Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kiedy listopadowe podmuchy wiatru sprawiają, że czasem aż trudno otworzyć drzwi, a w sklepach od rana do wieczora puszczają „White Christmas”, jedni radośnie zacierają ręce. Inni zaś popadają w głęboką frustrację. Święta Bożego Narodzenia budzą w nas skrajne emocje. Zderzenie dziecięcej wiary w ich magię z pełną niespełnionych oczekiwań rzeczywistością bywa bolesne. Ale i budujące. Czy każde święta można uratować? Odnaleźć ich ducha? Zaspokoić tęsknoty? Drogi święty Mikołaju to powieść o wyboistej drodze do świątecznego szczęścia, którą podążają samotna mama z nastoletnim synem, prawniczka i artysta, tworzący fatalnie dobraną parę i pewna kobieta sukcesu, która nie boi się prawie niczego. Prócz własnej matki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 225
KAROLINA I KAROL
Karolina weszła na schody i przekręciła klucz w zamku.
– Karol? – zawołała w głąb mieszkania, ale nikt się nie odezwał.
Porozrzucane ubrania prowadziły prosto do sypialni. Była siedemnasta, a jej chłopak spał jak dziecko, wtulony w dwie poduszki tak, że było widać tylko jego grzywkę.
Zamknęła cicho drzwi pokoju za sobą.
W mieszkaniu piętrzyło się wszystko, co tylko mogło – puszki po piwie, brudne naczynia, wymiętoszone T-shirty, pety.
– Mieszkam w melinie – powiedziała do siebie Karolina.
Bez zdziwienia, bez pretensji, po prostu beznamiętnie stwierdziła, co widzi. Zgarnęła z kanapy w salonie flanelową koszulę, kilka okładek płyt winylowych, talerz z zaschniętym keczupem oraz wymięty egzemplarz kobiecego magazynu, przełożyła to wszystko na stół i ciężko usiadła.
Sędzia Karolina Wolej wydała dzisiaj orzeczenie w sprawie trzech rozwodów, ale miała całkowitą pewność, że każde z tych małżeństw było zdecydowanie bardziej udane niż jej związek. W rodzinie nie mogła liczyć na zrozumienie, bo kiedy padał temat Karola, zazwyczaj kwitowano wszystko stwierdzeniem: „No tak, ale on jest artystą”. Jakby to miało czynić z niego inny gatunek człowieka, żyjący w sposób zaskakujący, niezbadany, wymykający się definicjom. W opinii Karoliny jedno, co na pewno robił artystycznie, to bajzel.
Szkoda, że do żadnej innej dziedziny sztuki nie ma już takiego talentu – pomyślała gorzko. Z kieszeni płaszcza dobiegło wibrowanie komórki. Zerknęła na wyświetlacz – mama Karola.
– Karolciu – Beata mówiła tak do niej od dwudziestu lat, czyli od czasów, kiedy byli z Karolem w jednej klasie w podstawówce – nie mogę się do mojego Karolcia dodzwonić, pewnie całą noc malował…
– Karol już nie maluje – poczuła się w obowiązku uaktualnić sytuację zawodową swojego partnera. – Teraz zdecydował wyrażać się poprzez performance.
– Karol zawsze miał świetną intuicję do tego, co modne w sztuce – skomentowała z dumą i powagą Beata, energiczna pięćdziesięciopięciolatka, żona bogatego męża i matka wypieszczonego jedynaka.
„Przepieszczonego”, mawiała zawsze Małgosia, przyjaciółka Karoliny, góralka, która na nicponiach i darmozjadach znała się jak na nikim innym.
– Beatko…? – wtrąciła Karolina, żeby na wszelki wypadek uciąć dyskusję o wszechstronnym talencie Karola.
– A tak, kochanie, ja w sprawie Gwiazdki. Naturalnie u nas, bo mamy najwięcej miejsca, oczywiście. Będą twoi rodzice, zaprosimy też kilka znajomych par i wuja Teodora, ale żadnej dalszej rodziny, żeby nie było zbyt ckliwie. Karpie już zamówiłam, z ekologicznych stawów.
– Jest listopad – przerwała Karolina.
A konkretnie początek listopada.
– No właśnie, wiem, bardzo późno, ale ten pobyt na Majorce strasznie mi wszystko pokrzyżował. Mam okropnie mało czasu na dopięcie szczegółów, sama nie wiem, czy dam radę, stąd taki pomysł! Ot, właśnie wpadł mi do głowy i pomyślałam, że to przecież cudownie przygotować wszystko razem! Jak uważasz?
Ostatni radosny okrzyk sprawił, że telefon prawie wypadł Karolinie z ręki. Zostały jej mikrosekundy, żeby wymyślić jakiś wiarygodny powód, dla którego odmówi organizowania czegokolwiek w za dużej rezydencji jej nieteściów, dla ludzi, których w większości nie zna i znać nie chce.
– Obawiam się, że to niemożliwe, mam teraz… eee… cykl szkoleń z prawa rodzinnego – odpowiedziała, choć bez przekonania.
– Moje dziecko, nie możesz tak dużo pracować. Czas z rodziną jest najważniejszy, nic innego w życiu się nie liczy – stwierdziła kategorycznie kobieta, z którą na razie nic jej nie łączyło, znana z utrzymywania rodzinnych relacji tylko z tymi krewnymi, których uważała za odpowiednio eleganckich.
Skoro idą święta, można napisać list do Świętego Mikołaja. Poproszę go, żeby uwolnił mnie od takich telefonów – przemknęło Karolinie przez głowę.
