Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kalina ma 45 lat i panicznie boi się dojrzałości. Słowo „menopauza” przeraża ją bardziej niż trzygłowy smok. Boi się również matki, podejmowania samodzielnych decyzji, a nawet wyjścia do kawiarni w pojedynkę. W torebce nosi listę marzeń, które pod wpływem spotkania z nieznajomym mężczyzną w końcu postanawia spełnić.
Czy rozbierze się na plaży nudystów?
Zje śniadanie w łóżku?
Zakocha się, nie zważając na nic?
A może po raz pierwszy dowie się, jak smakuje wolność?
Hormonia to książka o sile i mądrości kobiet, ale także o ich lękach i skrzętnie ukrywanych tajemnicach. O wewnętrznej harmonii. I oszalałych hormonach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 314
© Copyright by Natasza Socha
© Copyright for this edition by Wydawnictwo Pascal. Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, za wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.
Ta książka jest fikcją literacką. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób, żywych lub zmarłych, autentycznych miejsc, wydarzeń lub zjawisk jest czysto przypadkowe. Bohaterowie i wydarzenia opisane w tej książce są tworem wyobraźni autorki bądź zostały znacząco przetworzone pod kątem wykorzystania w powieści.
Autor: Natasza Socha
Redakcja, korekta, skład: SEITON, www.seiton.pl
Projekt graficzny okładki: Irina Pozniak
Zdjęcia na okładce:
George Mayer/Shutterstock (front)
Najka Photography (zdjęcie autorki)
Redaktor prowadząca: Agnieszka Pietrzak
Redaktor serii: Agnieszka Filas
Redaktor naczelna: Agnieszka Hetnał
Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.
ul. Zapora 25
43-382 Bielsko-Biała
www.pascal.pl
Bielsko-Biała 2016
ISBN 978-83-7642-931-1
eBook maîtrisé par Atelier Du Châteaux
Gdybym teraz, w wieku siedemdziesięciu lat, mogła dać sobie samej pewną radę, to brzmiałaby ona tak: używaj słowa „pierdol się” znacznie częściej…
Helen Mirren
Niebo ziewnęło. A chwilę potem lunął deszcz tak przeraźliwie głośny, że kto wie, czy nie słychać go było nawet w Amsterdamie, o którym od jakiegoś czasu marzyła Kalina. Gdyby dokładnie przyjrzeć się jej marzeniu, okazałoby się, że jest ono nieco oddalone od samego Amsterdamu, a dokładnie o czterdzieści dwa kilometry, bo tyle wynosiła odległość między stolicą a miejscem, w którym znajdował się jeden z piękniejszych holenderskich ogrodów botanicznych Keukenhof – prawdziwe królestwo tulipanów.
Trudno powiedzieć, dlaczego właśnie tulipany tak ją zachwycały. Być może miało to związek z zapowiedzią wiosny, po której każdy spodziewa się czegoś lepszego. A może podobało jej się to, że tulipany, po letnim stanie spoczynku, kolejnego roku odradzają się na nowo. Kalina też znajdowała się w stanie spoczynku, który trwał jednak zdecydowanie za długo.
Deszcz padał jak oszalały. Uderzał w parapet z taką siłą, że aż uginał się pod nim metal. Ktoś kiedyś powiedział, że jedni słyszą tylko deszcz, inni zaś oklaski. Kalina zdecydowanie należała do tej pierwszej grupy. Znajdowała się w stanie, który poeci pięknie określają mianem melancholii. Tymczasem jest to zwykłe odrętwienie organizmu, rodzaj apatii, marazmu i niekończącego się smutku. Bardzo mroczny stan, niestety dość częsty u kobiet w każdym wieku.
– Jestem beznadziejna – oznajmiła Kalina deszczowi, a ten tylko przytaknął, stukając miarowo w szyby.
Marzenie o Keukenhof zakwitło w jej głowie krótko po tym, jak ponownie wprowadziła się do rodzinnego domu, w którym mieszkała już jej matka Konstancja z kotem Patrycjuszem rasy sfinks, nieprawdopodobnie wręcz paskudnym, za to nieliniejącym. Kot sfinks nie posiadał owłosienia – odrobina włosów rosła mu wyłącznie na uszach, ogonie oraz na jądrach.
– On jest łysy – powiedziała kiedyś z obrzydzeniem Kalina, na co jej matka zareagowała w charakterystyczny dla siebie sposób – spojrzała na nią z wyrzutem, odrobinę chlipnęła i oznajmiła:
– Ty wiesz, że ja się brzydzę włosów.
To było dokładnie trzynaście lat temu. Kot nadal żył, nadal był odrażająco łysy, z wyjątkiem wspomnianych uszu i jąder, a Kalina nadal czuła, że ze sfinksem jej nie po drodze. Podobnie jak z matką, ale do tego nie przyznałaby się za nic w świecie. Wprowadziła się więc po cichu do swojego dawnego pokoju i aby choć odrobinę poczuć się lepiej, wyhodowała sobie kolejne marzenie, które zapisała na tajnej liście, o której nigdy nikomu nie powiedziała.
Numer osiem: Keukenhof.
Ciekawe, ile jeszcze lat będzie musiała czekać, żeby w końcu zakwitnąć jak tulipan na wiosnę. Ciekawe, ile razy jeszcze matka wyciśnie z siebie taką nadprodukcję opiekuńczości, że cebulka nie będzie miała prawa wykiełkować, zaduszona przy pierwszej próbie wypuszczenia pędów. Podobno kiedy dziecku usuwa się kamienie spod nóg, w przyszłości potknie się o ziarnko piasku. Kalina nawet te ziarnka miała usuwane. Nic dziwnego, że żyła jakby obok życia.
