra­cjo­nal­nej dla przy­ziem­nych umy­słów, lecz z bo­skiego na­kazu wią­żą­cej nie­uchron­nie we wszyst­kich moż­li­wych ko­łach ob­wód ze śred­nicą – tak że czas wę­drówki tej kuli od jed­nego do dru­giego skraj­nego wy­chy­le­nia był skut­kiem ta­jem­nej zmowy mię­dzy naj­bar­dziej po­nad­cza­sową z miar, je­dy­no­ścią punktu za­wie­sze­nia, du­ali­zmem abs­trak­cyj­nego wy­miaru, tro­istą na­turą π, se­kret­nym te­tra­go­nem pier­wiastka, do­sko­na­ło­ścią okręgu.

Wie­dzia­łem po­nadto, że w pio­nie od punktu za­wie­sze­nia, u pod­stawy, umiesz­czono ma­gne­tyczne urzą­dze­nie, które prze­ka­zu­jąc sy­gnały cy­lin­drowi ukry­temu we wnę­trzu kuli, za­pew­niało sta­łość ru­chu, a ten for­tel po­zwa­lał prze­zwy­cię­żyć opór ma­te­rii, nie za­prze­cza­jąc przy tym zgoła prawu wa­ha­dła, a na­wet uła­twia­jąc jego ujaw­nie­nie, al­bo­wiem w próżni wszelki punkt ma­te­rialny za­wie­szony na końcu nie­roz­cią­gli­wego i nie­waż­kiego sznura, nie­na­ra­żony na opór po­wie­trza i nie­na­po­ty­ka­jący tar­cia w miej­scu za­cze­pie­nia, ko­ły­sałby się re­gu­lar­nie przez całą wiecz­ność.

Mie­dziana kula słała blade, mi­go­tliwe re­fleksy ostat­nich pro­mieni sło­necz­nych prze­ni­ka­ją­cych przez szyby. Gdyby jak kie­dyś mu­skała swym ostrzem war­stewkę wil­got­nego pia­sku na po­sadzce chóru, przy każ­dym wah­nię­ciu kre­śli­łaby na ziemi de­li­katną bruzdę, owa zaś bruzda, zmie­nia­jąc nie­ustan­nie kie­ru­nek o nie­skoń­cze­nie mały kąt, co­raz bar­dziej po­sze­rza­łaby się w kształt szcze­liny, pa­rowu, po­zwa­la­jąc od­gad­nąć pro­mie­ni­stą sy­me­trię – niby za­rys man­dali, nie­wi­doczna struk­tura pen­ta­cu­lum, gwiazda, mi­styczna róża. Nie, ra­czej za­re­je­stro­wany na bez­mia­rze pu­styni sznu­rek śla­dów, po­zo­sta­wiony przez błą­ka­jące się bez końca ka­ra­wany. Hi­sto­ria po­wol­nych i ty­siąc­let­nich mi­gra­cji; być może w ten wła­śnie spo­sób prze­miesz­czali się Atlan­ty­dzi z kon­ty­nentu Mu w upo­rczy­wym i za­chłan­nym błą­dze­niu od Ta­sma­nii po Gren­lan­dię, od Ko­zio­rożca po Raka, od Wy­spy Księ­cia Edwarda po ar­chi­pe­lag Sval­bard. Ostrze po­wta­rzało, raz jesz­cze opo­wia­dało w skró­cie to, co oni zro­bili mię­dzy jed­nym a dru­gim zlo­do­wa­ce­niem i być może czy­nią na­dal, te­raz jako ku­rie­rzy Pa­nów – być może na szlaku mię­dzy wy­spami Sa­moa a Nową Zie­mią ostrze w po­ło­że­niu rów­no­wagi mu­skało Agarttę, Śro­dek Świata. I prze­czu­łem, że jedna i ta sama płasz­czy­zna łą­czy Ava­lon, Hi­per­bo­reję, z po­łu­dniową pu­sty­nią, która go­ści za­gadkę Ay­ers Rock.

W tym mo­men­cie, 23 czerwca o czwar­tej po po­łu­dniu, Wa­ha­dło zwal­niało, zbli­ża­jąc się do naj­dal­szego wy­chy­le­nia, aby opaść ciężko ku środ­kowi, zy­skać w po­ło­wie biegu naj­więk­szą pręd­kość i ciąć, ufne w nie­wi­dzialny kwa­drat sił, który wy­ty­czał jego prze­zna­cze­nie.

