Wkręcona w rodzinę - Natasza Socha - ebook + audiobook + książka

Wkręcona w rodzinę ebook i audiobook

Natasza Socha

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Piętnaście lat temu nastoletnia Kasia trafiła do domu Romy, nowej żony ojca, którą od razu potraktowała jako „złą macochę”. Dzisiaj Katarzyna ma dwadzieścia dziewięć lat i wcale nie myśli o dzieciach. Te jednak otrzymuje niejako awansem – w jej poukładane dotąd życie nagle wkracza 4-letni Stanisław i 7-letnia Zuzanna, dzieci jej obecnego partnera.

Katarzyna z dnia na dzień staje się numerem dwa, traci swoją uprzywilejowaną pozycję i dodatkowo musi zmierzyć się z tymi samymi problemami, co wcześniej Roma. Dociera do niej, że rolę macochy trzeba dziś zdefiniować na nowo, zawalczyć o siebie, stanąć do walki z uprzedzeniami. I spróbować nie zwariować w świecie, który macoch po prostu nie lubi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 306

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 32 min

Lektor: Lena Schimscheiner
Oceny
4,3 (366 ocen)
197
108
47
12
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
JoannaBKTczew

Nie oderwiesz się od lektury

Wkręciłam się totalnie...w książkę i rodzinę bohaterki. Z zaciekawieniem wsłuchiwałam się jak radzi sobie każdego kolejnego dnia. Odnalazłam w tej książce siebie. Siebie - kobietę. Siebie - żonę. Siebie - matkę. Siebie- babcię.....i ....macochę !!! Tak !!!! Macochę szczególnie ! Ta książka na długo pozostanie w mojej pamięci!
10
BabciaBasia699

Nie oderwiesz się od lektury

wspaniała książka pełna mądrości. polecam
00
Sandwich00

Dobrze spędzony czas

Super napisane problemy tych drugich mam ktore niejedokrotnie napotykaja duzo większe problemy niż te pierwsze
00
Korteress55

Dobrze spędzony czas

Polecam gorąco 😘
00
wiewierka

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo przyjemnie się czyta, pozytywna, bardzo mi się podobała
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rok 2019

 

 

15 stycznia, wtorek

 

Mam dziecko. Gorzej. Mam dwójkę dzieci.

Być może nie jest to wstrząsająca wiadomość dla wielu kobiet, ale dla mnie wręcz przeciwnie. Bo ja te dzieci mam od wczoraj i zdaje się, że na nieco dłużej niż weekend.

Chłopiec ma lat cztery i jest niepokojąco śliczny. Ma na imię Staś, ale muszę zwracać się do niego Stanisław. Dziewczynka z kolei to Zuzanna, a nie żadna Zuzia, lat sześć, równie śliczna jak jej brat. Dzieci są z serii – złote włosy i niebieskie oczy, urocze dołeczki w policzkach i perlisty śmiech. Niestety mają jedną wadę – nie lubią mnie. To znaczy nie powiedziały tego wprost i nie rzuciły we mnie morderczych spojrzeń, ale nie jestem głupia. Widzę i czuję, że coś jest nie tak. No dobrze, sytuacja jest niejako przejściowa, bo za jakieś dziesięć miesięcy ich matka ma się po nie zgłosić, ale umówmy się – dziesięć miesięcy to prawie rok, a rok w takim przypadku to cała wieczność. Zacznę jednak po kolei, żeby trochę lepiej nakreślić sytuację.

Jestem Katarzyna, mam dwadzieścia dziewięć lat i wpakowałam się w związek z facetem z odzysku. Jest trochę ode mnie starszy (niecałą dekadę) i niestety kocham go bardzo. Piszę „niestety”, bo w tej sytuacji nie bardzo wiem, jak znaleźć jakieś dobre wyjście. Otóż mój mężczyzna, o nieustająco zachwycającym mnie imieniu Franciszek, miał kiedyś żonę Tamarę, z którą rozwiódł się dwa lata temu. Rozwiódł się w miarę polubownie, choć nie ukrywajmy, że ta polubowność skończyła się z dniem, w którym mnie poznał. Wtedy Tamara nagle zmieniła front i stała się kobietą złą. Ale o tym napiszę jeszcze nieco później. Tamara i Franciszek mają dwójkę dzieci, wspomnianego Stanisława lat cztery oraz Zuzannę lat sześć. Do tej pory opiekę nad nimi sprawowała matka, a mój facet widywał się z dziećmi co drugi weekend. I to jako tako funkcjonowało.

Ale…

Tamara dostała propozycję pracy w Chinach, nie pytajcie mnie o nazwę miejscowości, bo oczywiście jej nie zapamiętałam. Podobnie jak nie do końca ogarniam to, czym ona się zajmuje.

– Skupiam się na kwestiach związanych z mikroorganizmami oraz wirusami. Do tego dochodzą grzyby, bakterie, a także niektóre protisty – wyjaśniła mi kiedyś, a ja tylko kiwałam głową, zupełnie jakby mówiła do mnie, że idzie pomalować paznokcie na kolor czerwony. Co to, do diabła, są protisty?

Tamara jest mikrobiologiem, co oznacza, że takie przedmioty jak biologia, chemia, medycyna i pewnie też fizyka nie są jej obce. Zupełnie odwrotnie niż u mnie, bo ja na przykład z biologii pamiętam tylko pantofelka, a z fizyki nie pamiętam kompletnie nic. Nie każdy musi mieć jednak ścisły umysł i rozwiązywać we śnie reakcje chemiczne. Tamara oczywiście pojmuje z tych dziedzin absolutnie wszystko i dlatego zaproponowano jej udział w jakimś megaważnym i prestiżowym projekcie badawczym w samych Chinach właśnie.

Nadal nie pamiętam nazwy miasta.

– Nie mogę odrzucić takiej oferty. Ale to niecały rok i wiem, że zleci szybciej, niż myślicie. Możliwe, że uda mi się wyrwać na kilka dni, ale nie mogę niczego obiecać.

– Może z okazji jakiegoś święta? – zaproponowałam nieśmiało, bo jednak wizja spędzenia prawie roku z urokliwym Stanisławem i jeszcze piękniejszą Zuzanną była równie kusząca, co przerażająca. Zwłaszcza dla kogoś, kto sam nie posiadał własnych dzieci. I komu zegar biologiczny jeszcze nie tykał.

Tamara spojrzała na mnie tym swoim nieco apodyktycznym wzrokiem wymieszanym z odrobiną wyższości oraz nutą pogardy. Tak, chyba właściwie to opisałam.

– Ale chyba wiesz, że choćby tylko współpracując z firmami chińskimi, nie wspominając już o przebywaniu w tym kraju, należy wiedzieć, kiedy przypadają dni wolne od pracy w Chinach? W państwie tym używa się kalendarza księżycowo-słonecznego, który dzieli rok na dwanaście miesięcy, a każdy z nich ma dwadzieścia dziewięć lub trzydzieści dni. Z tego powodu chińskie święta co roku przypadają w innym terminie – oznajmiła tak po prostu.

No tak. Zupełnie wyleciało mi to z głowy.

– Być może uda mi się przyjechać w okolicach Święta Smoczych Łodzi.

Musiałam mieć chyba minę kompletnej kretynki, bo Tamara tylko przewróciła oczami, a potem zaczęła mówić wyraźnie i dobitnie, celując we mnie każde wypowiedziane słowo, które trafiało niczym nożyk w tarczę.

– To święto przypada na piąty dzień piątego miesiąca kalendarza księżycowo-słonecznego i upamiętnia pisarza Qu Yuan, który z rozpaczy i miłości do utraconej ojczyzny rzucił się do rzeki.

Cholera. Ja kojarzę tylko Wandę, ale ona skoczyła w odmęty wody przez jakiegoś Niemca. Muszę nadrobić zaległości dotyczące innych postaci, które postanowiły utopić się z ważnych egzystencjonalnych powodów.

 

 

16 stycznia, środa

 

Ta rozmowa odbyła się jakiś miesiąc temu, który nie wiem kiedy zleciał, a potem nagle Tamara przywiozła Stanisława i Zuzannę oraz całe mnóstwo ich rzeczy, zabawek oraz kota, chomika, rybki i dmuchanego jednorożca. Dwa dni później odleciała do Chin jako ważny i znaczący mikrobiolog, a ja zostałam sama na polu bitwy z dwójką dzieci, które nie wiedzieć czemu nabrały podejrzenia, iż jestem winna wyjazdu ich mamy. Miałam wrażenie, że wcześniej jakoś się dogadywaliśmy, no ale to były zaledwie dwudniowe wizyty, z których większość czasu spędzały z tatą albo układając puzzle. Nawet im w tym pomagałam. Czesałam też lalkę Zuzanny i robiłam jej warkoczyki. Wszystko przebiegało sprawnie i bez zakłóceń.

Ale diabeł tkwił w tymczasowości.

– Nie będę cię słuchał – oznajmił pierwszego wieczoru Stanisław, a Zuzanna tylko mu przytaknęła.

Nie ukrywam, że trochę mnie speszyli tą stanowczością, bo nie od dzisiaj wiadomo, że nie jest łatwo walczyć z kilkulatkami, którzy jakimś cudem wydają się znacznie bardziej dorośli, niż być powinni. Udałam jednak, że niczym się nie przejęłam, tylko z ochoczą miną zaproponowałam im naleśniki z kremem czekoladowym. No dobra, słaby chwyt, ale które dziecko nie da się na to złapać?

Stanisław się nie dał.

Zuzanna również.

– Nie jemy słodyczy na kolację. A mama i tak robi lepszy krem – oznajmiła mi ta urocza dziewczynka z dołeczkiem w prawym policzku.

– Naleśniki też – dodał jej cudowny brat, a potem pokazał mi język.

Moje wewnętrzne ja chciało zachować się podobnie, ale przecież byłam dwadzieścia lat starsza, a to jednak do czegoś zobowiązywało. Poza tym do kuchni wszedł w tym momencie Franek, na widok którego dzieciaki zaczęły krzyczeć, a potem zgodnie rzuciły mu się na szyję.

Udałam, że rozczulił mnie ten widok, choć prawda była zupełnie inna. Otóż ten widok tylko i wyłącznie mnie rozdrażnił.

 

 

17 stycznia, czwartek

 

Na pytanie, co widzimy, patrząc w przyszłość, wiele osób odpowiada: wielki znak zapytania. Nikt nie wie, co przyniesie kolejny rok i czy wreszcie zła karta jakoś się odwróci. Najważniejsze to pamiętać o jednym – destrukcyjne myślenie zdecydowanie niczemu dobremu nie służy. Człowiek ma w sobie instynkt przetrwania, ale żeby go uruchomić, potrzebna jest nadzieja. Nie ma sensu marnować energii na tworzenie ponurych scenariuszy i czarnych wizji przyszłości. Obarczeni złymi myślami, źle sypiamy, stajemy się nerwowi, łatwo popadamy w frustrację albo agresję. Nie tędy droga.

To wszystko oczywiście brzmi bardzo mądrze i gdybym tylko miała siłę, aby zastosować się do tego, co sama napisałam, byłabym dzisiaj w zupełnie innym miejscu, niż jestem. Instynkt przetrwania mam w sobie na pewno. Nie dam się zagryźć dwóm kilkulatkom, które zamieszkały w jednym pokoju i kumulują siłę. I nie będę uskuteczniać czarnych wizji, choć uczciwie muszę przyznać, że nie jest łatwo. Problem polega na tym, że nie wychodzę codziennie do pracy, która mogłaby się stać czymś w rodzaju azylu bezpieczeństwa. Nie mam dokąd uciec. Najgorsze będą dwa pierwsze tygodnie, bowiem dopiero od pierwszego lutego zwolniło się miejsce w pobliskim przedszkolu. Zuzanna i Stanisław będę do niego chodzić razem, od września natomiast Zuzka przenosi się do szkoły.

W alfabecie pozytywnych emocji skupię się dziś na literce N jak nadzieja. To nic innego jak przeświadczenie, że tym razem jednak się uda, że będzie lepiej, a ja zrealizuję wszystko to, co sobie zaplanowałam. Niektórzy uważają, że nadzieja to rodzaj iluzji, która nie pozwala nam obiektywnie ocenić rzeczywistości. Ale nie teorie i definicje są tu najważniejsze, tylko fakt, jak bardzo ja w to wierzę.

Cholera.

Wierzę?

Rano Zuzanna patrzyła na mnie wymownie i milcząco. Wszystko leciało mi z rąk, a płatki nasypałam do talerza od zupy. Zostało to skwitowane czymś w rodzaju parsknięcia, i nawet to rozumiem. Płatki wsypuje się do miseczki i nawet przedszkolaki o tym wiedzą. Albo zwłaszcza one. Udałam jednak, że nie zrobiło to na mnie większego wrażenia i ostentacyjnie dolałam do talerza mleka. W końcu mam prawo decydować o wyborze naczyń i nie ulegać przedszkolnym stereotypom.

– Zimne? – spytała Zuzanna.

Z tego, co pamiętam, wczoraj powiedziała, że mleko było za gorące.

– Zimne – odpowiedziałam.

– Nie pijam.

– Gorącego też nie – zauważyłam spokojnie, bo przecież jestem królową zen, mądrą, roztropną i starszą od tego bachora. Przepraszam, uroczego dziecka, które niczemu nie jest winne.

– Zgadza się – przytaknęła.

– To jakie pijasz? – dopytywałam słodko.

– Letnie.

Nadzieja jest emocją. Pozytywną siłą sprawczą, która pobudza do działania i powoduje, że przełamujemy własne bariery. Nadzieja pozwala nazwać nasze marzenia, sformułować je i zwiększyć szansę na ich realizację. Działa motywująco i pozwala wierzyć, że jeszcze nie wszystko jest stracone. Wiara w to, że się uda, nie jest tylko fikcyjnym budowaniem zamków na lodzie, ale determinującą siłą, która popycha do przodu. Naprawdę chcę siedzieć w domu i martwić się tym, że moja przyszłość jest niestabilna, że oszaleję lub osiwieję, że będę mieć wyłącznie powody do zmartwień, a na koniec zagryzie mnie chomik? Muszę odwrócić swój tok myślenia. Uwierzyć, że nie zawsze mam pod górkę, bo życie jest przecież balansem. Nadzieja z pewnością nie jest matką głupich, ale tych, którzy nie stracili wiary w siebie. Którzy są przekonani, że właśnie mija zła passa i zaczyna się nowy rozdział w ich życiu. Mój zaczął się lekkim trzęsieniem ziemi, ale czy to oznacza, że teraz będzie już tylko gorzej? Może coś się odmieni? Może dogadam się jakoś z Zuzanną i Stanisławem, nawet jeśli oboje są przekonani, że to ja wysłałam ich matkę do Chin.

Ktoś kiedyś powiedział, że nadzieja jest jak tarcza, która sprawia, że małe niepowodzenia nas nie załamują i nie podcinają skrzydeł. Dzięki niej stajemy się bardziej odporni, bardziej twardzi i ostatecznie silniejsi. Dobra, przekonajmy sie, że tak właśnie jest.

To przecież tylko płatki i źle dobrane mleko. Oraz talerz do zupy. Chyba niepotrzebnie dorabiam do tego jakąś ideologię. W końcu Zuzanna ma rację, między zimnym a gorącym mlekiem jest jeszcze letnie. Czyli nawet ona wie, że nie wszystko jest albo białe, albo czarne. Zawsze znajduje się coś pośrodku.

Zagrzałam mleko, a potem na nie dmuchałam pełna poświęcenia. Zuzanna bacznie mi się przyglądała.

W końcu postawiłam przed nią tym razem miseczkę z płatkami i przedmuchanym mlekiem.

– Nie zjem – oznajmiła spokojnie.

– Bo?

– Bo naplułaś.

Chesterton powiedział, że bajki nie mówią dzieciom, iż smoki istnieją, bo dzieci już wiedzą, że tak jest, bajki mówią więc dzieciom, że smoki można zabić.

Tylko jak zabić tego smoka, zanim on sam odgryzie mi głowę?

 

 

18 stycznia, piątek

 

Wstałam rano ze wspomnianą wyżej nadzieją, że dzisiaj wszystko się jakoś ułoży. Związki mają to do siebie, że nie zawsze funkcjonują idealnie i bez żadnych zgrzytów. Moim zdaniem wtedy nie są prawdziwe. Coś, co składa się wyłącznie ze słodkich warstw lukru, prędzej czy później okaże się zbyt mdlące. W życiu potrzebny jest cukier oraz pieprz. Niekoniecznie razem, ale naprzemiennie.

Wiedziałam też, że w końcu powinnam zadzwonić do Romy i powiedzieć jej, że mam dzieci. Od kilku dni. Roma była moją macochą, czyli kimś takim, kim właśnie stałam się ja. Chichot losu. Doskonale pamiętam dzień, w którym pojawiłam się w jej życiu z walizką i głową przepełnioną złymi myślami. Byłam na nią wściekła, że zabrała mi tatę, choć to wcale nie była prawda. Tata był już po rozwodzie, kiedy poznał Romę, ale i tak większość winy zrzuciłam na nią, bo lepiej się z tym czułam. Miałam przynajmniej jakiegoś wroga, kogoś do wylewania moich nastoletnich frustracji i złości. Roma była twardą przeciwniczką i nie dała się tak łatwo pokonać. A na końcu najzwyczajniej w świecie zaprzyjaźniłam się z nią.

Muszę jej powiedzieć. W końcu nikt inny nie będzie potrafił lepiej mi doradzić niż ten, kto sam przeszedł przez piekło i opuścił je z niewielkimi poparzeniami. Muszę też powiedzieć Miśce. Michalina to moja przyjaciółka, która niestety wyjechała do Rzymu i teraz tam mieszka. A wszystko dlatego, że poznała Włocha i miłość namieszała jej w głowie. Początkowo byłam na nią wściekła, bo jednak przyjaźń do czegoś zobowiązuje, ostatecznie jednak wybaczyłam jej ten nietakt.

Najpierw zadzwonię do Romy, potem do Miśki.

– Jasna dupa. – To były pierwsze słowa, które usłyszałam od swojej macochy. Przynajmniej ktoś mnie rozumie.

– Dokładnie – zgodziłam się. – Na dodatek widzę, że mnie nie lubią.

– Ha, ha – zachichotała.

– No wiem, historia zatoczyła krąg, czy jakoś tak. W najczarniejszych snach nie sądziłam, że spotka mnie coś podobnego. – Zasłoniłam dłonią oczy.

– Tylko spokojnie. Musisz po prostu przejść przez kolejne fazy i nawet nie próbuj ich zmieniać.

– Jaka jest pierwsza?

– Pragnienie pozbycia się balastu.

Zdębiałam.

– Też tak miałaś?

Roma zamilkła na chwilę, po czym oznajmiła ze stoickim spokojem:

– Mój plan był prosty: chciałam się ciebie pozbyć z domu, zmusić do powrotu, przekonać, że życie ze mną i z twoim ojcem będzie beznadziejne, otruć, a na koniec wysłać w kosmos.

– Jak to otruć?

– No wiem, to nie było zbyt humanitarne, ale taka myśl pojawiła się w mojej głowie. Oczywiście dziś się tego wstydzę.

Nabrałam powietrza i ze świstem je wypuściłam.

– To faktycznie nasz początek nie zapowiadał się zbyt optymistycznie.

–  Zdecydowanie nie – zgodziła się Roma. – Ale spójrz, dokąd nas zaprowadził. Dzisiaj normalnie rozmawiamy, można nawet zaryzykować stwierdzenie, że się lubimy, a ja z całą pewnością nie chcę cię już otruć.

Pocieszające.

– Co mam robić?

– Obserwuj. Na początku przede wszystkim obserwuj i nie daj się wyprowadzić z równowagi. Musisz zostać cesarzową spokoju i carycą wewnętrznej harmonii.

– Nie umiem.

– Nikt nie umie, ale zacznij od jogi. Podobno wycisza rozedrgane fragmenty naszego ciała.

– Ja cała drżę. Nie wiem, czy istnieje taki rodzaj jogi, który to ogarnie.

– Może być ciężko – zgodziła się Roma. – Ale nie poddawaj się. Postaram się wpaść do was w przyszłym tygodniu i razem znajdziemy jakieś rozwiązanie. Poobserwuję też dzieci i może odnajdę ich słabe punkty.

– Wiesz, że oni całkiem dobrze już mówią? Dużo i poprawnie. To pewnie dlatego, że ich matka zna pięć języków, ma pojęcie o fizyce i biologii i nawet zaprosili ją do Chin.

– Cholera, może nie być łatwo. Dziecko z założenia jest nietykalne, a już zwłaszcza dziecko z rodziny rozbitej. Nikt nie będzie się nad tobą użalał, bo w końcu jesteś starsza i sama wpakowałaś się w taki układ.

– Nie było mowy, że zamieszkają z nami aż na rok.

– To się nazywa ryzyko kupującego. Facet z odzysku zawsze będzie obarczony przeszłością i trzeba to zaakceptować. Mleko się rozlało, teraz musisz minimalizować straty. Patrząc na całe zjawisko obiektywnie i z góry – dzieci faktycznie nie są tu niczemu winne. Ale to nie znaczy, że mają prawo wleźć ci na głowę albo, nie daj Boże, ją odgryźć.

– Myślisz, że będą próbować? – wyszeptałam przerażona.

– Nie miej złudzeń. Matka w Chinach, nie wiem dokładnie gdzie, bo nie pamiętasz, ale to w sumie bez znaczenia, a na miejscu został ojciec z inną kobietą. To zrozumiałe, że jesteś na straconej pozycji.

– Jasna dupa.

– To samo ci na początku powiedziałam. Ale spokojnie, znam cię i wiem, że dasz radę. Zacznij od obserwacji, tak jak mówiłam. I rób notatki.

– Niby jakie?

– Zapisuj wszystko, co się da. W ten sposób oswoisz własne lęki, bo coś, co zostało głośno nazwane lub napisane na kartce, nie wydaje się już takie groźne. Uwierz mi, wiem, co mówię. Pisz o tym, co cię boli, czego się boisz, co wydaje ci się groźniejsze od wampira albo obecnego rządu. Dodatkowo rób notatki dotyczące dzieci. Co lubią, a czego nie. Z jakim misiem czy innym wiewiórem zasypiają. Jakie lubią bajki. Ulubione kolory, jedzenie, ubranka, nawet rodzaj kredek. Wszystko może okazać się ważne i pomocne. I miej oczy dookoła głowy.

Po rozmowie z Romą byłam jeszcze bardziej przerażona tym, co mnie czeka, ale jednocześnie uspokojona, że ją mam. Że mi pomoże. W końcu przeszła przez podobne męki, na dodatek byłam nastolatką, a to znacznie gorzej. Miałam pryszcze na nosie i chęć mordu w oczach. Te dzieci są chyba jeszcze zbyt młode na takie emocje. Poza tym wyglądają naprawdę uroczo, zwłaszcza kiedy śpią i kiedy są schowane pod kołderkami. Wtedy nawet je lubię.

– Masz brzuch – dobiegło mnie nagle zza pleców.

Stanisław. Nie wiem, jak to możliwe, że to dziecko zna już tyle słów i na dodatek wcale nie używa zdrobnień. Mówi jak przeciętny siedmiolatek, takie przynajmniej mam wrażenie.

– Każdy ma brzuch – zauważyłam rozsądnie i na temat.

– Ty masz duży brzuch – odpowiedział Stanisław, a ja poczułam się jak morświn.

Okej, nie jestem jakoś specjalnie szczupła, ale daleko mi chyba do wieloryba. Nie uprawiam żadnego sportu, bo za tym nie przepadam, lubię natomiast czekoladę z orzechami, misie Haribo oraz orzeszki solone, najlepiej prażone. Nie będę też ściemniać w temacie mojej największej słabości – czekoladowego kremu orzechowego, który mogłabym jeść łyżką ze słoika.

– Bo jestem duża. Większa od ciebie, więc mam większy brzuch – próbowałam jakoś wybrnąć.

– Nieśmieszne – oznajmił Stanisław. – Jesteś po prostu gruba.

 

 

19 stycznia, sobota

 

Czasem warto zaufać nie tylko własnemu rozsądkowi, ale i zdać się na intuicję. To nic innego, jak pewien proces myślowy, który skupia się na dostosowaniu sytuacji do znanych już sposobów. Intuicji nie można kontrolować, można tylko zdecydować, czy chcemy jej posłuchać, czy nie. To swego rodzaju umiejętność rozumienia siebie oraz własnych emocji. Jak ją rozpoznać? Poprzez przeczucie, olśnienie, wrażenie, że coś nas spotka albo coś się wydarzy w najbliższym czasie.

Nie rozumiem, dlaczego moja intuicja jest uśpiona. Dlaczego nie przewidziałam wcześniej, że Tamara zniknie z naszego życia na jakiś czas, a nam ofiaruje w spadku swoje dwa największe skarby? Franciszek jest zachwycony, a ja udaję, że podzielam to szczęście. Prawda jest jednak taka, że nowa rzeczywistość mnie przerasta. Kiedy kobieta jest w ciąży, ma dziewięć miesięcy na to, by przygotować się do roli matki. Przechodzi przez różne stany – od fascynacji i rozsadzającej ją od wewnątrz radości, po akty totalnego załamania i przerażenia, że sobie nie poradzi. Wszystko jest normalne, napisano na ten temat milion poradników i każdy rozumie rozterki przyszłych mam. A co z nami? Co z kobietami, którym nikt nie ofiarował dziewięciu miesięcy i nikt nawet nie zapytał o zdanie?

„Dlaczego Adam był najszczęśliwszym człowiekiem na świecie? Bo nie miał teściowej”. Śmieszne, prawda? Ale co się stanie, jeśli zmienię ten żart: „Dlaczego Ewa była najszczęśliwszą kobietą na świecie? Bo nie miała pasierbów”? Jestem pewna, że w takiej sytuacji zapadłaby niezręczna cisza. To niepoprawne politycznie. To bardzo egoistyczne i samolubne. Biedne, niewinne, rozdzielone dzieci. Nie żartujemy z takich dramatów, nie opowiadajmy żadnych dowcipów. Tylko… dlaczego nie? Śmiech przecież wyzwala, a humor pomaga nawet w mrocznych sytuacjach.

– O cholera, to się wpakowałaś – podsumowała Miśka, do której w końcu też zadzwoniłam. – Tylko spokojnie, nie panikuj. Sytuacja nie wygląda dobrze, ale jakoś to ogarniesz. Macochy z założenia mają przerąbane, to rodzaj tradycji.

Ludzie najwyraźniej nie rozumieją, że niemal każda młoda dziewczyna marzy o białej sukni księżniczki, w której przemknie do ołtarza lub choćby przed oblicze urzędnika stanu cywilnego, a potem założy „normalną” rodzinę z mężczyzną swoich marzeń, przy czym za normalne biorę coś, co robi większość. Pasierbów i byłych żon zazwyczaj nie ma w tych fantazjach. Wybierając faceta z odzysku, niejako same odcinamy się od tych marzeń, ale czy to znaczy, że nie mamy prawa powiedzieć głośno, co czujemy? Wszyscy oczekują, że będziemy entuzjastycznie nastawione do naszej nowej konstelacji rodzinnej. Że z dumą przyjmiemy na siebie nie tylko rolę macochy, ale i wszystkie kopniaki, które zostaną wymierzone w naszą stronę. Nie wolno nam mówić na głos, że coś jest nie tak. Że coś nam się nie podoba.

A cokolwiek złego się wydarzy, to zawsze jest wina macochy.

Obecnie najbardziej pozytywnie do mnie nastawione są cztery rybki w akwarium, które stanęło w kuchni. Każda z nich ma swoje imię – mamy zatem Jadwigę, Eleonorę, Mariannę oraz Malwinę. Nie wiem oczywiście, która jest która, bo ledwo je rozpoznaję, ale Zuzanna i Stanisław doskonale się w tym orientują. Rybki mają podobny kształt i kolorystykę oraz jakieś minimalne różnice między sobą, których jeszcze nie zgłębiłam.

– Dzień dobry – przywitałam się z nimi dzisiejszego poranka, kiedy wszyscy smacznie spali, a ja jak zwykle obudziłam się przed szóstą i poczułam palącą potrzebę wypicia kawy w samotności.

Usiadłam teraz przy kuchennym stole i zamyśliłam się nad swoim tragicznym losem, wzdychając co chwila dramatycznie.

Wróćmy na chwilę do intuicji. Wielu z nas obawia się jej, z góry zakładając, że nie ma ona wiele wspólnego z rozumem, bowiem płynie z serca, z podszeptów podświadomości, o których ciągle tak mało wiemy. Czasem rozwiązania, które wpadają nam spontanicznie do głowy, mogą wydawać się głupie, irracjonalne i mało logiczne, ale czy faktycznie niesłuszne? Problem polega na tym, że ja na razie nie mam żadnych pomysłów, ani racjonalnych, ani tym bardziej abstrakcyjnych. Być może jestem mało cierpliwa, być może za szybko oczekuję jakichś rozwiązań, ale każdy dzień jest dla mnie wyzwaniem. Nie lubię kłaść się spać z poczuciem porażki, z przeświadczeniem, że znowu mi się nie udało, a Zuzanna i Stanisław nie polubili mnie nawet o gram swoich dziecięcych uczuć.

Nie żeby mi zależało.

Po prostu wolałabym czuć się komfortowo we własnym domu.

Podobno, żeby dopuścić intuicję do głosu, warto się na nią otworzyć. Odejść od logicznego myślenia i zastanowić nad alternatywnym rozwiązaniem. Zrobić to, co podpowiada nam serce. Dać się uwieść zasadzie pierwszej myśli, bo to ona właśnie jest najlepszym podszeptem podświadomości. Pojawia się, jeszcze zanim zaczniemy analizować i rozważać wszystkie za i przeciw. Czasem warto zafundować sobie burzę myśli bez udziału osób trzecich. Zapisać na kartce wszystkie pomysły, jakie wpadną do głowy, bez względu na to, jak dziwne i absurdalne się wydają. Wsłuchać się w siebie.

Okej, spróbuję.

Zamknęłam oczy i próbowałam wyczyścić umysł ze wszystkich niepotrzebnych myśli, które kotłowały się w mojej głowie. Jest to przeraźliwie trudne, bo człowiek myśli nawet o tym, żeby nie myśleć. Wyzerowanie się jest praktycznie niemożliwe, zwłaszcza kiedy mózg po brzegi wypchany jest najróżniejszymi emocjami.

– Mmmm – pomruczałam nawet, żeby zagłuszyć wszystko dookoła.

Co mówi moja intuicja?

Jakie kroki podjąć, żeby wyjść z tej sytuacji obronną ręką, a kiedy wróci Tamara oddać jej szczęśliwe, kochające i empatyczne dzieci, które będą się do mnie zwracać „najdroższa Kasieńko”?

Nagle poczułam, że nie jestem w kuchni sama. Ostrożnie uniosłam powieki i prawie wrzasnęłam. Na stole, tuż przed moim nosem, siedział Stanisław i bacznie mi się przyglądał. Obok niego stała Zuzanna i patrzyła na mnie z niesmakiem.

– Co jest? – spytałam tylko.

– Ty nam powiedz – oznajmiła sześcioletnia dziewczynka i wbiła we mnie spojrzenie swojej matki. To apodyktyczne, z domieszką pogardy. Tak, dzieci też tak potrafią.

– Medytuję – wyjaśniłam spokojnie, uznając, że to najlepsze wyjście.

– Widać ci piersi – powiedziała spokojnie Zuzanna, a Stanisław dodał tylko:

– Fuj.

Spojrzałam nerwowo w dół i zaczerwieniłam się aż po same uszy. Pasek od szlafroka zsunął się na ziemię, a ja siedziałam przed dwójką dzieci na pół goła, z piersiami na wierzchu oraz moim trochę wystającym brzuchem. To musiał być upiorny widok, zwłaszcza że jeszcze przed chwilą miałam zamknięte oczy, wyciągnięte przed siebie dłonie i mamrotałam coś pod nosem. Jak wybrnąć z takiej hańby?

Intuicja nie podpowiedziała mi absolutnie niczego. Mogłam się tego spodziewać.

– Tak jak podejrzewałam – oznajmiła nagle Zuzanna, patrząc na swojego brata.

Zamarłam.

– Tak – zgodził się Stanisław.

O czym oni mówią?

– Co jest? – spytałam zatem, bo jednak wolałabym wiedzieć, czy czasem czegoś nie knują. Poza tym chcę poznać ich zdanie na mój temat.

Zuzanna powoli przeniosła na mnie wzrok i powiedziała bardzo wyraźnie:

– Jesteś nienormalna.

 

 

20 stycznia, niedziela

 

Zalogowałam się na portalu dla młodych matek. Najpierw przebrnęłam przez miliardy zachwytów i uniesień na temat ich cudownych dzieci, a potem dokopałam się do pewnych konkretów, które być może co nieco rozjaśnią mi w głowie.

Podobno u dziecka w wieku czterech lat nasila się potrzeba autonomii. Aby podkreślić swoją indywidualność, zaczyna używać zaimków osobowych takich jak „ja” czy „mnie”. Często buntuje się i jest uparte. Zawiera też pierwsze przyjaźnie i staje się otwarte na współpracę. Na ogół potrafi się dzielić. Zaczyna lubić nie tylko brać, ale i dawać. Obawiam się, że Stanisława to w żaden sposób nie dotyczy. To znaczy autonomię ma pewnie bardziej nasiloną niż połowa przedszkola, ale nie widzę żadnej otwartości na jakąkolwiek współpracę. Uparty jest na pewno, dzisiaj rano na przykład oznajmił, że nie wstanie z łóżka, bo nie wyprałam jego ulubionej koszuli z Batmanem.

– Jest niedziela, nigdzie nie musisz wychodzić – próbowałam go przekonać. – W domu możesz chyba założyć cokolwiek.

– Nie – oznajmił stanowczo i dość konkretnie. – Chcę Batmana.

– To może załóż brudnego? – zaproponowałam.

Spojrzał na mnie z odrazą, nie przesadzam nawet odrobinę.

– Ty załóż – odbił piłeczkę.

– Dla niej będzie za mały – zauważyła słusznie Zuzanna, która właśnie się przebudziła i usiadła w swojej różowej pościeli.

– Tak – zgodził się Stanisław i dziabnął paluchem mój brzuch.

Cholera, muszę się zapisać na siłownię albo zacząć ćwiczyć w domu. Tylko kiedy? Te dwa potwory siedzą na razie tutaj, a ja nie mam nawet pięciu minut wolnych dla siebie. Za chwilę zacznę zalegać z terminami, bo nie potrafię się na niczym skupić. Franek obiecał, że w przyszłym tygodniu weźmie wolne, wtedy ja będę mogła zająć się swoimi sprawami i jakoś przepękamy do początku lutego.

Nigdy nie przypuszczałam, że z takim utęsknieniem będę czekać na pierwsze odwiedziny w przedszkolu.

– Dobra, to nie wstawaj – powiedziałam nagle, bo przecież nie będę walczyć z czterolatkiem, który i tak robi mi na złość.

– Nie? – zdumiał się.

Wzruszyłam ramionami.

– Nie. Ja idę robić śniadanie. Jak jesteście głodni, to zapraszam, jak nie, to zjem tylko z waszym tatą.

Wychodząc z pokoju, zauważyłam kątem oka, że nie tego się spodziewali.

Poszłam do kuchni i zaczęłam wyjmować rzeczy z lodówki, podczytując na portalu dla młodych matek kolejne newsy i ciekawostki z życia ich cudownych latorośli. Dowiedziałam się, że w okresie trzech–czterech lat dziecko nabiera zdolności motorycznych, wymagających bardzo precyzyjnej koordynacji. Oczywiście pod warunkiem, że mu na to pozwalamy, a nie wyręczamy nawet w najmniejszych drobiazgach. Absolutna prawda. Żadnej pomocy przy wstawaniu z łóżka i nakładaniu pasty na szczoteczkę. Tutaj piszą, że samodzielny trzylatek powinien potrafić już posmarować chleb masłem, jeździć na trzykołowym rowerku, coraz lepiej wspinać się po schodach, łącznie ze stawianiem na przemian nóg, myć zęby, wkładać buty czy skakać na jednej nodze. Skoro to potrafią trzylatki, to nad wyraz przemądrzały czteroletni Stanisław musi umieć jeszcze więcej.

Nie muszę oczywiście wspominać, że dwadzieścia minut później pojawili się oboje w naszej kuchni z minami dość pochmurnymi, ale najwyraźniej burczenie w brzuchu okazało się silniejsze od chęci postawienia na swoim.

– Stasiek, a czemu ty jesteś tylko w majtkach? – zdumiał się Franek. Franek jest jedyną osobą, która czasami może używać zwrotów „Stasiek” oraz „Zuzka”. Reszta ma używać formy długiej.

– Nie wyprała. – Wskazał na mnie palcem, a ja poczułam się trochę niepewnie. Donosić tak w niedzielny poranek?

– Dzisiaj będę prała czarne rzeczy, to wrzucę koszulkę z Batmanem – powiedziałam uspokajającym tonem.

– Kazała mu założyć brudną i śmierdzącą – westchnęła Zuzanna i pokręciła z niedowierzeniem głową.

Przysięgam, że miałam ochotę zjeść ostatnią porcję jej ulubionych płatków, które stały w słoiku, ale postanowiłam, że nie będę mściwa. Muszę zachowywać się dorośle i odpowiedzialnie, w końcu to tylko dzieci…

Małe, niewinne ptaszęta.

– I powiedziała, że nie musimy jeść… Że mamy być głodni… – zachlipała Zuzanna, a ja ze zdumienia wylałam na siebie filiżankę kawy.

To niewiarygodne, jak prawie siedmioletnie dziecko potrafi zmanipulować rzeczywistość. Tego nie napisała na forum żadna młoda matka, więc albo wszystkie kłamią, albo nie radzą sobie z wychowaniem dzieci.

 

 

21 stycznia, poniedziałek

 

Pół dnia wisiałam na telefonie z Miśką, ale na razie nie wymyśliłyśmy niczego mądrego. Żadnej strategii. Żadnego planu. Mam po prostu próbować przeżyć i nie zwariować.

 

 

22 stycznia, wtorek

 

Zrobiłam dzisiaj coś karygodnego, chociaż z drugiej strony może oceniam się zbyt surowo. Człowiek ma w sobie instynkt przetrwania i pewnie to on właśnie tutaj zadziałał.

Franek został w domu z dziećmi, a ja wymknęłam się pod pretekstem spotkania z redaktorką wydawnictwa, z którym współpracuję. Zamiast tego poszłam do przedszkola, które od lutego ma przyjąć Zuzannę oraz Stanisława, i trochę nakłamałam.

– Mój partner jest ciężko chory, ale ukrywa to przed dziećmi oraz całym światem, a ja dowiedziałam się, że mam hashimoto i muszę rozpocząć terapię – tak zaczęłam rozmowę z dyrektorką przedszkola Zielone Skrzaty.

Nie mam pojęcia, czy przy hashimoto potrzebna jest jakaś terapia i to natychmiastowa, po prostu usłyszałam dziś rano w radiu, że coraz więcej kobiet boryka się z tym problemem. Pomyślałam zatem, że ja również mogę, zwłaszcza że wspomnieli coś o problemach z nadwagą.

– Ojej – zmartwiła się dyrektorka i o to właśnie mi chodziło.

– Ciężko mi o tym mówić, bo człowiek jakoś nie potrafi pogodzić się z myślą, że coś mu dolega, ale tu chodzi o te dwa maluchy. Stasieniek i Zuzanka są już zapisani do państwa, ale dopiero od drugiego lutego. Czy w tej tragicznej i dość zaskakującej dla nas samych sytuacji nie dałoby się tego przyspieszyć chociaż o kilka dni?

Mówiłam cichym i spokojnym tonem, patrzyłam w ziemię i co chwila dotykałam szyi. Chciałam wzbudzić współczucie i poruszyć empatyczną naturę tej kobiety, od której zależało moje zdrowie psychiczne.

– Ojej – powtórzyła znowu, a ja delikatnie uniosłam głowę i wbiłam w nią spojrzenie postrzelonej sarny.

Pół godziny później dumna, choć z małymi wyrzutami sumienia, zadzwoniłam do Franciszka i przekazałam mu cudowną wiadomość.

– Jak to od jutra? – zdziwił się.

– No właśnie przed chwilą zadzwoniła do mnie dyrektorka i powiedziała, że nie musimy czekać do lutego.

– A dlaczego skontaktowała się z tobą?

– Podobno nie mogła się do ciebie dodzwonić, zresztą to chyba bez znaczenia? – ćwierkałam swobodnie, próbując, by mój głos nie zdradzał zbytniego entuzjazmu.

– No dobrze, to chyba dobra wiadomość – zgodził się Franek, a ja prawie wrzasnęłam ze szczęścia.

Wiem, w rankingu macoch zajęłabym z pewnością ostatnie miejsce, z drugiej jednak strony zarówno Stanisław, jak i Zuzanna wielokrotnie wspominali, że w domu się nudzą i czują bardzo niefajnie.

Teraz będą mieli okazję, żeby to zmienić.

 

 

24 stycznia, czwartek

 

Nie było łatwo.

Najpierw Stanisław wydarł się na cały dom, że on do żadnego przedszkola się nie wybiera i że chce wrócić do starego, bo tam ma kolegów oraz dwie zdalnie sterowane koparki. Potem dołączyła do niego Zuzanna, domagając się natychmiastowego powrotu Tamary i nowych ustaleń dotyczących zmian w życiu. Bo te zdecydowanie jej nie odpowiadają.

– Poznacie nowych kolegów i koleżanki. Na pewno będą też fajne zabawki – Kusiłam, jak mogłam, ale nikt mnie nie słuchał.

Postanowiłam zatem oddalić się z miejsca nieefektywnych dyskusji, przeczekać rozmowę w łazience i zaklinać rzeczywistość, żeby jednak zechcieli pójść do przedszkola i niemal od razu pokochać to miejsce.

Zniknęłam więc na moment, nałożyłam na twarz maseczkę z jakichś ziół, żeby ukoić nerwy, a potem popełniłam błąd, bo weszłam na wagę.

Cholera!

Kiedy to się stało?

Prawie siedemdziesiąt osiem kilo przy wzroście metr siedemdziesiąt jeden? Czy to się jeszcze mieści w jakichś normach, czy oficjalnie wskoczyłam w tabelę wagi morświnów? Zaczęłam nerwowo stukać w komórkę.

Mam! Wskaźnik BMI, muszę podać datę urodzenia, wagę i płeć.

Datę urodzenia?

Nie, to jednak nie dla mnie – „kalkulator przeznaczony jest dla dzieci od trzynastego do sześćdziesiątego miesiąca życia”.

Dobra, szukam dalej.

Komórka upadła mi na ziemię, maseczka odkleiła się z twarzy, a ja poczułam, że cała się pocę. Przytrzymałam się wanny i zaczęłam spokojnie odliczać do dziesięciu, a potem raz jeszcze i jeszcze.

I wtedy usłyszałam jakieś głosy. Najpierw było dość głośno, potem zrobiło się ciszej, a na końcu dobiegł mnie jakiś śmiech. Zamarłam na moment, a potem szybko ściągnęłam maseczkę, wklepałam w siebie pierwszy lepszy krem, narzuciłam sweter i kopnęłam wagę.

Nie dam się sterroryzować idiotycznemu urządzeniu, które ktoś wymyślił tylko po to, by wpędzać kobiety w depresję. Wyszłam z łazienki i niemal natychmiast wpadłam w objęcia… Romy!

– Jezu, jak dobrze. Jak dobrze, że jesteś – wyszeptałam jej w ucho i nie chciałam wypuścić z uścisku.

– Puszczaj, bo ją udusisz – dobiegło mnie z dołu.

„Stanisław, milcz, potworze”, pomyślałam z czułością.

– Zaraz sobie o wszystkim pogadamy, a na razie zaprowadzimy dzieciaki do przedszkola, tak? – Puściła do nich oko.

Nie zaczęły wrzeszczeć z entuzjazmem, ale przynajmniej nie zaprotestowały, tylko zaczęły się ubierać. Nie wiem, jak ona to zrobiła, co im powiedziała, obiecała albo jakie zaklęcie rzuciła. Ważne, że wcisnęły na głowę czapki, założyły buty i wymaszerowały wraz z Franciszkiem i Romą do przedszkola. Ja zostałam w domu, żeby przygotować kawę i nieco ogarnąć po śniadaniu.

No i bardzo dobrze.

Godzinę później wylewałam z siebie gorzkie żale, a Roma tylko siedziała i potakiwała głową.

– To jest trudniejsze od przepłynięcia Kanału la Manche w rycerskiej zbroi – chlipałam jej w rękaw. – Swoją drogą, co im powiedziałaś, że jednak poszły do przedszkola? Bo zanim przyszłaś, oboje byli dość sceptyczni, a nawet gotowi zabarykadować się w pokoju.

Roma wybuchnęła śmiechem.

– Obiecałam, że po południu pójdziemy kupić balony. Stanisław zażądał Batmana, a Zuzanna jednorożca. Nie wiem, czy uda mi się takie znaleźć, ale na Starym Rynku stoi facet z balonami i wydaje mi się, że posiada całkiem pokaźną kolekcję dziecięcych bohaterów. Poza tym oznajmiłam im, że w przedszkolu będzie dobre jedzenie, że mają lego i worek do boksowania.

– Skąd to wiesz? – zdumiałam się.

– Wszystko wcześniej wyguglałam. Po twoim rozpaczliwym SMS-ie, że boisz się, czy wszystko się uda, sprawdziłam dokładnie stronę Zielonych Skrzatów i przejrzałam zdjęcia. Sądzę, że powinno im się spodobać.

– Domyśliłaś się, że będą protestować?

Skinęła głową.

– Ty też nie chciałaś iść do nowej szkoły, a potem od razu popadłaś w konflikt ze swoją wychowawczynią, którą nazwałaś Myszą.

– Pamiętam. – Zasłoniłam twarz dłońmi.

– Na dodatek przydzwoniłaś jej pięścią w oko albo w nos i oznajmiłaś, że jest kretynką.

– O cholera.

– Otóż to. Po takich przejściach jestem nieco zahartowana i potrafię sobie wyobrazić, co jest w stanie wywinąć dziecko. Zwłaszcza takie, które samo ma problem.

– Ja mam większy – próbowałam zaprotestować.

– Ty jesteś dorosła – zaśmiała się Roma. – A po drugiej stronie masz dzieci, których świat nieco stanął na głowie. Musisz być nie tylko bardziej wyrozumiała, ale i sprawiedliwsza. – Puściła do mnie oko.

Westchnęłam ciężko.

Oczywiście, że wszystko rozumiem i staram się być mądra, ale nie tylko ich świat stanął na głowie. I też domagam się przytulenia oraz pocieszenia. A także kawałka czekolady.

 

 

25 stycznia, piątek

 

Jeśli dotąd twoje dziecko nie miało problemów z zasypianiem, nie oznacza to, że nadal tak będzie. U czterolatka może nagle pojawić się lęk przed ciemnością i nocnymi strachami. Wynika to z mocno rozwiniętej wyobraźni malucha. Warto w tym okresie zostawiać mu na noc zapaloną lampkę, a przed snem unikać czytania bajek o potworach, smokach i złych wilkach. Czterolatki najczęściej boją się obcych osób, czarownic, złodziei i strasznych stworów.

Od paru godzin jestem mądrzejsza o tę wiedzę, bo dzisiaj w nocy obudził mnie wrzask Stanisława. Początkowo chciałam obudzić Franciszka, ale spał jak zabity. Swoją drogą to fascynujące, że mężczyzny nie jest w stanie zbudzić absolutnie nic, oprócz alarmu własnego samochodu. Wszystkie inne odgłosy są po prostu nieistotne. W przypadku jakiegokolwiek napadu lub włamania on zapewne spałby dalej, a ja zostałabym zamordowana bez jego wiedzy. To trochę mało pocieszające.

Zaklęłam cicho pod nosem, narzuciłam na siebie sweter i poszłam do pokoju dzieci. Zuzanna również spała, za to Stasiek siedział na łóżku i gapił się przed siebie. Jego oczy były wielkości spodków.

– Co jest? – spytałam, siadając obok niego na łóżku.

– Potwór.

No jasne. Potwory to chyba stały punkt programu dzieci, więc tylko pokiwałam ze zrozumieniem głową.

– Myślę, że sobie już poszedł.

Stanisław nie był przekonany.

– Skąd wiesz?

– Moim zdaniem wystraszył się, że ktoś wszedł do pokoju.

– Ciebie się wystraszył? – upewnił się Stanisław.

Nie bardzo wiem, co odpowiedzieć. Jeśli przytaknę, będzie to oznaczało, że nawet potwory dają przede mną nogę, jeśli zaprzeczę, Stanisław nadal będzie umierał ze strachu. Trochę pat.

– Potwory nie lubią, kiedy ktoś im przeszkadza – wyjaśniłam dyplomatycznie i aż sama sobie pogratulowałam. Chyba dobrze mi idzie.

Stanisław ostrożnie poruszył się w pościeli, a potem znowu zamarł.

– Jeszcze tu jest… – wyszeptał po chwili i w tym właśnie momencie usłyszałam jakieś szuranie.

Nie ukrywam, że trochę się wystraszyłam, ale tylko dlatego, że ten niespodziewany dźwięk nieco mnie zaskoczył. W nocy nic nie powinno szurać, pukać, chrobotać ani szeleścić.

– Spokojnie, to nic takiego – powiedziałam dziarsko i wtedy szuranie się powtórzyło, a ja zobaczyłam, jak coś porusza się pod ścianą, naprzeciwko łóżka Stanisława.

– Aaaaaaaaaaaaaa! – wrzasnęłam dość głośno, ale przysięgam, że to nie było celowe. W tej samej sekundzie zawtórował mi Stanisław i zupełnie nie wiem, dlaczego darliśmy się przez parę sekund wspólnie.

Po chwili ktoś włączył światło i spytał rzeczowym tonem:

– Czy wyście zwariowali?

Zuzanna. Obudzona Zuzanna spojrzała na nas z niesmakiem i popukała się znacząco w czoło.

– Potwór – powtórzył Stanisław i wskazał palcem w kierunku ściany. Ja chwilowo zaniemówiłam.

– Żaden potwór. To Yu Tian.

Kto, do diabła?

Musiałam wyglądać idiotycznie, bo Zuzanna tylko ciężko westchnęła.

– Yu Tian, nasz chomik. Wyszedł wczoraj wieczorem z klatki, a ja zapomniałam go schować. Tyle. Idę spać i wam też to radzę.

Stanisław odetchnął z ulgą, ja natomiast poczułam się po prostu idiotycznie. Nie dość, że nie udało mi się uspokoić czterolatka, to jeszcze sama omal nie umarłam ze strachu. Koniec końców nad wszystkim zapanowała niespełna siedmioletnia Zuzanna.

Wróciłam do łóżka z poczuciem przeraźliwej klęski.

A Franciszek tymczasem smacznie pochrapywał dalej.

 

 

26 stycznia, sobota

 

Spałam jak zabita do jedenastej, ale czuję się rozgrzeszona. W końcu w nocy o mało nie zeszłam na zawał. Nie miałam też ochoty stawać oko w oko z Zuzanną, która z pewnością nie omieszkałaby sarkastycznie skomentować tego, co się wydarzyło.

W kuchni znalazłam kartkę z pismem Franka:

 

Pojechaliśmy na zakupy. Yu Tian pozdrawia.

 

I jeszcze uśmiechnięta buźka i serduszko. No tak. Mogłam się tego spodziewać. Zuzanna i Stanisław już zdali raport z nocnego pogromu potworów i zapewne dokładnie opisali, jak głośno się wydzierałam i nie udzieliłam pomocy małemu chłopcu. Ale to nie moja wina, że kompletnie zapominałam o chomiku, który na dodatek nosi jakieś kretyńskie chińskie imię.

Otworzyłam lodówkę i wyjęłam słoik z kremem orzechowym. Trudno. Muszę sobie jakoś osłodzić moje tragiczne życie.

 

 

27 stycznia, niedziela

 

Słońce wstało dziś o godzinie siódmej dwadzieścia jeden i nawet nie schowało się za chmurami, co zwykło robić w ciągu ostatnich dni. Na ulicach leżało trochę śniegu, więc Franek wpadł na pomysł, żebyśmy wybrali się na sanki.

– Na Cytadeli z pewnością jest jeszcze więcej śniegu, a dzieciaki chętnie pozjeżdżają z górki. – Zatarł radośnie ręce.

– To może ja zostanę w domu i przygotuję obiad? – zaproponowałam radośnie.

– Mowy nie ma. – Franek pokręcił przecząco głową. – Idziemy wszyscy razem, a potem zamówimy pizzę.

Stanisław i Zuzanna nie wyglądali na zachwyconych moim towarzystwem, ale widziałam, że przekonała ich pizza.

Ostatni raz zjeżdżałam na sankach w innym życiu, przynajmniej tak mi się wydaje. Nigdy też nie przepadałam za zimowymi rozrywkami, a to z bardzo prozaicznego powodu – nie znoszę, kiedy jest mi zimno. Nie lubię zakładać tych wszystkich grubych swetrów, kurtek, czapek, szalików oraz najstraszliwszej rzeczy pod słońcem – rajstop pod spodnie. I wiem, że zdecydowana większość kobiet wie, o czym mówię. Poświęciłam się jednak dla dobra naszej patchworkowej rodziny i z uśmiechem na ustach ciągnęłam drewniane sanki, chociaż całe moje ciało krzyczało, żebym natychmiast wróciła do domu i weszła do wanny z gorącą wodą.

– Ja zjeżdżam z tatą – oznajmiła Zuzanna.

– Ja też – dodał natychmiast Stanisław.

Jasne.

Na szczęście zima, śnieg i sanki trochę oddaliły ich niechęć wobec mojej osoby – widać było, że spontanicznie zwycięża nieskomplikowana dziecięca radość. Co prawda kilka razy oberwałam śnieżką, ale ostatecznie to było coś w rodzaju śnieżnej wojny, a raz Zuzanna wpakowała mi trochę śniegu za kołnierz. Obrzydliwe uczucie, ale nie dałam po sobie niczego poznać. Najważniejsze to zachować zimną krew (co przy tym mrozie nie było trudne) oraz stoicki spokój. Udało mi się nawet zjechać kilka razy wspólnie ze Stanisławem, który przez cały czas darł się, że jestem zbyt wolna. No dobra, coś w tym było, bo ja nie znoszę nadmiernych prędkości. Raz jeden dałam się podpuścić gówniarzowi i wyrżnęliśmy oboje w wielką zaspę. On się śmiał, a ja miałam śnieg w ustach, uszach oraz nosie.

– Jesteś bałwan – oznajmił mi ze śmiechem.

Nie jestem pewna, czy to nie miało podwójnego znaczenia. Co prawda mówimy o czterolatku, ale jednak trochę bardziej rozwiniętym niż jego rówieśnicy. Na dodatek takim, który ma genialną matkę.

– Ha, ha – odpowiedziałam, próbując szczerze się uśmiechnąć.

Trochę słabo mi to wyszło, przyznaję.

 

 

28 stycznia, poniedziałek

 

Poniedziałek to dobry dzień, żeby oznajmić, że nienawidzę poradników pozytywnego myślenia i przekonania, że wszystko jest cudowne, piękne, a człowiek powinien optymistycznie patrzeć na świat i swoje życie.

Nie zgadzam się z tym, że wystarczy dokleić uśmiech do gęby, pocałować kwiatek na dzień dobry i rozpocząć wtorek, środę lub piątek okrzykiem: „Kocham wszystkich, czuję wdzięczność”, a różowa chmurka już zasuwa w moją stronę, bym odczuła jej obecność. Każdy ma inny sposób na przeżywanie własnych dramatów i inną drogę do szczęścia. Powodem do dumy powinno być zwleczenie się z łóżka, kiedy dusza wyje z bólu. Próba zorganizowania sobie dnia, kiedy nie wiesz, jak się poskładać do kupy. Podjęcie walki z tym wszystkim, co cię boli i wbija w ziemię. Poczucie, że nie dajesz rady, a jednak budzisz się następnego dnia ciut silniejsza. Nienawidzę, kiedy ktoś wymachuje mi przed nosem sloganami typu „Zapomnij o tym, co było, i otwórz się na nowe”. Każda z nas ma prawo sama decydować, komu i za co chce podziękować. Kto jej pomaga dalej żyć. Z kim chce się dzielić smutkiem i małym kawałkiem sukcesu, jakim było chociażby umycie włosów. Nie muszę mieć banana na twarzy, bo powąchałam deszcz.

Nie muszę być wdzięczna za to, że chleb, który upiekłam, jest smaczny. Że ptaszek zaświergolił mi za oknem. Że nie wyrżnęłam się, jadąc rowerem. Że nie mam grypy, a jest zima. I że moje skarpetki są zielone. Od dzisiaj będę żyła według własnych priorytetów wdzięczności. Na razie jestem w totalnym psychicznym dołku i tak naprawdę rozumie mnie tylko Roma. Nie wiem, jak poradzić sobie z rolą, którą mi narzucono. Jak ogarnąć rzeczywistość. Jak dalej być szczęśliwą, skoro okoliczności sprzyjają co najwyżej powieszeniu się na pierwszej lepszej gałęzi?

Boże, chcę znowu być beztroskim dzieckiem.

 

 

29 stycznia, wtorek

 

No dobrze, dzisiaj czuję się zdecydowanie lepiej. Trochę mnie wczoraj poniosło, ale zrzucam to na karb zimowych wahnięć nastroju. Dzisiejszy poranek nie zaskoczył mnie niczym szczególnym. Stanisław i Zuzanna wstali bez większego marudzenia, zjedli grzecznie kanapkę z szyneczką i pomidorkiem (Stasiek) oraz miskę płatków kukurydzianych z letnim mlekiem (Zuzka), pomachali mi nawet ręką na do widzenia, co było nieco podejrzane, ale postanowiłam nie ulegać paranoi.

Kto wie, może się wszystko jakoś między nami ułoży?

Usiadłam przy stole i sięgnęłam po kubek z kawą.

Upiłam wielki łyk i w tym samym momencie wszystko wyplułam, brudząc stół i najbliższą ścianę.

– Kur…! – zmełłam w ustach przekleństwo, choć w tej sytuacji było ono uzasadnione.

Kawa była roztworem soli.

Nie wiem, kiedy te potwory mi jej dosypały, ale udało im się doprowadzić mnie do stanu przedzawałowego.

 

 

30 stycznia, środa

 

Gdyby ktoś nie wiedział, to w okresie trzech–czterech lat u dziecka rozpoczyna się etap bazgrolenia. Dzieciaki bowiem uwielbiają mazać, czym popadnie i gdzie popadnie. Ja obecnie mam w łazience na ścianie coś w rodzaju psa, kota i chyba dinozaura. W kuchni na blacie pojawił się bałwanek z wielkim nosem, a na oparciach krzeseł znaki Batmana.

Chyba.

Wszystko wykonane zostało mazakiem niezmywalnym, o czym dość szybko się przekonałam. Nawet Franciszek nie wyglądał na zachwyconego, ale tylko zacisnął usta.

W tym też okresie u dziecka pojawiają się pierwsze, niewinne kłamstewka. Kiedy nie chce iść do przedszkola albo wstać z łóżka, może powiedzieć, że boli go brzuch, chociaż to wcale nie musi być prawda. Nawet jeśli wydaje się nam, że takie dziecko niewiele rozumie, to szybko okazuje się, że wie znacznie więcej od nas, co gorsza, potrafi nieźle omamić dorosłego.

– Noga. Noga mnie boli. I szyja – oznajmił dzisiaj rano Stanisław i zaczął nawet rozdzierająco jęczeć.

– Noga i szyja? – upewniłam się. – To zupełnie dwie różne części ciała.

– Bo upadł na nogę, ale jednocześnie źle odwrócił głowę – wyjaśniła mi Zuzanna.

Dlaczego im nie wierzę?

– A ucho? – spytałam Stanisława.

Trochę go tym zaskoczyłam, ale natychmiast odpowiedział:

– Ucho też.

Jasne.

Naprawdę nie wiem, jak to wszystko dalej się potoczy. Nie mamy wielkiego domu, w którym mogłabym się schować, tylko trzypokojowe mieszkanie na osiedlu. Nie mamy ogrodu, w którym dzieciaki mogłyby się wyskakać, tylko mały plac zabaw pod blokiem, z jedną zjeżdżalnią, notorycznie okupowaną, i jedną piaskownicą, do której nocami sikają koty. Kiedy mieszkaliśmy tu z Frankiem we dwójkę, wszystko było w porządku, teraz nasz świat się zmniejszył, boleśnie skurczył do miniaturowych rozmiarów, a ja nie mam dokąd uciec.

Z tego wszystkiego mnie również rozbolał brzuch.

 

 

31 stycznia, czwartek

 

Niektórzy uważają, że dzieci już od małego powinny wyrażać swoje zdanie i uczyć się samodzielności.

Zuzanna zjadła właśnie batonika, a papierek rzuciła na podłogę.

Musiałam zareagować.

– Hej, wrzuć go do kosza – powiedziałam spokojnym tonem.

Zuzanna spojrzała na mnie przeciągle.

– Nie pouczaj mnie i nie mów mi, jak żyć.

Trochę mnie zatkało, ale postanowiłam nie dać się pokonać siedmiolatce. A w zasadzie to jeszcze sześcio-, bo siedem lat kończy dopiero za jakiś czas.

– Papierek po cukierku rozkłada się ponad czterysta pięćdziesiąt lat.

– Akurat.

– A plastikowa zakrętka po coli nawet sześćset lat.

Zuzanna przygryzła wargę.

– Oczywiście można to zignorować, w końcu nie o to chodzi, żeby nasza planeta istniała nie wiadomo jak długo. – Wzruszyłam ramionami.

Też wzruszyła, ale podniosła ten cholerny papierek i wrzuciła do kosza.

1:0

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

 

 

Copyright © by Natasza Socha-Chyrzyński, 2021

Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2021

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2021

 

Projekt okładki: PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN

Zdjęcie na okładce: © Africa Studio/Shutterstock

 

Redakcja: Agnieszka Luberadzka

Korekta: Marta Akuszewska

Skład i łamanie: Dariusz Nowacki

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

 

eISBN: 978-83-8195-520-1

 

 

Wydawnictwo FILIA

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.