Ciećwierz - Natasza Socha - ebook + audiobook + książka

Ciećwierz ebook

Natasza Socha

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W starej willi w jednej z dzielnic Poznania dochodzi do tragedii. Dwie starsze kobiety zostają brutalnie zamordowane. Dom należał do osiemdziesięcioletniej emerytowanej nauczycielki, kolekcjonerki cennych figurek z Ćmielowa. Poszlaki tylko pozornie wskazują na zabójstwo w związku z włamaniem.

Dlaczego ktoś zamordował spokojną staruszkę? Jaką rolę odegrały w tym porcelanowe figurki? Kim jest tytułowy "ciećwierz"?

Do akcji wkracza policjatka śledcza Florentyna, która równocześnie musi poradzić sobie z własnym dramatem. Nic bowiem z jej przeszłości nie okazało się takie, jak sądziła.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 132

Oceny
4,4 (128 ocen)
71
35
19
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewewoku

Całkiem niezła

wolę inne książki Nataszy, lektorka dosyć mdła, może to wpłynęło na mój odbiór
00
wolontariusz

Nie oderwiesz się od lektury

świetna lektura
00
Patrycja2207

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo wciągająca, chyba najlepsza książka z całej serii
00
Endi1665

Nie oderwiesz się od lektury

mega super ciekawa książka
00
45Renata

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo wciągająca
00

Popularność




Ciećwierz

Miko­łaj Bora naprawdę kochał swoją żonę. Kiedy ją poznał, od razu wie­dział, że to ta jedyna. Wcze­śniej takie okre­śle­nia wyda­wały mu się głu­pie, bo niby skąd czło­wiek ma to wie­dzieć? Prze­cież to nie­moż­liwe, żeby zoba­czyć kogoś i od razu mieć taką pew­ność. Ale tak wła­śnie się stało. Był z Flo­ren­tyną szczę­śliwy i tylko jedna rzecz spę­dzała mu sen z powiek – fakt, że ona nie chciała mieć dziecka. Co prawda ni­gdy tego nie powie­działa wprost, ale każdą suge­stię, aby posta­rali się o potomka, odrzu­cała, odsu­wa­jąc to na czas bli­żej nie­okre­ślony.

Nie teraz, za wcze­śnie, kie­dyś o tym pomy­ślimy, są tysiące spraw, któ­rymi muszę się naj­pierw zająć.

Tak naprawdę dla Flo­ren­tyny waż­niej­sza była praca niż rodzina i Miko­łaj w jakimś sen­sie to rozu­miał. Sam też był poli­cjan­tem i to takim, który lubił to, co robił. Poszu­ki­wa­nie i łapa­nie prze­stęp­ców dawało mu ogromną satys­fak­cję, zwłasz­cza wtedy, kiedy zło zostało nale­ży­cie uka­rane. Pod tym wzglę­dem rozu­mieli się z Flo­ren­tyną dosko­nale. Ale po jakimś cza­sie zaczęło mu cze­goś bra­ko­wać.

Może śmie­chu w domu?

Może cha­osu?

Może cze­goś wię­cej niż tylko akta sądowe, zdję­cia z miejsc zbrodni i psy­cho­lo­giczne por­trety prze­stęp­ców?

Ow­szem, to był ich świat, w któ­rym oboje dobrze się poru­szali, ale prze­cież obok tego wszyst­kiego, obok tego całego zła, w pew­nym sen­sie przez nich doty­ka­nego, ist­niało też inne życie. To, w któ­rym czło­wiek auto­ma­tycz­nie się uśmie­chał.

Z całą pew­no­ścią nie pla­no­wał romansu. Flo­ren­tyna była dla niego kimś wyjąt­ko­wym i ni­gdy nie myślał o tym, żeby ją zdra­dzić. Gdyby ktoś go zapy­tał, jak to się stało, że kocha­jąc swoją żonę, jed­no­cze­śnie zako­chał się w innej kobie­cie, chyba nie potra­fiłby tego racjo­nal­nie wytłu­ma­czyć. Może był słaby? Może podatny? A może był po pro­stu dup­kiem?

Polę poznał przy­pad­kiem. Kiedy wycho­dził z kawiarni z kawą, ona wła­śnie do niej wcho­dziła. No i pech chciał, że wylał na nią całą zawar­tość papie­ro­wego kubka. Na szczę­ście miała na sobie kurtkę, ale i tak tro­chę popa­rzył jej dło­nie. Kom­plet­nie nie wie­dział, jak się wytłu­ma­czyć, prze­pra­szał ją chyba ze sto razy, aż w końcu powie­działa mu, że to cią­głe prze­pra­sza­nie jest o wiele gor­sze niż ból spo­wo­do­wany opa­rze­niem, który dawno już minął. Roze­śmiał się wtedy, a potem zapa­trzył w jej ciemne, sko­śne oczy. Była szczu­płą bru­netką o hip­no­ty­zu­ją­cym spoj­rze­niu. W ramach prze­pro­sin zapro­sił ją na latte, a ona to zapro­sze­nie przy­jęła.

Ktoś kie­dyś powie­dział, że naj­więk­sze romanse zaczy­nają się od kawy wypi­tej zupeł­nie przy­pad­kowo. I tak wła­śnie było tym razem. Miko­łaj nie pla­no­wał widy­wa­nia się z Polą, a jed­nak kiedy zapro­po­no­wała, żeby wymie­nili się nume­rami tele­fo­nów, jakoś nie potra­fił odmó­wić. A potem brnął w to dalej. Ich spo­tka­nia były nie­re­gu­larne, widy­wali się raz na tydzień, cza­sem rza­dziej, a jed­nak po każ­dym z nich Miko­łaj miał ochotę na kolejne. Począt­kowo tylko ze sobą roz­ma­wiali i trudno było to nazwać flir­tem. Pola opo­wia­dała o tym, że uwiel­bia tatu­ować ludzi, two­rzyć na ich ciele sztukę, którą mieli nosić do końca życia. Była arty­styczną duszą i to chyba Miko­łajowi naj­bar­dziej się podo­bało. On z kolei mówił jej o swo­jej pracy i o tym, jak bar­dzo potrze­buje jakiejś rów­no­wagi. Spo­ty­kali się coraz czę­ściej, on cza­sem ury­wał się z pracy, żeby z nią poroz­ma­wiać, ona nie mogła docze­kać się jego tele­fo­nów. Pew­nego dnia popro­siła, żeby do niej wpadł i pomógł zamon­to­wać lampę. W zasa­dzie to spe­cjal­nie kupiła nową, żeby mieć pre­tekst. Wtedy też po raz pierw­szy się ze sobą prze­spali.

Trudno powie­dzieć, w któ­rym momen­cie Pola doszła do wnio­sku, że Miko­łaj jest męż­czy­zną jej życia. Ich roz­mowy, począt­kowo o wszyst­kim i o niczym, z cza­sem zbo­czyły w kie­runku rodziny. Ona zapew­niała go, że jej naj­więk­szym marze­niem jest posia­da­nie dzieci, zabawy z nimi, przy­cze­pia­nie kolo­ro­wych rysun­ków na lodówkę, poranne kłót­nie o to, czy płatki je się z cie­płym, czy zim­nym mle­kiem, ślady po paście do zębów na lustrze i wszyst­kie te rze­czy, które wiążą się z wycho­wy­wa­niem potom­stwa. Miko­łaj był zachwy­cony. Kiedy jej słu­chał, uśmie­chał się, a cza­sem nawet zamy­kał oczy i wyobra­żał sobie sie­bie w roli ojca.

Czy zako­chał się w Poli tak samo mocno jak we Flo­ren­ty­nie? Nie umiałby na to pyta­nie odpo­wie­dzieć, ale prawda była taka, że coraz czę­ściej myślał o tej dziew­czy­nie i zasta­na­wiał się, jak pogo­dzić swoje dwa życia. Pola mówiła mu, że niczego od niego nie chce, że nie ocze­kuje roz­wodu ani podej­mo­wa­nia jakich­kol­wiek decy­zji. Chce po pro­stu z nim być i uro­dzić mu dziecko. Miko­łaj czuł, że to, co robi, jest złe, jest nie­spra­wie­dliwe w sto­sunku do żony, ale kom­plet­nie nie wie­dział, jak ten pro­blem roz­wią­zać.

Kło­pot pole­gał na tym, że kiedy był w domu z Flo­ren­tyną, liczyła się tylko ona. Chciał wyna­gro­dzić jej ten swój nie­po­trzebny romans, a potem zapo­mnieć o wszyst­kim i dalej żyć jak wcze­śniej. Ale kiedy potem spo­ty­kał się z Polą, niczego nie był już pewien. Coś go do niej cią­gnęło, a świa­do­mość, że mógłby zostać ojcem, potwor­nie go krę­ciła.

Tam­tego dnia zapo­wia­dali piękną, jesienną pogodę.

– Za dużo pra­cu­jesz, Flo – powie­dział Miko­łaj, kiedy rano przy­ła­pał swoją żonę w kuchni na robie­niu nota­tek.

Zgrzyt­nęła zębami.

– Miko­łaj, w tej pracy nie ma takiego poję­cia jak „za dużo” i sam wiesz o tym naj­le­piej. Nie można mniej pra­co­wać, kiedy masz trupa. Nie możesz powie­dzieć sobie – okej, trup poczeka, a ja teraz wybiorę się do spa na masaż balij­ski.

– Trup aku­rat może pocze­kać – zauwa­żył spo­koj­nie.

Zaczer­wie­niła się.

– Ale jego rodzina już nie. Każdy chce wie­dzieć co i dla­czego. I kiedy zła­piemy mor­dercę. Serio, tobie muszę to tłu­ma­czyć? Prze­cież jesteś poli­cjan­tem.

Miko­łaj usiadł naprze­ciwko niej i chwy­cił ją za dło­nie.

Wyrwała je, bo była zła.

A potem znowu pomy­ślał o dziecku.

Wyszedł z domu i spoj­rzał w niebo. Świe­ciło słońce, było przy­jem­nie cie­pło. A przed nim krótka wyprawa z Wro­cła­wia do Ole­śnicy, gdzie miał prze­pro­wa­dzić rekru­ta­cję w tam­tej­szej Komen­dzie Powia­to­wej. Szef go o to popro­sił, więc trudno było się nie zgo­dzić, cho­ciaż aku­rat dzi­siaj Miko­łaj naj­chęt­niej zostałby w domu i poważ­nie poroz­ma­wiał z żoną. Kiedy wsia­dał do samo­chodu, zadzwo­niła Pola.