Gdy­bym, nie zwa­ża­jąc na upływ go­dzin, wpa­try­wał się w tę pta­sią głowę, w to za­koń­cze­nie włóczni, w ten ob­ró­cony hełm, kiedy tak kre­ślił w pu­stce wła­sne prze­kątne, mu­ska­jąc prze­ciw­le­głe punkty swego astyg­ma­tycz­nego ob­wodu, padł­bym ofiarą ba­śnio­wego złu­dze­nia, al­bo­wiem Wa­ha­dło prze­ko­na­łoby mnie, iż płasz­czy­zna ru­chu do­ko­nała w ciągu trzy­dzie­stu dwóch go­dzin peł­nego ob­rotu, po­wra­ca­jąc do punktu wyj­ścio­wego, za­kre­śla­jąc pła­ską elipsę – elipsę ob­ra­ca­jącą się wo­kół środka ze stałą pręd­ko­ścią ką­tową, pro­por­cjo­nalną do si­nusa sze­ro­ko­ści geo­gra­ficz­nej. Jak by się ob­ra­cało, gdyby ko­niec zo­stał przy­twier­dzony do szczytu ko­puły Świą­tyni Sa­lo­mona? Może na­wet ry­ce­rze pod­jęli taką próbę. Może ra­chu­nek, osta­teczne zna­cze­nie nie ule­głyby za­mia­nie. Może ko­ściół opacki Sa­int-Mar­tin-des-Champs był praw­dziwą Świą­ty­nią. Acz­kol­wiek wła­ściwe wa­runki do prze­pro­wa­dze­nia tego do­świad­cze­nia ist­nieją tylko na bie­gu­nie, w je­dy­nym miej­scu, gdzie punkt za­wie­sze­nia znaj­duje się na prze­dłu­że­niu osi ob­rotu Ziemi i gdzie Wa­ha­dło urze­czy­wist­ni­łoby swój po­zorny cykl dwu­dzie­stocz­te­ro­go­dzinny.

Lecz nie to od­chy­le­nie od Prawa, przez Prawo zresztą prze­wi­dziane, nie owo po­gwał­ce­nie zło­tej za­sady miary spra­wiało, że cud za­słu­gi­wał na mniej­szy po­dziw. Wie­dzia­łem wszak, że Zie­mia się ob­raca, a ja wraz z nią, i że Sa­int-Mar­tin-des-Champs i cały Pa­ryż wraz ze mną, że wszystko do­ko­nuje wspól­nych ob­ro­tów pod Wa­ha­dłem, które w isto­cie ni­gdy nie zmie­nia płasz­czy­zny swego ru­chu, bo gdzieś tam nad punk­tem za­wie­sze­nia, w nie­skoń­czo­nym ide­al­nym prze­dłu­że­niu sznura ku naj­dal­szym ga­lak­ty­kom, trwa nie­ru­chomy przez całą wiecz­ność Punkt Stały.

Zie­mia ob­raca się, ale miej­sce za­cze­pie­nia sznura jest je­dy­nym punk­tem sta­łym we wszech­świe­cie.

Tak więc moje spoj­rze­nie zwra­cało się nie tyle ku Ziemi, ile ku gó­rze, gdzie od­pra­wiało się mi­ste­rium ab­so­lut­nej nie­ru­cho­mo­ści. Wa­ha­dło mó­wiło mi, że cho­ciaż wszystko jest w ru­chu – kula ziem­ska, Układ Sło­neczny, mgła­wice, czarne dziury i wszy­scy sy­no­wie wiel­kiej ko­smicz­nej ema­na­cji, od pierw­szych eonów do naj­bar­dziej lep­kiej ma­te­rii – je­den je­dyny punkt trwa jak swo­rzeń, śruba, ide­alny sprzęg, spra­wia­jąc, że wszech­świat może się ob­ra­cać wo­kół sa­mego sie­bie. A ja uczest­ni­czy­łem oto w naj­wznio­ślej­szym eks­pe­ry­men­cie, ja, po­ru­sza­jący się wraz ze wszyst­kim i z każdą rze­czą osobno, do­strze­ga­łem jed­nak Jego, Nie­ru­cho­mość, Skałę, Rę­koj­mię, świe­tli­ste za­ćmie­nie, które nie jest cia­łem, nie ma po­staci, kształtu, ilo­ści ni ja­ko­ści i nie wi­dzi, nie czuje, nie upada pod brze­mie­niem wraż­li­wo­ści, nie tkwi w żad­nym miej­scu, żad­nym cza­sie, żad­nej prze­strzeni, nie jest du­szą, zmy­słem, wy­obraź­nią, po­glą­dem, liczbą, po­rząd­kiem, miarą, sub­stan­cją, wiecz­no­ścią, nie jest ni mro­kiem, ni świa­tłem, nie jest błę­dem i nie jest prawdą.