– Musimy jak najszybciej umówić się na zebranie organizacyjne! – Beata nie odpuszczała.
W drzwiach od salonu stanął Karol.
– Świetnie, że jesteś, twoja mamusia dzwoni – radośnie zakrzyknęła Karolina i wcisnęła w dłoń mocno nieprzytomnego chłopaka telefon. – Powiedz jej, że oddzwonię, muszę teraz wyjść.
– Dokąd lecisz…? – spytał słabym głosem. Trzeba przyznać, że wyglądał rozkosznie – potargana blond czupryna, błękitne oczy, dobrze wypracowane mięśnie brzucha.
– Takie wiesz, babskie minutki – rzuciła od niechcenia, złapała torebkę i wybiegła.
Komórka – już na schodach uświadomiła sobie, że zostawiła ją Karolowi.
– Cholera, dam jakoś radę bez telefonu – przekonała szybko samą siebie.
Za nic nie chciała wracać do domu. Na dworze było średnio zimno, średnio wiało, w ogóle było średnio, jak to w listopadzie. Karolina postanowiła sobie jednak wmówić, że to piękny jesienny wieczór – oszczędziła sobie w ten sposób awantury o bałagan, jałowego gadania o braku stałej pracy Karola oraz oszukiwania się na temat potencjalnej kariery artystycznej. Przede wszystkim zaś nie dała się wkręcić w projekt „rodzinne święta”, który przerażał ją bardziej niż egzamin z postępowania karnego. A do dzisiaj pamięta, jak się go bała. Wciąż zresztą jej się śnił.
Tymczasem Karol wydał z siebie kilka monosylab, obiecał matce dopilnować, żeby Karolina oddzwoniła („Tak, tak, zadzwoni, przypomnę jej, tak, mamo”) i sięgnął po papierosa. Lubił małe męskie przyjemności: zapalić, wypić piwo, posłuchać muzyki, pograć na PlayStation. W jego świecie sprawy dzieliły się na te, którymi chciał się zajmować – to faktycznie była krótka lista. Wysoko umieszczał na niej zawsze seks z Karoliną. Ten jego zdaniem wypadał niczego sobie, choć mógłby zdarzać się częściej. Inne rzeczy interesowały go mniej, bo w zasadzie nie czuł, by go dotyczyły. Dlatego kiedy Karolina wściekała się o porozrzucane ciuchy, pustą lodówkę czy stertę brudnych talerzy, nie bardzo się tym przejmował. Matka potrafiła zorganizować wszystko tak, żeby nie zawracać ojcu głowy myciem naczyń czy innymi nudnymi pracami domowymi. Karolina najwyraźniej nie umiała tego robić, a pretensje miała do niego. Skoro jednak musiała, skoro jej to w czymś pomagało, skoro potrzebowała się wykrzyczeć, on nie miał nic przeciwko. Co go to w końcu kosztowało? Nie traktował jej ataków osobiście, więc dotknąć go raczej nie mogła. Kobiety ogólnie lubiły się czepiać, o czym czasem rozmawiał z kolegami. Łączyły ich gry komputerowe i kompletne niezrozumienie dla partnerek, które nieustannie czegoś chciały.
Karol był przekonany, że gdyby jego dziewczyna tylko odrobinę wyluzowała, byłaby szczęśliwsza i nie musiałaby rozładowywać napięcia, skacząc mu po głowie. Nie lubił być stawiany pod ścianą. Wychowano go w duchu podążania za swoimi pragnieniami. A mówiąc ściślej – wychowała go matka. Ojciec był raczej głosem w słuchawce lub rodzajem wirtualnego bytu, na który powoływano się przy wielu okazjach.
„Ojciec nie będzie zadowolony”, „Ojciec byłby dumny”, „Pamiętaj, trzeba to powiedzieć ojcu”. Nie był, prawdę mówiąc, pewien, czy ktokolwiek kiedykolwiek cokolwiek ojcu przekazał. Konsekwencje wynikające z tego, że ojciec coś wie, nigdy nie nadchodziły. Nauczył się więc nie przejmować niczym na zapas. Skoro tak wiele zapowiedzianych rzeczy nigdy się nie wydarzyło, tylko idiota łamałby sobie tym głowę.
Podniósł spod nóg T-shirt ze Snoopym, ściągnął ze stołu flanelową koszulę i poszedł szukać dżinsów. Pusty talerz po parówkach z resztką keczupu przypomniał mu, że jest głodny. Skoro Karolina pobiegła na babskie party, on może spokojnie udać się na coś do jedzenia i małe piwo. Wyjątkowo krótko szukał kolejnych części garderoby, włącznie z ukochaną beanie. Wciągnął ją niedbale na sterczące w różnych kierunkach włosy i uznał, że wygląda na tyle dobrze, by zmierzyć się z listopadowym outdoorem.
Szkoda, że od razu nie zapytał matki, czy wesprze finansowo projekt jego instalacji. Zatytułował ją Pisuar myśli. Miała składać się ze ściany wyłożonej fragmentami z Hamleta oraz pisuaru wypełnionego atrapami mózgów. Nad całością zamierzał zawiesić świecącą fluorescencyjnie czaszkę. Metafora współczesnej sztuki, w której przerost formy nad treścią bierze górę nad twórczą wrażliwością i głębią.
Genialne.
Karol Nowak nie miał wysokiego mniemania o artystach swojego pokolenia. Z niesmakiem stwierdzał, że łatwo wpadają w tanią komercję, ulegając neoliberalnym konsumentom szukającym głównie elementów wystroju do za drogich i niezbyt gustownych wnętrz.