Jej kłótnie z matką były krótkie, acz intensywne. W zasadzie to nie były typowe kłótnie, tylko kolejne rozmowy prowadzące donikąd. Lub do wielkiego muru, którego nie można ani obejść, ani przeskoczyć, a drabina właśnie się złamała.
O, jak choćby ta ostatnia wymiana zdań.
– Nie powinnaś jechać sama na wakacje – z uporem powtarzała matka.
– Mamo! Jestem dorosła, a nawet więcej. Mam córkę. Mam dwie koronki w uzębieniu.
– Nie bardzo rozumiem, co ma jedno wspólnego z drugim – matka wzruszyła ramionami.
– To, że nie mam pięciu lat, a od piętnastu nigdzie sama nie wyjechałam, bo za każdym razem używasz tego samego argumentu. Że nie powinnam!
– Bo samemu nie wypada. I co? Będziesz siedzieć w restauracji jak ten kołek, patrząc w swój talerz zupy i udając, że na kogoś czekasz? Albo może od razu dasz się zgwałcić, bo na pierwszy rzut oka widać, że jesteś samotna, bezbronna i słaba.
No tak, bo samotna kobieta w restauracji musi wyglądać na porzuconą lub niedostosowaną do życia w społeczeństwie. Wakacje w pojedynkę to dowód na upośledzenie i seksualne wybrakowanie.
Kalina podskórnie czuła, jakie argumenty padną w dalszej kolejności.
– Poza tym Kira też chce gdzieś wyjechać. Mam zostać sama?
Bingo.
– Ale dobrze, skoro musisz, to jedź. Nie mogę ci przecież zabronić. – Tu pojawiło się charakterystyczne siąpnięcie nosem.
Oficjalnie nie.
– Ale podaj mi proszę dokładne namiary, gdyby lekarz musiał powiadomić rodzinę.
– Jaki lekarz? – dała się złapać Kalina.
Matka przeżuwała odpowiedź, chcąc nadać jej bardziej dramatyczny wydźwięk.
– Mam już swoje lata. A dokładnie siedemdziesiąt cztery, więc to może być każdy lekarz. Taki od utraty przytomności, paraliżu, zawału czy zwykłej niewydolności krążenia.
– Ale to właśnie niewydolność jest przyczyną zawału.
– Nie kracz.
Kalina złapała się za głowę.
Nigdy z nią nie wygram.
Wyszła na balkon i zamknęła oczy. Próbowała zastygnąć na moment, pozwolić życiu płynąć obok i ocknąć się dopiero wtedy, gdy matka przestanie zasnuwać pokój czarnymi wizjami własnej śmierci.
– Udar cieplny. A lato ma być rekordowe w tym roku pod względem upałów – dobiegło ją jeszcze ze środka.
Zatkała uszy i zaczęła nucić Lot trzmiela.
To, co dla niej było zaborczością, Konstancja nazywała matczyną miłością. Wszystko, co robiła, podyktowane było troską o dobro najbliższych. Cóż złego jest w podsuwaniu komuś parasolki, kiedy pada deszcz?
– Ale ty mi ją podajesz również wtedy, gdy być może dopiero będzie padało! – mówiła Kalina.
Konstancja nie dostrzegała żadnej różnicy. Kiedy kobieta sama wychowuje dziecko, musi pełnić podwójną rolę. Męża straciła krótko po porodzie. Nie miała siły ani ochoty, by za nim płakać, bo trzeba było zająć się córką. I dać jej z siebie tyle, by zawsze czuła się bezpiecznie.
– Autonomia, mamo. Zrozum, że jestem kimś innym niż ty. Pozwól mi upaść – prosiła i tłumaczyła Kalina, choć najczęściej własnemu odbiciu w lustrze. Nie umiała z nią rozmawiać, bo Konstancja wszystko odbierała jako atak. Z czasem Kalina przestała walczyć z „nadmiłością” matki i biernie poddała się rytmowi ich wspólnego życia.
Mieszkały w dużej przedwojennej willi, która pachniała wprawdzie dawnymi czasami, ale w tym zapachu nic nie przypominało ojca. Kiedyś znalazła jego zdjęcie. Przystojny, uśmiechnięty, śmiesznie wygolony, w białej koszuli i spodniach na szelkach. Ale chyba nie zasłużył, by zamieszkać w ramce na ścianie, spoczywał zatem w starym kartonie wraz z pocztówkami, starymi życzeniami świątecznymi, różową wizytówką jakiejś Luizy i biletem na bal sylwestrowy z 1964 roku. Konstancja najwyraźniej za nim nie tęskniła, wszystkie swoje uczucia przelewając na córkę.
Z czasem Kalina uległa złudzeniu, że stała się specyficzną kontynuacją matki, jej kolejnym wcieleniem. Kimś, kto nie ma prawa do samodzielnego istnienia. Kimś, kto jest w stu procentach zależny od drugiej osoby i nie potrafi rozpocząć własnego życia. W dzieciństwie Konstancja wyręczała ją niemal we wszystkim. Zawiązywała buciki, czesała włosy, przygotowywała ubrania do szkoły. Nie pozwalała chodzić po drzewach, grać w piłkę z kolegami, a koleżanki dobierała według pewnego klucza – miały być z dobrych domów i dobrze się uczyć. Nic dziwnego zatem, że Kalina nie miała odwagi, by przeforsować własne zdanie. Nie buntowała się, nie stawiała na swoim. Kiedy na pierwszym roku studiów chciała wyprowadzić się z domu, wystarczyło, że Konstancja spojrzała na nią z „bólem” w oczach. Kalina wycofała się, uznając, że to może rzeczywiście trochę za wcześnie. I zawsze, kiedy próbowała liznąć niezależności, mama szarpała za „smycz”. Albo raczej za pępowinę. Szarpnęła nawet wtedy, gdy Kalina zdecydowanie za wcześnie zaszła w ciążę.