Od tych roz­my­ślań ode­rwał mnie wy­raźny, choć ospały dia­log mię­dzy ja­kimś chło­pa­kiem w oku­la­rach a dziew­czyną, co gor­sza, bez oku­la­rów.

– To wa­ha­dło Fo­ucaulta – oznaj­mił chło­pak. – Pierw­sze do­świad­cze­nie prze­pro­wa­dzono w ty­siąc osiem­set pięć­dzie­sią­tym pierw­szym roku w piw­nicy, po­tem w Ob­ser­wa­to­rium, a po­tem pod ko­pułą Pan­te­onu, na sznu­rze dłu­go­ści sześć­dzie­się­ciu sied­miu me­trów i z kulą wa­żącą dwa­dzie­ścia osiem ki­lo­gra­mów. Wresz­cie w ty­siąc osiem­set pięć­dzie­sią­tym pią­tym roku zna­la­zło się tu­taj, w zmniej­szo­nej po­staci, i zwie­sza się z tej dziury w po­ło­wie krzy­żo­wego skle­pie­nia.

– I po co tu jest, kiwa się i tyle?

– Do­wo­dzi, że Zie­mia się ob­raca. Po­nie­waż punkt za­cze­pie­nia jest nie­ru­chomy...

– A dla­czego jest nie­ru­chomy?

– Bo punkt... jak ci to po­wie­dzieć... w swoim punk­cie cen­tral­nym, słu­chaj uważ­nie, każdy punkt, który po­zo­staje w środku punk­tów, które wi­dzisz... no do­brze, więc tego punktu – punktu geo­me­trycz­nego – nie zo­ba­czysz, bo nie ma wy­mia­rów, a to, co nie ma wy­mia­rów, nie może się prze­miesz­czać w prawo ani w lewo, w dół ani do góry. No więc nie ru­sza się. Ro­zu­miesz? Skoro punkt nie ma wy­mia­rów, nie może na­wet się ob­ra­cać wo­kół sa­mego sie­bie. Nie ma na­wet sa­mego sie­bie...

– Skoro jed­nak Zie­mia się ob­raca?

– Zie­mia się ob­raca, ale punkt – nie. Je­śli ci się to po­doba, tak już jest, je­śli nie – nie warto su­szyć so­bie głowy. W po­rządku?

– Nie moja sprawa.

Nie­szczę­sna. Miała nad głową je­dyny stały punkt w ko­smo­sie, je­dyną ucieczkę od prze­kleń­stwa panta rhei, i uwa­żała, że to sprawa Jego, nie zaś jej. I rze­czy­wi­ście, za­raz po­tem para od­da­liła się – on wy­kształ­cony na ja­kimś pod­ręcz­niku, który przy­tłu­mił w nim zdol­ność do prze­ży­cia za­dzi­wie­nia, ona zaś bierna, nie­do­stępna dresz­czowi nie­skoń­czo­no­ści, a żadne z nich nie za­re­je­stro­wało w pa­mięci prze­ra­ża­ją­cego do­świad­cze­nia, ja­kim było to spo­tka­nie – pierw­sze i za­ra­zem ostat­nie – z Jed­nym, z En Sof, z Nie­wy­po­wie­dzia­nym. Jakże nie paść na ko­lana przed oł­ta­rzem pew­no­ści?