– Tani są – powiedział do siebie z wyższością, chwycił telefon z komody i wyszedł z domu.
MATYLDA I MIKOŁAJ
– Drogi Święty Mikołaju, otóż chyba marzę o nowej komórce.
Matylda na sam dźwięk słowa „komórka” dostała nieprzyjemnych drgawek.
Jej syn, dwunastoletni Mikołaj nomen omen, siedział na tylnym siedzeniu i na przemian rapował kompletnie bez sensu lub wypowiadał głośno swoje życzenia, których ona wcale nie miała ochoty słuchać.
Podobnie zresztą jak rapu w jego wykonaniu.
– Jest listopad – powiedziała odruchowo.
– Listopad to wstęp do grudnia. A grudzień, jak sama ostatnio mówiłaś, spieprza niczym antylopa na widok lwa.
To prawda. Nigdy nie wiadomo, kiedy z pierwszego grudnia robi się nagle dwudziesty trzeci, zostaje ci jeden dzień do Wigilii, a ty uświadamiasz sobie, że jesteś za siódmą górą, rzeką, a nawet na innej planecie. Być może mają tak wszystkie samotne matki, a być może tylko Matylda jest kompletnie nieogarnięta życiowo i nie potrafi zapanować nawet nad zaparzeniem herbaty. Bo ile na świecie jest osób, które włączają pusty czajnik, i to trzy razy z rzędu, a potem dziwią się, że się spalił i cuchnie?
– Zapomnij o komórce – powiedziała teraz.
Trudno. Gówniarz nie może być takim materialistą.
– Niestety nie potrafię. Moja jest absolutnie nienadająca się do społecznego odbioru mnie jako nastolatka – Mikołaj wszedł w jedną z najgorszych faz w swoim życiu: ubieranie zwykłych przekazów w filozoficzne ozdobniki, z czego wychodził bełkot jeszcze mniej zrozumiały niż zazwyczaj.
– Ja cię odbieram dobrze – oświadczyła, marząc, żeby nagle stało się coś, co pozwoliłoby im zmienić temat.
Mikołaj westchnął tak głośno i teatralnie, że prawie zagłuszył radio.
– Chodziło mi o odbiór rówieśniczy, który ma dla mnie zdecydowanie większe znaczenie.
– Niby dlaczego? – udała, że nie rozumie.
– Bo będąc nastolatkiem, wolisz kolegów niż matkę – wzruszył ramionami.
Nie odpowiedziała, bo mimo iż miał rację, wolałaby jednak nadal być numerem jeden. W końcu to ona go rodziła przez dziewięć godzin. A potem wychowywała sama od szóstego roku życia! Zagryzła wtedy zęby i postanowiła, że będzie superbohaterką, która udowodni całemu światu, że samotne matki to najsilniejsza formacja na tej planecie. Wielokrotnie musiała przyznać przed samą sobą, że niestety często nawala, ale potem zaciskała pięści, wkładała niewidzialną pelerynę niczym Kapitan Marvel i wychodziła z uśmiechem naprzeciw światu, który ciągle podstawiał jej nogę.
Ale udało się. Mikołaj był całkiem normalnym nastolatkiem, w wakacje spał do dwunastej, jego pokój przypominał norę, śmierdział niczym hiena i nie interesowało go nic poza youtuberami, którzy byli czymś w rodzaju guru, nawet jeśli bredzili od rzeczy. Przynajmniej zdaniem Matyldy.
Mikołaja kochała miłością nadopiekuńczą, zdawała sobie z tego sprawę, ale uznała, że jej wolno. W końcu była matką i ojcem w jednym, więc te uczucia miały prawo się skumulować. Czasami budziła się w nocy z przestrachem, że jej jedynak nie umie zrobić sobie jajecznicy, chyba nie potrafiłby zawiązać sznurowadła, a gdyby nie daj Boże znalazł się sam w lesie, to mógłby zostać pokonany przez wiewiórkę. Wiedziała, że sporo w tym jej winy, ale za każdym razem odsuwała moment, w którym powinna była rozpocząć z Mikołajem lekcje samodzielności i poluzowywania smyczy.
– A jaką komórkę? – spytała teraz, chociaż wcześniej postanowiła, że nie ulegnie.
Z drugiej strony… Skoro wszyscy inni chłopcy mają lepsze? Mikuś jest bez taty, nie powinien czuć się gorzej również z tego powodu, że ma jakiś beznadziejny telefon.
Mikołaj nie zdążył odpowiedzieć, bo właśnie w tym momencie coś zgrzytnęło, huknęło, a potem poderwało samochód i nawet nim zakręciło.
– Jezu, mama – odezwał się po chwili.
Matylda miała ręce nadal mocno zaciśnięte na kierownicy i szybko przełykała ślinę. Wykonała też błyskawiczny wewnętrzny skan swojego ciała i doszła do wniosku, że wszystko jest w porządku.
– Mikołaj… Jesteś cały? – spytała słabo, próbując oderwać ręce od kierownicy, co było wyjątkowo trudne, bo całkowicie jej zdrętwiały.
– Spoko, tylko szukam wyjaśnienia, co się stało.
Dziesięć minut później Matylda patrzyła na pękniętą oponę i zastanawiała się, dlaczego los jest aż taką świnią. Owszem, prosiła o coś, co pozwoliłoby im zmienić temat, ale wielokrotnie prosiła też o szansę na spotkanie miłości życia, o podwyżkę, która pozwoli jej oddalić widmo kredytu, o jakieś wskazówki, jak lepiej i mądrzej żyć, nawet o nową torebkę. I nigdy nie było żadnego odzewu.
Ale spowodować pęknięcie opony w czyimś samochodzie, doprowadzić do palpitacji serca i prawie zawału, to owszem. Z tym los jakoś nie miał żadnych problemów. Świnia. Wredna świnia, pęczniejąca od złośliwości w szczególnie niekorzystnych okresach.
To nieprawda, że święta Bożego Narodzenia pachną miłością, szczęściem, pierniczkiem i spełnieniem marzeń. To najbardziej ponury okres w życiu wielu ludzi, zwłaszcza samotnych matek z kredytem na głowie oraz aktualnie pękniętą oponą.
– Czy ja mogę zakląć? – spytała Mikołaja.
Wzruszył ramionami.
– Możesz powiedzieć słowo na k.
– Kurwa – wyszeptała zatem pod nosem, bo jednak przy dziecku trzeba umieć zachować zimną krew.
A potem otrzepała ręce, poklepała się po policzkach i zadzwoniła po pomoc drogową. Kapitan Marvel znowu włożyła pelerynę.
Do redakcji przyszła spóźniona o jakieś cztery godziny, na szczęście jej szefowa miała spotkanie, więc Matylda przewiesiła kurtkę przez oparcie krzesła, odpaliła komputer, sięgnęła po kubek z resztkami wczorajszej kawy i postanowiła sprawiać wrażenie, że pracuje zaciekle co najmniej od szóstej rano.
Listy.
Wzmożony atak przedświątecznych listów od osób wchodzących na głowę ze swoimi problemami, rozterkami i zmartwieniami, a wszystko to w cudownej otoczce świąt Bożego Narodzenia. Dlaczego ludzie wychodzą z założenia, że przed świętami trzeba wylewać dwa razy więcej frustracji niż zazwyczaj?
Ewa, 33 lata: Zawsze lubiłam święta, ale odnoszę wrażenie, że od kilku lat tracą one na swojej magii. Gdzie się nie ruszę, słyszę dzwoneczki, kolędy i widzę przebrane za Śnieżynki sprzedawczynie. Mam się razem z nimi uśmiechać i skakać z radości, że nadchodzi Boże Narodzenie. A ja nie chcę, żeby ktoś tego ode mnie wymagał. Chcę je odczuwać po swojemu, na spokojnie. Pójść z synem po choinkę i razem robić ozdoby, usiąść z mamą i zastanowić się nad podziałem zadań w kuchni, pomyśleć z mężem o prezentach. Nie potrzebuję gotowego przepisu na moje święta. Ani gotowych produktów. Chcę wszystko zrobić sama, bo sama wiem najlepiej, kiedy mam ochotę na radość, a kiedy na zadumę.
No i co jej odpisać? Że ma rację? Bo ma. Święta to nie przymus, każdy powinien je spędzać tak, jak chce. Jeden będzie skakał z radości, drugi z mostu. Jeden uśmiechnie się do Śnieżynki, drugi będzie chciał ją udusić albo przynajmniej kopnąć w goleń. Matylda odnosiła wrażenie, że od lat przybywa zwłaszcza tych drugich. Ludzie przestali kochać święta. Przestali się nimi cieszyć i zaczęli traktować jak zło konieczne. Bardzo niesympatyczne zakończenie roku, podczas którego zazwyczaj dokonuje się rachunku sumienia i niemal zawsze bilans jest ujemny. A wszystko to nad karpiem, barszczem i makowcem.
Westchnęła i zaczęła wystukiwać na klawiaturze komputera odpowiedź:
Święta należy spędzać tak, jak dyktują nam serce, nastrój i własne samopoczucie. Ale musimy też pamiętać o naszych bliskich. Nie rańmy ich niepotrzebnie, odsuwając się w kąt, uciekając od rozmów i świątecznych przygotowań. Sytuacja będzie o wiele lepsza, jeśli szczerze powiemy, co leży nam na sercu i dlaczego nie mamy ochoty na wspólne biesiadowanie. Milczenie i ucieczka od tematu nie są żadnym rozwiązaniem, a tylko doprowadzą do rodzinnych napięć.
Ale bzdury. Gdyby miała odpisać osobiście, poradziłaby Ewie, lat trzydzieści trzy, żeby robiła tylko to, na co ma ochotę, nawet gdyby miała to być Gwiazdka w kinie nad wiadrem popcornu. Tyle że odpowiedź miała zostać wydrukowana, a zatem należało sformułować ją mądrze, roztropnie i poprawnie.
Ludzie ciągle potrzebują nadziei. Nieważne, jak bardzo i jak często dostawali w dupę. Potrzebują jej i koniec.
RENATA I TOMASZ
– Nieźle – powiedziała Renata Wrzos do swojego odbicia w lustrze.
Wąskie spodnie zgrabnie opinały uda i łydki. Poprawiła jeszcze cienki paseczek w żakiecie, żeby lepiej podkreślił jej ciężko wypracowaną z trenerem fitness figurę. I rozpięła trzeci guzik jedwabnej bluzki, by bardziej wyeksponować biust, oprawiony w starannie dobrany przez brafiterkę stanik. Nikt nie mógł nawet podejrzewać, że ta atrakcyjna czterdziestolatka ma płaską pupę, za grube kostki u nóg i kompletny brak talii.
Nie ma niezgrabnych kobiet, są tylko takie, których nie stać na odpowiednie ubrania – to było jej ulubione motto.
Narzuciła markowy płaszcz na ramiona, chwyciła z marmurowego stolika kluczyki do auta i szybko omiotła ostatnim spojrzeniem swój idealnie czysty, utrzymany w stylu modernistycznym i odcieniach szarości apartament.
– Wielkim plusem bycia singielką jest to, że kiedy wracasz do domu, wciąż panuje w nim porządek – oświadczyła kiedyś zdumionym koleżankom.
Z kojącą świadomością, że jej mieszkanie za dziesięć godzin będzie równie nieskazitelne, wyszła, lekko trzaskając drzwiami. Przepadała za robieniem małego hałasu. Stukot szpilek na wyłożonej granitem klatce schodowej, zamaszyste zatrzaśnięcie drzwiczek samochodu, znaczące, ale nie ostentacyjne, dawały jej poczucie bycia kimś ważnym.
– Witaj, nowy dniu – powiedziała do siebie Renata zgodnie z poradami swojego guru od rozwoju osobistego. I ruszyła do biura.
Praca była w jej życiu bardzo ważna – tak ją nauczono w domu. Dawała prestiż, ale ona mierzyła go własną, dość oryginalną miarą. Zdaniem Renaty Wrzos, dyrektor działu obsługi klienta w agencji reklamowej, pozycję w strukturach firmy najlepiej określało to, gdzie zostawiało się samochód. Zwykli pracownicy-śmiertelnicy całymi kwadransami szukali wolnego miejsca, a potem brnęli przez listopadowe kałuże, żeby wreszcie zasiąść za biurkiem. Szczebel wyżej był parking na powierzchni – nie chronił przed deszczem i wiatrem, ale gwarantował, że będzie gdzie zaparkować. Ona mogła przyjechać do pracy w szpilkach o każdej porze roku, bo wyjeżdżała z podziemnego garażu w swoim apartamentowcu, a wjeżdżała wprost na parking pod biurowcem. Była kimś.
Praca oczywiście dawała Renacie pieniądze. Tutaj sprawa była jednak bardziej skomplikowana, bo Renaty nie cieszyły one same w sobie. Kochała dopiero cele, które dzięki wysokiej pensji mogła realizować. Dlatego, choć zawsze miała dużo pieniędzy, nigdy nie byłaby w stanie powiedzieć „dość”. Trzeba zawsze mierzyć wyżej i dalej, nawet jeśli jest to cholerne trudne.
Koniec końców – praca miała dać Renacie męża. Już jakiś czas temu wypatrzyła w niej idealnego kandydata i od razu zabrała się za realizację swojego planu. Wiedziała, jak to się robi, bo dwóch poprzednich kandydatów również poznała przy okazji obowiązków służbowych. Mąż dla Renaty był nie mniej ważny niż praca. A kto wie, może nawet ważniejszy?
W opinii jej matki, z którą zawsze się liczyła, obrączka była jedynym sposobem na określenie wartości kobiety. Matka naprawdę ciężko przeżyła rozwody córki. A Renata raczej nie sprzeciwiała się Lucynie Wrzos, kobiecie władczej i przywykłej do posłuchu. Od dwudziestu lat była ona prezesem wzorcowej spółdzielni mleczarskiej w Kotulach pod Kielcami. Można powiedzieć, że Renata sukces wyssała z mlekiem matki.
Teraz szła przez pełen ludzi open space (nazywała ich w myślach „zajczykami”) świadoma wrażenia, jakie robi.
Ileż to pracy i pieniędzy trzeba, żeby wyglądać, jakby się tak urodziło – przemknęło jej przez głowę.
Pokój dzieliła z dwiema koleżankami. Obie uważały, że Renata jest absolutnie cudowna, nietuzinkowa, po prostu chodząca alegoria sukcesu.
– Kochana, idealnie się składa, że już jesteś, bo muszę to komuś opowiedzieć. Nie uwierzysz, co mi się przytrafiło! – Dorota, szefowa marketingu i komunikacji wewnętrznej, co poniedziałek zdawała relację na temat poszukiwań nowego partnera, którego zamierzała zdobyć przez modną aplikację randkową. W dzisiejszych czasach był to jedyny sposób na szybką i skuteczną ocenę kandydata. Krótka charakterystyka, kilka znaczących pytań, seria zdjęć w różnych ujęciach i człowiek już po piętnastu minutach wiedział, czy jest sens umawiać się na pierwszą randkę. Oczywiście w obliczu zderzenia rozbuchanej wyobraźni z rzeczywistością zawsze istniało ryzyko porażki, ale Dorota była mocno przekonana co do słuszności swoich poszukiwań.
Mężczyzna portalowy był po prostu symbolem partnera dzisiejszych czasów.
– Zrobię sobie kawę i zamieniam się w słuch – westchnęła Renata.
Lubiła swoją koleżankę, ale wysłuchiwanie jej niekończących się historii o miłosnych podbojach trochę ją męczyło.
W biurze kobiety nieustannie mówiły o kłopotach z mężczyznami, problemach z dziećmi, awanturach z matką, braku kasy, nadmiarze kilogramów i ogólnym niezadowoleniu z życia. Renata nigdy nie planowała dzieci, sama na nic nie narzekała, lub przynajmniej niewiele, bo uważała, że to strata energii. Co do mężczyzn, wybierała ich według prostego klucza: nieważne, czy kocha, nieważne, czy wierny – liczyły się przede wszystkim jego zdolność zarabiania i miejsce, jakie zajmował w świecie biznesu. A jednak to jej rad koleżanki słuchały najchętniej i nawet nie podejrzewały, że ich zwierzenia przepuszczała przez górne warstwy świadomości, puentując je jakimś ogólnikiem. Najwyraźniej jednak lubiły się zwierzać, a Renata wydawała im się osobą najbardziej kompetentną i jak nikt inny znającą mężczyzn.
Dorota usiadła na skraju biurka.
– Dyrektor finansowy, świetny garnitur, zadbane ręce, zrobione zęby, może trochę za niski, ale ogólnie niczego sobie. Po piętnastu minutach chciał natychmiast wpakować mi się do łóżka, aż zażartowałam, że w takim tempie to zaraz będziemy mieć dzieci, a ja już przecież mam dwójkę. Tak uciekał, że aż szalik zgubił! Co za dupek! – Dorota zasłoniła twarz dłońmi, a Renata przez moment poczuła szczere współczucie.
Strach pomyśleć, w jakiej sytuacji jest kobieta, która nierozważnie zdecydowała się na macierzyństwo. Praktycznie jej szanse na poznanie kogoś ciekawego maleją niemal do zera i jest skazana na bycie samotną matką, właściwie bez szans na seks.
– Zgroza! – skomentowała głośno własne myśli i zaraz dodała: – Nie przejmuj się. W sumie dobrze, że od razu odkrył karty, szkoda by było twojego czasu. Dzisiaj faceci są coraz mniej dojrzali, lepiej być samą niż z takim kretynem. Szkoda co prawda, że na świecie coraz mniej jest normalnych, porządnych facetów, ale niestety. To bardzo słaby gatunek.
Dorota wycisnęła na jej policzku serdecznego całusa.
– Ren, ty zawsze umiesz znaleźć właściwe słowo. I jesteś najlepszym przykładem tego, że nie wolno zadowalać się byle kim! W końcu mam dwójkę cudownych dzieciaków, to naprawdę wiele – rzuciła, wprawiając Renatę w osłupienie.
Kto dzisiaj cieszy się z dzieci? Chyba tylko męczennica, kandydatka na cholerną świętą. Dzieci są jak energetyczne wampirki wysysające ze swoich matek urodę i chęć do życia.
Aż się wzdrygnęła. Otrząsnęła się dopiero na dźwięk telefonu wewnętrznego.
– Szef cię potrzebuje – przekazała asystentka, Gabriela Wszędko.
Renata dałaby głowę, że słyszy w jej tonie zgryźliwą nutę. Wstała bez pośpiechu, poprawiła żakiet, a idąc do gabinetu oddzielonego od reszty biura starannie zasuniętymi żaluzjami, przejrzała się w szybie, by mieć pewność, że rowek w piersiach jest dostatecznie widoczny. Tomasz Konieczny, szara eminencja świata reklamy, był jej szansą na męża numer trzy. Kiedy zobaczyła wzrok błądzący po jej dekolcie na prezentacji rocznych wyników krótko po tym, kiedy dołączyła do jego zespołu, wiedziała, że połknął haczyk.
Mężczyźni byli bardzo przewidywalni.
Weszła pewnym krokiem do jego gabinetu, okrążyła biurko i stanęła tuż obok niego.
– Nareszcie jesteś, zobacz, co ci kretyni nam przysłali! A za pieniądze, które nam oferują, nie warto nawet z łóżka wstawać! – Tomasz rozsypał na biurku stos kartek.
Był zdenerwowany – zauważyła mocno pulsującą żyłkę na jego szyi. Idealny moment, żeby go wyciszyć, uspokoić i pokazać, że przy niej nawet najgłupsza oferta wcale nie jest warta takich nerwów.
– Uporządkuję to, potem przeanalizuję i wyślę ci wnioski. Jestem pewna, że dostaniemy, czego chcemy – nachyliła się, żeby pozbierać rozrzucone dokumenty, a jej biust znalazł się pięć centymetrów od jego oczu.
– Nie rób tak – wydusił zdławionym głosem. Kobiece piersi były słabością, której nie umiał się oprzeć.
– Wpadnij do mnie po pracy, ubiorę się w coś ładnego – szepnęła Renata, nachylając się nad nim jeszcze bardziej, aby poczuł zapach jej perfum.
Od trzech miesięcy mieli romans. Jeszcze trzy i poprosisz, żebym zrobiła ci miejsce w szafie – pomyślała, wychodząc, i uniosła znacząco brew. Innego scenariusza pod uwagę nie brała. Mężczyźni naprawdę byli przewidywalni, choć uważali, że jest inaczej.
Tomasz odczekał, aż Renata zniknie z pola widzenia, i sięgnął po komórkę.
– Aniu, będę później, mam jeszcze spotkanie.
– Nie uprzedzałeś mnie – żona nie była szczęśliwa z powodu zmiany planów, ale nie wyczuł w jej głosie irytacji.
– Umówmy się, że wracając, zabiorę Tosię i Zosię z tenisa, będziesz miała trochę czasu dla siebie.
Ich córki, jedenastoletnie bliźniaczki, miały tak zapełniony kalendarz, że szczerze im współczuł – były bardziej zajęte niż ich zarządzający firmą ojciec.
– Jest poniedziałek, mają dziś taniec – westchnęła Anna. – Zaraz po szkole, więc już są w domu.
– Dobrze, pomyślę, jak ci wynagrodzić moje nadgodziny – powiedział swoim specjalnym czarującym głosem.
– Nie naciskaj, bo się upomnę – Anna się zaśmiała.
Była wyraźnie w niezłym nastroju. Poczuł się rozgrzeszony.
Tomasz z natury był prawdomówny, życie zmuszało go jednak czasem do zatajania pewnych szczegółów przed żoną. Teraz też powiedział prawdę. Spóźni się. Anna była cudowną matką, idealną partnerką na życie, ciepłą, bez wybujałych ambicji, wspierającą. Miewał inne kobiety. Ale z nimi łączył go wyłącznie seks. A z Anną całe życie. I tak uważał, że w branży, w której kreski białego proszku znaczyły drogę do kariery, postawił na najmniej kontrowersyjny sposób odreagowywania codziennego ciśnienia. Ważne było tylko, żeby wiedzieć, kiedy romans skończyć. Jeśli trwał zbyt długo, istniało niebezpieczeństwo pojawienia się emocjonalnej więzi. Przyczyny afer pełnych krzyków i łez, powodu rozbitych związków i nieszczęścia dzieci. Ogólnie zła. A tego sobie nie życzył.
Wprowadził kod i wszedł na klatkę Renaty. Drzwi jej mieszkania były otwarte, jak zawsze zresztą. Podobało mu się, że na niego czeka.
– Lubię punktualnych mężczyzn – przywitała go w czymś zwiewnym, założonym na coś fascynująco skąpego, czego prawie nie było, a co w cudowny sposób podkreślało jej piersi. A te były absolutnie idealne. Nie za duże, pełne, zachęcająco prześwitujące przez delikatną tkaninę.
– Jak mógłbym spóźniać się do tego, co tu na mnie czeka – zamruczał jej w szyję.
Nie doszli nawet do sypialni. Kanapa w salonie była bliżej.
Dwie godziny i szybki prysznic w łazience Renaty później w niewielkiej kafejce na rogu zamawiał filiżankę espresso zaparzonego ze świeżo zmielonej Colombii Excelso. Nie lubił przychodzić wprost od innej kobiety do domu i żony. To było jednak niekomfortowe. Kawiarnia stanowiła dobry bufor między jednym a drugim światem. A kawa skutecznie zabijała pozostałość po cudzych perfumach.
Kiedy parkował pod swoją willą, nie czuł już ich zapachu na sobie. Za wielkim oknem salonu widać było Annę i dziewczynki, wszystkie trzy siedziały na dywanie koło kominka i pochylały się nad czymś. Ogień dodawał wnętrzu ciepłego blasku i było w nim coś magicznego. Tomasz poczuł, że chyba pora, by rozstać się z Renatą. Tak będzie lepiej dla wszystkich.
KAROLINA I KAROL
Mimo entuzjastycznego stosunku do spacerów w listopadowy wieczór Karolina musiała jednak przyznać, że nie jest to lato na Riwierze Francuskiej, i skryła się w przytulnym wnętrzu kafejki nieopodal swojego domu. Wypiła kubek americano i zjadła kanapkę z kozim serem. Zamówiła też ciasteczko z nadzieniem agrestowym, ale było dość podłe w smaku. Może i dobrze, żadna kobieta nie potrzebuje nadmiaru kalorii.
Najchętniej zadzwoniłaby teraz do przyjaciółki, ale za każdym razem, kiedy sięgała do torebki, przypominała sobie, że zostawiła telefon w domu. Miała dwa wyjścia – albo zostanie tutaj do stycznia, albo wróci do domu, który wyglądał tak, że chyba lepiej byłoby go podpalić. Dlaczego życie musi być tak bardzo skomplikowane?
Kiedy była mała, marzyła o tym, żeby jak najszybciej dorosnąć, nosić buty na obcasach i korzystać z tego wszystkiego, co było zabronione dzieciom. Kiedy dorosła, najchętniej wróciłaby do piaskownicy, karuzeli i beztroskiego życia, w którym największym zmartwieniem był kolor gumki myszki. Buty na obcasach były świetne, owszem, ale cała reszta zdecydowanie mniej.
Przy stoliku obok usiadł przystojny, śniady i ciemnowłosy mężczyzna koło czterdziestki.
Dlaczego po ulicy zazwyczaj tacy nie chodzą? – zastanowiła się Karolina.
Szybko go oceniła: dobrze skrojony garnitur, drogi zegarek, ekstrawaganckie oprawki okularów, zadbane dłonie, bez obrączki.
Raczej nie bankowiec – pomyślała. Stawiam na wolny zawód. Architekt? I to z tych modnych.
Facet nie wyglądał, jakby na kogoś czekał, skupiał się całkowicie na ekranie komórki, po której co chwila przesuwał palcem. Od czasu do czasu sięgał po filiżankę z kawą i przeczesywał palcami opadające na czoło włosy.
A dlaczego w sumie nie poprosić go o pożyczenie telefonu? Zadzwonię do Małgosi, numer w końcu pamiętam, niech mnie ratuje – pomyślała odkrywczo i uśmiechnęła się do przystojniaka.
Zerknął na nią zaciekawiony.
– Karolina – przedstawiła się grzecznie.
– Tomasz – odpowiedział i uścisnął jej dłoń.
– Może to głupio zabrzmi, ale czy nie pożyczyłbyś mi na chwilę swojego telefonu? Chcę, żeby ktoś mnie stąd zabrał, a swoją komórkę… eee… zostawiłam w domu. Szybko wychodziłam, no i zapomniałam – zaczęła się tłumaczyć nieporadnie i zdecydowanie zbyt szczegółowo. Gdyby świadek na sali sądowej tak zeznawał, zanotowałaby: „kręci”.
Wzięła głęboki oddech.
– Uciekinierka? – zaśmiał się domyślnie brunet i odblokował klawiaturę. – Proszę.
– Można tak powiedzieć – przyznała cicho Karolina, zastanawiając się, czy naprawdę już nawet obcy widzą jej desperację i niechęć do zmierzenia się z sytuacją pozostawioną za zatrzaśniętymi drzwiami mieszkania.