– Gdzie jesteś? – spy­tała.

– Wybie­ram się do Ole­śnicy.

– Mogę jechać z tobą?

Zasta­no­wił się przez moment. W zasa­dzie nic nie stało na prze­szko­dzie, cho­ciaż miał ochotę na chwilę samot­no­ści. Ale może Pola poprawi mu nastrój?

– Okej, będę u cie­bie za kwa­drans.

Roz­łą­czył się, a kiedy kilka sekund póź­niej znowu usły­szał dźwięk wibru­ją­cej komórki, uśmiech­nął się pod nosem.

– O czymś zapo­mnia­łaś? – zapy­tał, nawet nie zer­ka­jąc na wyświe­tlacz.

– Tu Kac­per. – Miko­łaj usły­szał głos brata swo­jej żony.

Zesztyw­niał.

– Sorry, myśla­łem, że to Flo.

– Chciał­bym się z tobą spo­tkać.

– Po co? – zdzi­wił się Miko­łaj. Głos Kac­pra był jakiś inny. Zupeł­nie jakby szwa­gier o coś miał do niego pre­ten­sję.

– Chyba potrze­buję wyja­śnie­nia, dla­czego zdra­dzasz moją sio­strę.

Miko­łaj poczuł gwał­towny ucisk w żołądku. Aż zaci­snął zęby z bólu.

– Kac­per…

– Nie, nie pró­buj się wykrę­cać. Widzia­łem cię kie­dyś w kawiarni z jakąś dziew­czyną. Chcia­łem nawet podejść i się przy­wi­tać, ale ty nagle chwy­ci­łeś ją za rękę i poca­ło­wa­łeś. Pomy­śla­łem, że to jakieś nie­po­ro­zu­mie­nie, i uzna­łem, że lepiej będzie o tym zapo­mnieć. A potem zoba­czy­łem cię z nią raz jesz­cze w Parku Tołpy. Cudowny widok, kiedy razem kar­mi­li­ście kaczuszki. Rozu­miem, że Flo wie o wszyst­kim?

– Kac­per… nie mogę dzi­siaj z tobą roz­ma­wiać, ale obie­cuję, że ci to wyja­śnię.

– Dzi­siaj, teraz.

Miko­łaj sam nie wie­dział, dla­czego to zro­bił, ale po pro­stu się roz­łą­czył. Musiał wszystko na spo­koj­nie prze­my­śleć, zasta­no­wić się, co powie­dzieć Kac­prowi i jak się do tej roz­mowy przy­go­to­wać. Kiedy Pola wsia­dła do jego samo­chodu, uśmiech­nął się z dużym wysił­kiem.

– Co jest? – Od razu wyczuła jego dziwny nastrój.

– Może jed­nak zosta­ła­byś dzi­siaj w domu? Muszę coś jesz­cze zała­twić, nie wiem, ile to potrwa.

Pola zmarsz­czyła czoło.

– Coś się stało?

– Nie, po pro­stu cza­sem tak jest w mojej pracy. Miała być tylko rekru­ta­cja, ale wpa­dło po dro­dze coś jesz­cze.

– Mam czas. Jadę z tobą – odparła dziew­czyna.

Miko­łaj spu­ścił głowę. Wtedy dotarło do niego, że nie może tego dłu­żej cią­gnąć.

Musiał zro­bić ostre cię­cie, ale w tej chwili nie potra­fił. Nie chciał teraz kłó­cić się z Polą, nie chciał dopro­wa­dzić do tego, żeby wpa­dła we wście­kłość, bo wtedy byłby zagro­żony z obu stron.

Poczuł się jak w jakiejś cho­ler­nej pułapce, z któ­rej nie potra­fił się wydo­stać.

– Dobrze, to jedźmy, może coś zjemy po dro­dze, poga­damy, ale potem, Pola… – Zawie­sił głos.

Dziew­czyna zaci­snęła pię­ści.

– A potem, Pola, nasze drogi się rozejdą, tak? Myślisz, że jestem głu­pia? Prze­cież widzę, że coś się dzieje, a ty mi ściem­niasz, że masz jakieś dodat­kowe obo­wiązki. Nie bądź tchó­rzem.

Miko­łaj odwró­cił głowę.

Naj­bar­dziej prze­ra­żał go fakt, że nie potra­fił sam pod­jąć decy­zji. Że ktoś robił to za niego, zmu­szał, doci­skał. Z jed­nej strony Kac­per, z dru­giej Pola. A on sam, Miko­łaj, nie miał nic do powie­dze­nia. Par­szy­wie się z tym czuł. Jak czło­wiek słaby, który nie potrafi sta­wić czoła temu, w co sam się wpa­ko­wał.

Przez jakiś czas jechali w mil­cze­niu, Pola odwró­ciła głowę i chyba drze­mała na sie­dze­niu obok. Może to i lepiej.

Nagle po raz kolejny zawi­bro­wała jego komórka.

Kac­per.

Cho­lera, trzeba to jakoś zała­go­dzić.

– Kac­per, sorry, ale dzi­siaj nie dam rady. Mam urwa­nie głowy w pracy.

– A to cie­kawe, bo jadę za tobą i z tego, co się orien­tuję, zmie­rzasz w stronę Ole­śnicy. Pyta­nie tylko, kto sie­dzi obok cie­bie?

Miko­łaj poczuł, jak zaczyna się pocić, a jego serce coraz moc­niej tłu­cze się w pier­siach.

– Kac­per, ja ci to wszystko wyja­śnię, ale nie dzi­siaj.

– Masz jechać do Zajazdu pod Kogu­tem, to nie­da­leko stąd, bez żad­nych sztu­czek, jestem tuż za tobą, więc będę widział każdy twój ruch.

To, co wyda­rzyło się potem, trwało sekundę. Zde­spe­ro­wany Miko­łaj nagle ostro zaha­mo­wał i zawró­cił. Kac­per pró­bo­wał mu na to nie pozwo­lić, więc zaje­chał mu drogę. A Miko­łaj, aby unik­nąć zde­rze­nia, odbił w prawo. I wje­chał pro­sto w drzewo.

Zgi­nął na miej­scu.

Pola miała drobne obra­że­nia, ale tak naprawdę nic jej się nie stało. Była w szoku.

Sły­szała jed­nak całą roz­mowę Miko­łaja z Kac­prem, dotarło też do niej, że brat Flo­ren­tyny nie­mal sie­dział im na ogo­nie. Na doda­tek, gdy ude­rzyli w drzewo, nie zatrzy­mał się, tylko poje­chał dalej. Zapa­mię­tała markę samo­chodu. Obie­cała sobie, że odnaj­dzie tego skur­wy­syna i zrobi wszystko, żeby zapła­cił za tę zbrod­nię. Do tego jed­nak potrzebny był plan. Ucie­kła z miej­sca wypadku, zanim przy­je­chała poli­cja. Nie chciała być z tym powią­zana, wtedy nikt o nic nie będzie jej podej­rze­wał.

Rozdział 1

Roz­dział

1

Flo­ren­tyna otwo­rzyła bom­bo­nierkę i uważ­nie przyj­rzała się cze­ko­lad­kom. To była wer­sja limi­to­wana i każda pra­linka sma­ko­wała ina­czej. Się­gnęła po pierw­szą z pra­wej strony i prze­gry­zła ją na pół. Prze­łknęła, a potem wybrała kolejną. Zja­dła ich około ośmiu, ale tak naprawdę nie potra­fiła powie­dzieć, jaki miały smak. Moż­liwe, że były orze­chowe, kar­me­lowe, wiśniowe, z dodat­kiem koniaku, a nawet z kawał­kami ana­nasa. Tak przy­naj­mniej wyni­kało z opisu, ale ona nie mogła tego potwier­dzić. Dostała je w pre­zen­cie od swo­jej grupy śled­czej, któ­rej pew­nie wyda­wało się, że sło­dy­cze roz­wiążą jakoś jej pro­blemy.

Pudło.

Mniej wię­cej od dwóch mie­sięcy nie czuła nic. Nie wie­działa, czy jest cie­pło, czy zimno, jak sma­kują cze­ko­ladki czy cho­ciażby chleb. Nie zauwa­żyła, że powoli mia­sto zaczęło szy­ko­wać się do świąt Bożego Naro­dze­nia i że pod koniec listo­pada spadł pierw­szy śnieg. Nie do końca była pewna, czy pije kawę, czy her­batę, czy może jed­nak zwy­kłą wodę. A cza­sem nie wie­działa nawet, czy jest noc, czy dzień.

Flo­ren­tyna cier­piała na stę­pie­nie zmy­słów. I nie było to spo­wo­do­wane cho­robą, tylko potwor­nym roz­cza­ro­wa­niem i żalem, że prze­szłość oka­zała się zupeł­nie inna, niż myślała. Do tej pory wyda­wało jej się, że zwią­zek z Miko­ła­jem był ide­alny. Oczy­wi­ście, kłó­cili się i nie zawsze we wszyst­kim się zga­dzali. Ale to chyba było nor­malne. A jed­nak myśleli, że są dla sie­bie stwo­rzeni. Patrzyli prze­cież w tym samym kie­runku, lubili te same rze­czy. I chcieli dla sie­bie podob­nego życia. Z tą jedną małą róż­nicą, że Flo­ren­tyna nie potra­fiła zde­cy­do­wać się na dziecko, a Miko­łaj coraz czę­ściej na to nale­gał.

Czy wła­śnie dla­tego zna­lazł sobie kochankę? Czy wła­śnie dla­tego posta­no­wił znisz­czyć ich zwią­zek i spró­bo­wać szczę­ścia gdzie indziej? Naj­bar­dziej prze­ra­żał ją fakt, że niczego się nie domy­śliła. Nie miała nawet cie­nia podej­rzeń, że Miko­łaj pro­wa­dzi dwa życia. Była prze­ko­nana, że kochają tylko sie­bie i tylko sobie patrzą głę­boko w oczy. To, czego nie­dawno dowie­działa się od Poli o swoim zmar­łym mężu, było tak wstrzą­sa­jące, że przez kilka pierw­szych dni nie była w sta­nie z nikim na ten temat roz­ma­wiać. Nawet z Kac­prem, który wyszedł już ze szpi­tala. Flo­ren­tyna na­dal nie mogła uwie­rzyć, że kobieta, z którą spo­ty­kał się jej brat, pró­bo­wała go zabić. Zmie­szała jego leki anty­de­pre­syjne, podwo­iła dawkę i zaser­wo­wała je z alko­ho­lem. Kac­per w sta­nie kry­tycz­nym tra­fił na OIOM, a wszystko dzięki szyb­kiej inter­wen­cji sąsiadki, która zauwa­żyła otwarte drzwi do jego miesz­ka­nia, weszła do środka i zna­lazła nie­przy­tom­nego męż­czy­znę. Gdyby nie ona, kto wie, czy plan Poli nie powiódłby się w stu pro­cen­tach.