Pa­trzy­łem z czcią i lę­kiem. W tym mo­men­cie by­łem prze­ko­nany, że Ja­copo Belbo ma ra­cję. Kiedy opo­wia­dał mi o Wa­ha­dle, jego wzru­sze­nie przy­pi­sy­wa­łem es­te­ty­zu­ją­cemu bre­dze­niu, tej gan­gre­nie, która, bez­kształtna, przy­bie­rała kształt w jego du­szy, po­woli, krok po kroku, tak że nie zda­wał so­bie z tego sprawy, i prze­obra­żała jego grę w rze­czy­wi­stość. Skoro jed­nak miał ra­cję co do Wa­ha­dła, być może prawdą jest wszystko inne, Plan, Po­wszechny Spi­sek, i słusz­nie po­stą­pi­łem, przy­by­wa­jąc tu­taj w przed­dzień prze­si­le­nia let­niego. Ja­copo Belbo nie był sza­leń­cem, po pro­stu przy­pad­kiem, po­przez Grę, od­krył prawdę.

A cho­dzi o to, że do­świad­cze­nie Nu­mi­no­sum nie może trwać zbyt długo, gdyż pro­wa­dzi do po­mie­sza­nia zmy­słów.

Sta­ra­łem się więc ode­rwać wzrok i śle­dzić krzywą, która od ka­pi­teli usta­wio­nych w pół­kole ko­lumn zmie­rzała wzdłuż że­ber skle­pie­nia ku zwor­ni­kowi, od­twa­rza­jąc ta­jem­nicę ostro­łuku wspar­tego na nie­obec­no­ści, co jest naj­wznio­ślej­szą sta­tyczną ob­łudą, i prze­ko­nu­ją­cego ko­lumny, że pchają ku gó­rze że­bra, te zaś, od­py­chane przez zwor­nik, że przy­twier­dzają do ziemi ko­lumny, pod­czas gdy skle­pie­nie jest wszyst­kim i ni­czym, jed­no­cze­śnie skut­kiem i przy­czyną. Ale zda­łem so­bie sprawę, że za­nie­cha­nie zwie­sza­ją­cego się ze skle­pie­nia Wa­ha­dła i po­dzi­wia­nie sa­mego skle­pie­nia było jakby po­wstrzy­ma­niem się od pi­cia z kry­nicy, żeby upoić się u źró­dła.

Chór w Sa­int-Mar­tin-des-Champs ist­niał tylko dla­tego, że na mocy Prawa mo­gło ist­nieć Wa­ha­dło, ono zaś ist­niało, gdyż ist­niał chór. Nie wnika się w nie­skoń­czo­ność – po­wie­dzia­łem so­bie – ucie­ka­jąc ku in­nej nie­skoń­czo­no­ści; nie unika się ujaw­nie­nia iden­tycz­no­ści, łu­dząc się, że można na­po­tkać roz­ma­itość.

Na­dal nie mo­gąc ode­rwać wzroku od zwor­nika skle­pie­nia, co­fa­łem się krok po kroku – gdyż w ciągu kilku mi­nut, ja­kie upły­nęły, od­kąd tu­taj wsze­dłem, na­uczy­łem się szlaku na pa­mięć, a wiel­kie me­ta­lowe żół­wie, które prze­su­wały się po obu mo­ich stro­nach, były wy­star­cza­jąco duże, bym mógł ką­tem oka re­je­stro­wać ich obec­ność. Sze­dłem więc ty­łem wzdłuż nawy ku wej­ściu i raz jesz­cze zna­la­złem się pod groź­nymi pre­hi­sto­rycz­nymi pta­kami z wy­strzę­pio­nego płótna i dru­tów, pod zło­śli­wymi waż­kami, które ja­kaś ta­jemna wola za­wie­siła pod skle­pie­niem nawy. Wi­dzia­łem w nich pełne mą­dro­ści me­ta­fory, znacz­nie bar­dziej zna­czące i alu­zyjne, niż to uda­wał dy­dak­tyczny pre­tekst. Lot ju­raj­skich owa­dów i ga­dów, ale­go­ria dłu­go­trwa­łych wę­dró­wek, ja­kie Wa­ha­dło stresz­czało na ziemi, ar­chonci, nie­przy­ja­zne ema­na­cje; oto opusz­czały się ku mnie ze swo­imi dłu­gimi dzio­bami ar­che­op­te­ryk­sów – ae­ro­plan Bre­gu­eta, Blériota, Esnaulta i he­li­kop­ter Ar­manda Du­faux.