– Dziecko? Przecież ty sama jesteś jeszcze dzieckiem! Niedawno zaczęłaś studia, dopiero wchodzisz w dorosłość, więc zupełnie nie rozumiem, jak mogłaś mi to zrobić?
Kalina też była przerażona, na szczęście Konstancja stanęła na wysokości zadania i zaproponowała młodym rodzicom, by zamieszkali wspólnie z dzieckiem pod jej dachem. Pomoże im. Będzie wspaniałomyślna. Po dziesięciu latach wyprowadzili się do wynajętego mieszkania pod silną presją Adama. Mąż Kaliny naprawdę cenił swoją teściową, ale coraz mocnej czuł pętlę zaciskającą się również na jego szyi.
– Musimy zacząć żyć na własną rękę – przekonywał nieprzekonaną Kalinę. Zgodziła się w końcu, choć wyrzuty sumienia budziły ją każdego dnia, a wieczorem kołysały do snu. Konstancja doskonale widziała, że traci córkę, dlatego też zastosowała strategię matki bezradnej. Zrzuciła Kalinę z kolan tylko po to, by usadowić się na jej własnych. Kalina coraz bardziej uginała się pod ciężarem rzekomej niezaradności matki i stawała się bezsilną powiernicą wszystkich jej dramatów i kłopotów. W końcu nabrała przekonania, że to ona jest po to, aby wspierać, rozumieć i troszczyć się o kogoś, kto ją urodził i wychował. Tak już w życiu jest, że czasem trzeba zamienić się rolami.
Kalina wytrzymała dwa lata w wynajętym mieszkaniu, miotając się tak naprawdę między rolą córki i żony. Trudno stwierdzić, w którym domu przebywała częściej. Aż w końcu Adam poszedł w swoją stronę, a ona wróciła z Kirą do matki.
– Jesteś nareszcie – powiedziała wtedy Konstancja i mocno ją przytuliła.
Kalina zrozumiała, że tego domu nie uda jej się tak łatwo opuścić.
Nigdy nie wiadomo, który moment w życiu całkowicie je zmienia. Czasem kopnie człowieka prąd, a wtedy doznaje on wizji, po których zaczyna malować obrazy, czasem spotyka na swojej drodze guru, który namawia go, by zrzucił odzież i biegał nago po lesie, szukając prawdziwego ja, a czasem trzeba sobie złamać serce. Każdy powód jest dobry, by spróbować czegoś nowego. Najtrudniej jest wyjść z kokona przyzwyczajeń, zwłaszcza takich, które dają poczucie bezpieczeństwa.
Impuls, który dotknął Kalinę, zamknięty był w małej ramce, w dziale gazetowych anonsów towarzyskich.
Ogłoszenie było idiotyczne, bo tylko idiota mógł się nad nim chociaż przez chwilę zastanowić.
Idiota lub kobieta, która kompletnie nie wie, jaki będzie jej kolejny krok. Z jednej strony nie ma ochoty wdepnąć w nowe bagno, z drugiej – babrać się wiecznie w tym samym.
Zerknęła raz jeszcze na anons wydrukowany w lokalnej prasie:
„Czterdziestodwulatek, słabo uposażony finansowo, lekko depresyjny i odrobinę schorowany (choć zdecydowanie mniej niż podejrzewał lekarz) szuka kobiety, która zabierze go w podróż po świecie.
Nie posiadam telefonu, ale w najbliższą sobotę będę czekał o godzinie siedemnastej w ogrodzie botanicznym, pod miłorzębem japońskim”.
Odłożyła zdumiona gazetę. To pewnie jakiś dowcip. Nie ma takiej możliwości, by normalny człowiek zamieścił ogłoszenie będące całkowitą antyreklamą siebie samego. „Słabo uposażony finansowo”? „Lekko depresyjny”? Może to jakiś eksperyment socjologiczny badający reakcję zwykłych ludzi na paranoję innych?
– Kalinuś, masz ochotę na ciasto?
Westchnęła.
Pewnie zabrzmi to idiotycznie, ale podróż po świecie nawet z chorym bankrutem wydała jej się nagle bardziej kusząca niż ciasto mamy, choć było ono przecież doskonałe. Zapewne drożdżowe z czereśniami. Albo jabłecznik z pianką i bezą. Tyle że Kalina miała ochotę czasem pobyć sama. Sama posiedzieć w kuchni, wypić kawę bez cukru i bez komentarzy, że nadmiar kawy wypłukuje z organizmu wapń i może mieć złe skutki dla serca. Człowiek jest zbudowany z paradoksów pragnień. Gdy nikogo nie ma w pobliżu, marzy o towarzystwie. A kiedy ktoś proponuje mu ciasto (jednak sernik z malinową galaretką), nagle chce zjeść je w odosobnieniu.
– Idę! – zawołała i raz jeszcze rzuciła okiem na ogłoszenie.
A jeśli to nie jest dowcip?
Kuchnia była przytulna i urządzona bardzo nie w guście Kaliny. Ale to był dom Konstancji, wszelkie próby zmian nie trafiały więc do celu. Brązowe szafki ze złotymi uchwytami, zielone kafelki na ścianach i wykładzina w okrutny wzorek. O tę wykładzinę zawsze toczyła z matką bój i zawsze przegrywała, zanim zdążyła zaprezentować cały arsenał argumentów. Że się brudzi, że roztocza, że niehigieniczna. Kalina marzyła o jasnej, przestronnej kuchni, z dużą ilością światła, białymi meblami i wielką lodówką z barkiem. Chciała nawet taką kupić matce, ale Konstancja uznała, że lodówka, którą mają, trzem kobietom w zupełności wystarczy.
Najbardziej brakowało jej swobody. Tak, miała swój pokój, ale nie wolno jej było zamykać się na klucz.
– A jeśli zasłabniesz? – pytała matka.
Nawet jeśli ten argument miał sens, Kalina czuła się osaczona.
Każdy człowiek potrzebuje wolności polegającej choćby na przejściu nago z pokoju do łazienki. Na zjedzeniu ciastka w pościeli. Na niedbałym ułożeniu swojego ciała na kanapie i wyciągnięciu nóg na stół. Na podrapaniu się po wzgórku łonowym wreszcie.
– Nie dłub, jedz normalnie – dobiegło jej uszu.
– Wiesz, mamo – odważyła się nagle – ty chyba nigdy nie zobaczyłaś we mnie dorosłej kobiety.
– Słucham? – Konstancja zastygła z widelczykiem w połowie drogi do ust.
– Ciągle widzisz we mnie dziecko. Czy ja naprawdę nigdy nie dorosłam?
Matka wzruszyła ramionami.
– Kiedy patrzę, jak dłubiesz w cieście, mam wrażenie, że nadal siedzisz jedną nogą w przedszkolu.
– Może mi nie smakuje?
– Słucham? – To już był krzyk trafionego łukiem łabędzia.
– To znaczy smakuje, ale czy mogłoby kiedyś naprawdę nie smakować? – Kalina nagle zobaczyła siebie siedzącą w kawiarni i zajadającą wuzetkę. Była sama i było jej z tym dobrze. Piła trzecią kawę i czytała książkę.
Dlaczego boję się pójść sama do kawiarni?
Oczy Konstancji zaszły łzami.
To umiała robić na zawołanie – zaszlochać, załkać, rozpłakać się histerycznie.
– Ja ostatnio zupełnie nie rozumiem, o czym ty mówisz? Co się z tobą dzieje?
Kalina pomyślała nagle, że nie chce, by matka zeskrobywała jej plamy z ubrania, tak jak robiła to w dzieciństwie. Sama sobie zeskrobie. Albo będzie chodzić w brudnych. Zastygła nad ciastem, zapatrzona w srebrny wzorek na porcelanowym talerzyku.
Chciałabym mieć czerwone, kwadratowe talerze. Bez szlaczka.
A potem jej myśli poszybowały w stronę ulicy Dąbrowskiego. Ogród botaniczny? Kompletnie bez sensu. Z drugiej jednak strony trudno oczekiwać od kogoś, kto zamieszcza takie ogłoszenie, standardowego miejsca spotkania typu kawiarnia czy kino.
Po rozmowie z matką Kalina znowu zapadła w letarg. Leżała na kanapie i patrzyła bezmyślnie w okno. A jeśli anons to jakiś znak? Nie wiedziała co prawda jaki, ale podskórnie czuła, że dostała wyraźną wskazówkę od losu.
Ogród botaniczny po dłuższym zastanowieniu przestał być tak bardzo głupim pomysłem. To w końcu idealne miejsce dla kogoś, kto będzie na tyle nierozsądny i przyjdzie na spotkanie. Idealne, bo bezpieczne. Można stanąć nieco dalej, w ukryciu, i ocenić sytuację. Można udawać, że jest się zwykłym spacerowiczem. Albo uciec w razie czego.
Kalina roześmiała się nagle.
Miłorząb japoński. A pod nim lekko depresyjny i ciut schorowany facet bez grosza przy duszy, który oczekuje… chyba sponsoringu? Żadna, absolutnie żadna kobieta nie podjęłaby takiego ryzyka.
W sobotę o szesnastej trzydzieści pojawiła się w ogrodzie botanicznym z dziwnym poczuciem, że co prawda jest idiotką, ale po raz pierwszy w życiu zareagowała spontanicznie na zapach przygody.
Co oczywiście nie oznacza jeszcze, że podejdzie do tego faceta, a potem wsiądą w jej samochód i pomkną przed siebie ku zachodowi słońca niczym Bonnie i Clyde. Tyle że bez pistoletów. No, chyba że on jest uzbrojony.
Ogród botaniczny w maju niemal zmuszał do pozytywnego myślenia. A kiedy dodatkowo świeciło słońce, a wiatr wygrywał na liściach spokojne melodie w tonacji Fis-dur, poziom serotoniny w organizmie przyjemnie się unosił. Nic dziwnego zatem, że Kalina z uczuciem dziwnej lekkości zanurzyła się w tych majowych okolicznościach przyrody.
Zieleń wiosenna romansowała z zielenią zgniłą, czego efektem była zieleń butelkowa z domieszką złocistej poświaty. Całość uzupełniały różnobarwne tulipany, które Kalina kochała zdecydowanie bardziej niż siebie samą. Były tu i Triumphy, i mieszańce Darwina, były Crispy, Cottage oraz tulipany liliokształtne. Wprawnym okiem dostrzegła też tulipany Rembrandta, papuzie oraz peoniowe. Oczywiście dla większości ludzi tulipan różni się od tulipana co najwyżej kolorem, ale Kalina należała do osób tulipanolubnych. Jej wiedza była większa, bogatsza, pachniała szorstką zielenią gniecionych liści oraz delikatną nutą kwiatowego pyłku.
O szesnastej czterdzieści siedem sama Kalina pachniała natomiast strachem podszytym ciekawością oraz przeświadczeniem o własnej głupocie. Jej uwagę na chwi- lę odciągali nowożeńcy, rozrzuceni niczym chabry na łąkach po idealnie przyciętych trawnikach, na drewnianych ławeczkach, a nawet wśród skalniaka. Naliczyła co najmniej osiem par, które z wyrazem miłosnego kretynizmu na swych młodych obliczach próbowały zarazić swoim uczuciem okoliczną roślinność. W tym celu jedna panna młoda całowała główki hiacyntów, druga zawisła malowniczo na konarze jakiegoś drzewa, a jeszcze inna próbowała zespolić się z nagrzanym kamieniem, leżąc na nim jak na wodnym materacu.
Kalina nie miała podobnej ślubnej sesji zdjęciowej. Parę fotek pstryknął im zaprzyjaźniony kolega z roku, kilka mama pana młodego, ale tych ostatnich nigdy nie zobaczyła, bo teściowa uznała, że wygląda na zdjęciach jak krowa jadąca na ubój, wskutek czego unicestwiła wszystkie dowody tego upokorzenia.
Ci zakochani wyglądają kretyńsko, ale jednak trochę im zazdroszczę.
Na szczęście zazdrość została wyparta przez miłorząb japoński, który gdzieś tu przecież rósł i czekał na ewentualne spotkanie dwojga zupełnie obcych sobie osób.
Drzewo ujrzała z daleka, bo było dość duże, o charakterystycznych wachlarzowatych liściach. I nie było samo. Towarzyszył mu mężczyzna w średnim wieku, odrobinę niedogolony, choć może tak właśnie miało być, ubrany w czarne spodnie i czarny T-shirt. Co on miał na głowie? Kucyk? Kalina wepchnęła nos w krzew tamaryszku, udając, że chłonie jego zapach, a kątem oka obserwowała mężczyznę, który, co stwierdziła z dużą ulgą, nie wyglądał ani na zboczeńca, ani na bezdomnego zboczeńca, ani nawet odrobinę podle. Wyglądał normalnie, a wręcz trochę smutno, co Kalinie bardzo się spodobało, bo smutek płynął w jej żyłach na równi z krwią.
Serce trzepotało jej w piersiach niczym uwięziony kanarek w klatce, a ona sama miała poczucie, że ciało wpada w dziwne drgawki, związane zapewne z absurdalnością całej sytuacji.
I wtedy właśnie on na nią spojrzał, więc jeszcze głębiej wsadziła głowę w tamaryszek, aż zaskoczone jej widokiem pszczoły zabzyczały z niedowierzeniem.
Trudno. Nie zabije mnie chyba w majową sobotę, na oczach świadków, i nie zakopie pod miłorzębem. Ani pod tamaryszkiem.
Mężczyzna podszedł w jej stronę i przystanął jakieś dwa metry przed krzewem. Opuściła więc swoją kryjówkę, poprawiła włosy, a nawet uśmiechnęła się, choć osoba z zewnątrz mogłaby to zinterpretować jako grymas przerażenia.
Tak, rzeczywiście miał kucyk na czubku głowy, związany zieloną frotką. Jego twarz budziła dziwną sympatię, być może za sprawą dużych oczu i wesołego uśmiechu. Mężczyzna był dość wysoki, szczupły i miał ładne dłonie z krótko obciętymi paznokciami.
– Naprawdę zareagowała pani na moje ogłoszenie? – Do jej uszu dobiegł dość miły, niski męski głos, choć o ile Kalina pamiętała, głos jej męża również kiedyś był miły, a potem nagle przestał. Dlatego postanowiła nie ulegać urokowi pierwszego wrażenia, tylko myśleć racjonalnie.
– Zaciekawiło mnie – przyznała odważnie.
Mężczyzna podszedł bliżej i podał jej dłoń. Miał bladą, prawie przezroczystą cerę. I brązowe oczy z delikatną bursztynową poświatą oraz popielatymi plamkami. Ładne. Trochę jak oczy Kiry – inne niż wszystkie.
– Kosma – powiedział.
– Słucham? – wyrwało jej się z nieukrywanym zdziwieniem i choć sekundę później zasłoniła sobie usta ręką, to pytanie jednak już doleciało do uszu mężczyzny i wpadło miękko do środka.
– Bardzo naturalna reakcja – zgodził się. – Kosma podobno pochodzi od greckiego słowa „kosmos”, ale to chyba jeszcze gorzej.
– Gorzej?
– No… mieć na imię „kosmos”. Próbowałem poszukać innych odmian tego imienia, niestety natrafiłem tylko na słowiańskie zniekształcenie Kuźma. Również mi nie odpowiadało.
Kalina z trudem powstrzymywała uśmiech.
– Ale jest pewne wyjście z tej sytuacji. Otóż we Włoszech Kosma wymawia się Cosimo, a to, musi pani przyznać, brzmi już całkiem nie najgorzej.
Przyznała poprzez nieznaczne kiwnięcie głową.
Kosma vel Cosimo zaproponował zatem, by usiedli na ławce i kontynuowali dalszą pogawędkę, która jego zdaniem szła w całkiem przyjemnym kierunku. Racjonalna część Kaliny odradzała jej ciąg dalszy, ale ponieważ nawet w najbardziej racjonalnym umyśle tkwi pierwiastek ciekawości i szaleństwa, pozwoliła sobie na chwilę słabości. Jednego była pewna. Kosma, Kosmos czy Kuźma był zbyt sympatyczny, by okazać się mordercą. Albo ona zbyt głupia, by to zauważyć.
– Co miał pan konkretnie na myśli, pisząc o podróżowaniu po świecie?
– Kosma. Nie pan. Skoro nie uciekłaś na mój widok po pięciu minutach, a nawet skorzystałaś z zaproszenia na ławkę, przejdźmy na ty.
Skinęła głową na zgodę.
Co ja tu robię?
– Jakieś konkretne miejsca?
Kosma ożywił się, poprawił kucyk i zaczął opowiadać. Jego tymczasowy smutek najwyraźniej chwilowo zniknął. Jedno trzeba mu było przyznać – był wyjątkowo gadatliwy.
– Prywatny Rezerwat Biologiczny Huilo-Huilo… Mają tam niezwykły hotel, zupełnie jakby ktoś wybudował go z myślą o hobbitach. Całkowicie otoczony przyrodą, wyrasta spośród drzew niczym wulkan, a z jego szczytu tryska wodospad. Żeby wejść do środka, trzeba pokonać podwieszany most z drewna. Chciałbym go chociaż raz zobaczyć na żywo.
– A gdzie to jest? – spytała Kalina.
– W Chile.
Z pewnością zabiorę cię do Chile. Tylko najpierw wygram w totolotka.
– Ale są też inne miejsca. Takie Jezioro Retba na przykład. Mówi się o nim, że ma barwę shake’a truskawkowego, ale wody nie da się pić, bo jest potwornie zasolona. Podobnie jak Morze Martwe. Retba to Senegal.
Cudownie.
– Albo takie Podwodne Muzeum Sztuki, absolutnie magiczne miejsce u wybrzeży Cancún…
– Meksyk – powiedziała Kalina.
Kosma kiwnął głową.
– Podobno znajduje się tam ponad czterysta dzieł sztuki, a wśród nich pływają sobie kolorowe rybki, żółwie i porasta je bajkowa roślinność. Jest dużo cudów na świecie, prawda? – uśmiechnął się do niej.
Kalina zapatrzyła się na pszczołę spacerującą po jej zielonkawej spódnicy.
Pewnie myśli, że to trawa, i zastanawia się, gdzie są kwiaty.
– Tak – powiedziała w końcu. – Ja też znam jedno takie miejsce.
– Tak? – ożywił się Kosma. – Mongolia? Mandżurskie stepy? Czerwona plaża w Samoa?
– Amsterdam.
Kosma zamilkł na chwilę, a potem się roześmiał.
– Jadę w ciemno!
– Jeszcze się nie zdecydowałam, ale jeżeli w ogóle podejmę wyzwanie, to marzy mi się też wielki ogród botaniczny pod Amsterdamem. Pełen tulipanów.
– Ale tulipany chyba powoli przekwitają? – zmarszczył czoło.
– Wiem. Niestety teraz nie mogę jechać, pracuję w szkole i chyba nikt nie da mi urlopu tylko dlatego, że pragnę zobaczyć odmianę Lady Jane.
– Jest taka?
Skinęła głową.
– Na zewnątrz różowe, w środku białe. Prawdziwe cudo.
Pszczoła uznała, że spódnica Kaliny jest wprawdzie apetycznie zielona, ale to zdecydowanie zbyt mało, by zebrać pyłek. Odleciała więc nieco urażona, a Kosma spojrzał na Kalinę z podziwem.
– Chyba jesteś pierwszą kobietą, która na widok pszczoły nie zerwała się z miejsca i nie zaczęła wymachiwać wszystkim możliwymi kończynami.
– Czyli czterema? – upewniła się Kalina.
– W zasadzie tak. Chociaż jak tak szybko machają, widzę ich znacznie więcej.
On jest zabawny. Ale niestety mandżurskie stepy odpadają, mimo iż brzmią niezwykle kusząco.
Kosma chyba czytał w jej myślach.
– Pewnie się wygłupiłem z tymi odległymi krajami, co?
Wzruszyła ramionami.
– Nie, marzenia zawsze są fajne, tyle że ja w twoich nie mogę wziąć udziału. Są śliczne, ale dość kosztowne.
– Ten park pod Amsterdamem na pewno też jest śliczny. I te tulipany Lady Jane, których jednak nie uda nam się zobaczyć, bo przekwitną, również. Oczywiście pod warunkiem, że się zdecydujesz – dodał natychmiast, widząc wzrok Kaliny.
Uśmiechnęła się.
– A jeśli kiedyś będziesz miała ochotę na wakacje w pojedynkę, to polecam Muumi Pannarikahvilę, czyli kawiarnię Muminków w Kuopio.
– Finlandia.
– To zdecydowanie bliżej niż mandżurskie stepy, przyznasz sama.
– A co jest w tej kawiarni?
– Dosiadają się do ciebie Muminki. Albo Buka, albo Mała Mi. Ale pod warunkiem, że jesteś sama, bo to kawiarnia dla samotnych. Zamawiasz naleśnika ze słodkim sosem, a tu bach, siada koło ciebie Włóczykij. Albo Tatuś Muminka.
Matka zemdlałaby na samą myśl, że dosiadł się do mnie Włóczykij. Nawet rysunkowy.
– Kiedyś nawet dopadła mnie taka myśl, żeby samej gdzieś wyjechać. Byłam wtedy świeżo po lekturze artykułu, w którym autor udowadniał, że mieszkając w dużym mieście, dziennie spotykamy tyle osób, ile człowiek żyjący dawniej spotykał w ciągu całego swojego życia. Poczułam wtedy, że muszę uciec. Wybrałam na chybił trafił Kołobrzeg – poza sezonem, na początku kwietnia. Załatwiłam sobie nawet lewe zwolnienie lekarskie. Chciałam pobyć sam na sam ze sobą. Popatrzeć przed i w głąb siebie, pochodzić po plaży w starych dżinsach. Nie musieć wyglądać. Pomyśleć, poczytać, pomilczeć. No i wyspać się. Muminek pewnie by do mnie nie podszedł, ale może chociaż jakiś pies albo mewa?
– No i?
– No i się nie udało.
– Dlaczego? – zdziwił się Kosma.
Kalina uznała, że czas wyznań minął. Wprawdzie rozmawiało jej się wyjątkowo dobrze, ale kiedy była mała, zawsze dzieliła gumę Donald na dwa kawałki, jeden na dziś, drugi na jutro. To się nazywało rozciąganiem przyjemności.
Bo rozmowa z tym dziwakiem spod miłorzębu japońskiego była na swój sposób przyjemna. Zupełnie jakby się znali od dawna i dyskutowali, ot tak, o Muminkach, domkach hobbitów i podróżach po świecie.
Mamo, w życiu tego nie zrozumiesz.
Świt przysiadł na powiekach Kaliny i mocno je docisnął. Nie miała siły otworzyć oczu, a co dopiero wstać. Zresztą od dłuższego czasu spało jej się wyjątkowo dobrze, bez tego zrywania się co dwie, trzy godziny, bez konieczności skorzystania z toalety, bez marznięcia stóp lub nagłych uderzeń gorąca, po których musiała przebierać piżamę. Najchętniej pospałaby jeszcze trochę, w końcu była niedziela, ale pukanie do drzwi rozległo się dokładnie wtedy, gdy zaczęła go oczekiwać.
O siódmej piętnaście rozległ się głos matki:
– Wstajemy, kochanie!
Kalina po raz tysięczny otworzyła usta, by odpowiedzieć: „Nie, jeszcze trochę pośpię”, ale dziwnym trafem litery po raz tysięczny ułożyły się w zupełnie inne zdanie.
– Tak, już wstaję!
Niechętnie zrzuciła świt z powiek i usiadła na łóżku.
Czterdzieści sześć lat.
Miała czterdzieści sześć lat. Prawie, bo kalendarzowo jeszcze czterdzieści pięć, ale już za parę tygodni oficjalnie o rok więcej. Urodziła córkę i powoli przechodziła na drugą stronę mostu, po której – zdaniem Kaliny – nie było już nic z wyjątkiem sztucznej szczęki oraz badań kolonoskopii. Być może te myśli dopadłyby ją dopiero za jakiś czas, ale w życiu Kaliny wydarzyło się coś, co znacznie przyspieszyło ten tok myślenia.
Od trzech miesięcy nie miała okresu.
Jej ciało wysyłało więc wyraźny sygnał: „Moja droga, twój czas właśnie mija”. Kalinę przeraziło to znacznie bardziej niż pierwsza miesiączka. Jak to? To już? Zaczynała przekwitać, a nadal nie potrafiła przeciwstawić się własnej matce w obawie, że ją zrani, uszkodzi, skrzywdzi albo dotknie źle dobranym słowem.
Najgorsze w przemijaniu były wspomnienia. Momenty, w których czuła się wolna i tak szczęśliwa, że niemal unosiła się nad ziemią. Jak wtedy, gdy wygrała olimpiadę matematyczną i pokonała czternastu chłopaków ze swojej szkoły. Podczas apelu weszła na scenę, a wszyscy zaczęli jej bić brawo. Były też zupełnie zwykłe dni, kiedy świat wydawał się piękny – kiedy leżała w swoim pokoju, jedząc obrane ze skórki i pokrojone przez matkę jabłko, i czytała książki albo bawiła się w uwięzioną na zamku księżniczkę. Niby nic takiego, a jednak były to chwile pełne beztroski i wewnętrznego rozmarzenia.
Im dalej w życie, tym dopadał ją większy strach, że za chwilę ta błogość się skończy. Nagle nie było już radosnego dzieciństwa, skakania w gumę, grania w kapsle, biegania boso po kałużach w deszczu, choć przy ciągłych okrzykach Konstancji: „Wracaj, bo się przeziębisz”. Kalina nagle stała się dorosła i zaczęła budzić się ze ściśniętym sercem, że kolejny dzień z pewnością nie będzie taki, jakby chciała. To samo śniadanie z matką, te same rozmowy o niczym, wyciąganie z szafy nudnych ubrań i wyjście do pracy. Nie wiadomo kiedy minęła trzydziestka, czterdziestka, a za chwilę dopadnie ją życiowy półmetek.
Owszem, człowiek potrzebuje rytuałów, bo to one dają poczucie bezpieczeństwa, ale chyba każdy czasem marzy o niespodziankach. O tym, by choć jeden dzień w roku był jak nierozpakowany prezent pod choinką.
Albo by mieć w sobie na tyle odwagi, by wybierać między opcją A i B.
A – czyli pójdę dzisiaj do pracy.
B – zafunduję sobie wagary i ucieknę do miasta, by włóczyć się bez celu po ulicach. Spotkam diabła i zrobi się gorąco.
Kalina nigdy nie wybrała B, bo strach przed zmianą przyzwyczajeń był większy niż apetyt na nieznane.
No i była jeszcze Konstancja.
– Spóźnisz się, jest już za piętnaście ósma, a ty jeszcze nie założyłaś butów – mówiła zawsze wtedy, gdy wahanie między A i B było większe niż zazwyczaj.
Kalina zapominała wtedy o wszystkim i z poczuciem winy pomieszanym ze wstydem biegła jak najszybciej do pracy.
Znowu się nie udało.
Co ten Kosma wczoraj powiedział?
„Musisz zacząć żyć! Zobacz, jak jest późno!” – zawołał nagle, a ona odruchowo spojrzała na zegarek. Roześmiała się potem, ale ostatecznej decyzji jeszcze nie podjęła. Za to miała randkę, choć rzeczownik ten raczej należałoby ubrać w cudzysłów. „Randka”. Tym razem miejsce akcji zostało zamienione z ogrodu botanicznego na herbaciarnię Chimera, ukrytą w zaułkach Starego Miasta. Bohaterowie pozostali ci sami – Kalina i Kosma, a tematem dalszej rozmowy miała być ewentualna podróż dokądkolwiek, choć najprawdopodobniej do Amsterdamu.
Weszła do przestronnej kuchni i usiadła przy stole.
– Dzień dobry, zaparzyłam zioła dobre na wątrobę. I na nerwy – powiedziała jak zwykle matka.
Konstancja.
Siedemdziesięcioczteroletnia kobieta opoka. Tylko teoretycznie twarda niczym skała osadowa, składająca się z węglanu wapnia i krzemionki. Tak naprawę jednak łatwo było ją wyprowadzić z równowagi. Konstancja rzekomo oznacza kogoś statecznego i niezmiennego. To by się nawet zgadzało. Niezmiennie się martwiąca. Wszystkie kobiety w ich rodzinie dostawały imię zaczynające się na literę K. Konstancja. Kalina. I wreszcie Kira. Prababcia zaś miała na imię Kwiryna.
– A moje imię coś znaczy? – spytała kiedyś Kalina.
– Pod naszym domem rósł kiedyś krzew kaliny, był naprawdę piękny. Tak jak ty – powiedziała matka.
Kalina wolałaby mieć bardziej znaczące imię, ale może rzeczywiście była tylko po prostu ładnym dzieckiem. Swoją córkę nazwała Kira. Władczyni. Może ona będzie miała więcej odwagi w życiu i jeśli uzna, że zamiast ogórkowej woli pomidorową, to sięgnie właśnie po nią. Bo nawet decyzja dotycząca wyboru zupy kształtuje nas jako ludzi.
Tym razem to ona przyszła pierwsza. Usiadła w kącie pod brązowoceglastą ścianą z efektownymi zaciekami oraz roślinną mozaiką i zasłoniła twarz kartą menu.
– Czekam na kogoś – uprzedziła kelnera, zastanawiając się jednocześnie, dlaczego jej policzki pokrywa barwa podobna do koloru kardynalskiego, który w krzyżówkach określano szkarłatem lub purpurą.
Szkarłatne policzki wstydu.
Ale niby dlaczego?
Czy to naprawdę wstyd spotykać się w tym wieku z mężczyzną w wieku podobnym, tyle że poznanym pod miłorzębem japońskim w pewną majową sobotę? Mężczyzną dość przeciętnym z urody, ale miłym i wyjątkowo zadbanym intelektualnie.
Naprawdę przyjemnie się go słuchało.
Gdyby z jakiegoś powodu zdecydowała się na podróż z nim, i to jednym samochodem, z pewnością nie musiałaby obawiać się krępującej ciszy, zapadającej jakże często między ludźmi przeciwnych płci. Oczywiście, zdarzają się cisze niekrępujące, wynikające z naturalnej potrzeby chwilowego zamknięcia się, jednak większość z nich to cisze panicznie wstydliwe, wywołujące nerwowość, powodujące nadpotliwość dłoni oraz gonitwę myśli typu: „Boże, co tu jeszcze powiedzieć?”.
Kosma zdecydowanie należał do tych ludzi, przy których milczenie miało prawo się udać.
– A ty gdzieś wychodzisz? – zaczepiła ją Konstancja, widząc córkę miotającą się między łazienką a pokojem.
Sukienka? Spodnie? Lniana bluzka?
– Yyy… – była to wprawdzie mało konstruktywna odpowiedź, jednak matka Kaliny zrozumiała ją od razu.
– Dziwne – mruknęła tylko, po czym obrzuciła córkę wzrokiem, jakby ta miała szesnaście lat i…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej
To w końcu rak czy ciąża? Czy Józef Koszałka naprawdę żyje? Czy Konstancja oszukała córkę, a jeśli tak, to dlaczego? I co na to wszystko Kira? W świecie matek, córek, żon i kochanek wydarzy się naprawdę sporo…
Jeśli wciągnęła Was fabuła Hormonii, to może warto spotkać się z bohaterami powieści raz jeszcze, już jesienią? Wiele wątków zostanie wyjaśnionych, ale pojawią się również nowe. Niektóre sprawy zaczną płynąć spokojniejszym rytmem wyłącznie po to, by inne stanęły na głowie. Bo czy życiowa hormonia w ogóle jest możliwa? Zapraszam do lektury drugiego tomu serii Matki, czyli Córki pt. Dziecko last minute.
Dziękuję wszystkim, którzy polubili moje książki, mój styl i sposób postrzegania świata.
Dziękuję Lilce Fabisińskiej za oko Tuptusia i cudowną przyjaźń.
Dziękuję mojej mamie za to, że nigdy nie była Konstancją, chociaż też nie znosi widoku włosów na umywalce.
Dziękuję moim psom, które swoimi potrzebami fizjologicznymi zmuszają mnie do odejścia od biurka z komputerem. W przeciwnym razie mogłabym do niego przyrosnąć.
Dziękuję Agnieszce Filas za motywowanie i wiarę, że będzie jeszcze lepiej.
Dziękuję Heidi za spontaniczny wypad do Amsterdamu i pomoc w zbieraniu materiałów do książki.
Dziękuję mojemu Filipkowi za to, że w wieku ośmiu lat segreguje pranie i wrzuca jasne do jasnego, ciemne do ciemnego, i dla pewności pyta, co zrobić z czerwonym. Oraz jedenastoletniej Oldze, która choć wkroczyła w wiek dojrzewania, „próbuje uspokoić swoje hormony i przejąć nad nimi władzę”. Jeśli da radę teraz, to w przyszłości nie musi obawiać się menopauzy!
A mojemu mężowi dziękuję za piękne buty, które na pewno mi kupi w nagrodę za kolejną książkę.
Do zobaczenia jesienią!
Monschau, kwiecień 2016
e-mail: nata[email protected]
FB: http://www.facebook.com/nataszasocha73/