Warkocz spleciony z kwiatów - Agnieszka Krawczyk - ebook + książka

Warkocz spleciony z kwiatów ebook

Agnieszka Krawczyk

4,5

Opis

Pełna emocji i uczuć opowieść o tych, którzy się zagubili i muszą odnaleźć swoje miejsce na ziemi. A szczęście jest blisko i czeka. Trzeba tylko szeroko otworzyć oczy, żeby je dostrzec i schwytać.

Zośka Wichocka próbuje wrócić do równowagi po wypadku samochodowym. Nie potrafi odnaleźć się wśród ludzi w codziennym życiu. Koleżanka proponuje jej wypoczynek w swoim domku, w maleńkiej górskiej miejscowości, Nieznajomce.
Zośka poznaje tam niezwykłych ludzi: Mariusza, prowadzącego schronisko dla leśnych zwierząt, starą wróżbiarkę i znachorkę Zazulinę, tajemniczego włóczęgę Aleksego. Zośka odkrywa na nowo świat i samą siebie, zaczyna rozumieć, jak ważna w życiu jest równowaga, dostrzega, że sama może wiele dać innym. Bo jej przyjaciele także mają problemy, i to często – bardzo poważne. W ich życiu również są zadry, blizny, poczucie straty, niespełnione uczucia.

Czy piękno natury i wzajemne zrozumienie mogą ukoić smutki i przynieść radość, spełnienie, a nawet spokój?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 368

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (345 ocen)
221
87
30
6
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewabed142

Nie oderwiesz się od lektury

Super czekam na ciąg dalszy
10
anna1764

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała ,niezwykle klimatyczna książka. Wprost nie można się od niej oderwać. Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy...
10
Theri

Dobrze spędzony czas

Wszystkie książki tej autorki czytam jedynym tchem.Polecam!
00
EwaKKB38

Nie oderwiesz się od lektury

Ciepła opowieść, zachęcają do refleksji o życiu. Polecam
00
terkawerka

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka. Polecam każdemu bardzo.
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Nie opanowałam nawet najprostszej zielarskiej wiedzy, której śmiertelnicy uczą się u kolan matki – że są rośliny, które po ugotowaniu dają mydło, że palony cis wydziela duszący dym, że mak sprowadza sen, a ciemiernik śmierć, że krwawnik zamyka rany. Tego wszystkiego musiałam się nauczyć metodą prób i błędów, parząc palce i wdychając cuchnące wyziewy, tak że musiałam biec do ogrodu, żeby się wykaszleć.

Madeline Miller[1]

 

 

 

[1] M. Miller Kirke, Warszawa 2018, s. 92, tłum. Paweł Korombel.

 

 

 

 

 

 

 

 

Kwitną w tym czasie: bodziszek cuchnący (zwany też bocianim lub żurawim noskiem), chaber bławatek, dąbrówka rozłogowa, firletka poszarpana, gajowiec żółty, glistnik jaskółcze ziele, gwiazdnica pospolita, jasnota biała (zwana głuchą pokrzywą), knieć błotna (zwana kaczeńcem), mak polny, niezapominajka leśna, przetacznik ożankowy, wilczomlecz sosnka i inne.

Majowe aromaty: czeremcha zwyczajna, konwalia majowa, lilak pospolity (zwany bzem lilakiem), robinia akacjowa.

Co zbieramy w maju: korę kruszyny, kwiatostany bzu czarnego, głogu, kasztanowca pospolitego, mniszka zwyczajnego, ziele krwawnika pospolitego, rumianku pospolitego, pokrzywy zwyczajnej, liście borówki czarnej, brzozy zwisłej, czarnej porzeczki, jeżyny fałdowanej, maliny właściwej, poziomki pospolitej i inne.

Nów w Byku: majowy nów wprowadza nas w inną perspektywę, bo właśnie w tym momencie cyklu zaczynamy się odradzać. Mocarny byk przypomina nam o naszej sile i determinacji. Uczy nas mierzenia się z przeciwnościami, ale i wrażliwości na świat zewnętrzny. To czas doznań i budowania swojej wewnętrznej mocy. Początek, który może zaowocować wielką zmianą.

Majowa pełnia to Kwiatowy Księżyc lub Księżyc Zajęczy. Przynosi nam niepokój, sny nasycają się przesłaniami, mogą przepowiadać przyszłość. To czas miłości, wyrażania uczuć, spełnienia marzeń, gdy przepełnia nas pragnienie bliskości. Kwitną konwalie, zapach nocy miesza się z aromatem dnia. To pora, gdy wszystko może się zdarzyć. Nie ma rzeczy nieprawdopodobnych, każde rozwiązanie jest w zasięgu ręki. Pełnia Sadzenia Kukurydzy jest momentem, kiedy nabieramy przekonania, że przezwyciężyliśmy naszą przeszłość. Nic już nas nie ogranicza, śmiało patrzymy przed siebie. Jeśli teraz damy się ponieść uczuciom, nie zatrzymamy się, zaryzykujemy – możemy wygrać najszczęśliwszy los na życiowej loterii.

Ćwiczenie na maj: rozejrzyj się wokół siebie, zachwyć spokojem i pięknem. Każdego dnia znajduj trzy nowe wrażenia, które cię podniosły na duchu. Szukaj w sobie radości, ukojenia i wdzięczności. Patrz daleko, nie oglądaj się za siebie. Powiedz na głos: „świat jest piękny, a ja jestem we właściwym miejscu”.

 

 

 

 

 

 

 

1.

 

 

W maju wszystko nagle się odmieniło i nastała prawdziwa wiosna. Drzewa wypuściły pąki, które szybko stały się jasnozielonymi liśćmi. Potem czereśnie, wiśnie i jabłonie obsypały się kwiatami. Zielona płaszczyzna lasów i traw pokrywająca okoliczne góry i wzniesienia nagle rozjarzyła się oślepiającą bielą i zapłonęła różowością kwiatów. Te kwitnące drzewa były jak elementy tajemnego ornamentu na cichej i monotonnej szmaragdowej przestrzeni. Kolorowe plamy przyciągały wzrok, zmuszając obserwatora, by doszukiwał się w krajobrazie szczegółów. Las był wciąż spokojny, czysty i świeży. Pełen zapachów, delikatnych powiewów ciepłego wiatru, porannej i wieczornej rosy, osiadającej miękko na liściach, mgły, która rozsnuwała się o poranku i znikała przed południem, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

Mariusz Kalinowski kochał te lasy, ale jeszcze bardziej wszystkie stworzenia, które je zamieszkiwały: sarny, jeże, zające, lisy, psotne kuny będące utrapieniem rolników oraz właścicieli domków rekreacyjnych, a nawet żbiki – tajemnicze koty, które bardzo trudno było dostrzec w gęstwinie traw i liści. Mieszkał tutaj, w Gorcach, w niewielkiej wiosce, liczącej może kilkanaście numerów, od kilku lat i prowadził „Leśne ustronie” – schronisko dla dzikich zwierząt wymagających pomocy lub rekonwalescencji, aby mogły wrócić na wolność.

Nieznajomka była miejscowością położoną z dala od głównych szlaków, ukrytą pomiędzy pasmami wzniesień. Z dołu, czyli z drogi powiatowej wiódł do niej bity, choć dosyć szeroki trakt, ale rzadko ktoś tu się zapuszczał bez powodu. Okolica wyglądała przepięknie – tylko góry, polany i nieprzebrane lasy. Gdzieniegdzie zbudowano letniska, do których ludzie z miasta przyjeżdżali na wypoczynek. Większość mieszkańców jednak była tutejsza, miejscowa, choć niekoniecznie zasiedziała od pokoleń. Mariusz na przykład odkupił swój dom od starego rolnika, który nie miał już siły uprawiać ziemi. Odstąpił ją więc razem z drewnianym, zapuszczonym budynkiem i wyprowadził się do rodziny, gdzie miał lepiej, a właściwie – gdzie ktoś dotrzymywał mu towarzystwa.

Mariusz nie narzekał. Dom wyglądał solidnie i nie wymagał szczególnego remontu. Oczywiście, gdyby nowy właściciel był bardziej wybredny, zauważyłby konieczność malowania ścian lub naprawy koślawego ganku. Tylko że on nie grymasił, zadowalał się tym, co przynosiło mu życie. Budynek był ciepły, a piec wymienił jeszcze poprzedni gospodarz. Dach nie przeciekał, okna – choć stare i drewniane – trzymały dobrze i wiatr nie przedostawał się do środka. Kalinowski lubił zresztą te staromodne skrzynkowe konstrukcje. Pomiędzy szybami, na poziomych listewkach tworzących coś w rodzaju wąskiej półki, poustawiał szklane butelki, które poprzedni właściciel zgromadził w wielkiej ilości w piwnicy. Nie były to byle jakie butelki, a same niezwykłe egzemplarze. Od malutkich, chyba aptecznych okazów sprzed wielu lat do wielkich wysmukłych butli, służących do przechowywania soków i alkoholi. Miały różne kolory: od delikatnego niebieskiego, tak przejrzystego jak woda w źródle powyżej domu, po głęboką zieleń, którą z całym przekonaniem można było nazwać właśnie – butelkową. Światło wpadające do pokoju, będącego jednocześnie kuchnią, jadalnią, salonem i pracownią, przenikało tajemniczo poprzez ścianki butelek, sprawiając, że po podłodze błądziły wesołe kolorowe plamy światła, zajączki o niezwykłej barwie.

– Jak ty żyjesz? – Jego starsza siostra, Elwira, załamywała ręce, a on tylko wzruszał ramionami. Żył, jak lubił. Przede wszystkim nie chciał się mierzyć z czyimiś oczekiwaniami i odpowiadać na nie, zwłaszcza pozytywnie. Już wiele lat temu doszedł do wniosku, że jedyne szczęście, na jakie może liczyć, to podążanie ścieżką, która jemu wydaje się najwłaściwsza. A w tym momencie największą satysfakcję przynosiło mu zajmowanie się zwierzętami w niewielkiej wiosce w górach.

Z czego się utrzymywał? Pisywał zabawne książeczki dla dzieci o zwierzątkach i dodatkowo sam je ilustrował. Dzieci uwielbiały czytać o przygodach małych jeży, borsuków, lisków i ptaków, a on potrafił snuć zajmujące historie. Sam nie mógł uwierzyć, że te pozycje są tak rozchwytywane. Dzięki tej pracy literackiej, traktowanej początkowo jako miła rozrywka, a teraz już jak poważne zajęcie, mógł sobie pozwolić na to „Leśne ustronie”. Cichą przystań dla wszystkich, z którymi los obszedł się nie najlepiej. Czasami była to wina lasu, ale częściej człowieka. Okoliczni mieszkańcy, a później już nawet tacy z dalszych rejonów, zwozili do niego różne biedule – ptaki, które wypadły z gniazd, osierocone sarny, zagłodzone jeże czy szaraki. Każdemu starał się pomóc, ale nie wszystkim był w stanie, zwłaszcza gdy obrażenia były poważne i ich opatrzenie przekraczało jego umiejętności – nie był wszak lekarzem weterynarii i potrzebował pomocy doktora z pobliskiego miasteczka, gotowego wykonać skomplikowany zabieg czy operację. Bywało i tak, że nawet kwalifikowana pomoc nie wystarczała, bo stan pacjenta był zbyt ciężki.

Musiał pożegnać wiele zwierząt, a każda taka śmierć była dla niego osobistym dramatem. Jak na przykład tego jeża, którego już dogorywającego przywiózł w pudełku chłopiec z sąsiedniej wioski. Jak powiedzieć pełnemu nadziei dziecku, że zwierzątka, które znalazł na poboczu, wracając ze szkoły, i z wielkim trudem wydobył z trawy, zapakował do pudła, a potem, na rowerze przywiózł do schroniska, nie da się uratować? Że stworzenie jest tak poturbowane, iż za chwilę przestanie oddychać i żaden, nawet najlepiej wykształcony lekarz tu nic nie pomoże? Serce się krajało, gdy patrzył na łzy tego małego.

Dzisiaj też przyniesiono mu trudny przypadek. Sowa uszata z zainfekowaną nogą, którą musiał szybko odkazić i oczyścić, żeby nie wdała się martwica. Dodatkowo zaniepokoiło go nie do końca sprawne skrzydło ptaka. Była to dawna kontuzja, z którą niewiele się już dało zrobić. Sowa z pewnością miała ograniczoną możliwość lotów, a co za tym idzie, polowań, i ten stan rzeczy z biegiem czasu będzie się pogarszać. Taki ptak już nigdy nie wróci do lasu, będzie musiał pozostać w schronisku. Mariusz wiedział, że zwierzęta są jak ludzie: potrafią tęsknić, kochać, smucić się. A jeśli sowa nie zaakceptuje swego losu? Braku nocnych lotów, spoglądania z wysoka, ukrywania się wśród konarów drzew i w niedostępnych skałach? Polowania o zmroku? Przemykania z majestatycznym pohukiwaniem nad uśpionymi domami? Obserwowania wieczornego życia swoim bystrym i błyszczącym okiem? Liczył się z tym, że ptak zmarnieje, załamie się, a w końcu odejdzie, tak jak się to już zdarzało.

W „Leśnym ustroniu” robiono wszystko, aby odchowane zwierzęta mogły wrócić do swoich naturalnych warunków bytowania. To nie było zoo lub leśna farma, czy rodzaj gospodarstwa agroturystycznego, gdzie można pogłaskać zwierzaczka i się z nim pobawić. Mariusz starał się, aby zwierzęta się nie oswajały i nie uzależniały od ludzi. Prawdę powiedziawszy, bardzo trudno było tego dokonać. Małe borsuki domagały się uwagi i czułości. Potrafiły wleźć na kolana i swoimi długimi pyszczkami szukać ciepłej ręki, która mogłaby je pogładzić. Jelonki, te znalezione nie tak dawno temu, prawie całkiem bezbronne po śmierci matki, spoglądały ciekawie, gdy przychodził je nakarmić, a potem podbiegały się przywitać. Kawka o czarnych piórach siadała mu na ramieniu i choć od dłuższego czasu namawiał ją, by odleciała, ona wciąż pojawiała się na miejscu.

Wiosna to była pora ptaków. Tych, które nieszczęśliwie wypadły z gniazda, oraz takich, które tych gniazd zostały pozbawione. Jak na przykład rodzinka puszczyków – drzewo, w którego dziupli bytowały, przewróciło się nagle, pozbawiając je domu. Pisklęta przywieziono do „Leśnego ustronia” na odchowanie. Mariusz miał w tym okresie roku tyle roboty, że nie wiedział, w co włożyć ręce. Kiedy wypuszczał jedno zwierzę, na jego miejsce natychmiast pojawiało się inne.

Teraz właśnie przygotowywali się do uwolnienia gromady szaraków. Po odchowaniu trafiły na wybieg, żeby potem łatwo je było wypuścić do lasu. „Z zającami już tak jest – dumał Mariusz – szybko stają się znowu dzikie i można je śmiało zwracać naturalnemu środowisku”.

Na szczęście w „Leśnym ustroniu” Kalinowski miał pomocnika. Był to uczeń technikum weterynaryjnego, Janek Grys, który mieszkał niedaleko. Razem radzili sobie zupełnie nieźle: Mariusz był absolwentem zootechniki, a wcześniej ukończył podobną szkołę jak jego pomocnik. Jasiek okazał się pojętny i zaangażowany, a poza tym kochał zwierzęta tak jak mało kto. W momencie, gdy Mariusz wyszedł z lasu i zaczął schodzić z wysokiej łąki w kierunku domu, wybiegł na jego spotkanie.

– Nie ma pan pojęcia, co za akcja! – zawołał na cały głos.

– Co się stało? – zapytał więc dosyć niefrasobliwie Kalinowski, ponieważ chłopak lubił sensacje i często wyolbrzymiał zwykłe zdarzenia.

Tym razem pomocnik miał do przekazania istotnie niezwykłe wieści.

– Przyszła Zazulina. Powiedziała, że sowa jest jej własnością i chciała ją zabrać. Powiedziałem, że póki pan nie wróci, sowy nie wydam. Co to w ogóle za afera? Nie będzie nam się tutaj rządziła! To my odpowiadamy za rekonwalescencję.

– Dobrze zrobiłeś. Dopiero co oczyściłem jej ranę na nodze, trzeba ją obserwować, doglądać. Poza tym ona ma uszkodzone skrzydło, należy się temu przyjrzeć.

– Zazulina mówi, że niepotrzebnie jej łapkę opatrywaliśmy. Ona sama by ją wyleczyła.

Mariusz westchnął z troską. Zazulina, której prawdziwego imienia nikt nie znał, była ich sąsiadką przez miedzę. Biorąc pod uwagę zarówno wielkość gospodarstwa Mariusza, jak i samej Zazuliny – nie tak znowu bliską sąsiadką. Mieszkała samotnie chyba już od dobrych pięćdziesięciu lat, a ile ich liczyła – tego nie wiedział nikt. Trudniła się szeroko pojmowaną magią. Wróżyła ludziom z roślin, ziemi i wody ze źródła, które tryskało na łące pod lasem tuż nad jej gospodarstwem. Co prawda, obecni właściciele tego terenu, małżeństwo z miasta z hałaśliwymi dziećmi i jeszcze głośniejszymi psami, stanowczo zabronili się jej kręcić koło zdroju, ale ona nic sobie z tego nie robiła. Miastowi pojawiali się na majówkę lub część wakacji, bo woleli spędzać urlopy w cieplejszych krajach, a niepodzielną władczynią źródła była starowinka. Oprócz tego zajmowała się zielarstwem i różnymi poradami. Kiedyś, jak relacjonował Mariuszowi Janek, którego rodzina żyła tu od wielu dziesięcioleci, być może od wieku, Zazulina była niezwykle skuteczna w warzeniu mikstur zapewniających powodzenie, szczęście i miłość. Teraz nie miała tyle sił, by chodzić i zbierać potrzebne rośliny, więc udzielała porad i przepowiedni, a czasami dokonywała okadzania. Mariusz nie miał z nią żadnych konfliktów aż do tego momentu i sprawy z sową. Nie zamierzał na razie wydać ptaka, ponieważ bał się, iż staruszka nie będzie w stanie o niego zadbać.

– Odgrażała się, że jeszcze do pana przyjdzie – kontynuował Janek.

– Tylko tego mi brakuje – mruknął Mariusz. – Będę się musiał użerać z babiną. Jeszcze na mnie urok rzuci.

– No właśnie. Ja bym jednak był ostrożny! Tak na mnie patrzyła, kiedy stąd szła, że się przestraszyłem. Ona z pewnością ma w sobie moc. Tak moja babcia mówi, a ona się nie myli.

Babcia Janka, pani Rozalia Grys, była miejscowym autorytetem. Nic w okolicy nie odbywało się bez jej wiedzy i aprobaty, a gdy jej nie udzielała, to sam sołtys wiedział, że nie należy z nią zaczynać. Cechował ją stanowczy charakter i takież opinie na każdy temat, a jej oceny były ostateczne i niepodważalne. Bali się jej wszyscy w sąsiedztwie, a własny wnuk – choć nieustannie usiłował wyrwać się spod babcinej kurateli – musiał przyznać, że zwykle miała rację.

– I jeszcze druga sprawa. – Janek ściszył głos, bo właśnie zbliżyli się do domu Mariusza. – Przyjechała pańska siostra.

– Co?! – Kalinowski przeraził się nie na żarty. Elwira z pewnością przybyła ciosać mu kołki na głowie. Wspomniane już „Jak ty żyjesz?” wypowiadane z zaprawionym troską wyrzutem padało z jej ust tak często, że brat zastanawiał się, czy nie stanowiło w jej wykonaniu jakiegoś osobliwego powitania.

No, a teraz zjawiła się bez uprzedzenia. Elwira była od niego starsza o pięć lat i z jakiegoś powodu uważała, że może mu matkować, co w jej rozumieniu oznaczało pouczanie i krytykę. Czego chciała teraz? Co się jej znowu nie spodobało tak bardzo, że wymagało interwencji? Nie wiedział, ale czuł się nieswojo.

– Przywiozła córkę. Pańską siostrzenicę, znaczy się – wyjaśnił Janek, jakby uważał, że Mariusz nie wie, kim jest Laura.

Założyciel „Leśnego ustronia” uwielbiał swoją siostrzenicę. Laura miała jedenaście lat i była żywiołowym, pełnym pasji dzieckiem. Kochała zwierzęta, co natychmiast roztapiało takie serce jak Mariusza. Wydawała się przy tym uderzająco podobna do Elwiry – bywała zasadnicza i czasami lubiła się wymądrzać. Przepadał jednak za tym rezolutnym dzieckiem i był w stanie wybaczyć jej każdą niezręczność, w którą go z wdziękiem pakowała.

– Coś się stało? – zaniepokoił się.

– Nie chciała powiedzieć. Wpuściłem ją do domu i poszedłem luknąć, czy pan nie idzie – wyjaśnił Janek, a Mariusz pokiwał ze zrozumieniem głową. Tak, sam bał się własnej siostry i gdyby mógł, uciekłby przed nią na długi spacer. Obrócił się nawet i tęsknie spojrzał na ścieżkę, z której właśnie nadszedł. Las wabił go swoją aksamitną zielenią, tajemniczością i kojącą ciszą.

Przeszedł przed podwórko i jeszcze zerknął na zagrodę zwierząt. Swój niewielki szpitalik i przytulisko zlokalizował w dawnych budynkach gospodarczych. Własnym staraniem wyremontował i dostosował starą stodołę i chlewik. Oba budynki były teraz w dużo lepszej kondycji niż jego dom. Obszerny wybieg także przeznaczono dla zwierząt. Ptaki miały swoją wolierę, a małe stworzenia – przedszkole. Gospodarstwo otaczały drzewa, łąki i wspaniałe wzgórza prowadzące wprost na turystyczne szlaki. Widok stąd był bajeczny i człowiek czuł, że naprawdę żyje.

Pokrzepiony tym idyllicznym obrazkiem otworzył drzwi od strony ogrodu i wszedł do środka.

Siostra siedziała przy wielkim kuchennym stole, który jak wiele sprzętów odziedziczył po poprzednim właścicielu, i piła kawę ze szklanki. Wyraźnie jej się to nie podobało, bo była mocno skrzywiona. Szklane butelki stojące na półeczkach pomiędzy szybami łagodnie filtrowały światło, w pokoju brzęczała mucha.

Elwira usłyszała trzaśnięcie drzwi, więc odwróciła się gwałtownie w stronę hałasu. Kiedy zobaczyła brata wracającego z leśnej wędrówki i wyglądającego jak szczęśliwy włóczęga, załamała ręce i spojrzawszy na niego z rozpaczą, wypowiedziała swoją mantrę:

– Mario! Jak ty żyjesz? – Przewróciła wymownie oczami, a on westchnął. Zaczynało się jak zwykle.

– Obejrzałam sobie dokładnie ten dom, kiedy tu na ciebie czekałam – podkreśliła stanowczo. – Czy ty przeprowadziłeś tutaj jakikolwiek remont?

– Przecież wiesz, że nie. Nie było takiej potrzeby. Musiałem się skupić na budynkach gospodarczych dla zwierząt – rzucił z lekkim zniecierpliwieniem. Jeżeli siostra dla odmiany przyjechała go pouczać w sprawie upiększania siedziby, to trafiła jak kulą w płot. Nie zamierzał babrać się w remoncie, skoro wszystko działało. Nie był jednym z tych ludzi z miasta, którzy kupują starą chałupę i od razu przerabiają ją na domek w skandynawskim stylu. On uważał, że skoro mieszka na wsi, w jego domu ma być wiejsko. Stąd skrzynkowe podwójne okna z poprzeczką, stare odrapane drzwi, podłoga z sosnowej deski, tylko z grubsza przejechana cykliniarką i polakierowana. Owszem, wyremontował łazienkę, bo kąpiele pod gołym niebem były uciążliwe, zwłaszcza w zimie. Niczego więcej nie zamierzał jednak robić. To właśnie miał powiedzieć siostrze, gdy do pomieszczenia wpadła Laura, jego siostrzenica.

– Wujku! Ale tu masz cudnie! Widziałam jeże i zajączki! Mamo, wujek ma nawet taką małą sarenkę. Ja też bym chciała opiekować się zwierzątkami, jak Janek. Czy będę mogła?

– Hm… Jak przyjedziesz na wakacje, to Jasiek cię chętnie nauczy pomagać przy zwierzakach. Mnie też przyda się asystentka – stwierdził Mariusz, uśmiechając się do dziewczynki. Mała klasnęła w ręce i okręciła się szybko wokół własnej osi jak fryga. Jak mało do kogo pasowało do niej określenie „żywe srebro”, wszędzie jej było pełno, jak nagle pojawiła się w kuchni, tak znikła, przypuszczalnie, by poszukać na podwórku Janka.

– No, właśnie. – Siostra powróciła do tematu. – Ja poniekąd w tej sprawie…

– Wakacji? To się szybko wybrałaś – zaśmiał się i wstał, żeby postawić na piecu dzbanek z kawą. Od dawna zaparzał sobie ten napój na sposób pasterski. W metalowym dzbanku stawianym na ogień. Uważał, że smak takiej kawy nie ma sobie równych. Siostra, amatorka espresso, spojrzała z lekkim potępieniem, ale tylko przygryzła wargi i nic nie odpowiedziała. – Możesz mi przywieźć Laurę na całe lato – kontynuował. – Nie ręczę, że tu nie zdziczeje, ale nie będzie się nudzić, to mogę obiecać.

– Nie chodzi o wakacje. – Elwira wstała i zaczęła się nerwowo przechadzać po pomieszczeniu.

– No to, o co? I nie łaź tak w te i we wtę, bo mnie to drażni – stwierdził z uśmiechem.

Zatrzymała się, a potem usiadła z powrotem przy stole.

– Dobrze, nie będę owijała w bawełnę. Krystian ma kogoś.

– Poważnie?! Nie, ty żartujesz. – Mariusz pokręcił z dezaprobatą głową. Siostra uśmiechnęła się z wysiłkiem.

– Chciałabym. Niestety, takie są fakty.

– Ale przecież… Jak to możliwe? On ciągle jest w pracy – rzucił i natychmiast zdał sobie sprawę, jak idiotycznie to brzmi. A odkąd to praca przeszkadza w romansach? Ba! W niektórych przypadkach nawet im służy, sam coś o tym wiedział. Tylko że szwagier był wzorem cnót wszelakich: pracowity, odpowiedzialny, zaangażowany. Całymi dniami w szpitalu, a potem jeszcze porady w prywatnej praktyce lekarskiej. Dzięki temu Elwirze i Laurze niczego nie brakowało; mieli śliczny dom w dobrej dzielnicy, dwa samochody… Matka Mariusza i Elwiry nie mogła się nachwalić zięcia. Krystian był zawsze tym pozytywnym wzorcem w odróżnieniu od Mariusza, którego sposób życia nie podobał się nikomu.

– To praca jest powodem – ciągnęła Elwira. – Związał się z tą swoją wspólniczką… Wiesz, z którą założył prywatną praktykę.

– Ale przecież… To chyba była twoja przyjaciółka? Przyjaźniłyście się na studiach, potem też… – Mariusz nie pojmował. Siostra spojrzała na niego z rozpaczą.

– Właśnie.

Zerknął na nią ze współczuciem. To musiał być cios. W tej materii rozumiał ją jak nikt. Elwira chyba pomyślała o tym samym, bo skrzywiła lekko wargi.

– Wiem, co ci mówiłam, gdy rozstawałeś się z Reginą.

– Kiedy mnie zostawiła – sprostował Mariusz. Minęło już tyle czasu, że potrafił o tym mówić spokojnie. Sam był zaskoczony.

– Gdy cię zostawiła, okej. – Siostra była w tej materii nad wyraz ugodowa, aż się zdziwił. – Mówiłam ci wtedy, że dobrze się stało…

– Bo mnie nigdy nie kochała – dopowiedział brat zmęczonym głosem. Tę rozmowę również odbywali wielokrotnie.

– Tak. Teraz wiem, że byłam z tym po prostu niesprawiedliwa. To nie jest takie proste.

– No proszę, że też po tak długim czasie do tego doszłaś. – Usiłował nadać swemu głosowi sarkastyczne brzmienie, ale odezwała się w nim wyłącznie gorycz. Siostra od razu uniosła głowę. Miała taki charakter, że każdą uwagę odbierała jako atak.

– Nie ironizuj. Próbuję cię przeprosić. – Elwira wyglądała na trochę oburzoną.

Westchnął.

– Zrozumiałaś mnie, bo znalazłaś się w podobnej sytuacji.

– Owszem. I nagle pojęłam, że zdrada to jedno, ale nasze własne uczucia to coś zupełnie innego. Byłam przekonana, że kiedy się o czymś takim dowiem, skreślę Krystiana od razu. Zdrady się nie wybacza, nie można z tym żyć, przynajmniej tak zawsze uważałam.

– I co? Coś się zmieniło? – zainteresował się i podszedł do kuchenki, bo w dzbanku rozległo się bulgotanie. Uniósł lekko pokrywkę, a po kuchni rozszedł się nieziemski zapach. Nawet Elwira mimochodem wciągnęła nosem ten aromat.

– Wszystko. Po prostu gardzę sobą – wyznała, a potem wyjęła z torebki chusteczkę i otarła kąciki oczu, żeby nie rozmazać sobie makijażu.

– Czemu? – nie rozumiał brat.

– Bo nie chcę go stracić. Mimo tej zdrady, okropnej krzywdy, jaką mi wyrządził, nie wyobrażam sobie, żeby odszedł. Wszystko się we mnie rozleciało, jakby nagle rozbiła się szklanka. Czuję taką pustkę, bezradność i niemoc. Po prostu straciłam grunt pod nogami. Nigdy nie byłam w takiej syfiastej sytuacji…

Mariusz spojrzał na siostrę ze zdumieniem. Nie spodziewał się po niej czegoś takiego.

– Hm – mruknął, bo nie wiedział, co powiedzieć.

– Nie próbuj mnie pocieszać – zastrzegła. – To niepotrzebne. Krystian się wyprowadza i nic tego nie zmieni, a ja się nie będę poniżała i prosiła go o cokolwiek. Zresztą muszę sama sobie z tym poradzić, jak zawsze.

– Sugeruję, żebyś zwróciła się do jakiegoś specjalisty. To może ci pomóc.

Obrzuciła go niechętnym wzrokiem.

– Zapominasz, że sama jestem lekarzem. Nie będę się wydurniała.

– Elwira, ty jesteś, z całym szacunkiem, stomatologiem. Nie masz pojęcia o terapii psychologicznej.

Siostra wydęła wargi.

– Mniejsza z tym. To moja sprawa – stwierdziła twardo. – Muszę sobie to wszystko poukładać, ale na to potrzebuję czasu. I nie mogę się pokazywać Laurze w takim stanie.

– Co ci chodzi po głowie? – zaniepokoił się Mariusz.

– Chcę cię prosić, żebyś wziął ją na te kilka tygodni. Będę wpadała na weekendy, mała niczego nie odczuje. Ja załatwię sprawy z Krystianem, sama się uspokoję… Bardzo mi zależy…

– Elwira! Przecież jest maj. Mała chodzi do szkoły. Zamierzasz ją zabrać przed końcem roku? Czy to odpowiedzialne? – zdumiał się.

Machnęła lekceważąco ręką.

– Załatwię z jej szkołą, może wystawią wcześniej świadectwo. A jeśli nie, to zapiszemy ją tutaj, żeby nikt się nie czepiał…

Mariusz spoglądał na nią ponuro. Uznał, że musiała to sobie dobrze przekalkulować, zanim do niego przyjechała. Tylko czy to był dobry pomysł? Posłać dziewczynkę do wiejskiej szkoły, w której nikogo nie zna? Gdzie być może będzie się czuła obco. Spytał siostrę, czy jest pewna swojej decyzji.

– Do niczego nie jestem przekonana! – wybuchnęła. – Muszę tak zrobić! Chyba nie chcesz, żeby była świadkiem przepychanek pomiędzy mną a Krystianem. Być może niemiłych rozmów i awantur.

– Teraz mnie szantażujesz – zastrzegł Mariusz, a ona zerknęła z niepokojem.

– Nigdy by mi do głowy nie przyszło naciskać na ciebie – oznajmiła. – Stoję jednak pod ścianą, nie mam do kogo się zwrócić.

– Mama chętnie zajmie się wnuczką – zaproponował lekko ironicznym tonem.

– Jasne! – Siostra aż przymrużyła oczy. – Ona uważa, że miałam wspaniałe życie i okazję, którą zaprzepaściłam. Bo nie umiałam utrzymać Krystiana przy sobie w domu. Znasz ją.

Tak, Mariusz dobrze znał matkę. Nie miał wątpliwości, po kim Elwira przejęła geny. Rodzicielka nigdy nie lubiła Reginy. Uważała ją za płytką i pospolitą. Z tego powodu, gdy się rozstali, nie potrafiła powiedzieć synowi dobrego słowa, a już na pewno go pocieszyć.

– Nie była ciebie warta. Bez trudu znajdziesz sobie lepszą – orzekła matka kategorycznym głosem i uznała sprawę za zamkniętą.

Tylko że on nie chciał lepszej. Chciał Reginę, ale tego nikt nie potrafił zrozumieć.

Siostra tymczasem znowu wyjęła chusteczkę i otarła oczy. Wyglądała jak półtora nieszczęścia. Z podwórka dochodził wesoły śmiech Laury. Janek pokazywał jej młode borsuki, a dziewczynka nie posiadała się ze szczęścia.

Biedne dziecko – przeszło przez myśl Mariusza. To przecież tylko kilka tygodni. Jakoś da sobie radę, a Elwira rzeczywiście uporządkuje swoje życie. Ten czas spędzony z siostrzenicą może i dla niego być wspaniały. Zyska towarzystwo, którego tak bardzo mu brakuje, może wreszcie zajmie się nową książką…

– Dobrze – powiedział więc. – Zaopiekuję się nią.

Siostra rozpromieniła się jak latarnia. Zerwała się z miejsca i uściskała go.

– Dziękuję ci stokrotnie. Naprawdę ratujesz mi życie. Przywiozę ją z powrotem w połowie miesiąca, jak wszystko załatwię. Spróbuj wygospodarować dla niej jakiś kąt, dobrze? Może odmaluj pokój, co?

Westchnął głęboko, ale postanowił nie zgadzać się na wszystko.

– Elwira, to jest mój dom i panują tu moje zasady – podkreślił. – Nie będę tutaj robił żadnych rewolucji. Nie licz na to, że postawię wszystko na głowie z powodu Laury.

– Nie mam wątpliwości. Nie chcę ci się wtrącać do niczego. Po prostu chodzi mi o to, żeby dziecko miało własny i wygodny pokój…

– O to się nie martw. Niczego jej nie zabraknie – podkreślił stanowczo, a potem się uśmiechnął. Nie chciał, aby siostra myślała, że jest nieprzejednany.

Spojrzała na niego z wielką wdzięcznością.

 

 

 

 

 

2.

 

 

Mariusz wrócił do gospodarstwa bardzo zadowolony, ponieważ udało mu się szczęśliwe wypuścić do lasu sarny, które wyczerpane i osłabione trafiły do niego wczesną wiosną. Ze wzruszeniem patrzył, jak te śliczne zwierzęta pogalopowały w las, na wolność. Wyobrażał sobie je w porannych trawach, jak brodzą zanurzone po piersi w szmaragdowej obfitości, jak szukają wody w górskich strumieniach, jak lekko przemykają w niewysokich krzewach. Uważał i był przekonany, że nie ma piękniejszego widoku niż stado saren biegnące w porannej mgle skrajem pola. Albo o przedwieczornym mroku, gdy zmęczone słońce chyli się ku zachodowi, wyzłacając na pożegnanie świat miodowym blaskiem.

Widywał takie obrazki z okna swego domu i z łąki. Był wdzięczny światu za to, że może uczestniczyć w niezwykłym misterium przyrody. Tajemnicy starszej niż cokolwiek innego, tak pięknej i dziwnej jak samo życie. Wiedział, że nie ma nic przyjemniejszego od długiej włóczęgi po lesie lub łące, zagubieniu się w przyrodzie, oddychaniu w jej rytmie, oglądaniu podobnych cudów. Prawie żal mu się zrobiło ludzi, którzy nie znali takich wzruszeń ani ich nie rozumieli.

Kiedy wjechał swoją sfatygowaną terenówką na posesję, z ławeczki koło domu z wysiłkiem podniosła się Zazulina. Od lat miała kłopoty z poruszaniem się i odkąd Mariusz ją poznał, posługiwała się laską, a właściwie kosturem, który własnoręcznie wystrugała i ozdobiła. Był to kawałek sękatego drzewa zwieńczony czymś w rodzaju diabelskiej główki lub innego przerażającego przedstawienia, które chroniło właścicielkę przed piorunami i urokiem.

– Jest pan – stwierdziła tę oczywistość Zazulina, podchodząc do niego.

– Ano jestem. Dzień dobry pani.

– To się jeszcze okaże – skomentowała spod zmarszczonych krzaczastych brwi. – Przyszłam tu po Sowulę. To moja sowa i zabiorę ją, bo pan ją więzi bez powodu.

Mariusz westchnął.

– Sowa miała brzydko zainfekowaną ranę na nodze. Musiałem ją zatrzymać, żeby założyć opatrunki i sprawdzić, jak się goi. Poza tym z jej skrzydłem nie jest dobrze. Obawiam się, że z czasem nie będzie mogła wcale latać…

– Takie jest życie. Ono kołem się toczy. Raz kogoś przygniecie, raz wyniesie na szczyt – mruknęła wróżbiarka. – Nie chce pan chyba opierać się naturze? Wszyscy się starzejemy. I ludzie, i zwierzęta…

– Oczywiście, ale można spróbować jej pomóc. Zabiorę ją do miasteczka, niech ją weterynarz obejrzy. Może prześwietlenie coś wykaże? A nuż da się ja zoperować, nastawić skrzydło?

Starowinka zaprzeczyła gwałtownie.

– Dziękuję za troskę, ale ani ja, ani Sowula tego nie chcemy. Ona jest u mnie już jakiś czas i dobrze jej. A jeśli ta operacja nic nie da? I skrzydło trzeba będzie obciąć?

Mariusz zmarszczył brwi.

– Nie można wykluczyć powikłań, to fakt.

– Obetniecie Sowuli skrzydło i jak się ona wtedy odnajdzie? Czy będzie się czuła jak ptak? Czy to zrozumie? Stanie się dziwadłem. Ani latająca, ani krocząca. Takie nie wiadomo co.

– To tak jak ja – stwierdził filozoficznie Mariusz, a potem od razu pożałował. Po co to mówił? I w dodatku zwariowanej Zazulinie. Co ją to obchodziło, a mogła wyciągnąć niewłaściwie wnioski.

Ona jednak zrozumiała go doskonale.

– Dawno to już pomiarkowałam. Tylko że pan ma to na własne życzenie. Sowuli pan nie chce zostawić wyboru.

– Gadanie. – Mariusz się skrzywił. – Trzeba sprawdzić, czy nie da się jej wyleczyć tego skrzydła. Jeśli się uda, będzie mogła latać jeszcze wiele lat.

– A jeśli się nie powiedzie? Tylko jej pan życie zmarnuje, a teraz ma przy mnie nie najgorszy los. Ja tam swoje wiem. Sama nogą powłóczę, muszę korzystać z kostura, jak stary dziad. Ale w życiu bym nie chciała, żeby mi ktoś tę nogę odjął. Rozumie pan?

– Doskonale. Tylko że pani i sowa to dwa odmienne przypadki.

Stara spojrzała na niego spod oka i odgarnęła siwe kosmyki z czoła. Miała piękne długie włosy, które zaplatała w dziwną konstrukcję: ni to koronę z warkocza, ni to kok.

– Odda mi pan ją? – spytała przyjaźnie. – Przywykłam do niej, a ona do mnie. Ckni mi się, kiedy jej nie ma w chałupie.

Mariusz westchnął.

Jak tu odmówić kobiecie? Skinął dłonią i oboje powoli ruszyli w kierunku chlewika, w którym mężczyzna zorganizował swój podręczny szpitalik. Sowula tam była i na widok swej opiekunki zareagowała radosnym pohukiwaniem.

– Ja też cię witam, kochana – odezwała się serdecznym głosem Zazulina. – Dobrze ci tu było? Bałaś się?

Sowa odpowiedziała po swojemu, a stara się odprężyła.

– Mówi, że już jej lepiej – oznajmiła. – Może i pan jej jakoś dopomógł tymi swoimi opatrunkami, kto to wie? Sowula dobrze wygląda, nie jest taka, że tak powiem, osowiała.

Mariusz rozpogodził się. Wyjaśnił staruszce, jak dbać o stworzenie i co podawać w razie niebezpieczeństwa.

– Ja wszystko wiem, uzdrawiaczu – odpowiedziała, kiwając z powagą głową. – Będę koło niej chodzić. My jesteśmy takie dwie sowule. Mieszkamy w chałupce na kurzej stopce i straszymy dzieci.

Roześmiał się. Faktycznie niektóre dzieci z wioski lubiły przybiegać na teren posesji Zazuliny, a potem uciekać z wrzaskiem i śmiechem, wykrzykując coś o czarach i magii. Starowinka kompletnie się tym nie przejmowała.

– Jak ja się panu odwdzięczę? – spytała, kiedy Sowula delikatnie przemieściła się z jej ręki na ramię i potarła dziobem jej pobrużdżony policzek. Mariuszowi zrobiło się ciepło na sercu.

– Nie ma takiej potrzeby – zapewnił. – Pani wie, że ja się opiekuję wszystkimi osieroconymi i kontuzjowanymi zwierzętami leśnymi, które znajdę lub ktoś mi przyniesie. Ewentualnie może mi pani powróżyć – zażartował. Ona spojrzała na niego bystro spod oka.

– Wiem, że pan jest niedowiarek. Ale jeśli pan naprawdę chce, to trzeba przyjść nad źródło, to moje, pod lasem. Wszystko panu powiem, tylko musi pan pomiarkować, że już trzeba.

– Dziękuję – odpowiedział i poczuł się nieswojo. Wchodzili teraz w sferę jakiegoś zabobonu, która była mu zupełnie obca. Nie chciał się w to bawić ani brnąć w tę rozmowę.

Ona chyba zauważyła jego wahanie, bo skinęła mu głową i skierowała się do drzwi.

– Tam pod lasem znowu ktoś przyjechał do tego domku – stwierdziła z niechęcią.

– Właściciele? – Mariusz westchnął ciężko. Jak już powiedziano, nie przepadał z hałaśliwą rodzinką, która płoszyła zwierzęta. Myśl, że znowu zacznie się tu stałe zamieszanie, była dla niego przykra, lecz cóż robić? To był ich dom i mieli prawo spędzać w nim czas.

– Nie. – Zazulina dla poparcia swoich słów, stuknęła laską o ziemię. – Dziewczyna jakaś. Dziwna.

– Dziwna dziewczyna? Co to znaczy?

– Właśnie to, co mówię. Sam pan zobaczy. Albo i nie.

Wygłosiwszy tę tajemniczą opinię, ruszyła przez podwórko do furtki graniczącej z łąką i polną drogą przez miedzę. Na jej ramieniu pohukiwała Sowula, a Zazulina ze swoim kosturem i niecodzienną fryzurą wyglądała jak leśna wiedźma.

Ale taka dobra wiedźma – uznał Mariusz, chwilę patrzył za nią, a potem wrócił do pracy.

Zanim przyjdzie mu pomóc Janek, trzeba było wiele zrobić, przede wszystkim nakarmić głodne zwierzęta. Z tego też powodu nie mógł ich opuszczać na zbyt długo. Te małe, odratowane po śmierci matek, wymagały karmienia co dwie lub trzy godziny. Te starsze, które już same uczyły się życia na wybiegu, także czekały na posiłek. Każdego tu trzeba było doglądnąć i każdym się zaopiekować. Poza tym nie było tygodnia bez nowych zwierzaków potrzebujących pomocy. Oddawał się im bez reszty, z prawdziwym zaangażowaniem.

To, co oddycha, powinno żyć – powtarzał sobie zawsze, odnosząc to również do drzew i kwiatów. One także przecież oddychały i to jak! Produkowały tlen dla wszystkich.

Janek przyszedł wczesnym popołudniem i od razu zaczął narzekać na Zazulinę.

– I oddał jej pan tę sowę! Przecież wcale nie było wiadomo, czy to jej ptak.

– W to akurat nie wątpię, Sowula jest przywiązana do Zazuliny, a ona do sowy. Widać, że się kochają – roześmiał się Mariusz. Chłopak pokręcił z dezaprobatą głową.

– Przecież znalazłem tę sowę w polu, zupełnie bezbronną, rana na nodze tak się jej paprała, że strach było patrzeć. Babka mogłaby jej lepiej pilnować, skoro dla niej taka cenna.

– Nie gderaj. Każdemu może się zdarzyć, że zwierzaka nie upilnuje i mu czmychnie. Nie bądźmy tacy rygorystyczni – stwierdził Mariusz, a Janek dalej coś mruczał niezadowolony pod nosem.

Oswojona kawka podleciała tymczasem do nich i zaczęła się domagać uwagi.

– Podobno ktoś zamieszkał w tym domku pod lasem, koło źródła – zagaił pojednawczo Mariusz.

– Pewnie ci beznadziejni ludzie z miasta. – Chłopak wydął usta. – Ich dzieciaki ciągle się drą, jakby mówić nie umiały.

– Nie, podobno, jakaś kobieta. Tak mówiła Zazulina.

Janek się zadumał.

– Skoro tak powiedziała, to pewne. Ona tam często chodzi i obczaja, co się dzieje, bo musi mieć dostęp do źródła. Pan wie, że z niego wróży, prawda?

– Tak. Nawet mi proponowała.

Chłopak pokręcił głową.

– Odradzam – rzucił krótko, a potem zaczął karmić kawkę.

Ptak zgrabnie brał kąski z pęsety i przełykał z lubością. Kawka wyglądała ślicznie – jej czarne pióra błyszczały zdrowiem i żal było pomyśleć, że już nigdzie nie odleci.

– Czemu? – zainteresował się Mariusz, a Janek tylko poruszył ramionami.

– Wszystko się sprawdza – rzekł konfidencjonalnie.

– To chyba dobrze? – zdumiał się mężczyzna, a chłopak pokręcił głową.

– Lepiej, żeby tak nie było. Zazulina nie lubi przekazywać dobrych wieści. Więc wróżby są raczej niepomyślne.

– To pewnie mało ludzi korzysta, co? – powiedział Mariusz i się roześmiał, ale nieprzyjemny dreszcz przeleciał mu plecach. Czego sam by się dowiedział? Co mu chciała powiedzieć?

– O, wręcz przeciwnie. Chętnych nie brakuje. Do tego stopnia, że sama Zazulina wybiera, komu udzieli porady, a komu nie. Widać pana polubiła, że tak bez proszenia…

– Hm… Na razie muszę się zastanowić. Może kiedyś się skuszę.

– Jak pan uważa. Tylko żeby nie było, że nie ostrzegałem.

Mariusz uśmiechnął się pod nosem i zmienił temat.

– Niedługo zamieszka ze mną Laura, moja siostrzenica…

– O, rany, ekstra! – zapalił się chłopak. – Będzie ktoś do pomocy. Ona jest mała, ale zawsze się przyda, wiadomka!

– Owszem. W związku z tym chciałbym cię prosić o radę. Trzeba dla niej jakiś pokój przyszykować. Sam nie wiem… Posprzątać, może meble odświeżyć?

– Pomalować ściany? – zaryzykował chłopak, a Mariusz posłał mu omdlewające spojrzenie.

– Tak sądzisz? – spytał słabym głosem.

Janek gorąco przytaknął. Zaczął dowodzić, że Kalinowski ma piękny dom, tylko „ździebko zaniedbany”, jak się wyraził. Przydałby się mu niewielki remont, a już na pewno Laura musi mieć odpowiednie warunki mieszkaniowe. Mariusz westchnął, bo myślał o tym samym, zastanawiał się jednocześnie, który pokój jej oddać. Wytypował ten za kuchnią, z oknami wychodzącymi na łąkę. Chłopak przecząco pokręcił głową.

– Absolutnie. Najlepszy ten na górze, z widokiem na wybieg dla zwierząt. Będzie totalnie szczęśliwa.

Mariusz załamał ręce.

– Daj spokój! Przecież tego pomieszczenia nie używał nawet poprzedni właściciel. Od lat stoi niewykorzystane, tam trzeba wszystko zrobić. Chyba nawet odnowić podłogę – dodał z najwyższym przerażeniem.

Janek uśmiechnął się.

– Żaden problem. Mam cykliniarkę w domu, mogę przeszlifować deski. Także pomalować lub zapuścić olejem. Babcia uwielbia remonty i ciągle coś robię u nas.

Gospodarz „Leśnego ustronia” spojrzał na niego wzrokiem pełnym wdzięczności. Co on by począł bez takiego pomocnika?

– Z nieba mi po prostu spadłeś – ocenił i od razu humor mu się poprawił. Zatarł ręce i pogonił chłopaka do codziennej roboty. – Teraz pora karmienia, musimy się tym zająć, ale później pójdziemy na górę obejrzeć ten pokój.

Nie było jednak to im dane. Jeszcze gdy karmili swoje stadko – szczególnie małe liski pochłaniały pokarm żarłocznie – rozległo się dramatyczne dzwonienie do furtki. Janek wytarł dłonie i poszedł otworzyć. Na progu stała dziewczynka z kartonowym pudełkiem.

– Mój kot go dusił – wyznała ze łzami w oczach. – Brat się ze mnie śmiał, że kota odganiam, bo ptak jest stary i słaby, że i tak nie wyżyje. Ale pan Mariusz był u nas w szkole i opowiadał o dzikich zwierzętach…

Jasiek odkrył pokrywkę z pudełka i zobaczył krogulca z jednym okiem. Drugie pokrywało bielmo. Miał nastroszone pióra i ranę na głowie, widocznie od kocich zębów i pazurów.

– Dobrze zrobiłaś – pochwalił dziewczynkę. – Nie wolno pozwalać kotom na duszenie ptaków. Ten nie jest młody, to prawda, ale wygląda na silnego.

– Wyleczycie go? – spytała dziewczynka z nadzieją.

– Zrobimy, co się da. Zaraz się nim zajmiemy. To krogulec – wyjaśnił Janek, a dziewczynka spojrzała z zainteresowaniem. Chłopak pokiwał głową.

– Tak zwany jastrząb wróblarz, znakomity myśliwy, ale czasami w pościgu za zdobyczą potrafi się zapędzić do mieszkania lub uderzyć w szybę. Możliwe, że twojemu ptakowi to się właśnie przytrafiło i dlatego kot go dopadł.

– One są pod ochroną? – spytała dziewczynka.

– Tak, pod ścisłą. Nie wolno ich zabijać, trzeba chronić i pomagać.

– Co tam mamy? – zainteresował się Mariusz, który właśnie wyszedł z obejścia.

– Krogulec, nieco potarmoszony przez kota – zaprezentował pacjenta Jasiek.

– Wspaniały okaz – stwierdził mężczyzna, zaglądając do pudełka. – To piękne ptaki, ładnie, że go ocaliłaś. Natychmiast się nim zajmiemy.

– Przyjadę tu do niego w odwiedziny, zobaczyć, jak się ma – zapowiedziała dziewczyna i wskoczyła na rower.

Mariusz zabrał pudło i ruszył z nim do szpitala. Czekała na nich poważniejsza sprawa niż malowanie przyszłego pokoju Laury.

– Nie jest taki stary – stwierdził mężczyzna, gdy już wydobyli ptaka z pudła i postawili na stole zabiegowym. Krogulec patrzył na nich swoim jednym złotym okiem i wyglądał tak, jakby rozumiał, że chcą mu pomóc.

– Jest ślepy. Wygląda na ptaka po przejściach.

– Tak, jest zaniedbany, ale bielmo na oku ma nie ze starości. Może jakieś uszkodzenie lub choroba. Wyleczymy go. Podaj, Janku, akcesoria trzeba zdezynfekować i opatrzyć ranę. Koty mają na zębach różne bakterie, bardzo niebezpieczne dla ptaków. Nie wiem, czy można go będzie wypuścić, jak wyzdrowieje. Myślę, że tak wygląda, bo gorzej mu się poluje, jest po prostu osłabiony, ale go odkarmimy.

Ptak zerknął znowu bystro i uczynił taki gest, jakby skinął im dziobem. Był poważny i wpatrywał się w swoich opiekunów z uwagą. Miał przy tym w sobie mnóstwo dostojeństwa, a właściciel „Leśnego ustronia” od razu zapałał do niego sympatią.

– Myśli pan, że rozumie, o czym mówimy? – zażartował Jasiek. Mariusz przytaknął z uśmiechem.

– Kto to wie? Zwierzęta mnie zaskakują na każdym kroku. Nie zdziwiłbym się.

Zabrali się do pracy, aby opatrzyć krogulca jak najszybciej i przysporzyć mu jak najmniej cierpienia.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

 

 

 

 

Copyright © by Agnieszka Krawczyk, 2021

Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2021

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2021

 

Zdjęcia na okładce: © Irene Lamprakou/Trevillion Images

© Anna Ewa Bieniek/Shutterstock

 

Redakcja: Katarzyna Wojtas

Korekta: Monika Ślusarska

Skład i łamanie: Dariusz Nowacki

Ilustracje: Rozalia Ogonowska

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

 

eISBN: 978-83-8195-759-5

 

 

Wydawnictwo FILIA

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.