W ten wła­śnie spo­sób wkra­cza się do pa­ry­skiego Con­se­rva­to­ire des Arts et Métiers; po prze­by­ciu osiem­na­sto­wiecz­nego dzie­dzińca wcho­dzi się do sta­rego ko­ścioła opac­kiego, osa­dzo­nego w póź­niej­szym ze­spole ar­chi­tek­to­nicz­nym, po­dob­nie jak nie­gdyś był osa­dzony w ory­gi­nal­nym ze­spole klasz­tor­nym. A kiedy czło­wiek znaj­dzie się już w środku, po­raża go ta zmowa, która zrów­nuje wyż­szy świat nie­biań­skich ostro­łu­ków z chto­nicz­nym świa­tem po­że­ra­czy nafty.

Na ziemi usta­wiono cały or­szak sa­mo­jezd­nych po­wo­zów, bi­cy­kli i po­jaz­dów pa­ro­wych, z góry groź­nie się zwie­szają pio­nier­skie ae­ro­plany; nie­które z tych przed­mio­tów są kom­pletne, cho­ciaż odra­pane, tknięte zę­bem czasu, lecz w dwu­znacz­nym świe­tle, czę­ściowo elek­trycz­nym, a czę­ściowo na­tu­ral­nym, ro­bią wra­że­nie po­kry­tych pa­tyną, wer­nik­sem – jak stare skrzypce; inne zaś to tylko szkie­lety, pod­wo­zia, po­wy­krę­cane kor­bo­wody, które grożą nie­wy­po­wie­dzia­nymi mę­kami, i już wi­dzisz sie­bie przy­ku­tego do tych łoży tor­tur; wy­star­czy, by coś za­częło się po­ru­szać w twoim ciele i szar­pać je, a za­raz wszystko wy­znasz.

Za tym sze­re­giem sta­ro­daw­nych przed­mio­tów ru­cho­mych, obec­nie unie­ru­cho­mio­nych, o du­szy prze­żar­tej rdzą, za czy­stymi zna­kami tech­no­lo­gicz­nej dumy, która ze­chciała je wy­sta­wić, by wzbu­dzić sza­cu­nek od­wie­dza­ją­cych, uka­zuje się – strze­żony z le­wej strony przez Sta­tuę Wol­no­ści, zmniej­szony mo­del rzeźby za­pro­jek­to­wa­nej przez Bar­thol­diego dla No­wego Świata, po pra­wej zaś przez po­sąg Pas­cala – chór, gdzie roz­ko­ły­sane Wa­ha­dło zwień­cza kosz­mar cho­rego en­to­mo­loga – szczypce, szczęki, czułki, człony ta­siemca, skrzy­dła, koń­czyny – cmen­ta­rzy­sko me­cha­nicz­nych tru­pów, które mo­głyby jed­no­cze­śnie ożyć – iskrow­niki, jed­no­fa­zowe trans­for­ma­tory, tur­biny, prze­twor­nice dwu­ma­szy­nowe, ma­szyny pa­rowe, prąd­nice – w głębi zaś, za Wa­ha­dłem, na kruż­ganku, bó­stwa asy­ryj­skie, chal­dej­skie, kar­ta­giń­skie, wiel­kie po­sągi Ba­ala o go­re­ją­cym nie­gdyś brzu­chu, dzie­wice no­rym­ber­skie z ob­na­żo­nym i na­je­żo­nym gwoź­dziami ser­cem, szczątki tego, co nie­gdyś było sil­ni­kami lot­ni­czymi – nie­wy­sło­wiony dia­dem wi­ze­run­ków, co pa­dły na twarz i ad­o­rują Wa­ha­dło; jakby dzieci Ro­zumu i Oświe­ce­nia zo­stały ska­zane na spra­wo­wa­nie przez całą wiecz­ność pie­czy nad sym­bo­lem Tra­dy­cji i Mą­dro­ści.

Znu­dzeni tu­ry­ści, któ­rzy płacą w ka­sie swoje dzie­więć fran­ków, a w nie­dzielę wcho­dzą za darmo, mogą więc mnie­mać, że dzie­więt­na­sto­wieczni starsi pa­no­wie z bro­dami po­żół­kłymi od ni­ko­tyny, w koł­nie­rzy­kach wy­mię­tych i wy­tłusz­czo­nych, w czar­nych ko­kar­dach pod szyją, w sur­du­tach za­la­tu­ją­cych ta­baką, z pal­cami po­żół­kłymi od kwa­sów, a umy­słami za­kwa­szo­nymi od aka­de­mic­kich za­wi­ści, zjawy ro­dem z ko­me­dii, że ci pa­no­wie, zwra­ca­jący się do sie­bie cher ma­ître, umie­ścili wszyst­kie te przed­mioty pod skle­pie­niami, kie­ru­jąc się za­cnym pra­gnie­niem po­ka­za­nia ich ku ucie­sze miesz­czań­skiego i ra­dy­kal­nego po­dat­nika, aby uczcić stan na­uki i po­stęp. Nie, nie, Sa­int-Mar­tin-des-Champs zo­stał po­my­ślany – naj­pierw w kształ­cie ze­społu klasz­tor­nego, a na­stęp­nie mu­zeum re­wo­lu­cji – jako an­to­lo­gia naj­bar­dziej ta­jem­nych mą­dro­ści, na­to­miast apa­raty lot­ni­cze, te sa­mo­jezdne po­wozy, te elek­tro­ma­gne­tyczne szkie­lety zna­la­zły się tu­taj, żeby pod­trzy­mać dia­log, któ­rego for­muła na ra­zie mi się wy­my­kała.

Czy po­wi­nie­nem, jak na­ka­zy­wał ob­łud­nie ka­ta­log, uwie­rzyć, że ten piękny po­mysł pa­nów z Kon­wentu miał udo­stęp­nić ma­som sank­tu­arium wszyst­kich sztuk i rze­miosł, skoro tak oczy­wi­ste było, iż w pro­jek­cie użyto ta­kich sa­mych słów, ja­kimi Fran­cis Ba­con opi­sy­wał Dom Sa­lo­mona w swo­jej No­wej Atlan­ty­dzie?

Być może tylko ja – ja, Ja­copo Belbo i Dio­tal­levi – prze­czu­łem całą prawdę. Być może dzi­siej­szego wie­czoru po­znam od­po­wiedź. Trzeba po­zo­stać w mu­zeum po go­dzi­nie za­mknię­cia i cze­kać na pół­noc.

Nie wie­dzia­łem, któ­rędy wejdą – po­dej­rze­wa­łem, że w sieci pa­ry­skich ście­ków je­den z ka­na­łów łą­czy ja­kiś punkt mu­zeum z mia­stem, może w oko­licy Porte-Sa­int-De­nis – ale gdy­bym stąd wy­szedł, tam­tędy bym nie wró­cił, co do tego nie mia­łem naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści. Mu­sia­łem więc zna­leźć kry­jówkę i po­zo­stać w środku.

Spró­bo­wa­łem uwol­nić się od fa­scy­na­cji tym miej­scem i chłod­nym okiem obej­rzeć nawę. Nie szu­ka­łem już ob­ja­wie­nia, po­trze­bo­wa­łem in­for­ma­cji. Do­my­śla­łem się, że w in­nych sa­lach trudno by­łoby zna­leźć miej­sce, gdzie mógł­bym unik­nąć kon­troli straż­ni­ków (ich praca po­lega wszak na tym, by w mo­men­cie za­my­ka­nia mu­zeum obejść wszyst­kie sale, spraw­dza­jąc, czy gdzieś nie za­czaił się zło­dziej), czyż jed­nak jest ja­kieś miej­sce lep­sze, aby ulo­ko­wać się jako pa­sa­żer, niż to tu­taj, niż ta za­tło­czona po­jaz­dami nawa? Żywy skryje się w mar­twym po­jeź­dzie. Aż za wiele gier pro­wa­dzi­li­śmy, by nie spró­bo­wać także tej.

„Nuże, ma du­szo – po­wie­dzia­łem so­bie – nie myśl już o Mą­dro­ści; szu­kaj wspar­cia w Wie­dzy”.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki
Spis ilu­stra­cji
[1] Drzewo se­firwg: Ce­sare Evola, De di­vi­nis at­tri­bu­tis, quae Se­phi­rot ab He­bra­eis nun­cu­pan­tur, Ve­ne­zia 1589, s. 102
[2] Frag­ment z Iza­aka Lu­rii „Sze­rze­nie się świa­tła w pu­stce” wg: P.S. Gru­ber­ger (red.), Ten Lu­mi­nous Ema­na­tions, t. 2, Je­ru­sa­lem 1973, s. 7