Każ­dego wie­czoru Flo­ren­tyna łykała silne leki nasenne, mając nadzieję, że prze­śpi ten naj­gor­szy okres, a kiedy się obu­dzi, to wszystko albo okaże się jedną wielką pomyłką, albo przy­naj­mniej prze­sta­nie tak bar­dzo boleć.

Do niczego takiego jed­nak nie doszło.

Dzi­siaj była już mądrzej­sza o wie­dzę doty­czącą jej prze­szło­ści. Wie­działa, kim była Pola i jaki udział miał Kac­per w wypadku Miko­łaja. Tyle że tego wszyst­kiego było po pro­stu za dużo. Flo­ren­tyna czuła się zdra­dzona przez naj­bliż­sze jej osoby i zupeł­nie nie potra­fiła sobie z tym pora­dzić. Jej bólu nie ukoił nawet fakt, że Pola została oskar­żona o próbę zabój­stwa.

Było jej wszystko jedno, czy dosta­nie zgodę na urlop, po pro­stu pew­nego dnia poło­żyła wnio­sek na biurku szefa i powie­działa, że przez naj­bliż­szych kilka tygo­dni nie zjawi się w pracy. Zamknęła się w sobie, sie­działa w swo­ich czte­rech ścia­nach i pró­bo­wała jakoś prze­trwać. Dwa razy była u niej Monika Kulm, ale nie­wiele udało jej się zdzia­łać. Za pierw­szym razem Flo­ren­tyna nawet nie otwo­rzyła drzwi. Za dru­gim nie­chęt­nie wpu­ściła ją do środka.

– Hej, ja chyba wiem, jak się czu­jesz, ale może pora już wró­cić do świata żywych? – spy­tała aspi­rantka szta­bowa, patrząc w puste oczy swo­jej prze­ło­żo­nej.

Ale Flo­ren­tyna tylko pokrę­ciła prze­cząco głową.

– Nie mam ochoty na żadną pracę, tak naprawdę nie mam ochoty zupeł­nie na nic. Ale nie martw się, nie popeł­nię samo­bój­stwa, chyba jestem na to zbyt silna. Skoro nie zro­bi­łam tego po śmierci Miko­łaja, to tym bar­dziej nie zro­bię tego teraz, kiedy wiem, że wszystko, co bra­łam za pew­nik, oka­zało się jedną wielką wydmuszką.

Monika nie chciała dopy­ty­wać o szcze­góły, co nieco obiło jej się o uszy, ale dosko­nale wie­działa, że jaka­kol­wiek roz­mowa na ten temat nie ma teraz sensu. Bar­dziej zale­żało jej na tym, żeby Flo­ren­tyna znowu zja­wiła się na komen­dzie, w tych swo­ich różo­wych ubra­niach i z różo­wymi paznok­ciami, i zde­cy­do­wa­nym, choć miłym tonem żądała szyb­kiej i efek­tyw­nej roboty. Niech nawet mówi do nich myszko i kaczuszko, pal licho. Ale niech się w końcu ock­nie z tego letargu.

– Mamy zabój­stwo star­szej kobiety i jej przy­ja­ciółki. I powiem ci szcze­rze, że nie wiemy, jak się do tego zabrać. Zostały zna­le­zione w piw­nicy, obie miały bar­dzo dużo obra­żeń od cięż­kich przed­mio­tów. Sprawę zgło­sił syn jed­nej z nich, ale dopiero po kilku dniach, bo w momen­cie zabój­stwa prze­by­wał w innym mie­ście. Mamy tro­chę zaczę­tych wąt­ków, ale tak naprawdę naj­bar­dziej potrzebna jest tam twoja ocena sytu­acji – pró­bo­wała jakoś zachę­cić Flo­ren­tynę do pod­ję­cia tematu.

Ale poli­cjantka śled­cza tylko wzru­szyła ramio­nami.

– Jakoś mnie to nie wciąga. Nie mam chwi­lowo ochoty na poszu­ki­wa­nie mor­dercy, poza tym jestem prze­ko­nana, że pora­dzi­cie sobie beze mnie.

Monika zaci­snęła pię­ści. W jakimś sen­sie rozu­miała Flo­ren­tynę, cho­ciaż ona sama wycho­dziła z zało­że­nia, że czło­wiek nawet w obli­czu naj­więk­szych prze­ci­wieństw losu powi­nien iść do przodu. Tylko w ten spo­sób można było wygrać. Flo­ren­tyna zawsze wyda­wała jej się wyjąt­kowo twardą i silną kobietą, bez względu na kolor ubrań, jakie nosiła. Była sta­now­cza, wie­działa, czego chce i tak naprawdę zawsze miała rację. Zupeł­nie nie przej­mo­wała się tym, co o niej mówiono i jak bar­dzo śmiano się z jej daru pre­ko­gni­cji, dzięki któ­remu roz­wią­zy­wała kry­mi­nalne zagadki. Wszyst­kie śledz­twa, które pro­wa­dziła, koń­czyły się suk­ce­sem, a prze­cież to było chyba w tej pracy naj­waż­niej­sze.

Monika chrząk­nęła.

Nie podo­bało jej się, że patrzyła teraz na kogoś zupeł­nie pozba­wio­nego emo­cji i chęci do życia. To nie była ta Flo­ren­tyna, którą znała. Monika też miała różne doświad­cze­nia z face­tami i nie wszyst­kie były udane, ale mimo to nie pod­da­wała się i nie robiła z tego życio­wego dra­matu. Po pro­stu docho­dziła do wnio­sku, że do tej pory tra­fiała na samych dup­ków, co wcale jesz­cze nie zna­czyło, iż musiało tak być do końca życia. A nawet jeśli, to co? Czy tylko po to czło­wiek żyje?

– Nie prze­kre­ślaj sie­bie samej tylko dla­tego, że ktoś oka­zał się świ­nią. Nie chcę oczy­wi­ście brzmieć jak jakiś domo­ro­sły psy­cho­log, ale sama pew­nie dobrze wiesz, że to porażki powo­dują, iż sta­jemy się sil­niejsi.

Flo­ren­tyna par­sk­nęła śmie­chem.

– To w tym przy­padku coś chyba nie wyszło. Wyobraź sobie, że po tym wszyst­kim, co usły­sza­łam, jakoś nie poczu­łam się sil­niej­sza, a wręcz prze­ciw­nie. Wydaje mi się, że byłam zbu­do­wana ze szkła, może i twar­dego, ale jed­nak szkła. Ktoś zrzu­cił mnie z dużej wyso­ko­ści, a wtedy mogło stać się tylko jedno, prawda? Szkło roz­pry­sło się na setki drob­nych kawał­ków.

Monika wzru­szyła ramio­nami.

– No i co? I nie da się już tego poskle­jać?

Flo­ren­tyna odwró­ciła się do niej ple­cami.

– Pyta­nie raczej brzmi, czy ja chcę być z powro­tem poskle­jana. Może pasują mi te roz­sy­pane kawałki, może wcale nie muszę sta­wać na nogi.

Monika wyjęła z siatki, którą ze sobą przy­nio­sła, nie­wielki pla­sti­kowy pojem­nik.

– W środku są pie­rogi z kapu­stą i grzy­bami. Robiła je moja mama, więc mogę tylko zarę­czyć, że są pyszne. Podej­rze­wam, że nie­wiele jesz, a jeżeli już, to pew­nie jakieś świń­stwa. To dzi­siaj zjedz pie­rogi, dobra?

Flo­ren­tyna otwo­rzyła pojem­nik dwa dni póź­niej, ale w dal­szym ciągu nie poczuła ani smaku, ani zapa­chu.

*

Pro­ku­ra­tor Flo­rian Mączyń­ski rów­nież pró­bo­wał się skon­tak­to­wać ze śled­czą Borą, ale bez­sku­tecz­nie. Flo­ren­tyna nie odbie­rała od niego tele­fo­nów, nie odpo­wia­dała na e-maile. Zasta­na­wiał się, czy nie powi­nien jej odwie­dzić, oba­wiał się jed­nak, że nie otwo­rzy mu drzwi. Nie do końca wie­dział, co ją spo­tkało, ale wyczu­wał, że musiało ją to wyjąt­kowo zabo­leć. Domy­ślał się jedy­nie, o co mogło cho­dzić, osta­tecz­nie prze­żył coś podob­nego. Kilka lat temu zosta­wiła go żona i wtedy rów­nież wyda­wało mu się, że życie nie ma sensu. A jed­nak toczyło się dalej, bez względu na to, co myślał Mączyń­ski i jak bar­dzo czuł się zagu­biony. Z per­spek­tywy tych kilku lat mógł powie­dzieć, że czło­wiek co prawda ni­gdy nie zapo­mina bólu, który ktoś mu zadał, ale mimo wszystko potrafi z ranami żyć dalej. I nawet się uśmie­chać.

Sie­dział teraz w swoim gabi­ne­cie i nagle zer­k­nął na Lulę, bul­doga fran­cu­skiego, z któ­rym jakiś czas temu Flo­ren­tyna spę­dziła kilka dni.

– Moż­liwe, że ty możesz pomóc – ode­zwał się po chwili, mru­żąc oczy.

Zro­bił Luli zabawne zdję­cie, a potem wysłał je poli­cjantce. Dopi­sał też, że znowu musi wyje­chać na dwa dni, a sytu­acja jest o tyle pod­bram­kowa, że osoba, która do tej pory zaj­mo­wała się Lulą, nie jest już brana pod uwagę. A wszystko z tego względu, że sama teraz posiada psa, który abso­lut­nie nie tole­ruje pro­ku­ra­tor­skiego bul­doga. To nie była prawda, ale Mączyń­ski doszedł do wnio­sku, że takie kłam­stwo jest abso­lut­nie dozwo­lone.

Flo­ren­tyna odczy­tała wia­do­mość kilka godzin póź­niej. Począt­kowo chciała ją ska­so­wać, jak wszyst­kie poprzed­nie, ale coś kazało jej zatrzy­mać wzrok na roze­śmia­nym pysku Luli i samej przez to odro­binę się uśmiech­nąć. Osta­tecz­nie pies nie był niczemu winien. Chyba może się nim zająć, prze­cież cał­kiem dobrze się ostat­nio doga­dy­wały.