A może po prostu ma wymalowane na czole, że to wszystko ją przerasta i najchętniej zwiałaby na koniec świata? Ostatecznie mogłyby to być Malediwy i mały domek na wodzie.
Wybrała numer.
– Halo? – W słuchawce odezwał się pełen rezerwy głos jej najlepszej przyjaciółki.
– Małgosia? To ja, Karola. Jestem w Chill roomie, nie mam telefonu, pożyczyłam na chwilę od jednego miłego pana, dlatego nie znasz numeru, który ci się wyświetlił. – Posłała mu raz jeszcze pełen wdzięczności uśmiech.
– Tak, wiem. Twój telefon ma Karol, przed chwilą z nim rozmawiałam. Powiedział, że wybiegłaś jakoś tak nagle i zapomniałaś o komórce. A on też się pomylił i wziął twoją.
– Nie rozumiem – zdziwiła się Karolina.
– Karol wyszedł coś zjeść i wziął przez pomyłkę twój telefon. Zadzwoniłam do niego, to znaczy do ciebie, ale on odebrał. Stąd wiem, że znowu coś pochrzaniliście z komórkami. Czy wy nie możecie jakoś ich oznaczyć? Idiotyczna historia, ciągłe zamieszanie, a na koniec jeszcze coś głupiego z tego wyniknie – westchnęła Małgosia.
Karolina pokiwała głową.
– Pewnie masz rację. To co, zgarniesz mnie? Wpadnę do domu, wezmę piżamę i zostanę u ciebie na noc. Rano pojadę prosto do sądu.
– Jasne, zaraz będę.
Karolina oddała facetowi telefon i dopiła kawę.
– Do sądu? – zaciekawił się Tomasz.
– Tak, mam rano rozwód.
– Oj, to szczerze współczuję… Takie rzeczy muszą wytrącać z równowagi.
Karolina zorientowała się, jak mógł to zrozumieć, i wybuchnęła trochę nerwowym śmiechem.
– Nie, to nie mój rozwód, ja nie jestem nawet mężatką. Ale za to jestem sędzią. Od rozwodów właśnie – powiedziała dumnie.
Miała trzydzieści lat i orzekała w wydziale rodzinnym warszawskiego sądu rejonowego. Aplikacja sędziowska w tym wieku była powodem do dumy, choć równie często spotykała się z opinią, że jest za młoda, by wydawać wyroki w jakiejkolwiek sprawie.
Spojrzała na swojego rozmówcę, by się przekonać, czy zaimponowała mu, czy też raczej jest on w grupie sceptyków. W każdym razie współczucie na pewno zniknęło z jego twarzy.
– Ja też już muszę lecieć – rzucił szybko, zostawił dwudziestozłotowy banknot na stole, zabrał telefon, założył płaszcz i prawie wybiegł z miło rozgrzanej kawiarenki, by zniknąć w listopadowej nieprzyjaznej czerni.
Karolina ze zdumieniem uniosła brwi.
– Jesteś! – ucieszyła się chwilę później na widok przyjaciółki.
Dzięki akcji z telefonem nie musiała zostać w Chill roomie do Nowego Roku.
– Jestem, ale pośpiesz się – poprosiła Małgosia. – Byle jak zaparkowałam, a jak znam moje szczęście, zaraz wlepią mi mandat.
W samochodzie było przyjemnie ciepło, z głośników płynął głos Dawida Podsiadły, Karolina poczuła nawet coś w rodzaju błogości, chociaż scena z kawiarni nie dawała jej spokoju.
– Poczułam się dzisiaj jak grabarz. Powiedziałam facetowi, czym się zajmuję, a on dosłownie skamieniał, a potem zaczął uciekać. Myślę, że tylko pracownicy zakładów pogrzebowych mają do czynienia z takimi reakcjami na co dzień – westchnęła.
– A czego się spodziewałaś? Rozwód, śmierć, jaka to różnica, działasz w przemyśle rozpaczy – Małgosia wzruszyła ramionami.
Karolina jakoś dotąd nie patrzyła na swój zawód w ten sposób. Raczej wydawało jej się, że jej wyroki niosą ulgę udręczonym wspólnym życiem parom, pozwalając każdemu iść w swoją stronę. Nawet jeśli na początku drogi jest źle, w końcu niemal wszyscy odnajdują spokój. Owszem, rozwód jest jednym z większych życiowych niepowodzeń, ale chyba życie pod jednym dachem z kimś, kogo się nie kocha, jest jeszcze gorsze? Rozstania nie są łatwe, ale często to jedyne rozsądne wyjście.
– Dlaczego uciekłaś Karolowi? W dodatku wymyślając jakieś spotkanie?
– Ty to powinnaś pracować w wymiarze sprawiedliwości – mruknęła Karolina. – Dziwne, że wybrałaś branżę modową.
Małgosia uśmiechnęła się pod nosem.
– Mów.
– Czyli na nic powoływanie się na prawo do zachowania milczenia? Będę musiała się do wszystkiego przyznać – Karolina zmarszczyła brwi i ciężko westchnęła.
A potem ze szczegółami opowiedziała Małgosi, jak wykończona wróciła z pracy do chlewu będącego dziełem Karola, następnie odebrała telefon od jego matki, która z braku własnej pracy zabierała czas innym, i jak poczuła wielką niemoc wobec osaczenia przez rodzinę Nowaków.
– Musiałam uciec. To było jedyne wyjście, żeby nie zwariować – pokiwała głową.
– To dlaczego w takim razie nie spakowałaś Karola i nie wyrzuciłaś go z domu prosto w ramiona mamusi? – dopytywała Małgosia, parkując pod apartamentowcem, w którym mieszkała Karolina.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki