Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Na długie jesienne wieczory.
By czule o siebie zadbać.
Gdy potrzeba nadziei i przypomnienia, że świat bywa dobrym miejscem.
Czy dawne zauroczenie może rozkwitnąć na nowo w samotnej leśniczówce? Czy po latach poświęcenia dla rodziny można zawalczyć o siebie i nauczyć się dbać o własne szczęście? Jak pogodzić konflikt między trzema pokoleniami kobiet? Gdzie szukać oparcia na życiowym rozdrożu i co zrobić z głową pełną marzeń i obaw?
Najlepsi polscy autorzy i autorki historii obyczajowych przygotowali antologię wyjątkowych opowiadań, które pokrzepiają i zachęcają do walki o swoje szczęście. To wzruszające historie o miłości do innych i… siebie. O budowaniu uczucia na własnych zasadach, odnajdywania go po latach i odkrywaniu, czym jest głęboka bliskość z drugim człowiekiem opowiadają: Janusz L. Wiśniewski, Katarzyna Grochola, Agnieszka Krawczyk, Natasza Socha i Magdalena Kordel.
Poznaj bohaterów takich jak ty. Z krwi i kości, zmagających się z codziennością, niepewnych, tkwiących w zależnościach, które im nie służą, nieumiejących ruszyć z miejsca. Ich historie prowadzą przez meandry samotności i braku wiary w siebie, ale pokazują też wyjątkowe relacje i momenty, które potrafią wywrócić całe życie do góry nogami.
Która z historii stanie się twoim dobrym zaklęciem?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 313
Dla wszystkich, którzy nie wierzą, że utracona przed laty miłość może nieoczekiwanie znów pojawić się na ich drodze
Obudził go dziwny hałas, dochodzący z pokoju gościnnego na dole. Zerknął na zegar, oświetlany drgającymi, bladymi jeszcze promieniami słońca, które wpadały przez kwadrat niezasłoniętego okna w skośnym suficie sypialni na poddaszu. Dochodziła szósta rano. Wysunął rękę spod prześcieradła, którym był przykryty. Każdego poranka robił to tuż po przebudzeniu, żeby pogłaskać kudłaty pysk Brownie. Psa przy łóżku nie było. Zaniepokojony zerwał się na równe nogi i stromymi schodami zbiegł do salonu. Drzwi do pokoju gościnnego były uchylone. Kiedy wszedł do środka, dostrzegł Brownie nerwowo podskakującą na świeżo pościelonym łóżku. Żałośnie popiskując, wpatrywała się w szamoczącą się pod sufitem zbłąkaną sikorkę. Ptak zdezorientowany i przestraszony obecnością psa, nie był w stanie nawet zbliżyć się do otwartego okna. Czujna Brownie najpewniej usłyszała wcześniej podejrzane dźwięki w gościnnym, zbiegła na dół, odemknęła pyskiem drzwi i próbowała przepłoszyć ptaka. Mężczyzna był przekonany, że nie polowała na sikorkę. Chciała ją jedynie na swój sposób przekonać, że dla własnego dobra powinna odlecieć.
– Brownie, no co ty? Proszę, przestań. Nie widzisz, że ta ptaszyna się ciebie boi? Jesteś dla niej ogromna jak dinozaur. Poza tym biegasz po czystej pościeli. Oj, nieładnie, moja panno – powiedział cicho, grożąc jej palcem. – Idź do stołowego.
Kiedy kiwnięciem głowy wskazał otwarte drzwi, Brownie spojrzała na niego swoimi smutnymi oczami, zeskoczyła z łóżka i ze spuszczonym łbem podreptała wolno w kierunku salonu. Podążył za psem i ostrożnie zamknął drzwi. Był pewien, że kiedy przerażona sikorka zostanie sama, po kilku minutach się uspokoi, znajdzie drogę do otwartego okna i odleci.
Usiadł na podłodze i oparł się plecami o drzwi. Brownie położyła pysk na jego udzie. Chwytał dłonią jej zwisające ucho i delikatnie ściskał. Gdy tylko przestawał, Brownie unosiła pyskiem jego rękę, domagając się więcej. Patrzyła mu przy tym prosząco w oczy. Były w tym spojrzeniu i oddanie, i przywiązanie, i bezgraniczne zaufanie. A nade wszystko była w tym spojrzeniu niezwykła łagodność. Gdyby zbłąkana sikorka spojrzała w te oczy – uśmiechnął się do swoich myśli – bez najmniejszego lęku usiadłaby na głowie Brownie i poczekała, aż ta delikatnie wyniesie ją na zewnątrz.
Jego pies – po latach ich „współistnienia” ma co do tego absolutną pewność – był najłagodniejszym stworzeniem na świecie. Nawet pojawiające się czasami w ogrodzie myszy przebiegały spokojnie obok pyska Brownie, leżącej na ich drodze. Spoglądała na nie wtedy z dużym zainteresowaniem, niekiedy unosiła łeb, ale to wszystko. Podobnie było z kotami, które – nie wiadomo skąd, wszak najbliższe zabudowania tartaku znajdowały się około pięciu kilometrów od nich – trafiały do leśniczówki. Brownie leżała na tarasie i przyglądała się łagodnie, jak wyjadają jej żarcie z miski. Mało tego – po tym, jak ją opróżniły do dna, bezczelnie zostawały i żałośnie miauczały o więcej! Gdyby Brownie potrafiła nasypywać karmę do miski, z pewnością by to dla tych kotów zrobiła.
Z naiwnym zaufaniem i empatią – wie, że to jak najwłaściwsze słowo w tym przypadku – wobec wszystkiego, co żyje, Brownie była przykładem genetycznej dysfunkcji i zupełnego niedostosowania. Z pewnością nie przetrwałaby długo w świecie poza ich leśniczówką. Pytany, często żartował, że jego zdaniem najwcześniejsi prehistoryczni przodkowie Brownie urwali się niepostrzeżenie z ewolucyjnej gałęzi, na której siedziały wilki, udomowione później jako psy, i czmychnąwszy im, ewoluowały na swój niezbadany, tajemniczy sposób. Jest to wprawdzie tylko jego przekonanie, dalekie od naukowego, ale tak z pewnością było. Wyobrażenie sobie, że Brownie mogłaby szczerzyć kły i rozszarpywać nimi zające lub jelonki, przekraczało jego możliwości. A jednak faktem jest, że Brownie ma w żyłach krew wilków, tak jak on ma w swoich krew małp. Nie jest oczywiście dla niego kimś takim jak człowiek, ale jest dla niego osobą, tyle że innego gatunku. I tak też ją traktuje – jak osobę. Z wzajemnością.
Spotkali się z Brownie przez przypadek. To znaczy tak myślał wtedy, siedem lat temu. Teraz jednak – chociaż zasadniczo nie wierzy w żadne fatum, bo to bardzo depresyjna wizja – uważa, że ich spotkanie było przejawem nieuchronnego przeznaczenia. A właściwie nie jednego, ale dwóch przeznaczeń. Brownie przyszła na świat, aby pojawić się w jego życiu, on z kolei tak nim pokierował, aby ich drogi się przecięły.
Pierwszym nieproszonym gościem w leśniczówce, do której przydzieliło go nadleśnictwo w Choszcznie, był zbłąkany kierowca samochodu, który ugrzązł na jednej z leśnych dróg, przebiegającej na kilkukilometrowym odcinku przez zdradliwe moczary. Droga jest wprawdzie zaznaczona na mapie jako przejezdna, ale mało kto czyta zapisaną małym drukiem notkę informującą, że jedynie warunkowo, i do tego tylko latem. Zresztą kto teraz, oprócz wojskowych, leśników i nawiedzonych nostalgików, używa normalnych papierowych map? Wszyscy jeżdżą na Google Maps, a w tej aplikacji owa droga nie różni się niczym od wyasfaltowanej krajowej.
Pewien kierowca zdezelowanej skody chciał na skróty dotrzeć do ogromnego targowiska, które powstało po polskiej stronie granicy w pobliżu niemieckiego miasteczka Schwedt. Nie przeczytał jednak – jak większość – notki, a że jechał tam pod koniec deszczowego kwietnia, ugrzązł w mylącym, bo pokrytym trawą, torfowisku, które wyglądało jak droga. W poszukiwaniu pomocy przedzierał się na południe przez las i przypadkiem trafił do jego leśniczówki. Zdesperowany i przerażony, błagał na wszystkie świętości o ratunek, bo jego auto „za chwilę całkowicie zatonie”. Wsiedli więc na ciągnik, najpierw dotarli do drogi, a po kilku kilometrach – do nieszczęsnej skody. Koła rzeczywiście ugrzęzły w podmokłym torfowisku, ale tak naprawdę, gdyby podłożyć pod nie kilka grubych konarów, których było pełno na poboczu, auto wyjechałoby bez pomocy. W tym miejscu wąska leśna droga rozszerzała się z obu stron, tworząc rodzaj eliptycznej wysepki. Kierowca, nie wiadomo dlaczego, poprowadził skodę w lewo i najechał na torfowisko. Miał naprawdę wiele szczęścia. Gdyby zjechał na prawo, ugrzązłby na dobre w bagnie i wtedy, aby wydobyć auto, potrzebna byłaby raczej amfibia niż jego poczciwy ursus.
Zaczepił hak liny holowniczej i po kilku manewrach ciągnikiem wyprowadził auto na drogę. Kierowca, starszy, łysawy mężczyzna w skórzanym płaszczu, długo rozwodził się nad tym, jak bardzo jest mu wdzięczny, i wyjąwszy z kieszeni portfel, pękaty od banknotów, chciał zapłacić „za paliwko do traktora i tak w ogóle, jak się należy, za usługę pomocy drogowej i dobre pańskie serce”. Kiedy kategorycznie odmówił, kierowca otworzył bagażnik i sięgnął do wiklinowego kosza, wypełnionego butelkami z wódką. Obok kosza stały przedzielone kawałkami styropianu figurki kiczowatych krasnali, które robiły w tym czasie furorę w ogrodach i działkach za Odrą, główną część bagażnika zaś wypełniała wymoszczona słomą, pordzewiała stalowa klatka z tłoczącymi się w niej szczeniakami.
– W Niemczech retrievery idą jak ciepłe pączki w tłusty czwartek – odparł, zapytany, dlaczego wiezie psy. – Jeśli pan szanowny za swoją dobroczynność także wódki nie chce, to może szczeniaczka przygarnie? Wszystkie jak się patrzy, rasowe, z hodowli. Każdy z kwitem i po szczepieniach. A kwity to i po polsku, i po niemiecku, i nawet po angielsku posiadam.
Przyglądał się piszczącym żałośnie psiakom, stłoczonym w ciasnej klatce, w której on nie trzymałby nawet kanarka.
– A ile pan sobie życzy za psiaka? – zapytał, z trudem powstrzymując złość.
Dla nieobojętnych
– Mamo, nie mogę w tej chwili rozmawiać, mam spotkanie. – Kłamstwa przez telefon nie widać, a w tak drobnej sprawie to nawet się nie liczy. – Zadzwonię później, dobrze?
– Nigdy nie oddzwaniasz, a ja się tylko chciałam dowiedzieć – Jagoda poczuła, jak jej plecy sztywnieją – czy ty w ogóle odsłuchujesz moje wiadomości.
– Oczywiście, mamo. Zadzwonię, gdy tylko skończę – ściszyła głos, jakby właśnie wchodziła do jakiegoś ważnego miejsca, gdzie czekają na nią ważne osoby, które na pewno nie chcą, żeby w tej chwili rozmawiała przez telefon.
– Czekam wobec tego – usłyszała i się wyłączyła.
„Czekam wobec tego” było twarde. Ciężkie. Nieprzyjemne. I miało w sobie coś z rozkazu. Jak wszystko, co płynęło z tamtej strony.
Odłożyła telefon i sięgnęła po książkę o Dustinie Hoffmanie. Lubiła biografie znanych ludzi, a zwłaszcza aktorów. Ta, którą odkryła w antykwariacie, miała ponad trzydzieści lat. Pochodziła jeszcze sprzed ery biografii bazujących na schemacie „kto, kiedy, z kim i jak w łóżku”. Była porządną opowieścią o karierze najpierw młodego, pryszczatego i niskiego aktora, a potem aktora w dalszym ciągu niskiego, który jednak podbił Hollywood. Druk był malutki, papier kiepski, ale z kartek spływała nadzieja, że i jej się kiedyś uda. Na przekór. Na złość. Na złość rodzicom.
„Zachowujesz się, jakbyś zjadła wszystkie rozumy! A co ty wiesz o życiu? Nic! Dopiero gdy życie da ci popalić, zrozumiesz, że mieliśmy rację! Wiesz, co się w życiu liczy? Kiedy sama na siebie możesz liczyć!”
Dżizas, nie miała siły. Czy rodzice Hoffmana też mieli z synem taki problem? A raczej on z nimi? Czy gdyby nie rola w Absolwencie, jego życie potoczyłoby się inaczej? Ciekawe, jak by zareagowali, gdyby zobaczyli go w reklamie pasty do zębów. Albo jakimś cudem się dowiedzieli, że od czterech miesięcy pracuje w bufecie teatralnym trzy wieczory w tygodniu. I robi korektę prac magisterskich. Czasem ma zlecenia na kelnerowanie na eventach. A ich pieniądze, nietknięte, spokojnie co miesiąc przybierają na wadze.
Lubiła też stare filmy. Pierwszy opiekun jej roku mawiał, że owszem, wszystko się zmienia, ale aktor musi arcydzieła znać, sztukę rozumieć; może nie wiedzieć, dokąd zmierza, ale musi wiedzieć skąd. Nie miał zbyt wielu wielbicieli, tylko ona i Lusia z wypiekami na twarzy oglądały Wasilija Szukszyna, Briana de Palmę, Sergia Leone czy Carlosa Saurę.
I w zasadzie tylko z Lusią utrzymywała po studiach jako taki kontakt, ponieważ większość znajomych rozpierzchła się po bliższym i dalszym świecie. Lusia dostała angaż w Polskim. Nie zarabiała dużo, ale przynajmniej ktoś ją zauważył. To już była jakaś perspektywa. I to właśnie Luśka załatwiła jej pracę w bufecie teatralnym.
Nie chciała teraz rozmawiać z matką, chociaż wiedziała, że i tak trzeba będzie jej w końcu powiedzieć, że się przeprowadza. Bez uprzedniej konsultacji z nią. Z nimi, z rodzicami. Bez ich wiedzy i zgody. Mimo że to oni sponsorują wynajem mieszkania, „dopóki nie pójdziesz na swój chleb i nie zajmiesz się czymś pożytecznym”.
Spojrzała na przyniesione w zeszłym tygodniu ze sklepu pudła, które stały oparte o parapet, niezłożone, nieposklejane. Była zupełnie nieprzygotowana do przeprowadzki, a przecież już na przyszły piątek zamówiła bagażówkę! Obiecała sobie w zeszłym tygodniu, że codziennie spakuje jedno pudło. Najwięcej miała książek i płyt, choć naczyń też było sporo, bo dostała od rodziców (czytaj: od mamy) na wyjazd do Warszawy jako „wyprawkę” drogi serwis na sześć osób i kompletne wyposażenie kuchni. Gdyby codziennie coś zrobiła, nie byłaby teraz w lesie. Bez szans na czyjąkolwiek pomoc.
Znalazła dość fajne i stosunkowo tanie dwupokojowe mieszkanie. Wynajem kawalerki, którą teraz zajmowała, kończył się piętnastego i miła dotychczas właścicielka na prośbę o przedłużenie najmu na następny rok powiedziała, że jej siostrzenica wraca z Erasmusa i niestety... O siostrze, a tym bardziej o siostrzenicy, nigdy wcześniej nie wspominała, choć o innych członkach rodziny mówiła dużo. Jagoda starała się wtedy patrzeć na nią ze zrozumieniem i sprawiać wrażenie dobrej słuchaczki – w końcu była aktorką – choć, prawdę powiedziawszy, nic a nic jej to wszystko nie obchodziło. Więc może tę siostrzenicę jednak przeoczyła.
Przynajmniej odzyska wadium za mieszkanie, przeprowadzi się, a potem dokładniej zastanowi, co robić dalej.
Odłożyła książkę, bo coś jej nie szło dzisiaj czytanie o sukcesach innych ludzi. A potem, bardziej z poczucia obowiązku niż ze szczerej chęci, zadzwoniła do Luśki, która była w tym mieście jej najbliższym kompanem. Nie śmiała tego nazwać przyjaźnią – bo na tę trzeba zasłużyć – a kompanka czy towarzyszka nie bardzo jej się podobały. Kumpela była zbyt prostacka, koleżanka kojarzyła się ze szkołą podstawową i grzecznym dyganiem („Mamusiu, poznaj, proszę, moją koleżankę z klasy”). Więc kompan Luśka.
Chwilowa niechęć brała się stąd, że Luśka właśnie rozstawała się ze swoim długoletnim chłopakiem i tylko o tym była w stanie mówić. O straconych latach, o młodości, którą mu oddała, a której on nigdy nie doceniał, o złudzeniach, poświęceniu... Można by pomyśleć, że wychowała mu trójkę dzieci, które właśnie opuściły gniazdo rodzinne, mąż po ćwierćwieczu ją porzucił, a ona dobiega sześćdziesiątki.
Lusia odebrała po dwóch sygnałach, jakby czyhała na jej telefon.
– O Boże, jak dobrze, że dzwonisz! Już nie mam siły, nie chcę żyć, nie wiem, co mam robić, skoro straciłam najlepsze lata swojego życia... – Ruszył potok znanych zdań, ale Jagoda cierpliwie słuchała, od czasu do czasu rzucając krótkie westchnienie albo równie zdawkowe: „tak, wiem”, „jasne”, „rozumiem cię”.
Ale nie rozumiała.
Nigdy, ale to przenigdy nie pozwoliłaby na to, żeby jakikolwiek facet stał się ważniejszy niż wszystko inne. To byłoby nie tylko nierozsądne, to byłoby wręcz idiotyczne! I nigdy nie pozwoliłaby sobie na takie zlanie się z facetem. Kto chciałby żyć z kobietą, która czepia się jak rzep psiego ogona – to było ulubione powiedzenie jej matki – i przestaje mieć własne życie? Czy ona chciałaby żyć z takim mężczyzną? Dlaczego Luśka tego nie rozumie? Skończyło się życie z nim, a nie jej życie w ogóle.
Ale oczywiście tego nie powiedziała, bo nie chciała jej ranić. Po prostu cierpliwie wysłuchiwała, co Luśka dla niego robiła, jak o niego dbała, jak na niego liczyła, jak miały mieć na imię ich dzieci, jak wszystkie jej plany wzięły w łeb i co ona właściwie ma teraz robić.
Zaraz, zaraz, chociaż akurat z tym Jagoda się zgadzała – plany Lusi wzięły w łeb, ale jego nie. On miał po prostu kompletnie inny pomysł na swoją przyszłość, o czym uprzejmie ją poinformował. I to osobiście, a nie usuwając ją ze znajomych na Fejsie. Więc i tak zachował się z klasą, jak na dzisiejsze czasy.
Ale oczywiście tego też nie powiedziała, bo zawsze uważała, że nie należy się wtrącać do niczyjego życia ani prostować ludziom ścieżek. „Nie wsadzaj nosa do cudzego prosa”. Każdy ma swoje życie do przeżycia i na dramatycznie pytanie Luśki: „A ty co byś zrobiła na moim miejscu?” odpowiadała z czystym sumieniem: „Nie wiem”.
Rozmowa tym razem nie była zbyt długa – tylko dwadzieścia osiem minut, co zarejestrowała, wyłączając telefon – i z poczuciem, że wsparła kompana, odetchnęła z ulgą, że akurat te problemy są jej zupełnie obce.
Agentka, która miała się z nią kontaktować w sprawie castingu, nadal nie oddzwaniała i Jagodzie właściwie odechciało się wszystkiego. Zjadłaby coś, ale lodówka świeciła pustkami i jedną twardą jak kamień cytryną.
– Pani się przesunie, bo moja osoba się nie mieści.
Prawie rozbawiło ją to zdanie, które gdzieś tam prześlizgnęło się za jej plecami.
– Pani głucha jest czy jak?
Dotknęło teraz jej pleców i zrozumiała, że to do niej. Zrobiła krok do przodu, nie odwracając się.
– No, ludzie, patrzcie, miejsca dosyć, ale nie, będzie w przejściu stać i ludziom przeszkadzać, zator robić. Na złość, po nic. I mów do takiej, jakbyś grochem o ścianę.
– Nie mam miejsca. – Teraz już musiała się odwrócić. – Ta pani ma wózek przed sobą.
Kolejka do kasy była dość długa. Piątek równał się zakupom dla całej dzielnicy, jakby nie było innych dni w tygodniu. Najczęściej unikała chodzenia do sklepu u progu weekendu, ale lodówka była zatrważająco pusta już od środy.
– Jakby pani do samoobsługowej poszła, toby luźniej było. Parę rzeczy ma i stoi tu – poskarżył się znów ktoś z tyłu.
Nie odpowiedziała. W kasach samoobsługowych zawsze coś się zacinało. Na dodatek maszyna dopytywała, czy zbiera punkty, czy ma kartę sklepu, a ona czuła się jak idiotka, odpowiadając w kółko, że nie, nie i jeszcze raz nie. Więc do samoobsługowej nie. I nie musi się z tego nikomu tłumaczyć.
Dla kobiet, które potrzebują innych kobiet.I dla tych, które dając, zapomniały, że przyjmowanie także jest sztuką
Są różne rodzaje magii. I to my decydujemy, czy zaprosimy ją do naszego życia, czy też całkowicie odrzucimy, koncentrując się wyłącznie na tym, co realne i niewątpliwe. Istnieje coś takiego jak magia codzienności, ulotne piękno zwykłej chwili, radość z drobnych rzeczy, szczęście, które przynosi spokój, otwarcie się na miłość, przyjaźń i więź z drugim człowiekiem. Rzeczy, które często nam umykają, a są przecież najważniejsze, to cuda upiększające nasze dni, tworzące klimat naszego życia. Czasami jednak musi wydarzyć się coś trudnego, aby ta magia mogła zacząć działać. Impuls, potrzebny do tego, żebyśmy mogli w nią uwierzyć, zaplątać ją w ten uporządkowany, realny świat, w którym pozornie niczego nie brakuje...
Tego dnia, kiedy życie Justyny dostało właśnie taki impuls, nic nie zapowiadało problemów. Wręcz przeciwnie, poranek zaczął się od miłego akcentu.
– Z jakiej to okazji? – zapytała Justyna, kiedy Jarek przyniósł jej śniadanie do łóżka.
Zapomniała o rocznicy? E, raczej nie. Poznali się we wrześniu, a teraz był przecież koniec kwietnia. Właśnie! Należałoby pomyśleć o wypadzie na majówkę.
– Bez okazji – zastrzegł Jarek. – Chciałem po prostu, żebyś miała miły dzień. To znaczy, żeby co najmniej przyjemnie się rozpoczął.
Zerknęła na niego z niedowierzaniem. Do tej pory nie zachowywał się w taki sposób.
– No, no – mruknęła, odrywając kawałek rogalika. – Bo pomyślę, że masz coś na sumieniu.
– Niby czemu? – naburmuszył się.
– Bo tak się starasz – zaczęła się z nim droczyć, ale Jarek bynajmniej nie wyglądał na rozweselonego. Wręcz przeciwnie, wydawał się jeszcze bardziej poirytowany.
– Wiesz co... Naprawdę potrafisz być wredna – prychnął. – Aż się odechciewa cokolwiek dla ciebie robić!
– Przecież żartowałam! A ty od razu bierzesz to tak serio. Odrobinę dystansu – próbowała ratować sytuację, ale po jego minie poznała, że nie ma na to szans.
– Szkoda, że ty go nie masz. Idę do pracy, jestem już spóźniony.
– Poczekaj chwilę... Pogadajmy... – starała się go zatrzymać. Bezskutecznie.
– Nie ma o czym rozmawiać. Pa! – Chwycił torbę z laptopem i tyle go widziała.
Wzruszyła ramionami i zabrała się do jedzenia. Nie zamierzała rezygnować z apetycznie wyglądającego śniadania ze względu na niefortunny początek. A jednak jej myśli uparcie wracały do Jarka. Co go ugryzło? Przecież wszystko między nimi układało się dobrze.
Właśnie miała dolać sobie kawy – i wtedy się zawahała. Dobrze? Uniosła wysoko brwi. Czy naprawdę tak można powiedzieć? Obiektywnie nic złego się nie działo. Ale też nic dobrego. W ich związku od dawna brakowało ognia. Właściwie – od dawna brakowało w nim wszystkiego.
– Żyjemy jak stare małżeństwo, chociaż jesteśmy dopiero tuż po trzydziestce – westchnęła na głos, wzruszając ramionami.
Kiedy to się właściwie stało? Znali się trzy lata i przecież znakomicie do siebie pasowali. Mieli wspólne zainteresowania, lubili imprezować, dużo podróżowali. Z czasem zaczęła pochłaniać ich praca. Jarek awansował w korporacji na stanowisko kierownicze, ona zdecydowała się na własny biznes. To normalne, że więcej czasu zaczęli poświęcać karierze. W końcu trzeba o to zadbać, kiedy się jest na fali. Związek wydawał się stabilny, wprost ugruntowany.
– Co, do diabła?! – przygryzła wargi, bo gdzieś w głębi serca poczuła dziwne ukłucie niepokoju. Odniosła wrażenie, że coś jej się wymyka. A właściwie, że coś jej umknęło, że przegapiła jakąś subtelną zmianę.
„Wszystko nadrobię”, pocieszyła się. „Zacznę od tego, że kiedy Jarek wróci wieczorem do domu, otworzę dobre wino, a potem zobaczymy, do czego nas to zaprowadzi. Będzie dobrze!”
Uśmiechnęła się do tych myśli i wepchnęła spory kęs rogalika do ust. Głośny dźwięk telefonu przywrócił ją do rzeczywistości.
– Justi, gdzie ty jesteś? – usłyszała głos swojej wspólniczki. Irmina była wyraźnie podenerwowana.
– Jeszcze w domu, a co się stało? – odparła Justyna, biorąc łyk kawy.
– Jak to: w domu? Przecież ci ludzie zaraz tu będą! Zapomniałaś, że o dziewiątej prezentujemy naszą ofertę menu cateringowego? Czy ty jesteś poważna?
– O dziewiątej? Przecież byłyśmy umówione na jedenastą! – Justyna zerwała się na równe nogi, potrącając tacę ze śniadaniem w taki sposób, że cały dzbanek kawy wylał się na pościel.
– Na jedenastą? Co ty gadasz? – Irminie aż zaparło dech.
– Spokojnie, zaraz przyjadę. Dasz sobie radę. Prezentacja jest w laptopie, w razie czego zacznij beze mnie...
– Bez ciebie? Oszalałaś? Dziewczyny od szóstej rano szykują potrawy... A ja nie potrafię tak wszystkiego przedstawić jak ty... Ty umiesz każdego zaczarować! Ja nie mam takiego daru wymowy! Justiii!
– Nie panikuj! Będę za dziesięć minut. Bez stresu! – Justyna jedną ręką trzymała telefon, a drugą usiłowała włożyć spódnicę. Nie bardzo jej się to udawało, więc się rozłączyła.
Niech to szlag! Jak mogła pomylić godziny!? Nigdy jej się coś takiego nie zdarzyło.
Ubrała się w pięć minut i przejechała szczotką po włosach, uznając, że na makijaż i tak jest za późno, pomaluje tylko usta w samochodzie. Do restauracji dotarła w rekordowym tempie, łamiąc po drodze chyba wszystkie możliwe przepisy. Pewnie za tydzień jej skrzynka na listy pęknie w szwach od mandatów, ale trudno. Ten kontrakt wymaga poświęceń. Ich restauracja mocno oberwała w czasie pandemii i teraz miały szansę się odbić. Dostały propozycję wejścia w branżę dietetycznego cateringu pudełkowego i szykowały się do prezentacji przykładowego menu. Pracowały bardzo ciężko nad swoją ofertą i naprawdę dały z siebie wszystko – Irmina była dietetyczką, Justyna dopracowała wszystko kulinarnie i miała przedstawić całość jako menedżerka produktu. Kompletnie nie rozumiała więc, jak to się stało, że pokręciła godziny tego bądź co bądź najważniejszego spotkania w ich dotychczasowej karierze.
No, ale stało się. Zresztą – nic straconego!
Gdy dotarła do restauracji, spotkanie dopiero co się rozpoczęło. Przedstawiciele firmy cateringowej akurat się rozglądali po lokalu, a Gośka, która zarządzała kuchnią, serwowała kawę i soki. Justyna odetchnęła z ulgą, przywołała na twarz profesjonalny uśmiech i wkroczyła do środka ratować sytuację.
– Uff. Dobrze, że zdążyłaś, chyba byli zadowoleni. – Irmina opadła na krzesło i nalała sobie wody do szklanki.
– Tak, wydaje się, że było okej – powiedziała ostrożnie Justyna, choć głęboko w środku uważała, że poszło świetnie. Widziała minę tego faceta z firmy cateringowej: przytakiwał za każdym razem, kiedy otwierała usta.
– Mają jeszcze trzy inne restauracje – przytomnie przypomniała Gośka. – Obawiam się, że w ogólnym rozrachunku i tak zaważy cena.
– Gadanie. Jakość jest najważniejsza! – Justyna była pewna swego.
– W dzisiejszych czasach ceny nie przeskoczysz. Ludzie mają coraz mniej pieniędzy i to przesądza o wielu sprawach – upierała się Gośka.
– Ale chcą się zdrowo odżywiać. Jeśli kogoś stać na dietę pudełkową, to zależy mu na pełnowartościowych posiłkach – poparła wspólniczkę Irmina.
Dla każdej kobiety,która nie przestajeszukać siebie
Mucha spacerowała po lampie od godziny szóstej czternaście.
Anna obudziła się o szóstej piętnaście. Jak zwykle. Tyle że dziś bez budzika. W końcu była sobota.
Wszyscy pozostali domownicy jeszcze spali. Jej mąż Marek pochrapywał jak zwykle i co jakiś czas coś tam mamrotał. Przyzwyczaiła się do tego po latach, chociaż ciągle jeszcze zdarzały się noce, kiedy wsłuchiwała się w to, co mówił przez sen, i próbowała zrozumieć sens. Z tego powodu potem sama nie mogła zasnąć i przez cały dzień czuła się zmęczona. Tej nocy jednak spała dość dobrze, pewnie dlatego obudziła się wypoczęta. Nie chciało jej się jednak wstawać.
Jej wzrok przykuła mucha. Anna próbowała zgadnąć, jaki będzie jej kolejny ruch. Czy poleci w stronę okna, czy przespaceruje się w prawo, a może w lewo? Mogła jeszcze zatrzymać się w miejscu i jak to zwykle robią muchy, pocierać tylne nóżki. Anna pomyślała też, że taka mucha ma całkowitą swobodę decyzji. Może zrobić wszystko, nie przejmując się nikim ani niczym. No, trochę ogranicza ją zamknięte okno, ale poza tym całe mieszkanie jest do jej dyspozycji. Wolno jej polecieć do kuchni, usiąść na jabłkach lub winogronach, przespacerować się po blacie i zlizać resztki rozlanego soku albo polecieć do dużego pokoju i tam wybrać któryś z mebli.
Anna zamknęła na moment oczy. Zastanowiła się, co ją w ogóle skłoniło do myślenia o musze. Przecież to głupie – analizować, co zrobi jakiś owad, którego zresztą nie lubiła. Nabrała powietrza, potem powoli je wypuściła, jak zalecano w technikach oddychania, po czym wstała z łóżka.
Ceniła sobie te momenty, kiedy w domu panowała względna cisza. Wyobrażała sobie wtedy, że siada przy kuchennym stole i jest sama ze sobą. Że delektuje się kawą, w tle tyka zegar, a ona może się zanurzyć w ten przyjemny stan, kiedy jeszcze nic nie musi i cały dzień wydaje się wielką niewiadomą. Marzyła o takich chwilach, kiedy nic nie musiała. Ale Anna była przede wszystkim matką i żoną. Bez przyjaciółek, bez zainteresowań, bez hobby. Jej życie kręciło się wokół rodziny – zbuntowanej dorastającej córki i zapracowanego męża. Nic dziwnego, że pragnęła czasu wyłącznie dla siebie. Takiego z kawą przy stole i leniwym przeglądaniem porannej prasy.
A jednak to wszystko rozgrywało się tylko w jej wyobraźni – i ulatniało z niej dość szybko, gdy wstawali pozostali domownicy i zaczynali swoje codzienne rytuały. Szesnastoletnia Martyna była wyjątkowo głośna, namiętnie trzaskała drzwiami, wszystko odstawiała z hałasem, nawet szczoteczkę do zębów wkładała do kubka z takim impetem, że Anna odruchowo zamykała oczy. Zresztą mąż zachowywał się podobnie jak córka. Anna nie znosiła, kiedy otwierał szafki i wyciągał z nich garnki – nawet ich suczka Aniela podwijała wtedy ogon i czmychała do korytarza. Anna wielokrotnie zwracała im uwagę, że mogliby to wszystko robić choćby o pół tonu ciszej, ale jakoś nigdy nie spotkała się ze zrozumieniem.
Była sobota, istniało zatem pewne prawdopodobieństwo, że zarówno mąż, jak i córka pośpią trochę dłużej. Ale Annę gnały już zakupy, przygotowanie trzech posiłków i trzy spacery z psem, pranie, sprzątanie, zmywanie – wszystko to, co wiązało się ze słowem „weekend”, minus wyjście do pracy.
Anna zerknęła przez okno i z nieśmiałym uśmiechem stwierdziła, że zapowiada się ładny dzień.
– Aniela! – przywołała cicho suczkę, która imię otrzymała po prababci Anny. Początkowo nikt z rodziny nie chciał się na nie zgodzić, a jednak to był jeden z tych nielicznych momentów, kiedy Anna postawiła na swoim. Sunię przyniosła do domu Martyna, która po prostu poinformowała rodziców, że znalazła ją na ulicy i nie mogła pozwolić, żeby psina błąkała się sama. Anna nigdy nie myślała o tym, żeby mieć psa, ale suczka dość szybko skradła jej serce.
– Jak zwykle stawiasz mnie przed faktem – powiedziała Anna, patrząc na córkę, która oczywiście wzruszyła ramionami. – W takim razie ja wymyślę dla niej imię.
W pierwszym momencie Martyna uznała, że imię Aniela kompromituje psa, Marek tylko się skrzywił. Ostatecznie jednak Anna zdołała przekonać i córkę, i męża. I było to naprawdę miłe uczucie.
Zresztą Markowi było w zasadzie wszystko jedno. Sam miał w dzieciństwie dwa psy, dlatego uznał, że zwierzę w domu to żaden problem. Pewnie już wtedy wiedział, że i tak obowiązki związane z Anielą spadną na żonę, bo on przecież pracował. Anna wprawdzie też, ale na trzy czwarte etatu, miała zatem więcej – z pozoru – wolnego czasu.
– Tak sobie myślę, że może wyjdziemy dzisiaj trochę wcześniej na spacer? – Anna zmrużyła oczy. – Zrobię od razu zakupy, wtedy będę mogła zaraz po śniadaniu przygotować wstępnie obiad i zająć się prasowaniem.
Anna otworzyła lodówkę i zrobiła szybki przegląd. Ustaliła, czego brakuje, co się kończy, a co już jest przeterminowane. Zapisała w telefonie rzeczy, które powinna kupić, po czym sięgnęła po smycz, gwizdnęła na psa i chwilę później obie wyszły z mieszkania. Aniela z przyjemnością biegała po parku, w którym oprócz niej przebywał tylko jeden pies, na dodatek dość przyjacielski. Zwierzaki goniły się wśród drzew, trochę przekomarzały, obszczekiwały się nawzajem i obsikiwały okoliczne krzewy, a potem, zmęczone, wróciły do swoich właścicieli.
Anna postanowiła zabrać Anielę do pobliskiego spożywczaka, znała bowiem właścicielkę i wiedziała, że w drodze wyjątku może tam wprowadzić psa. To był niewielki sklepik, który także Aniela dobrze znała i wiedziała, że trzeba tam usiąść w kącie, nie szczekać, nie oddychać zbyt głośno i w ogóle zachowywać się tak, jakby jej nie było.
– My tylko na momencik – zaznaczyła od razu Anna, wchodząc z Anielą do środka. – Kupię kilka najpotrzebniejszych rzeczy i zaraz znikamy.
Kwadrans później Anna była już gotowa i trochę niechętnie ruszyła w kierunku domu. Pomyślała o tym, że chętnie wstąpiłaby jeszcze do kawiarni i zamówiła ogromne cappuccino z czekoladową posypką, ale doskonale wiedziała, że tego nie zrobi. Nigdy, przenigdy nie wejdzie sama do kawiarni i nie usiądzie przy stoliku, choćby nawet zaserwowali jej najlepszą kawę pod słońcem. Jak by to wyglądało? Samotna kobieta popijająca cappuccino to przecież desperatka, rozpaczliwie wołająca o pomoc! Brrr... Tylko więc machnęła ręką, żeby przegnać te myśli, zerknęła na Anielę i poprosiła ją, żeby grzecznie szła przy nodze – a potem nagle wydarzyło się coś, czego zupełnie nie ogarnęła. W ułamku sekundy straciła równowagę, a kiedy rozpaczliwie próbowała utrzymać się na nogach, puściła smycz i siatkę z zakupami, zamachała w powietrzu rękami, potem nogami i runęła jak długa, podcinając przy tym jakąś kobietę. Przez pierwszych kilka chwil nie miała zielonego pojęcia, co się właściwie stało, gdzie jest, czy niczego sobie nie złamała i czy nie zrobiła krzywdy temu komuś, kto chyba leżał pod nią.
– Najmocniej panią przepraszam! Już wstaję, już pani pomagam, proszę się nie ruszać, może wezwać karetkę? – Anna wyrzuciła z siebie potok słów, próbując jednocześnie wstać, podnieść kobietę, zebrać rozsypane zakupy i zorientować się, gdzie jest Aniela.
– Wszystko w porządku, najważniejsze, że żyję i nie czuję większego bólu – odezwał się dość niski, przyjemny głos. Należał do trochę starszej od niej na oko pięćdziesięcioletniej,, z krótką zadziorną fryzurą i oryginalnym makijażem (jedna powieka pomalowana na zielono, a druga na niebiesko), ubranej w błękitny dres i wściekle pomarańczowe buty.
– Ale to może być szok – szybko powiedziała Anna. – Może jeszcze ból nie dotarł do pani mózgu, czasami tak się dzieje, to chyba adrenalina albo coś w tym rodzaju?
Anna wzięła kilka głębokich oddechów, kucnęła i nachyliła się nad kobietą. Ale ta właśnie usiadła, otrzepała spodnie, a potem puściła oko do Anny.
– Spokojnie, żyję.
– Naprawdę bardzo, bardzo panią przepraszam! – Anna musiała wyglądać wyjątkowo bezradnie, bo nieznajoma przyjrzała jej się uważnie, a potem próbowała ją pocieszyć:
– Spokojnie – powtórzyła. – Nic takiego się nie stało. A jeżeli się stało, to nie bez przyczyny. Wychodzę z założenia, że wszystko jest po coś, więc być może nasze zderzenie również ma jakiś sens.
– Nie sądzę – odpowiedziała Anna. – Obie mamy podarte siatki i rozsypane zakupy, nie wiem, gdzie jest mój pies, na pewno jesteśmy posiniaczone i kto wie, może skutki tego upadku okażą się jeszcze tragiczniejsze, niż nam się teraz wydaje. Może obie mamy wstrząśnienie mózgu?
– Proponuję, żeby pani na chwilę usiadła, bo odnoszę wrażenie, że nie najlepiej się pani czuje. – Kobieta dotknęła ramienia Anny.
– Mam usiąść na ziemi? – upewniła się Anna.
– Tak, kto nam zabroni? Poza tym to rodzaj skweru, więc nikomu nie przeszkadzamy. A tak przy okazji, jestem Krystyna. – Kobieta wyciągnęła rękę.
– Anna – odpowiedziała zdumiona, a potem rzeczywiście usiadła na ziemi.
– O, widzę, że lubi pani salami z pieprzem? – Krystyna wychyliła się i zerknęła na to, co leżało za plecami Anny.
– Nie, nie znoszę. Ale mój mąż lubi.
– A serek topiony? Ja, szczerze mówiąc, za nim nie przepadam, ale jako dziecko nawet chętnie jadałam – oznajmiła Krystyna.
– Też nie znoszę – powtórzyła Anna. – Ale córka uwielbia.
– Czy potrzebują panie pomocy? – dobiegł je nagle zatroskany głos. Odwróciły głowy i zobaczyły starszego mężczyznę, który zerkał z niepokojem to na jedną, to na drugą.
– Nie, nie, wszystko w porządku. – Krystyna machnęła ręką. – Chwilę jeszcze posiedzimy, a potem zbieramy się do domu.
– Ale siedzą panie na ziemi – zauważył mężczyzna.
– Owszem – potwierdziła Krystyna. – Jest ciepło, a my nikomu nie blokujemy przejścia.
– To fakt – zgodził się mężczyzna. – Niemniej to dziwne.
– Niech będzie, że dziwne. Ale ponieważ nie jest to ani sprzeczne z prawem, ani szkodliwe, to chyba nam wolno, prawda?
Starszy mężczyzna już nic nie powiedział, tylko kręcąc z niedowierzaniem głową, ruszył w swoją stronę. W tym samym momencie Anna zerwała się z ziemi i mocno zaczerwieniła.
– Proszę jednak wstać. To strasznie głupie tak siedzieć, kiedy wkoło spacerują ludzie. Co sobie o nas pomyślą?
Wszystkim, dla których nowy dzień jawi się jako szansa na kolejne udane spotkanie ze światem
Matylda podeszła do okna i oparła czoło o chłodną szybę. Przed sobą miała rozległą panoramę Warszawy. Pnące się ku niebu nowoczesne wieżowce górowały nad niższymi kamienicami, pamiętającymi dawne lata. Ulica jak zwykle zapełniona była spieszącymi się ludźmi, którzy z tej wysokości przypominali miniaturowe figurki w gigantycznym mechanizmie. Zresztą wszystko tam na dole przywodziło jej na myśl ruchomą makietę, którą ktoś zaprojektował i na której precyzyjnie ułożył wszystkie elementy, przydzielił wszystkim postaciom role i ustawił w konkretnym miejscu, nie pytając o zdanie.
Ona też, choć niechętnie to przyznawała, była elementem tego projektu. Mimo że patrzyła teraz na to wszystko z góry, tkwiła w tym, tak jak inni. Ustawiona na określonym piętrze, ubrana w schludny kostiumik, codziennie bez szemrania odgrywała swoją rolę. Nie musiała nawet przymykać oczu, żeby wyobrazić sobie, jak by to wyglądało, gdyby cały ten ekskluzywny biurowiec i jego otoczenie zmniejszyć do rozmiarów dziecięcych zabawek. Figurki tych, którzy tu pracują, wyglądałyby nieomal identycznie. Kobiety w dopasowanych szarych spódniczkach przed kolano, w marynarkach o tym samym odcieniu, w butach na wysokim obcasie. Podobne do siebie jak dwie krople wody. Mężczyźni w garniturach, koszulach ze sztywnymi kołnierzykami, krawatach. Jakby odlani z jednej formy. W monochromatycznych granatach, szarościach i brązach.
Gdybyśmy rzeczywiście zostali zamienieni w zabawki, to z miejsca rzucono by nas w kąt i nikt by nas nawet palcem nie tknął; dzieci wolą kolory, uśmiechnięte buzie, różnorodność, pomyślała, po czym jeszcze mocniej przycisnęła czoło do szyby i powędrowała wzrokiem do najwyraźniejszego punktu, jaki było stąd widać, lśniącego dachu jednej z nielicznych ocalałych przedwojennych kamienic.
Odczuwała w stosunku do niej ogromny sentyment – najpewniej dlatego, że tak wiele przeszedł i zachował w swoich murach pamięć o minionych dniach i tamtych przedwojennych ludziach, których obecność na pewno była tam gdzieś zapisana. W skrzypieniu starych schodów, w cieniach snujących się po obszernej klatce schodowej, w tafli wielkiego lustra, które, o dziwo, przetrwało na jednym z półpięter.
Dawniej chodziła tam od czasu do czasu. Lubiła wślizgiwać się do środka, wbiegać na górę po krzywych, wysłużonych schodach i przeglądać się w przydymionym gdzieniegdzie zwierciadle, myśląc o ludziach, którzy stawali w tym miejscu przed nią. Przymykała oczy i nieomal widziała mieszkańców tego budynku, jak przystają na półpiętrze i szybkim spojrzeniem obrzucają swoje odbicie. Eleganckie panie w futrach i skórzanych rękawiczkach, panowie we frakach i melonikach, dziewczynki z kokardami we włosach, robiące śmieszne miny. A potem uchylała powieki i uśmiechała się do siebie w lustrze. Ot, tak, żeby zostawić po sobie dobre, radosne wspomnienie dla kogoś, kto tak jak ona być może kiedyś tu stanie, a jego myśli popłyną podobnym torem, co jej myśli.
Później musiała zarzucić te wycieczki. W bramie założono domofon i już nie dało się tak po prostu wejść do środka. Ale sentyment do miejsca pozostał. I zawsze gdy stawała w pracy przy oknie i patrzyła na widoczny w oddali dach, myślała o tym, że to jedyny dom, który przywodzi jej na myśl prawdziwe – i zupełnie niedostępne dla niej – życie.
W jej wyobrażeniach to właśnie w takich miejscach życie płynęło wartkim nurtem. W zabałaganionych pokojach dziecięcych. Wśród półek zastawionych kolorowymi książeczkami. Wśród rozsypanych na dywanach klocków i usadzonych na półkach lalek, które wtulały się w plusz ulubionych misiów. Ciepłe i bezpieczne, przeplatane dużymi radościami i małymi smutkami...
Wymarzone prawdziwe życie.
Toczyło się w kuchniach, w których czajniki wesoło buchały kłębami pary, zaglądało do kubków z kawą, zaplątywało się w firanki, otulające troskliwie okna. Pachniało ciastem drożdżowym i czekoladą. A czasem bardziej prozaicznie – gotowanym kapuśniakiem albo smażonym schaboszczakiem. Szumiało pralką, pracującą w łazience, pluskało wodą wychlapywaną z wanny. Niekiedy unosiło się krzykliwie w kłótniach i sporach. Ale było. Mięsiste, energiczne, temperamentne i nieprzewidywalne.
Zupełnie inne niż jej życie. Wyważone, przeszklone, nowoczesne i chłodne. Takie jak apartament, w którym mieszkała.
– „Małe tęsknoty, krótkie tęsknoty, znaczące prawie tyle, co nic. Nagłe i szybkie serca łopoty, kto by nie znał ich...” – zanuciła pod nosem i się uśmiechnęła.
„Pamiętaj, że wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma” – szybko przywołała się w myślach do porządku, chuchnęła na szybę i w powstałym obłoczku pary narysowała pękaty wykrzyknik.
Właściwie powinna uporządkować rzeczy leżące na biurku, zamknąć na klucz szufladę z dokumentami i zbierać się do wyjścia. Ale jakoś tak nie chciało jej się odchodzić od okna. Właściwie ten widok to była jedyna rzecz, którą naprawdę lubiła w swojej pracy. Szczególnie gdy była ładna pogoda, miało się wrażenie, że błękitne niebo w jakiś magiczny sposób przeniknie przez połacie szyb i lada moment niebieskość zaleje całe chłodne wnętrze, a słońce przeniknie przez szarość marynarek, wplecie się w ciasno upięte koki, rozluźni węzły krawatów.
No cóż, pomarzyć zawsze można, pomyślała i w końcu z ociąganiem odwróciła się w kierunku biurka. Wtedy jej wzrok zahaczył o leżącą na środku kartkę, całą zapełnioną fantazyjnymi szlaczkami, listeczkami i serduszkami. Tak właśnie wyglądały jej notatki z dzisiejszej rozmowy telefonicznej z szefem. Paweł zadzwonił do niej po południu. Nie było w tym nic nadzwyczajnego, zwykle odzywał się w piątek o tej porze i omawiał z nią plan na nadchodzący tydzień.