Wybrała numer Mączyń­skiego, który ode­zwał się już po pierw­szym sygnale.

– Flo­ren­tyna? Nawet nie wiesz, jak się cie­szę, że oddzwa­niasz.

– Nie mam siły, żeby roz­ma­wiać, ale jeżeli to fak­tycz­nie takie pilne, to przy­wieź Lulę dzi­siaj wie­czo­rem – powie­działa poli­cjantka, a potem się roz­łą­czyła.

Mączyń­ski sze­roko się uśmiech­nął. To mogło nie zna­czyć jesz­cze nic, ale mogło też bar­dzo dużo. Może po tych paru tygo­dniach, a nawet mie­sią­cach zamknię­cia się w sobie, dostrzeże jed­nak jakieś maleń­kie świa­tełko i będzie chciała wró­cić do pracy? Mączyń­ski podob­nie jak Monika był prze­ko­nany, że tylko nowe śledz­two będzie w sta­nie wycią­gnąć Flo­ren­tynę z mara­zmu i zmu­sić do cze­goś wię­cej, niż tylko patrze­nie na pustą ścianę.

Nawet jeżeli była ona poma­lo­wana na różowy kolor.

Rozdział 2

Roz­dział

2

Flo­ren­tyna poja­wiła się na komen­dzie we wto­rek o godzi­nie dzie­wią­tej rano. Jej wej­ście zro­biło gigan­tyczne wra­że­nie nie­mal na wszyst­kich pra­cow­ni­kach poli­cji. Ale nie dla­tego, że w końcu wró­ciła po paru tygo­dniach prze­rwy, zde­cy­do­wa­nie więk­szym wstrzą­sem oka­zał się jej ubiór. Sły­nęła z tego, że nosiła wyłącz­nie odważne kolory, wśród któ­rych domi­no­wał róż. Nikt oczy­wi­ście nie wie­dział, że wła­śnie w ten spo­sób wal­czyła z demo­nami i pró­bo­wała poko­lo­ro­wać swój świat, żeby cał­ko­wi­cie nie pogrą­żyć się w roz­pa­czy po śmierci męża. Wybie­rała więc różowe spód­nice, pudrowe swe­try, spodnie w kolo­rze fuk­sji i całe mnó­stwo cukier­ko­wych dodat­ków. A dzi­siaj przy­szła do pracy ubrana na czarno.

Miała na sobie ciemne spodnie, czarny swe­ter i czarne buty. Zre­zy­gno­wała też z maki­jażu, a włosy byle jak ścią­gnęła gumką. To nie była Flo­ren­tyna, do któ­rej przy­zwy­cza­jeni byli poli­cjanci Komendy Głów­nej w Pozna­niu. I cho­ciaż wcze­śniej pod­śmie­chi­wali się z jej wyglądu, prze­wra­ca­jąc oczami na widok nad­miaru różu, to jed­nak teraz jakoś nie było im do śmie­chu. Kiedy Monika zoba­czyła Flo­ren­tynę na kory­ta­rzu, poczuła silne ukłu­cie w brzu­chu, zupeł­nie jakby zja­dła coś cięż­ko­straw­nego. To raczej ona nale­żała do tych, które ubie­rały się na czarno i szaro, i to głów­nie ona nie cier­piała różo­wa­to­ści swo­jej prze­ło­żo­nej. A jed­nak to, co zoba­czyła teraz, wcale jej się nie spodo­bało.

– O Jezu, nawet nie wiesz, jak dobrze, że cię widzę – powie­działa tylko i posłała Flo­ren­ty­nie nie­pewny uśmiech.

Poli­cjantka nie zare­ago­wała.

– Jesteś na czarno, wiesz? Nie masz na sobie nawet grama różu – wyrwało się Monice.

Flo­ren­tyna pod­nio­sła na nią wzrok.

– A to cię mar­twi? Bo dla mnie prze­stało to mieć jakie­kol­wiek zna­cze­nie. Albo może wręcz prze­ciw­nie – w tych wszyst­kich kolo­ro­wych rze­czach wcale nie czuję już się dobrze. Może to minie, a może tak już zosta­nie. Kiedy otwo­rzy­łam wczo­raj szafę, aż roz­bo­lały mnie oczy od patrze­nia na moje ciu­chy. Dla­tego poszłam do naj­bliż­szego sklepu i kupi­łam to, co mam na sobie. I wiesz co? W dupie to mam. W dupie mam, jak wyglą­dam, czy jestem różowa, zie­lona, czy nie­bie­ska. Nie wiem nawet, co jem. Coś się jed­nak zmie­niło, bo po spa­ce­rze z Lulą doszłam do wnio­sku, że już nie chce mi się sie­dzieć w domu.

– Z Lulą? – powtó­rzyła Monika.

– To bul­dożka fran­cu­ska. Należy do pro­ku­ra­tora Mączyń­skiego, który popro­sił mnie, żebym się nią zajęła przez kilka dni. I nawet jeżeli zro­bił to celowo, to plan naj­wy­raź­niej się udał, bo to wła­śnie Lula wycią­gnęła mnie z domu.

– To dobrze. – Monika unio­sła w górę kciuk. – I pew­nie to, co teraz powiem, wyda ci się okrop­nie głu­pie, ale chyba wolę cię w słod­kich kolo­rach – dodała, marsz­cząc czoło. – Ale spoko. Czarny też jest okej.

Flo­ren­tyna nie odpo­wie­działa.

– Jeżeli macie jakąś sprawę, nad którą obec­nie sie­dzi­cie, to zarzą­dzam spo­tka­nie w moim biu­rze. Macie kwa­drans. Przy­go­tuj­cie się, przy­nie­ście notatki i zaczy­namy. I nie wra­cajmy wię­cej do tematu moich ciu­chów ani tego, w jakim kolo­rze jest mi naj­le­piej. To nie wasza sprawa. Aha, dzięki za pie­rogi. Myślę, że były dobre, cho­ciaż na­dal nie mam smaku.

Flo­ren­tyna nie musiała cze­kać tych pięt­na­stu minut, cho­ciaż zazwy­czaj jej grupa docho­dze­niowa chęt­nie się spóź­niała. Zwłasz­cza Mar­cin Miłoch, star­szy aspi­rant. Tym razem jed­nak zja­wili się punk­tu­al­nie, jakby nie chcieli przy­spa­rzać jej dodat­ko­wych zmar­twień. To nie było nor­malne zacho­wa­nie i dosko­nale o tym wie­działa, ale na razie nie miała siły, żeby opie­przyć ich za to, iż trak­tują ją jak ciężko chorą.

– Co mamy?

– Zabój­stwo dwóch sta­ru­szek. Pierw­sza z nich to Zofia Pela, lat osiem­dzie­siąt jeden, a druga to jej przy­ja­ciółka Kor­de­lia Cza­pliń­ska, lat osiem­dzie­siąt dwa. Obie zna­le­zione w jed­nej ze sta­rych willi na Soła­czu, w piw­nicy. Zamor­do­wane tępym narzę­dziem, liczne rany od ude­rzeń, a w przy­padku Zofii Peli dodat­kowo rany kłute. Tech­nicy zabez­pie­czyli ślady w domu, wszę­dzie bowiem panuje bała­gan, ist­nieje zatem podej­rze­nie, że doszło do kra­dzieży cen­nych rze­czy.

– Kto zna­lazł ciała? – spy­tała Flo­ren­tyna.

– Syn zamor­do­wa­nej. Na co dzień z nią nie miesz­kał, ale dosyć czę­sto ją odwie­dzał, wła­śnie ze względu na jej wiek. W dniu mor­der­stwa prze­by­wał wraz ze swoją przy­ja­ciółką nad morzem, w Sar­bi­no­wie. Kiedy wró­cił do Pozna­nia i nie mógł skon­tak­to­wać się ze swoją matką, przy­szedł do niej do domu.

– Dzwo­nił do niej rów­nież pod­czas swo­jego pobytu nad morzem?

– Twier­dzi, że roz­ma­wiał z nią w dniu wyjazdu, potem dzwo­nił dwa dni póź­niej, ale nie odbie­rała. Nie zasta­no­wiło go to jed­nak, bowiem matka czę­sto zosta­wiała tele­fon w róż­nych miej­scach i miała wyci­szony dźwięk. Nad morze wybrał się tylko na krótki wypad, wła­śnie ze względu na matkę. Ni­gdy nie zosta­wiał jej na dłu­żej niż kilka dni. Teraz jest w cięż­kim sta­nie, ponie­waż czuje się winny, że ją zosta­wił. W dro­dze powrot­nej do Pozna­nia cały czas do niej dzwo­nił, ale ponie­waż na­dal nie odbie­rała, posta­no­wił, że od razu do niej poje­dzie. Drzwi wej­ściowe nie były zamknięte, co już wzbu­dziło jego podej­rze­nia. Kiedy wszedł do środka, zoba­czył bała­gan i poroz­rzu­cane rze­czy. Zadzwo­nił po poli­cję, zanim jesz­cze zaczął szu­kać matki, ale kiedy przy­je­cha­li­śmy na miej­sce, oka­zało się, że już ją zna­lazł. A przy oka­zji jej przy­ja­ciółkę. Obie kobiety, tak jak już wspo­mi­na­łam, zostały zamor­do­wane, a ich ciała leżały w piw­nicy w kałuży krwi.

– Są jacyś podej­rzani? Jakie­kol­wiek poszlaki? Co tak naprawdę mamy?

– To jest dom wol­no­sto­jący, oto­czony dosyć dużym ogro­dem, dla­tego sąsie­dzi niczego nie widzieli ani nie sły­szeli. Przy­naj­mniej tak twier­dzą. Prze­py­ta­łem tych miesz­ka­ją­cych po pra­wej i po lewej stro­nie, mam szcze­gó­łowe notatki, ale nic szcze­gól­nego nie przy­kuło ich uwagi. Oczy­wi­ście są prze­ra­żeni i prze­ko­nani, że to jakiś wła­my­wacz, który szu­kał szyb­kiego łupu, ale ponie­waż natknął się na dwie star­sze osoby, to bez skru­pu­łów je zabił – powie­dział Mar­cin.

– Czy syn wie, co zgi­nęło z domu?

– Na razie ciężko nawią­zać z nim jaki­kol­wiek kon­takt. Wydaje mi się, że jest tro­chę opóź­niony w roz­woju, cho­ciaż moż­liwe, że to złe okre­śle­nie. Po pro­stu spra­wia wra­że­nie, jakby wol­niej myślał i potrze­bo­wał dużo czasu, żeby zro­zu­mieć, o co pytamy, a potem skon­stru­ować w miarę sen­sowną odpo­wiedź. Facet ma na imię Fran­ci­szek i ma pięć­dzie­siąt cztery lata, ale mówi o sobie Fra­niu. Na doda­tek w trze­ciej oso­bie – Fra­niu nie­po­trzeb­nie poje­chał nad morze, to Fra­niu jest wszyst­kiemu winny – wyja­śniła Monika.

– Spraw­dzi­li­ście, czym się zaj­muje?

Naj­młod­szy z poli­cjan­tów, sier­żant szta­bowy Antoni Malań­ski, ski­nął pota­ku­jąco głową.

– Pra­cuje jako tele­an­kie­ter w nie­wiel­kiej fir­mie pod Pozna­niem.

– Ale wspo­mi­na­li­ście, że może być upo­śle­dzony, czy to nie prze­szka­dza mu w tego rodzaju pracy?

Monika zaprze­czyła.

– Wyobraź sobie, że nie, dotar­łam nawet do jego pra­co­dawcy, który powie­dział mi, że Fran­ci­szek Pela jest jed­nym z lep­szych pra­cow­ni­ków w jego fir­mie, głów­nie ze względu na swoje opa­no­wa­nie i spo­kój. Ni­gdy nie pod­nosi głosu, nie dener­wuje się, tylko zawsze wysłu­chuje klienta, nawet jeśli ten ma jakieś nie­przy­jemne uwagi. Ta praca polega na tym, że cią­gle prze­pro­wa­dzasz nie­mal iden­tyczne roz­mowy, co wielu oso­bom wydaje się po pro­stu nudne. Tym­cza­sem Pela za każ­dym razem pod­cho­dzi do tego jak do cze­goś nowego, cie­ka­wego i nie spra­wia mu pro­blemu to, że musi się powta­rzać. Nie prze­szka­dza mu rów­nież fakt, że bar­dzo czę­sto tra­fia do nega­tyw­nie nasta­wio­nych respon­den­tów, któ­rzy nie mają naj­mniej­szej ochoty na odpo­wia­da­nie na pyta­nia, niektó­rzy z nich rzu­cają więc słu­chawką, a inni po pro­stu wyła­do­wują swoją złość na nim.

– Okej, brzmi nawet sen­sow­nie. A ta narze­czona czy też przy­ja­ciółka, z którą był nad morzem?

– O niej jesz­cze zbyt wiele nie wiemy. Nie kon­tak­to­wa­li­śmy się z nią. Ale dla­czego sku­piasz się głów­nie na nim? – zain­te­re­so­wała się Monika.

Flo­ren­tyna pod­parła brodę dłońmi.

– W przy­padku tego rodzaju zbrodni w pierw­szej kolej­no­ści podej­rze­nie pada na naj­bliż­szych człon­ków rodziny. Wiesz o tym dosko­nale. I to, co wydaje ci się mało praw­do­po­dobne, nagle oka­zuje się strza­łem w dzie­siątkę. Nie mówię, że tak jest w tym przy­padku, ale zaczę­ła­bym od bar­dzo dokład­nego prze­świe­tle­nia syna, zanim ruszymy dalej.

Monika ski­nęła głową.

– No tak, tyle że on ma alibi. Facet fak­tycz­nie był nad morzem, a jego roz­pacz czy też może jakiś prze­ra­ża­jący smu­tek, nie wydają mi się uda­wane. Ale masz rację, to jesz­cze o niczym nie świad­czy.

Flo­ren­tyna uśmiech­nęła się w myślach. Monika rzadko kiedy publicz­nie przy­zna­wała jej rację. Zawsze była raczej powścią­gliwa. Widocz­nie brak różu tak dziw­nie na nią wpły­wał.

– Oczy­wi­ście bar­dzo praw­do­po­dobne jest rów­nież to, że fak­tycz­nie cho­dziło o kra­dzież z wła­ma­niem, a mor­dercą okaże się zupeł­nie przy­pad­kowa osoba. Nie­mniej jed­nak musimy prze­świe­tlić prze­szłość Zofii Peli i dowie­dzieć się o niej abso­lut­nie wszyst­kiego. Podob­nie jak o jej przy­ja­ciółce. Z kim się przy­jaź­niły, z kim się naj­czę­ściej kon­tak­to­wały, do jakiego fry­zjera cho­dziły, jakie były ich ulu­bione sklepy, czy nale­żały do jakichś kółek, nie wiem – spo­ty­kały się na wspól­nym czy­ta­niu ksią­żek czy też dzier­ga­niu sza­li­ków, cokol­wiek. Bar­dzo ważne są ich kon­takty z innymi ludźmi. I jesz­cze jedno. Czy pani Zofia była bogata?

Mar­cin potwier­dził.

– Tak nam się wydaje. W domu znaj­duje się dużo sta­rych mebli, moim zda­niem to antyki, na ścia­nach wiszą ogromne obrazy, co prawda ja się na tym nie znam, ale same ramy wyglą­dają na bar­dzo dro­gie. Dużo rze­czy było powy­rzu­ca­nych z szu­flad, dla­tego trudno nam powie­dzieć, czy coś zgi­nęło, ale tak to wygląda. Moż­liwe, że zło­dziej szu­kał biżu­te­rii albo jakichś innych cen­nych przed­mio­tów. Syn na razie niczego jesz­cze nam nie powie­dział.

– Dla­tego musimy koniecz­nie usta­lić, z kim Zofia Pela utrzy­my­wała zna­jo­mo­ści. Była star­szą kobietą, miała nie­peł­no­spraw­nego umy­słowo syna, więc mogła oka­zać się łatwym łupem dla kogoś z zewnątrz. Mówi­li­ście, że nie było śla­dów wła­ma­nia. To by ozna­czało, że ktoś zadzwo­nił do drzwi, a Pela mu otwo­rzyła. Pyta­nie brzmi, czy wtar­gnął do środka, czy go wpu­ściła, wła­śnie dla­tego, że wcze­śniej wie­działa, kto to jest. Zacznij­cie od usta­le­nia tego, o czym powie­działam, a ja jesz­cze raz prze­py­tam sąsia­dów. Wbrew pozo­rom, nawet jeżeli twier­dzą, że o niczym nie mają poję­cia, to pod­czas roz­mowy bar­dzo szybko oka­zuje się, że wie­dzą znacz­nie wię­cej, niż dekla­rują. I jesz­cze jedno – co wiemy o dru­giej ofie­rze?

– Kor­de­lia Cza­pliń­ska, lat osiem­dzie­siąt dwa. Samotna, bez­dzietna wdowa. Byli­śmy w jej miesz­ka­niu w celu prze­szu­ka­nia, ale nie natra­fi­li­śmy na nic, co mogłoby pchnąć śledz­two do przodu. Spraw­dzi­li­śmy też połą­cze­nia z jej komórki, ale kon­tak­to­wała się głów­nie z Zofią Pelą oraz leka­rzem rodzin­nym. Miesz­ka­nie jest zaplom­bo­wane i pozo­staje do dys­po­zy­cji poli­cji. Cze­kamy, aż zgłosi się ktoś upraw­niony, ale na razie cisza.

– To fak­tycz­nie nie­wiele mamy. – Flo­ren­tyna wstała, dając im tym samym do zro­zu­mie­nia, że uważa pierw­sze spo­tka­nie za zakoń­czone. Monika chciała coś jesz­cze powie­dzieć, może nawet zapro­po­no­wać kawę, ale posta­no­wiła, że nie będzie się narzu­cać. Osta­tecz­nie do tej pory nie prze­pa­dały za sobą i czę­sto dawała temu wyraz. Głu­pio byłoby teraz poka­zy­wać, że nagle strasz­nie lubi swoją sze­fową i przej­muje się jej losem. Choć może tak naprawdę było, bo pod­czas ostat­niego śledz­twa, zabój­stwa mło­dego chło­paka nad jezio­rem Rusałka, aspi­rantka odnio­sła wra­że­nie, że jakoś lepiej poznała Flo­ren­tynę i nawet tro­chę zaczęła ją lubić.

Ale nic na siłę.

– Coś jesz­cze? – Sze­fowa spoj­rzała na nią pyta­jąco.

– Nie, sorry, zamy­śli­łam się. Dobra, to zabie­ramy się do roboty. Jak coś będziemy mieli, to oczy­wi­ście mel­du­jemy – odpo­wie­działa szybko.

Sta­nęła jed­nak w drzwiach, odwró­ciła się i powie­działa:

– Faj­nie, że jesteś.

A potem wyszła szybko z pokoju, bo poczuła, że się czer­wieni.

Rozdział 3

Roz­dział

3

Flo­ren­tyna posta­no­wiła, że wróci do domu pie­szo. Było dość zimno i wil­gotno, ale kom­plet­nie jej to nie prze­szka­dzało. Więk­szość witryn skle­po­wych była już ude­ko­ro­wana na Boże Naro­dze­nie i nie­mal z każ­dej wystawy łypały na nią pla­sti­kowe Miko­łaje, kusiły cho­inki, bombki i oczy­wi­ście świa­tełka. Sta­nęła przed jedną, drugą, a potem trze­cią, ale nie poczuła zupeł­nie nic. Te święta mogłyby się dla niej w ogóle nie odbyć. Już po śmierci Miko­łaja naj­chęt­niej by o nich zapo­mniała, ale w tym roku było jesz­cze gorzej. Teraz dodat­kowo poja­wił się potworny żal, z któ­rym nie potra­fiła sobie pora­dzić. Wyda­wało jej się absur­dem, że świat cie­szy się z nad­cho­dzą­cych świąt, pod­czas gdy ona prze­żywa wewnętrzną tra­ge­dię.

Oczy­wi­ście, że było to głu­pie myśle­nie, ale nic nie mogła na to pora­dzić. Nie chciała, żeby inni się rado­wali, pod­czas kiedy ona była jed­nym wiel­kim krzy­kiem roz­pa­czy. Na jed­nej z wystaw sklepu obuw­ni­czego mię­dzy butami sie­dział anioł wyko­nany z drutu, sty­ro­pianu i bia­łego, błysz­czą­cego mate­riału. Nie miał twa­rzy, a jed­nak Flo­ren­ty­nie i tak wyda­wało się, że patrzy na nią jakoś iro­nicz­nie. Dokład­nie tak samo patrzyła Pola, kiedy Flo­ren­tyna odwie­dziła swo­jego brata Kac­pra, żeby poznać jego nową dziew­czynę. Od samego początku coś jej się w niej nie podo­bało, ale nie potra­fiła tego nazwać. Tak samo jak nie potra­fiła uświa­do­mić sobie, skąd zna per­fumy, któ­rych uży­wała Pola. Kiedy w końcu dowie­działa się wszyst­kiego, poja­wiła się odpo­wiedź. Dwa, może trzy razy wyda­wało jej się, że Miko­łaj pach­nie jakoś ina­czej. Nie zwró­ciła wtedy na to więk­szej uwagi, dopiero potem dotarło do niej, że jej mąż pach­niał Polą. Naj­bar­dziej w tym wszyst­kim prze­ra­żał ją fakt, że czło­wiek ni­gdy niczego nie mógł być pewny. Nie mógł na nikim w stu pro­cen­tach pole­gać, nie mógł ufać bez­gra­nicz­nie i bez żad­nych trosk cie­szyć się z nad­cho­dzą­cych dni. Bo wszystko mogło się wyda­rzyć. Tak wła­śnie było w jej wypadku. Czuła się zdra­dzona zarówno przez Miko­łaja, jak i przez Kac­pra. I kom­plet­nie nie rozu­miała, dla­czego jej to zro­bili.

To, że Pola posta­no­wiła odna­leźć jej brata, roz­ko­chać go w sobie, a potem się na nim zemścić, było dodat­kową łyżką tru­ci­zny w tym całym cho­rym kok­tajlu kłamstw, krę­tactw i nie­do­po­wie­dzeń. Flo­ren­tyna nie chciała znać szcze­gó­łów, wystar­czyła jej infor­ma­cja, że Pola prze­pro­wa­dziła się do Pozna­nia, odszu­kała Kac­pra, a potem dopro­wa­dziła do sytu­acji, w któ­rej się poznali. Kac­per był łatwym łupem, wystar­czyło obsy­pać go kom­ple­men­tami, oka­zać zain­te­re­so­wa­nie i zachwy­cić się jego sztuką, by szybko go sobie zjed­nać. Pola miała jesz­cze tę zaletę, że była po pro­stu ładna i mogła się podo­bać. Nic dziw­nego zatem, że Kac­per tak szybko się w niej zako­chał.

Plan był bar­dzo pro­sty. Pola chciała się zemścić na kimś, kto spo­wo­do­wał wypa­dek, w któ­rym zgi­nął Miko­łaj, męż­czy­zna jej życia. Pro­blem pole­gał jed­nak na tym, że dla Flo­ren­tyny to rów­nież był męż­czy­zna jej życia.

I kto miał rację? Raz jesz­cze zer­k­nęła na sztucz­nego anioła, a potem zde­cy­do­wa­nym kro­kiem weszła do sklepu i zapy­tała, czy może go kupić.

– Ale my tu raczej sprze­da­jemy obu­wie – zdu­miała się młoda eks­pe­dientka.

Flo­ren­tyna ski­nęła głową, że ow­szem, wie, ale bar­dzo zależy jej na tej wła­śnie deko­ra­cji.

– Zapłacę pani dwie­ście zło­tych, to chyba dobra cena za tego anioła, prawda? – spy­tała.

Dziew­czyna wzru­szyła ramio­nami, a potem powie­działa, że musi skon­tak­to­wać się ze swoim sze­fem. Chwilę póź­niej pode­szła do okna, się­gnęła po anioła i podała go Flo­ren­ty­nie, pro­po­nu­jąc jed­no­cze­śnie jakieś okropne zimowe kozaczki. Poli­cjantka podzię­ko­wała, wyjęła z port­fela dwie­ście zło­tych, zabrała deko­ra­cję i wyszła ze sklepu. Zdu­miona eks­pe­dientka zoba­czyła po chwili, jak kobieta rzuca figurkę na zie­mię, a potem po niej ska­cze. Wystar­czyło kilka minut, żeby po sty­ro­pia­nowo-meta­lo­wej kon­struk­cji nie zostało abso­lut­nie nic.

– Jezu, jakaś wariatka – wyszep­tała dziew­czyna, a potem ostroż­nie pode­szła do drzwi i na wszelki wypa­dek prze­krę­ciła zamek.

Na szczę­ście Flo­ren­tyna nie była zain­te­re­so­wana niczym wię­cej. Odwró­ciła się na pię­cie i ruszyła przed sie­bie, zosta­wia­jąc na ulicy zmiaż­dżo­nego anioła.

Kiedy dotarła w oko­lice domu, zoba­czyła, że pod kamie­nicą stoi Kac­per i wpa­truje się w okno jej miesz­ka­nia. Cof­nęła się o pół kroku. Nie miała naj­mniej­szej ochoty na spo­tka­nie, cho­ciaż brat wydzwa­niał do niej nie­mal każ­dego dnia. Wie­działa, że prę­dzej czy póź­niej będą musieli skon­fron­to­wać się z tym wszyst­kim, co się wyda­rzyło, ale na razie nie była w sta­nie się do tego zmu­sić. Nie chciała słu­chać jego uspra­wie­dli­wień, tłu­ma­czeń, tak naprawdę nie chciała w ogóle na niego patrzeć. Tak, to był jej uko­chany brat, jedyna bli­ska osoba, która została jej na świe­cie, ale nie teraz. Nie w tym momen­cie.

Kac­per zde­cy­do­wa­nie stra­cił na wadze. Wyglą­dał, jakby schudł co naj­mniej dwa­dzie­ścia kilo. Miał zapad­nięte policzki, tro­chę nie­przy­tomny wzrok, a jego szczu­płe ramiona nawet w kurtce wyda­wały się wyjąt­kowo wątłe. Flo­ren­ty­nie ści­snęło się serce, ale nie chciała roz­bu­dzać w sobie więk­szego współ­czu­cia. Dla­czego jej nie powie­dział?

Dla­czego nawet sło­wem nie wspo­mniał o tym, że Miko­łaj kogoś ma?

Dla­czego nie przy­szedł z tym do niej, nie podzie­lił się tą infor­ma­cją?

Być może gdyby wie­działa, wszystko poto­czy­łoby się ina­czej. Być może ode­szłaby od Miko­łaja, ale on dalej by żył.

Wszyst­kie sce­na­riu­sze były moż­liwe, ale już nie po tam­tym dniu. Teraz zostało tylko mnó­stwo nie­do­mó­wień i pytań, na które już ni­gdy nie otrzyma odpo­wie­dzi. Scho­wała się za rogiem domu i odcze­kała, aż Kac­per w końcu wsiadł do samo­chodu i odje­chał. Widziała jesz­cze, jak wyciąga komórkę, po chwili roz­legł się dźwięk w jej wła­snym tele­fo­nie. Nie ode­brała.

W domu cze­kała na nią roz­ra­do­wana Lula. Flo­ren­tyna na jej widok szcze­rze się uśmiech­nęła, a potem podra­pała ją po mię­ciut­kiej gło­wie.

– Lubię cię, wiesz? Myśla­łam, że już niczego nie czuję, ale kiedy ty tu jesteś, to przy­naj­mniej roz­bu­dza się we mnie maleńka radość na twój widok. Pocze­kaj chwilę, wezmę czapkę i ręka­wiczki i pój­dziemy na spa­cer. Cie­kawa jestem, czy twój pan fak­tycz­nie wyje­chał – zasta­no­wiła się przez moment. – Wiesz co? Prze­cież ja to mogę spraw­dzić. Prze­cież wiem, gdzie on mieszka. Pro­po­nuję, żeby­śmy udały się dokład­nie w tamte oko­lice na spa­cer i zupeł­nie mimo­cho­dem spraw­dziły, czy pro­ku­ra­tor Mączyń­ski jest w domu.

Po zała­twie­niu przez Lulę spraw pierw­szej potrzeby poje­chały na Strze­szyn, gdzie miesz­kał Flo­rian Mączyń­ski.

Lula od razu zorien­to­wała się, gdzie są, i zaczęła cią­gnąć poli­cjantkę w stronę domu, w któ­rym miesz­kał jej pan.

– Hej, mała, nie tak szybko. Poza tym to ma być małe, nie­winne śledz­two, a nie takie osten­ta­cyjne naj­ście.

Na moment zatrzy­mała się, a potem się uśmiech­nęła.

– Cho­ciaż dla­czego nie? Masz rację, Lula.

Flo­ren­tyna, nie zasta­na­wia­jąc się długo, pode­szła do dwu­pię­tro­wego bia­łego domu oto­czo­nego rów­nie bia­łym mur­kiem, sama otwo­rzyła furtkę, która na szczę­ście nie była zamy­kana na klucz, a potem poko­nu­jąc trzy schodki, sta­nęła przed dużymi ciem­no­bor­do­wymi drzwiami. Już z daleka zauwa­żyła, że w domu świeci się świa­tło, a zatem z całą pew­no­ścią ktoś musiał być w środku.

– Ojej! – zawo­łał na jej widok Mączyń­ski, a na jego twa­rzy wyma­lo­wało się gigan­tyczne zdu­mie­nie połą­czone z zakło­po­ta­niem.

Nic dziw­nego. Osta­tecz­nie dał się zła­pać na gorą­cym uczynku. A to jego „ojej” zabrzmiało jak z innej epoki.

– Pobyt ci się skró­cił czy może jed­nak nie zdą­ży­łeś jesz­cze wyje­chać? – spy­tała poważ­nym tonem Flo­ren­tyna.

Mączyń­ski się zaczer­wie­nił.

– Tak, to zna­czy nie, cho­dzi o to…

Chyba po raz pierw­szy w życiu widziała go zakło­po­ta­nego i nie­pew­nego tego, co ma powie­dzieć.

– Okej – powie­działa, bo posta­no­wiła, że nie będzie go wię­cej męczyć. – To nawet nie był naj­gor­szy pomysł, muszę przy­znać. Lula zmu­siła mnie do tego, żebym wyszła z domu, a tak naprawdę osią­gnęła znacz­nie wię­cej. Byłam dzi­siaj w pracy – stwier­dziła.

Mączyń­ski się uśmiech­nął.

– A może wej­dziesz na chwilę? Zro­bię ci kawę, her­batę, mam nawet cia­sto wła­snej roboty.

Flo­ren­tyna ze zdu­mie­niem unio­sła brwi.

– Wła­snej roboty? Chcesz mi powie­dzieć, że wła­śnie upie­kłeś szar­lotkę?

– Szar­lotkę to aku­rat nie, ale prze­te­sto­wa­łem nowy prze­pis na pier­nik i wydaje mi się, że mogę go zali­czyć do uda­nych.

– Nie mam smaku – poin­for­mo­wała go Flo­ren­tyna.

– Covid? – zdu­miał się Mączyń­ski.

Poli­cjantka par­sk­nęła śmie­chem.

– Nie. Nie mam smaku na nic, na życie rów­nież. Ale osta­tecz­nie mogę spró­bo­wać two­jego pier­nika, może będzie tak bar­dzo nie­do­bry, że nawet ja to poczuję – dodała zło­śli­wie.

Lula z rado­ścią pomer­dała tym czymś, co miało być ogon­kiem.

Rozdział 4

Roz­dział

4

Flo­ren­tyna chciała zacząć od prze­słu­cha­nia ludzi miesz­ka­ją­cych obok willi na Soła­czu, w któ­rej zostały zamor­do­wane kobiety. Zapar­ko­wała więc nie­da­leko domu Zofii Peli, kiedy jed­nak koło niego prze­cho­dziła, zauwa­żyła męż­czy­znę sto­ją­cego w ogro­dzie i patrzą­cego w niebo. W rękach trzy­mał kur­czowo jakiś zeszyt. Pode­szła bli­żej, weszła przez otwartą furtkę, a następ­nie sta­nęła obok niego. Wystra­szył się na jej widok, otwo­rzył sze­roko usta i popa­trzył na Flo­ren­tynę zanie­po­ko­jo­nym wzro­kiem.

– Pan Fran­ci­szek Pela? – spy­tała.

Ski­nął głową.

– Kim pani jest?

– Poli­cjantką śled­czą, pro­wa­dzę sprawę zabój­stwa pana matki oraz jej przy­ja­ciółki.

Fran­ci­szek nagle się sku­lił.

– Mamę ktoś zabił. To nie­do­brze, że nie było mnie w domu i że nie mogłem jej obro­nić. To nie­do­brze, że poje­cha­łem nad morze. Wszystko, co zro­bi­łem, było błę­dem i zosta­łem za to uka­rany. Fra­nio jest zły.

Flo­ren­tyna pró­bo­wała wejść mu w słowo, ale męż­czy­zna cały czas powta­rzał to samo, nie dając jej żad­nych szans na wtrą­ce­nie cze­go­kol­wiek.

– Wszystko, co zro­bi­łem, było błę­dem. To nie­do­brze, że nie było mnie w domu i że nie mogłem jej obro­nić. To nie­do­brze, że poje­cha­łem nad morze.

Po chwili scho­wał twarz w dło­niach i zaczął pła­kać. Flo­ren­tyna przy­glą­dała mu się w mil­cze­niu. Fran­ci­szek Pela był wyso­kim męż­czy­zną, kor­pu­lent­nym, ubra­nym w zde­cy­do­wa­nie za krót­kie spodnie i dwa różne buty. Miał pięć­dzie­siąt cztery lata, ale wyglą­dał na znacz­nie młod­szego. Na jego twa­rzy nie było w ogóle zmarsz­czek, a ciem­nych wło­sów nie dotknęła jesz­cze siwi­zna. Miał duże dło­nie, z poob­gry­za­nymi paznok­ciami. Spra­wiał wra­że­nie zagu­bio­nego, kogoś, kto kom­plet­nie nie radzi sobie z tą całą sytu­acją. Poli­cjantka dosko­nale wie­działa, jak czuje się syn zamor­do­wa­nej. Jak ktoś wrzu­cony w sam śro­dek nico­ści, która prze­raża bra­kiem per­spek­tyw. Zupeł­nie jakby miało nie być jutra, jakby ciąg dal­szy nie ist­niał.

– Chcia­ła­bym wejść do środka, nie ma pan nic prze­ciwko?

Fran­ci­szek spoj­rzał na nią mało przy­tom­nie, ale poki­wał pota­ku­jąco głową.

– Ale Fra­niu teraz nie wej­dzie. Nie może. Nie­po­trzeb­nie poje­cha­łem nad morze, nie­po­trzeb­nie zosta­wi­łem ją samą. To wszystko moja wina.

Flo­ren­tyna pokle­pała go po ramie­niu, a potem weszła do oka­za­łej, dwu­kon­dy­gna­cyj­nej willi. Z nota­tek wyni­kało, że do zabój­stwa doszło mniej wię­cej dzie­sięć dni temu. W domu na­dal pano­wał bała­gan, Flo­ren­tyna wie­działa jed­nak, że tech­nicy zdjęli już wszyst­kie ślady, dla­tego mogła swo­bod­nie poru­szać się po pomiesz­cze­niach. W ciem­nym kory­ta­rzu na pod­ło­dze leżały ubra­nia zrzu­cone z wie­sza­ków, ale praw­dziwy chaos zaczy­nał się kilka metrów dalej, w pokoju gościn­nym. W oczy rzu­cały się zwłasz­cza wyrwane z zawia­sów drzwi ogrom­nej, dębo­wej rzeź­bio­nej szafy, któ­rej cała zawar­tość wyrzu­cona została na pod­łogę. Otwarty był rów­nież kre­dens, stra­szący teraz pustymi pół­kami.

Flo­ren­tyna była nie­mal pewna, że musiało stać w nim sporo bibe­lo­tów, ponie­waż w splą­dro­wa­nym pokoju w dal­szym ciągu znaj­do­wało się mnó­stwo naj­róż­niej­szych przed­mio­tów. Poli­cjantka doli­czyła się co naj­mniej czte­rech sto­ją­cych lamp, trzech małych sto­li­ków, na któ­rych stały lub leżały por­ce­la­nowe figurki, kilku doni­czek z kwia­tami, drew­nia­nego konia na bie­gu­nach i dzie­sią­tek kolo­ro­wych podu­szek. Na pod­ło­dze leżało mnó­stwo worecz­ków wypcha­nych suszoną lawendą, które praw­do­po­dob­nie wcze­śniej leżały w sza­fie i kre­den­sie. W pokoju znaj­do­wało się też sporo meta­lo­wych, por­ce­la­no­wych i szkla­nych wazo­nów, do tego wikli­nowe ozdoby, gra­we­ro­wane pudełka na biżu­te­rię oraz całe mnó­stwo kolo­ro­wych kamieni roz­rzu­co­nych nie­mal wszę­dzie. Wiele z tych rze­czy było kiczo­wa­tych i pew­nie mało war­to­ścio­wych, przynaj­mniej na pierw­szy rzut oka. Jak na przy­kład biała karoca w kształ­cie dyni, wysa­dzona jaki­miś błysz­czą­cymi kora­li­kami, które raczej były cyr­ko­niami, a nie praw­dzi­wymi dia­men­tami. Moż­liwe jed­nak, że zło­dziej dosko­nale wie­dział, czego szuka, i zabrał tylko te przed­mioty, które miały jaką­kol­wiek war­tość. Być może syn zamor­do­wa­nej nie miał zie­lo­nego poję­cia o tym, jak cenne były nie­które rze­czy, moż­liwe także, że w ogóle ich nie pamię­tał.

W kolej­nych poko­jach pano­wał podobny nie­po­rzą­dek. W sypialni ktoś zrzu­cił nawet mate­rac z łóżka, zupeł­nie jakby cze­goś pod nim szu­kał. Biało-złote szafki posta­wione po obu stro­nach łóżka miały pootwie­rane szu­flady, wysta­wała z nich bie­li­zna zamor­do­wa­nej. Rów­nież biało-złota szafa była otwarta, a wszyst­kie ubra­nia wyrzu­cono z niej na pod­łogę.

Tak, wszystko to wyglą­dało, jakby zło­dziej cze­goś szu­kał. Pyta­nie brzmiało, czy Zofia Pela znała prze­stępcę, bądź kto z jej zna­jo­mych mógł wie­dzieć, że posiada ona jakieś cenne przed­mioty lub pie­nią­dze. Mar­cin miał jed­nak rację, w tym domu wyczu­wało się bogac­two, nawet jeżeli było ono przy­kryte kiczo­wa­tymi pod­rób­kami i tanimi bibe­lo­tami.

Zasta­na­wia­jące jed­nak było coś innego – liczba ude­rzeń, które zadano Zofii Peli oraz Kor­de­lii Cza­pliń­skiej. Nawet jeżeli zło­dziej dał się zasko­czyć, to raczej nie powi­nien oba­wiać się dwóch sta­ru­szek. Wystar­czyło ogłu­szyć je czymś cięż­kim lub co naj­wy­żej zadać jeden sil­niej­szy cios. Obra­że­nia obu kobiet wska­zy­wały jed­nak na wyjąt­kową bru­tal­ność prze­stępcy, zupeł­nie jakby dzia­łał on w jakimś amoku. U Peli stwier­dzono ponad dwa­dzie­ścia kłu­tych ran, czaszkę miała zmiaż­dżoną od ude­rzeń cięż­kim przed­mio­tem. Kor­de­lia Cza­pliń­ska rów­nież była wie­lo­krot­nie ude­rzana. Z nota­tek poli­cyj­nych wyni­kało, że obie kobiety zostały zepchnięte ze scho­dów do piw­nicy, jakby mor­derca chciał mieć abso­lutną pew­ność, że nie prze­żyją tego ataku. W tej zbrodni cho­dziło o coś wię­cej niż tylko o kra­dzież, tak przy­naj­mniej podej­rze­wała Flo­ren­tyna.

Usia­dła teraz na brzegu łóżka, wzięła głę­boki oddech i zamknęła oczy. Ale tym razem w jej gło­wie nie poja­wiły się żadne obrazy, nie wyświe­tliło się nic, co mogłoby jak­kol­wiek pomóc. Dosko­nale wie­działa dla­czego. Zamiast sku­pić się na tym miej­scu, zamiast skie­ro­wać myśli na ofiary zbrodni, ona cały czas wra­cała pamię­cią do tego, co wyda­rzyło się dwa mie­siące temu. Do próby zamor­do­wa­nia jej brata, która na szczę­ście oka­zała się nie­udolna, ale jed­no­cze­śnie odsło­niła prawdę o jej mężu. Flo­ren­tyna mocno zaci­snęła powieki i pró­bo­wała odpę­dzić od sie­bie obraz Miko­łaja cału­ją­cego Polę, ale to było sil­niej­sze od niej.

– Niech to szlag.

Poczuła, jak pod powie­kami zbie­rają jej się łzy, a serce znowu zaczyna się tłuc jak osza­lałe. Była na sie­bie wście­kła, że nie potra­fiła się wyłą­czyć, oddzie­lić życia pry­wat­nego od zawo­do­wego, cho­ciaż do tej pory świet­nie jej się to uda­wało. Wstała, a potem zde­cy­do­wa­nym kro­kiem zeszła do piw­nicy, gdzie na pod­ło­dze cią­gle jesz­cze widać było bru­natne ślady zaschnię­tej krwi. Omi­nęła je i weszła do pomiesz­cze­nia, w któ­rym znaj­do­wały się wyłącz­nie meta­lowe regały, a na nich pojem­niki, kar­tony i pudełka. Zofia Pela naj­wy­raź­niej nie lubiła wyrzu­cać sta­rych rze­czy, a przy oka­zji była miło­śniczką zbie­ra­nia wszyst­kiego, co kie­dyś mogło się przy­dać. W kar­to­nach Flo­ren­tyna zna­la­zła zabawki, praw­do­po­dob­nie nale­żące jesz­cze do Fran­ciszka. Podob­nie jak dzie­cięce ubranka, duża świeca z pierw­szej komu­nii, stare zeszyty i książki. W jed­nym z pude­łek znaj­do­wały się wyłącz­nie ręka­wiczki – męskie, dam­skie oraz dzie­cięce, nie­które ze skóry, nie­które z włóczki, ale nie­mal wszyst­kie nie­na­da­jące się już do użytku. Były też czapki, sza­liki, całe mnó­stwo pla­sti­ko­wej biżu­te­rii, osobne pudełko z naj­róż­niej­szymi brosz­kami, a także gigan­tyczny kar­ton z kape­lu­szami – nie­które z nich pocho­dziły praw­do­po­dob­nie sprzed kil­ku­dzie­się­ciu lat. Nale­żało przy­znać, że Zofia musiała być bar­dzo skru­pu­latną kobietą, bowiem wszyst­kie rze­czy były sta­ran­nie pose­gre­go­wane, uło­żone i opi­sane. W jed­nym z pojem­ni­ków Flo­ren­tyna natknęła się na zepsute zabawki – misia z ode­rwa­nymi nóż­kami, pie­ska z roz­pru­tym brzu­chem oraz lalkę bez głowy. Naj­bar­dziej obrzy­dliwa oka­zała się zawar­tość czar­nego pla­sti­ko­wego pojem­nika sto­ją­cego na naj­wyż­szej półce. Flo­ren­tyna zna­la­zła w nim brudne śli­niaki z zaschnię­tymi reszt­kami jedze­nia, a także ubranka z pla­mami i kilka zwi­nię­tych pie­lu­szek tetro­wych, które naj­wy­raź­niej były przez kogoś uży­wane. Skrzy­wiła się z obrzy­dze­niem i szybko zamknęła pokrywkę. Znała świet­nie takie osoby, które cho­mi­ko­wały abso­lut­nie wszystko. Zofia Pela najpraw­do­po­dob­niej do nich nale­żała. Kiedy Flo­ren­tyna weszła z powro­tem na górę, natknęła się w kory­ta­rzu na Fran­ciszka Pelę, który smut­nym wzro­kiem patrzył na roz­rzu­cone ubra­nia matki.

– Czy mam zanieść jej kurtkę i płaszcz do czysz­cze­nia? – Skie­ro­wał pyta­jący wzrok na Flo­ren­tynę.

Nie wie­działa, co na to odpo­wie­dzieć, ale na wszelki wypa­dek ski­nęła głową. Może miało to dla niego jakieś szcze­gólne zna­cze­nie, może w jakimś sen­sie mogło mu pomóc. Cza­sami ludzie po śmierci bli­skich osób zacho­wują się nie­ra­cjo­nal­nie, chcą jed­nak, żeby ktoś ich w tej nie­ra­cjo­nal­no­ści wspie­rał. Odda­nie płasz­cza do pralni nie miało żad­nego sensu, ale tak wyda­wało się Flo­ren­ty­nie. Być może Fran­ci­szek myślał zupeł­nie ina­czej.

– Fra­nio nie­po­trzeb­nie poje­chał nad morze. Wszystko to się stało przeze mnie. I teraz nie mam już mamy – powie­dział jesz­cze, a potem się­gnął po leżący na pod­ło­dze ciem­no­bor­dowy płaszcz oraz czarną kurtkę i wło­żył obie te rze­czy do przy­go­to­wa­nej wcze­śniej dużej pla­sti­ko­wej torby.

Flo­ren­ty­nie przez moment wyda­wało się, że poczuła zapach moczu, ale moż­liwe, że było to tylko złu­dze­nie.

– Chcia­ła­bym tu jesz­cze zaj­rzeć w naj­bliż­szych dniach – powie­działa do Fran­ciszka. – I chcia­ła­bym jed­no­cze­śnie zapy­tać, czy koja­rzy pan jakie­kol­wiek przed­mioty, które posia­dała pana matka, a któ­rych teraz nie może pan zna­leźć? Ja wiem, że tego wszyst­kiego jest tutaj bar­dzo dużo, ale może jed­nak przyj­dzie panu coś szcze­gól­nego do głowy.

Nie miała więk­szych nadziei na to, że Fran­ci­szek sobie coś przy­po­mni, ale on spoj­rzał na nią poważ­nym wzro­kiem i powie­dział:

– Pol­ska Fabryka Por­ce­lany Cho­dzież.

– Słu­cham? – zdu­miała się Flo­ren­tyna.

– Pol­ska Fabryka Por­ce­lany Cho­dzież – powtó­rzył.

A potem znowu się roz­pła­kał.

Rozdział 5

Roz­dział

5

Flo­ren­tyna była pod wra­że­niem. Do tej pory czę­sto musiała kilka razy pro­sić Mar­cina, żeby coś zro­bił, a przy­naj­mniej mu o tym przy­po­mi­nać. Tym razem było jed­nak ina­czej i poli­cjant już następ­nego dnia zja­wił się w biu­rze, żeby przed­sta­wić jej kom­plet infor­ma­cji, o które pro­siła.

– Dom aukcyjny Desa Uni­cum, kwie­cień dwa tysiące dwu­dzie­stego roku. Przed­mio­tem aukcji była figurka o „deli­kat­nych kształ­tach, wyry­so­wa­nych smu­kłymi liniami por­ce­lany”. To nie moje słowa, oczy­wi­ście, podaję opis. Sprze­dano ją za dwa­dzie­ścia dwa tysiące zło­tych. Dla mnie nie do poję­cia, ale oka­zało się, że była to nie­jaka „Dziew­czyna na plaży” pro­jektu Lubo­mira Toma­szew­skiego, a za takie cacka kolek­cjo­ne­rzy płacą ogromne pie­nią­dze. Pocho­dziła z Zakła­dów Por­ce­lany Sto­ło­wej w Cho­dzieży, co podobno ozna­cza jakość i pre­stiż. Podob­nie jak pol­ska por­ce­lana z Ćmie­lowa. Fachowcy twier­dzą, że z cha­rak­te­ry­stycz­nym sty­lem epoki idzie w parze indy­wi­du­alny sznyt jej twórcy. To znowu cytat.

Flo­ren­tyna się uśmiech­nęła. Musiała przy­znać, że nie­źle się przy­go­to­wał.

Mar­cin zaś mówił dalej.

– Kolek­cjo­ne­rzy mówią na takie cuda „białe złoto”. Spraw­dzi­łem to i oka­zało się, że zaczęło ono powsta­wać w Pol­sce już pod koniec osiem­na­stego wieku w Ćmie­lo­wie wła­śnie. W latach pięć­dzie­sią­tych dwu­dzie­stego wieku arty­ści pla­stycy zatrud­nieni w Insty­tu­cie Wzor­nic­twa Prze­my­sło­wego roz­po­częli pracę z por­ce­laną, two­rząc takie figurki jak ta „Dziew­czyna na plaży” – utrzy­mane w tak zwa­nym stylu New Look, czyli pro­ste, czę­sto asy­me­tryczne formy z geo­me­trycz­nymi deko­ra­cjami. Kie­dyś były to popu­larne bibe­loty, które stały w wielu meblo­ścian­kach, dzi­siaj są to kolek­cjo­ner­skie rary­tasy. Rze­komo gwa­ran­tem ich dłu­go­wiecz­no­ści jest jakość oraz spo­sób obróbki mate­riału. A por­ce­lana z Ćmie­lowa czy Cho­dzieży jest świe­tli­sta, cienka, ale jed­no­cze­śnie bar­dzo twarda i wytrzy­mała dzięki wyso­kiej tem­pe­ra­tu­rze wypa­la­nia. W prak­tyce ozna­cza to wysoką odpor­ność na zary­so­wa­nia czy pęk­nię­cia. To tyle. Wyku­łem na pamięć, ale mam nadzieję, że wyczer­pa­łem temat.

– Z tego, co mówił Fran­ci­szek Pela, i z tego, co sama zoba­czy­łam, można wywnio­sko­wać, że jego matka posia­dała tego rodzaju por­ce­lanę. Nie­stety nie wiemy dokład­nie co, bo jej syn już nie potra­fił sobie przy­po­mnieć takich szcze­gó­łów, a ja natknę­łam się wyłącz­nie na tanie, bez­war­to­ściowe przed­mioty. To, co możemy zro­bić, to zle­cić obser­wo­wa­nie wszyst­kich domów aukcyj­nych i to nie tylko w Pozna­niu, ale rów­nież w całej Pol­sce, i popro­sić o poin­for­mo­wa­nie nas, jeżeli coś z cho­dzie­skiej lub ćmie­low­skiej por­ce­lany pojawi się na aukcjach. Wycho­dzę z zało­że­nia, że zło­dziej praw­do­po­dob­nie odczeka jakiś czas, ale prę­dzej czy póź­niej będzie chciał pozbyć się ukra­dzio­nych rze­czy i je spie­nię­żyć – powie­działa Flo­ren­tyna. – To może być nasz trop, bo na razie niczego innego nie mamy.

– A roz­ma­wia­łaś już z tech­ni­kami? – zapy­tał Mar­cin. – Zwłasz­cza z tym nowym?

– Nowym? – Flo­ren­tyna zmru­żyła oczy. – To już nie ma z nami Kamila?

– Jest, ale dołą­czył do niego Kuba. Facet podobno przy­je­chał z Rze­szowa. Mówi się, że jest cho­ler­nym szcze­gó­la­rzem i jeżeli kto­kol­wiek miałby coś zna­leźć, to wła­śnie on.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki