Kogut domowy - Natasza Socha - ebook + książka

Kogut domowy ebook

Natasza Socha

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kogut domowy ma trzy córki oraz żonę, która robi karierę. On sam musiał pożegnać się z pracą w bankowości, zrezygnować z hobby i zapomnieć o eleganckich garniturach.

 

Kogut domowy ma czterdzieści trzy lata, na imię Jakub i doskonale wie w ilu stopniach należy wyprać wełniane skarpetki. Lubi gotować, pleść warkoczyki i ma czasem pomalowane paznokcie. Nie lubi jednak zapachu romansu, który coraz intensywniej spowija jego żonę...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 311

Oceny
4,2 (245 ocen)
115
70
50
10
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
martynazat

Dobrze spędzony czas

Opowieść z humorem, o zamianie ról życiowych. Kiedy to tata przejmuje obowiązki domowe, a mama rzuca się w wir pracy i w kłopoty z których ratuje ją nikt inny jak mąż Kuba 😊. Polecam
10
renatka1969

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka bardzo polecam
00
anzorge

Nie oderwiesz się od lektury

fajna książka czyta się jednym tchem
00
Moniock

Nie oderwiesz się od lektury

Pełna ciepłego humoru książka a przy tym pokazuje jak zamiana ról może zmienić perspektywę spojrzenia na życie.
00

Popularność




Au­tor: Na­ta­sza So­cha

Re­dak­cja: Jo­an­na Ma­chaj­ska

Ko­rek­ta: Ka­ta­rzy­na Zio­ła-Ze­mczak

Pro­jekt gra­ficz­ny okład­ki: Ka­ta­rzy­na Bor­kow­ska

Skład: IMK

Zdję­cie na okład­ce: Pe­ople­Ima­ge­sE | Get­ty Ima­ges

Zdję­cie au­tor­ki: Naj­ka Pho­to­gra­phy, www.naj­ka.pl

Re­dak­tor pro­wa­dzą­ca: Kin­ga Ko­ściak

Re­dak­tor pro­jek­tu: Agniesz­ka Fi­las

Re­dak­tor na­czel­na: Agniesz­ka Het­nał

© Co­py­ri­ght by Na­ta­sza So­cha

© Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Pas­cal

Ta książ­ka jest fik­cją li­te­rac­ką. Ja­kie­kol­wiek po­do­bień­stwo do rze­czy­wi­stych osób, ży­wych lub zmar­łych, au­ten­tycz­nych miejsc, wy­da­rzeń lub zja­wisk jest czy­sto przy­pad­ko­we. Bo­ha­te­ro­wie i wy­da­rze­nia opi­sa­ne w tej książ­ce są two­rem wy­obraź­ni au­tor­ki bądź zo­sta­ły zna­czą­co prze­two­rzo­ne pod ką­tem wy­ko­rzy­sta­nia w po­wie­ści.

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Żad­na część tej książ­ki nie może być po­wie­la­na lub prze­ka­zy­wa­na w ja­kiej­kol­wiek for­mie bez pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy, za wy­jąt­kiem re­cen­zen­tów, któ­rzy mogą przy­to­czyć krót­kie frag­men­ty tek­stu.

Biel­sko-Bia­ła 2018

Wy­daw­nic­two Pas­cal sp. z o.o.

ul. Za­po­ra 25

43-382 Biel­sko-Bia­ła

tel. 338282828, fax 338282829

pas­cal@pas­cal.pl

www.pas­cal.pl

ISBN 978-83-8103-298-8

Przy­go­to­wa­nie eBo­oka: Ja­ro­sław Ja­błoń­ski

Roz­dział pierw­szy

Mysz

Jakub wpa­try­wał się w mysz, a ona w nie­go. Żad­ne z nich nie chcia­ło pierw­sze prze­rwać tego kon­tak­tu wzro­ko­we­go, mysz za­pew­ne w oba­wie, że za mo­ment roz­pocz­nie się go­ni­twa za­koń­czo­na pró­bą jej za­mor­do­wa­nia, a Ja­kub po pro­stu kom­plet­nie nie wie­dział, co ma zro­bić. Jesz­cze mie­siąc temu za­re­ago­wał­by jak fa­cet i albo od razu do­padł gry­zo­nia i wy­rzu­cił go z domu (lub za­bił), albo za­ku­pił od­po­wied­nią pu­łap­kę. Ale dzi­siaj było mu wszyst­ko jed­no. Prio­ry­te­ty bo­wiem zmie­nia­ją się w za­leż­no­ści od sy­tu­acji, w ja­kiej się czło­wiek znaj­du­je. Kie­dy zo­sta­je ode­bra­na ci pod­sta­wa bytu, coś, co okre­śla cię jako gło­wę ro­dzi­ny, mysz po­ru­sza­ją­ca wą­si­ka­mi nie sta­no­wi już pro­ble­mu, na­wet je­śli za­miesz­ka­ła chwi­lo­wo w two­im domu. Bo prze­cież są więk­sze zmar­twie­nia.

Wszyst­ko za­czę­ło się jesz­cze zimą… Jako pierw­szy do ga­bi­ne­tu sze­fa wszedł chy­ba Mi­ko­łaj. Kuba był czwar­ty w ko­lej­ce. Sie­dział grzecz­nie na gra­na­to­wym krze­śle, do nie­daw­na mięk­kim i wy­god­nym, a tego dnia wy­jąt­ko­wo nie­przy­jem­nym. Drzwi były uchy­lo­ne, więc wszy­scy cze­ka­ją­cy na swo­ją ko­lej za­mar­li, wsłu­chu­jąc się w na­pię­ciu. Na­wet prze­la­tu­ją­ca mu­cha do­ce­ni­ła po­wa­gę sy­tu­acji i przy­sia­dła chwi­lo­wo na lam­pie.

– Sza­now­ny pa­nie Mi­ko­ła­ju. Z pew­no­ścią orien­tu­je się pan w trud­nej sy­tu­acji fir­my, z któ­rej to po­wo­du je­ste­śmy zmu­sze­ni do re­duk­cji nie­któ­rych eta­tów. Z przy­kro­ścią mu­szę pana po­in­for­mo­wać, że na­le­ży do nich rów­nież pań­ski. Mam jed­nak na­dzie­ję, że w przy­szło­ści sy­tu­acja w fir­mie po­pra­wi się na tyle, że bę­dzie­my mo­gli po­my­śleć o po­now­nym za­trud­nie­niu pań­skiej oso­by, być może na in­nym sta­no­wi­sku. Do­pó­ki to się nie sta­nie, ni­niej­szym wy­po­wia­da­my umo­wę o pra­cę z za­cho­wa­niem usta­wo­we­go ter­mi­nu wy­po­wie­dze­nia ze skut­kiem na dzień dwu­dzie­ste­go pią­te­go mar­ca bie­żą­ce­go roku.

– Ale… – Mi­ko­łaj naj­wy­raź­niej pró­bo­wał się bro­nić.

– Ży­czę panu wie­le szczę­ścia w po­szu­ki­wa­niu no­we­go miej­sca pra­cy i dzię­ku­ję za do­tych­cza­so­we nie­na­gan­ne wy­peł­nia­nie obo­wiąz­ków w na­szej fir­mie. – Szef nie po­zwo­lił mu jed­nak do­koń­czyć, bo prze­cież cze­ka­ły go ko­lej­ne roz­mo­wy. Na­stęp­ny w ko­lej­ce był Ja­nusz.

– Sza­now­ny pa­nie Ja­nu­szu. Z pew­no­ścią orien­tu­je się pan…

Kuba nie słu­chał, tyl­ko zwie­sił gło­wę. Tli­ła się w nim jesz­cze ma­leń­ka iskier­ka na­dziei, że może jed­nak dy­rek­tor ban­ku we­zwał go do sie­bie z zu­peł­nie in­ne­go po­wo­du, że chce z nim coś omó­wić albo za­pro­po­no­wać prze­ję­cie czę­ści obo­wiąz­ków po zwol­nio­nych wła­śnie Mi­ko­ła­ju oraz Ja­nu­szu. I Grze­go­rzu naj­wy­raź­niej też – ten był trze­ci w ko­lej­ce i wła­śnie opu­ścił ga­bi­net ze zwie­szo­ną gło­wą i pa­pie­rem w ręce.

– Pan Ja­kub Leń­ski.

Prze­łknął śli­nę, po­pra­wił kra­wat i wszedł sta­now­czym kro­kiem, żeby po­ka­zać, że się nie boi i od­waż­nie sta­wi czo­ło pa­da­ją­cym sło­wom.

– Sza­now­ny pa­nie Ja­ku­bie… Z pew­no­ścią orien­tu­je się pan… Mam jed­nak na­dzie­ję, że w przy­szłoś­ci sy­tu­acja w fir­mie… Ży­czę panu wie­le szczę­ścia…

A po­tem Kuba do­stał do ręki pi­smo, na któ­rym wid­nia­ły czte­ry nie­wy­raź­ne pod­pi­sy. Od­niósł wte­dy wra­że­nie, że świat roz­po­czął z nim dziw­ny ta­niec, że wszyst­ko wi­ru­je i uno­si się w po­wie­trzu, a on sam nie może się­gnąć sto­pa­mi zie­mi. Oby tyl­ko nie ze­mdlał.

Tak było po­nad mie­siąc temu. Ja­kub oka­zał się jed­nym z sied­miu pra­cow­ni­ków, któ­re­mu wrę­czo­no peł­ne uprzej­mych zwro­tów pi­smo, grzecz­nie po­dzię­ko­wa­no za wszyst­ko i tro­skli­wie po­le­co­no, żeby za­brał swo­je rze­czy. Kar­to­ny do pa­ko­wa­nia fir­ma dała gra­tis. Kuba cią­gle nie mógł uwie­rzyć w to, cze­go był świad­kiem i ofia­rą jed­no­cze­śnie, ale pi­smo nie wy­pa­ro­wa­ło, nie zmie­ni­ło się w bia­łe­go go­łę­bia i nie wy­le­cia­ło przez okno, co gor­sza, nie było też głu­pim żar­tem sze­fa, bo nikt się nie śmiał. Re­duk­cja eta­tów oka­za­ła się fak­tem, po­dob­nie jak to, że wła­śnie zo­stał bez pra­cy. Miał czter­dzie­ści trzy lata i po­czuł się jak prze­bi­ta pił­ka do ko­szy­ków­ki, z któ­rej uszło po­wie­trze. Kie­dyś ta­kie uster­ki się na­pra­wia­ło, dzi­siaj każ­dy wo­lał ku­pić nową pił­kę i to wła­śnie Ja­ku­ba prze­ra­zi­ło naj­bar­dziej.

Utra­ty pra­cy nie da się zre­pe­ro­wać, na­pra­wić czy sko­ry­go­wać. Na do­da­tek nic nie wska­zy­wa­ło na to, że jego sy­tu­acja może się w naj­bliż­szym cza­sie zmie­nić. „W cią­gu roku ban­ki zre­du­ku­ją za­trud­nie­nie o trzy ty­sią­ce eta­tów” – grzmia­ły na­głów­ki pism eko­no­micz­nych i Ja­kub przy­po­mniał so­bie, jak czy­ta­jąc je, przez uła­mek se­kun­dy po­czuł coś w ro­dza­ju współ­czu­cia dla tych trzech ty­się­cy osób. On też pra­co­wał w tej bran­ży, a po­nie­waż rzeź ban­ko­wa trwa­ła w naj­lep­sze, w koń­cu i jego do­padł to­pór kata.

– Ale… – pró­bo­wał jesz­cze tego dnia za­wal­czyć, roz­glą­da­jąc się bez­rad­nie po swo­ich ko­le­gach, z któ­rych część mia­ła po­dob­ny wy­raz twa­rzy jak on, resz­ta zaś od­dy­cha­ła z ulgą na wia­do­mość, że wy­rok w ich spra­wie zo­stał od­ro­czo­ny.

– Oba­wiam się, że nie ma żad­ne­go „ale”. Co­raz wię­cej osób ko­rzy­sta z ban­ko­wo­ści in­ter­ne­to­wej a to w spo­sób bez­po­śred­ni do­pro­wa­dzi­ło do na­szych zwol­nień. Wszy­scy sie­dzą w lap­to­pach i ko­mór­kach. Nikt nie po­trze­bu­je już ka­sje­rów, żeby zle­cić prze­lew lub za­ło­żyć lo­ka­tę. Na do­da­tek w ostat­nich dwóch mie­sią­cach zli­kwi­do­wa­li trzy fi­lie na­sze­go ban­ku. Wy­star­czy im je­den spe­cja­li­sta od kre­dy­tów, resz­ta wy­la­tu­je – sap­nął Ma­rian, któ­ry rów­nież stra­cił właś­nie grunt pod no­ga­mi oraz wi­zję bu­do­wy wła­sne­go domu. Stra­cił rów­nież na­rze­czo­ną, ale o tym do­wie­dział się do­pie­ro po trzech go­dzi­nach.

I tyle.

Ja­kub tyl­ko wes­tchnął na wspo­mnie­nie ostat­nich ty­go­dni w pra­cy, pod­czas któ­rych pró­bo­wał wal­czyć o wła­sną god­ność, wy­peł­nia­jąc naj­le­piej jak mógł swo­je za­da­nia, uśmie­cha­jąc się do wszyst­kich na­wet wte­dy, gdy chcia­ło mu się wrzesz­czeć, tłu­ma­cząc klien­tom, że z róż­nych wzglę­dów jego obo­wiąz­ki przej­mie za ja­kiś czas ktoś inny i od­po­wia­da­jąc uprzej­mie na bez­oso­bo­we po­wi­ta­nie sze­fa ban­ku. Może zmie­ni zda­nie? Może do­ce­ni lo­jal­ność i pro­fe­sjo­na­lizm? Nie do­ce­nił… Ja­kub na chwi­lę przy­mknął oczy. Mysz na­tych­miast sko­rzy­sta­ła z oka­zji i ulot­ni­ła się zgrab­nie, dziel­nie prze­bie­ra­jąc nóż­ka­mi, a Kuba po­my­ślał, że może była ona tyl­ko ja­kąś me­ta­fo­rą. I że tak na­praw­dę wca­le jej nie wi­dział.

Naj­trud­niej było przy­znać się do po­raż­ki przed Be­re­ni­ką – wpraw­dzie jako żona po­win­na go wspie­rać, jed­nak nie po­tra­fi­ła ukryć za­wo­du, a na­wet za­czę­ła gło­śno po­dej­rze­wać, że zwol­ni­li go za coś.

– Ale jak to „re­duk­cja eta­tów”? Prze­cież o tym się mówi w fir­mach, po­wi­nie­neś coś wie­dzieć, sły­szeć? A może po pro­stu zro­bi­łeś coś nie tak?

O wła­śnie. Już zna­la­zła win­ne­go. Na pew­no po­my­lił kon­ta, do­pi­sał ko­muś jed­no zero albo po­bił dy­rek­to­ra.

– Nie – po­wie­dział sta­now­czo Ja­kub. – No może poza tym, że wy­bra­łem ban­ko­wość jako kie­ru­nek wiel­ce obie­cu­ją­cy w cza­sach, kie­dy stu­dio­wa­łem. Prze­pra­szam, że nie prze­wi­dzia­łem, co wy­da­rzy się dwa­dzie­ścia lat póź­niej. Że nie wzią­łem pod uwa­gę te­le­fo­nii ko­mór­ko­wej, o któ­rej wte­dy nikt jesz­cze nie sły­szał. Że nie uj­rza­łem w cza­ro­dziej­skiej kuli pro­gnoz dla ban­ko­wo­ści w dwa ty­sią­ce sie­dem­na­stym i w porę nie zo­sta­łem chi­rur­giem pla­sty­kiem. Dziś przy­naj­mniej miał­bym ręce peł­ne ro­bo­ty.

Be­re­ni­ka tyl­ko wzru­szy­ła ra­mio­na­mi, a po­tem usia­dła przy sto­le i za­da­ła py­ta­nie, któ­re­go oba­wiał się naj­bar­dziej:

– I co te­raz?

To py­ta­nie sam za­da­wał so­bie przez cały pierw­szy ty­dzień, w któ­rym nie mu­siał już wię­cej przy­cho­dzić do pra­cy, bo tyle cza­su za­ję­ło mu przy­zna­nie się przed wła­sną żoną, że stra­cił po­sa­dę. Wy­cho­dził więc z domu jak co dzień, wsia­dał do sa­mo­cho­du, kładł swo­ją tecz­kę na sie­dze­niu obok i ru­szał w kie­run­ku ban­ku, do któ­re­go nie do­jeż­dżał. Dwa dni spę­dził w par­ku, dwa w ka­wiar­niach, a w pią­tek włó­czył się po pro­stu po ca­łym mie­ście, nie przej­mu­jąc się na­wet tym, że pada. W koń­cu wy­lą­do­wał w Star­buck­sie z pli­kiem naj­śwież­szych ga­zet. Prze­stu­dio­wał wszyst­kie moż­li­we ogło­sze­nia o pra­cę, ja­kie tyl­ko wpa­dły mu w oko. Nic. Na­praw­dę nic, co mo­gło­by dać mu cho­ciaż cień na­dziei, że sy­tu­acja, w ja­kiej się zna­lazł, jest przej­ścio­wa.

– Kur­wa – po­wie­dział na­wet i to w mo­men­cie, kie­dy miła dziew­czy­na z wy­ha­fto­wa­nym imie­niem Ka­sia na brą­zo­wym far­tusz­ku, po­da­ła mu siód­me lat­te.

– Prze­pra­szam – zre­flek­to­wał się na­tych­miast. – Po pro­stu je­stem prze­ra­żo­ny przy­szło­ścią.

Dziew­czy­na kiw­nę­ła gło­wą, że ro­zu­mie, ale kie­dy Ja­kub chciał za­mó­wić lat­te nu­mer osiem, za­wo­ła­ła do kasy ko­le­gę.

Ko­niec koń­ców Kuba za­ci­snął zęby i po­sta­no­wił, że o wszyst­kim po­wie żo­nie. Coś wy­my­ślą, coś wy­my­ślą, coś… Chcia­ło mu się pła­kać, ale wie­dział, że na ten akt roz­pa­czy nie może so­bie po­zwo­lić. Miał czter­dzie­ści trzy lata i do­świad­cze­nie w ban­ko­wo­ści. To prze­cież nie­moż­li­we, żeby wy­le­ciał poza na­wias i nie miał żad­nych szans na po­wrót. Tyl­ko do tego cza­su trze­ba bę­dzie za­jąć się czymś in­nym. Na­gle pod­niósł gło­wę, zu­peł­nie jak­by zo­ba­czył świa­teł­ko w tu­ne­lu, za któ­rym na­le­ży iść po śmier­ci. Ale on prze­cież żył i przy ósmym lat­te zro­zu­miał, że chwi­lo­wo nie ma al­ter­na­ty­wy. Te­raz tyl­ko na­le­ża­ło do tego po­my­słu prze­ko­nać Be­re­ni­kę.

– Masz szan­sę do­stać cały etat? – spy­tał jesz­cze tego sa­me­go dnia wie­czo­rem, kie­dy w koń­cu przy­znał się, że tym­cza­so­wo jest bez­ro­bot­ny i za­mknął od­ru­cho­wo oczy, żeby nie zo­stać po­pa­rzo­nym ogni­stym spoj­rze­niem swo­jej żony. Nika pra­co­wa­ła w agen­cji re­kla­mo­wej na jed­ną trze­cią eta­tu i bar­dzo ce­ni­ła so­bie fakt, że więk­szość cza­su spę­dza jed­nak w domu i nie jest mat­ką „nie­obec­ną”, któ­rą ro­dzi­na wi­du­je naj­czę­ściej tyl­ko w week­en­dy. Mia­ła­by to zmie­nić?

– Ale ja mam trój­kę dzie­ci! – krzyk­nę­ła na­tych­miast.

Ja­kub ski­nął gło­wą.

– Ja też.

– To jak to so­bie wy­obra­żasz? Zo­sta­wię dzie­ci same albo z ja­kąś obcą babą, z klu­czem na szyi, z bu­tel­ką do­cze­pio­ną do śpiosz­ka, z syn­dro­mem od­rzu­ce­nia wresz­cie? – nie­co się za­ga­lo­po­wa­ła, ale Ja­kub ro­zu­miał jej wzbu­rze­nie.

– No prze­cież je­stem ja. I Jo­asia.

Jo­asia była stu­dent­ką za­ocz­ną i po­ma­ga­ła im wy­łącz­nie przy naj­młod­szym dziec­ku, Mar­cie, kie­dy Nika mu­sia­ła wyjść do pra­cy. Ma­tyl­dą i Mają już się nie zaj­mo­wa­ła, bo nie było ta­kiej po­trze­by.

Be­re­ni­ka na mo­ment za­mil­kła.

– Jo­asi w to nie mie­szaj. A poza tym, co masz na my­śli, mó­wiąc „je­stem ja”? Co ty mo­żesz zro­bić?

Ja­kub chrząk­nął.

– Na ra­zie ja zaj­mę się do­mem, a ty bę­dziesz wię­cej pra­co­wać. Oczy­wi­ście przez cały czas będę szu­kał ja­kie­goś za­trud­nie­nia, to tyl­ko sy­tu­acja przejś­cio­wa. My­ślę, że za parę ty­go­dni, góra dwa mie­sią­ce, wszyst­ko wró­ci do nor­my. Po pro­stu chwi­lo­wo za­mie­ni­my się ro­la­mi. Nie my pierw­si, nie ostat­ni – do­dał jesz­cze ku po­krze­pie­niu, ale naj­wy­raź­niej mu nie wy­szło.

Be­re­ni­ka do­sta­ła bo­wiem ata­ku hi­ste­rycz­ne­go śmie­chu, co tro­chę ubo­dło Ja­ku­ba, a na­wet ura­zi­ło jego mę­ską dumę. Był prze­cież przy po­ro­dach wszyst­kich trzech có­rek i od­waż­nie sta­wił temu czo­ło. Wie­dział, kie­dy mają uro­dzi­ny i pa­mię­tał o uczu­le­niu na orze­chy Mai. Nie, chwi­lecz­kę… Ma­tyl­dy. Tak, Ma­tyl­dy, Maja nie mia­ła żad­ne­go uczu­le­nia. I nie­raz prze­cież prze­wi­jał Mar­tu­się. Nie jest jed­nym z tych oj­ców, któ­rzy nie mają po­ję­cia, co lu­bią jego dzie­ci, jaki mają ko­lor oczu, kto jest ich ulu­bio­ną po­sta­cią z baj­ki i jak się przy­go­to­wu­je po­sił­ki. Oczy­wi­ście, po­cząt­ki mogą oka­zać się trud­ne, ale po ty­go­dniu sy­tu­acja zo­sta­nie opa­no­wa­na i Be­re­ni­ka nie bę­dzie wię­cej mia­ła po­wo­dów do śmie­chu.

Maja, Ma­tyl­da, Mar­ta. Na­sto­lat­ka, dziec­ko w wie­ku przed­szkol­nym, nie­mow­lę. W za­sa­dzie to na­wet do­brze się zło­ży­ło, przy­naj­mniej bę­dzie mógł z nimi spę­dzić tro­chę cza­su, za­nim wró­ci do pra­cy, a one wresz­cie prze­sta­ną mó­wić, że mama wszyst­ko wie le­piej. Mar­ta na szczę­ście ma do­pie­ro ro­czek, to zna­czy pra­wie, więc głów­nie po­ka­zu­je, niż prze­ma­wia, ale po­zo­sta­ła dwój­ka jest zda­nia, że to mama ogar­nia rze­czy­wi­stość do­mo­wą, a on o ni­czym nie ma po­ję­cia. Dziew­czyn­ki będą mia­ły wresz­cie oka­zję, żeby się prze­ko­nać, ja­kie to szczę­ście mieć ta­kie­go ojca jak on. Ro­bin Hood, Bat­man i Ja­mes Bond w jed­nym. Nie­znisz­czal­ny, pew­ny sie­bie, za­wsze świet­nie przy­go­to­wa­ny. Czło­wiek ma­szy­na, czło­wiek od za­dań spe­cjal­nych, tata wszech­stron­ny.

– I co my te­raz zro­bi­my? Jak mo­głeś stra­cić pra­cę? Jak w ogó­le to jest moż­li­we? – Be­re­ni­ka na­dal po­grą­ża­ła się w czar­nej roz­pa­czy i naj­wy­raź­niej nie bra­ła pod uwa­gę jego oso­by w roli kom­plek­so­we­go do­mo­we­go ko­gu­ta.

– Za­mie­nia­my się ro­la­mi – za­de­cy­do­wał Ja­kub. – Ja za­kła­dam far­tu­szek, ty gar­ni­tur.

Wte­dy nie wie­dział jesz­cze, że ła­twiej było to za­de­kla­ro­wać, niż wy­ko­nać bez po­czu­cia hań­by i ogól­nej kom­pro­mi­ta­cji.

Roz­dział dru­gi

Marke­ting i rekla­ma

Bere­ni­ka była wście­kła. Oczy­wi­ście zda­wa­ła so­bie spra­wę, że zwol­nie­nie Ja­ku­ba nie jest jego winą, ale i tak nie po­tra­fi­ła za­pa­no­wać nad zło­ścią, jaka ją do­pa­dła. Nie lu­bi­ła gwał­tow­nych zmian w ży­ciu, ona mia­ła pro­blem na­wet z wy­bo­rem no­wej po­mad­ki, a co do­pie­ro z po­sta­wie­niem do­mo­wych przy­zwy­cza­jeń na gło­wie. Jak on mógł? Jak w ogó­le było moż­na do­pro­wa­dzić do ta­kiej sy­tu­acji?

– Idź do swo­je­go sze­fa i spró­buj go ja­koś prze­ko­nać – po­wie­dzia­ła w so­bo­tę rano, kie­dy do­tar­ło do niej raz jesz­cze, że nic nie bę­dzie już ta­kie jak daw­niej.

Ja­kub tyl­ko wzru­szył ra­mio­na­mi.

– I co mu po­wiem? Że mamy kre­dyt? Że je­ste­śmy wstrzą­śnię­ci? Oszo­ło­mie­ni? Mo­żesz mi wie­rzyć – nie my jed­ni.

Nika za­czę­ła ner­wo­wo ob­gry­zać pa­znok­cie.

– A je­śli nie do­sta­nę pra­cy na cały etat? A je­śli w ogó­le nie mamy w fir­mie wol­nych eta­tów? Chcesz, żeby przy­szedł do nas ko­mor­nik i na oczach dzie­ci za­czął za­bie­rać me­ble? Wy­no­sić te­le­wi­zor, lo­dów­kę, a może jesz­cze ich za­baw­ki?

Kuba wstał z łóż­ka. Hi­ste­ria jego żony była dość te­atral­na i chy­ba moc­no prze­sa­dzo­na. Ow­szem, zna­leź­li się w du­pie, ale prze­cież nie na za­wsze! Na­wet dupa ma ja­kieś wyj­ście.

– Uspo­kój się. Naj­pierw do­wiedz się w pra­cy, co i jak, a po­tem bę­dzie­my się mar­twić. Albo i nie. Poza tym mamy chy­ba ja­kieś oszczęd­no­ści – do­dał jesz­cze, a po­tem za­mknął się w ła­zien­ce i spę­dził pół go­dzi­ny pod prysz­ni­cem, pró­bu­jąc zmyć z sie­bie lęk i wi­zję ko­mor­ni­ka.

– Wy­łaź. – Nika szarp­nę­ła za klam­kę. – Woda kosz­tu­je, a my, zda­je się, mu­si­my oszczę­dzać.

Be­re­ni­ka na szczę­ście do­sta­ła pra­cę na cały etat (pra­wie ze­mdla­ła z po­czu­cia ulgi), co było ogrom­nie na rękę jej sze­fo­wi, któ­ry wpraw­dzie bar­dzo lu­bił dzie­ci i był za wy­żem de­mo­gra­ficz­nym, jed­nak kom­plet­nie nie ro­zu­miał, dla­cze­go mat­ki wolą prze­by­wać w domu ze swo­imi po­cie­cha­mi, za­miast roz­wi­jać sie­bie, a przy oka­zji fir­mę.

– Nika, spa­dasz mi z nie­ba. Zde­cy­do­wa­nie wolę cię mieć tu przez osiem go­dzin dzien­nie niż tyl­ko ja­kąś część z tego – po­wie­dział, a Be­re­ni­ka za­sta­no­wi­ła się, czy nie za­brzmia­ło to dość dwu­znacz­nie, a na­wet sek­si­stow­sko. Po­sta­no­wi­ła jed­nak nie ata­ko­wać od razu, zwłasz­cza że pra­ca była jej te­raz na­praw­dę bar­dzo po­trzeb­na.

Ja­kub na bez­ro­bo­ciu. To było rów­nie nie­praw­do­po­dob­ne jak wia­do­mość o ko­lej­nym koń­cu świa­ta, w za­po­wie­dziach któ­re­go wszy­scy się już chy­ba po­gu­bi­li. Ja­kub, któ­ry zo­sta­je rano w domu, któ­ry musi ogar­nąć trzy dziew­czyn­ki i zro­zu­mieć, że by­cie mat­ką jest o wie­le bar­dziej skom­pli­ko­wa­ne, niż mu się do­tąd wy­da­wa­ło. Ja­kub, któ­ry bę­dzie go­to­wał kasz­kę i plótł war­ko­czy­ki, któ­ry wresz­cie sta­nie oko w oko z mo­pem i nie za­po­mni o zro­bie­niu za­ku­pów. Ona tym­cza­sem w dwu­stu pro­cen­tach zaj­mie się pra­cą i da z sie­bie wszyst­ko, żeby za­słu­żyć na pre­mię. Tak na­praw­dę mia­ła ogrom­ne szczę­ście, że szef bez żad­nej dys­ku­sji za­trud­nił ją na cały etat. W dzi­siej­szych cza­sach ła­twiej było zna­leźć dia­ment na uli­cy niż do­brą pra­cę, za któ­rą szło rów­nie do­bre wy­na­gro­dze­nie. Więk­szość jej zna­jo­mych albo mia­ła byle ja­kie umo­wy, albo pra­co­wa­ła od zle­ce­nia do zle­ce­nia, po­dob­nie jak ona jesz­cze kil­ka lat temu.

Be­re­ni­ka z za­wo­du była gra­ficz­ką, ukoń­czy­ła z wy­róż­nie­niem Aka­de­mię Sztuk Pięk­nych i kie­dyś pla­no­wa­ła otwo­rzyć wła­sną ga­le­rię, a na­wet po­dró­żo­wać po świe­cie ze swo­imi pra­ca­mi, któ­re mia­ły za­wi­snąć w wie­lu do­mach i cen­trach sztu­ki użyt­ko­wej. Z każ­dym ko­lej­nym ro­kiem jej pla­ny ule­ga­ły od­cza­ro­wa­niu, aż w koń­cu gra­fi­ki przy­ozdo­bi­ły wy­łącz­nie ich mały do­mek, na któ­ry wzię­li kre­dyt. Nie było to trud­ne, w koń­cu Ja­kub pra­co­wał w ban­ku, do­sta­li więc ko­rzyst­ne wa­run­ki, a Nika od cza­su do cza­su do­ra­bia­ła zle­ce­nia­mi z agen­cji re­kla­mo­wej. I całe szczę­ście. Agen­cje, w prze­ci­wień­stwie do ban­ków, roz­wi­ja­ły się dość spraw­nie mimo ogól­nej re­ce­sji na ryn­ku i z cza­sem za­czę­ły na­wet za­trud­niać lu­dzi, co było za­ska­ku­ją­ce dla wszyst­kich pra­cu­ją­cych na umo­wy zle­ce­nia. Nika, co praw­da, nie wią­za­ła swo­jej przy­szło­ści z czymś tak ko­mer­cyj­nym jak agen­cja re­kla­mo­wa, szyb­ko jed­nak zro­zu­mia­ła, że nie każ­dy może zo­stać sław­nym pro­jek­tan­tem gra­ficz­nym, two­rzyć kul­to­we pla­ka­ty fil­mo­we czy ilu­stro­wać baj­ki dla dzie­ci. Otu­chy do­dał jej fakt, że pe­wien ce­nio­ny pol­ski ar­ty­sta stwo­rzył kre­acje gra­ficz­ne dla sie­ci pol­skich su­per­mar­ke­tów i wca­le z tego po­wo­du nie wy­la­no na nie­go wia­dra po­myj. Wręcz prze­ciw­nie – do­ce­nio­no ar­tyzm, po­my­sło­wość za­bar­wio­ną ko­lo­ra­mi i sty­li­za­cją re­tro oraz no­stal­gicz­ny­mi sko­ja­rze­nia­mi z do­mem i ro­dzi­ną.

W tej sy­tu­acji Be­re­ni­ka po­sta­no­wi­ła spoj­rzeć na swój za­wód nie­co ina­czej niż tyl­ko okiem udu­cho­wio­nej ar­tyst­ki i za­ra­biać na czymś, na czym się świet­nie zna­ła. Do­sta­ła pra­cę na jed­ną trze­cią eta­tu, co bar­dzo jej od­po­wia­da­ło, bo­wiem cią­gle mia­ła spo­ro cza­su dla sie­bie i dzie­ci. W agen­cji spę­dza­ła za­le­d­wie trzy­na­ście go­dzin i dwa­dzie­ścia mi­nut ty­go­dnio­wo i to była do­kład­nie taka pra­ca, któ­ra zbyt­nio nie ob­cią­ża­ła jej cza­so­wo, a jed­no­cze­śnie da­wa­ła po­czu­cie, że coś jesz­cze robi oprócz zaj­mo­wa­nia się do­mem. Maja cho­dzi­ła już wte­dy do szko­ły, Mar­ty jesz­cze nie było na świe­cie, a Ma­tyl­da mia­ła skoń­czo­ny ro­czek. Nika szyb­ko ob­li­czy­ła, że stać ich na za­trud­nie­nie stu­dent­ki za­ocz­nej, któ­ra przez kil­ka go­dzin w ty­go­dniu zaj­mie się ich naj­młod­szą cór­ką. Pod­ję­ła więc pra­cę i była bar­dzo dum­na, że na­wet w tak krót­kim wy­mia­rze go­dzin uda­je jej się re­ali­zo­wać pro­jek­ty, któ­re cie­szą się du­żym po­wo­dze­niem. Z cza­sem za­czę­ła też brać udział w two­rze­niu kam­pa­nii re­kla­mo­wych, a za każ­dy zdo­by­ty kon­trakt ze­spół do­sta­wał do­dat­ko­we pre­mie.

Po­mysł na roz­re­kla­mo­wa­nie świe­żych pro­duk­tów w sie­ci ro­dzi­mych skle­pi­ków ze zdro­wą żyw­no­ścią, to była prze­cież od po­cząt­ku do koń­ca jej kon­cep­cja!

Po ekra­nie pły­wa­ją jaj­ka. Ko­lo­ro­we, bro­ka­to­we, błysz­czą­ce, mie­nią­ce się ni­czym zo­rza po­lar­na, każ­de inne, a ko­lej­ne co­raz pięk­niej­sze. Prze­su­wa­ją się spo­koj­nie, a na dru­gim uję­ciu ktoś je po­ka­zu­je, tak jak to­war u ju­bi­le­ra. Na koń­cu po­ja­wia się kura. Jest zwy­kła, sza­ra i dzio­bie tra­wę. Na­gle z dup­ki wy­pa­da jej małe bia­łe ja­jecz­ko. I wte­dy po­ja­wia się na­pis: „Cho­dzi­ło o świe­że jaj­ko, bo tyl­ko u nas – świe­żo, smacz­nie, ta­nio!”. Pro­ste i ge­nial­ne.

O, albo ryby!

Je­zio­ro, mo­rze, oce­an. Wszę­dzie pły­wa­ją cud­nej uro­dy ryby, łącz­nie z re­ki­na­mi, la­ta­ją­cy­mi ry­ba­mi czy też ry­ba­mi je­żow­ca­mi. Rafa ko­ra­lo­wa na ekra­nie. A po­tem na­jazd ka­me­ry na zwy­kłe je­zio­ro oto­czo­ne la­sa­mi. Sie­lan­ka. I na­gle z wody wy­nu­rza się pysz­czek kar­pia. A po­tem na­pis: „Cięż­ko jest do­rwać na­praw­dę świe­żą rybę!”.

Wła­ści­ciel skle­pi­ków od razu to ku­pił.

Nic dziw­ne­go, że z cza­sem Be­re­ni­ka mia­ła co­raz wię­cej ro­bo­ty (choć sta­ra­ła się nie prze­kra­czać swo­jej ty­go­dnio­wej nor­my), prze­rwa­nej tyl­ko na mo­ment urlo­pem ma­cie­rzyń­skim po uro­dze­niu Mar­ty. Już po sied­miu mie­sią­cach wró­ci­ła jed­nak do pra­cy, a w opie­ce nad naj­młod­szą cór­ką da­lej po­ma­ga­ła im Jo­asia, któ­ra skoń­czy­ła jed­ne stu­dia (pe­da­go­gi­kę), ale po na­my­śle pod­ję­ła ko­lej­ne. Tym ra­zem była to lin­gwi­sty­ka sto­so­wa­na, po któ­rej szan­se na zdo­by­cie pra­cy wy­da­wa­ły się nie­co więk­sze. Tyle, że na Jo­asię nie było ich już te­raz stać. Zresz­tą Ja­kub po na­my­śle ka­te­go­rycz­nie od­mó­wił sko­rzy­sta­nia z ja­kiej­kol­wiek po­mo­cy, twier­dząc, że sko­ro ra­dził so­bie z ca­łym tłu­mem klien­tów do­ma­ga­ją­cych się kre­dy­tów i wszyst­kie­go, co było z tym zwią­za­ne, sta­wi też czo­ło trzem dziew­czyn­kom, któ­re mają jego geny.

Zo­ba­czy­my.

Be­re­ni­ka wzię­ła głę­bo­ki od­dech i po­sta­no­wi­ła nie dzwo­nić do swo­jej mat­ki. Nie moż­na da­wać jej sa­tys­fak­cji oraz moż­li­wo­ści wy­po­wie­dze­nia zwro­tu „A nie mó­wi­łam!”, któ­ry po­wta­rza­ła za­wsze i zu­peł­nie bez sen­su. Mat­ka Be­re­ni­ki, Zo­fia, uwiel­bia­ła udo­wad­niać so­bie i in­nym, że kie­dyś tam mia­ła ra­cję, cho­ciaż nikt nie pa­mię­tał, kie­dy to było. Te­raz z pew­no­ścią oznaj­mi­ła­by, że od za­wsze mó­wi­ła, iż ban­ko­wość to żad­na przy­szłość lub przy­naj­mniej przy­szłość nie­pew­na i nie­sta­bil­na. A bra­nie kre­dy­tu świad­czy o nie­od­po­wie­dzial­no­ści oraz bez­tro­sce. A po­nie­waż nikt nie pa­mię­tał, czy kie­dy­kol­wiek rze­czy­wi­ście o tym wspo­mi­na­ła, trud­no by­ło­by jej za­rzu­cić brak praw­do­mów­no­ści. W tej sy­tu­acji le­piej było na ra­zie nie in­for­mo­wać Zo­fii o ni­czym, tyl­ko spo­koj­nie cze­kać na roz­wój sy­tu­acji. Prze­cież to nie­moż­li­we, żeby Ja­kub nie zna­lazł żad­nej pra­cy! Prze­cież to nie­moż­li­we, żeby wszyst­kie ban­ki zna­la­zły się w tak dra­ma­tycz­nej sy­tu­acji, żeby li­kwi­do­wać eta­ty. Prze­cież za­wsze ktoś bę­dzie po­trze­bo­wał kre­dy­tu, do­radz­twa, po­mo­cy przy za­ło­że­niu kon­ta, cze­go­kol­wiek. To tyl­ko chwi­lo­wa prze­rwa, ja­kieś za­chwia­nie eko­no­micz­ne, prze­stój, nie­szczel­ność ryn­ko­wa, po paru mie­sią­cach wszyst­ko się unor­mu­je, a do­brzy spe­cja­li­ści zno­wu za­czną być w ce­nie.

– Nika, tak na­praw­dę to ty idziesz mi na rękę. Mamy szan­sę na duże zle­ce­nie, a ja zro­bię wszyst­ko, żeby je do­stać. Pro­du­cent leku na ser­ce szu­ka po­my­słu na ory­gi­nal­ną kam­pa­nię. Aha, i jesz­cze jed­no. Za ty­dzień do­łą­czy do nas nowy pra­cow­nik, pod­ku­pi­łem go i je­stem z tego ogrom­nie za­do­wo­lo­ny. Fa­cet stwo­rzył ge­nial­ną kam­pa­nię pa­sty do zę­bów, któ­ra ani spe­cjal­nie nie wy­bie­la, ani nie wzmac­nia szkli­wa, a jed­nak tak po­ba­wił się sło­wem, że wszy­scy ją te­raz ku­pu­ją. – Szef pu­ścił do niej oko i po­in­for­mo­wał jesz­cze, że zni­ka na we­gań­skie­go bur­ge­ra z so­cze­wi­cy.

Be­re­ni­ka za­sta­no­wi­ła się tym­cza­sem, co Ja­kub przy­go­to­wał dzie­ciom na obiad i czy zro­bił pra­nie.

Roz­dział trze­ci

Cha­os

Począt­ki nie były ła­twe, nie były na­wet śred­nie. I nie cho­dzi­ło tu wca­le o przy­go­to­wa­nie śnia­da­nia czy też ucze­sa­nie dłu­gich, dziew­czę­cych wło­sów w nie­roz­pa­da­ją­ce się war­ko­cze, co o syn­chro­ni­za­cję dzia­łań oraz zor­ga­ni­zo­wa­nie dnia w taki spo­sób, żeby nikt nie po­czuł się po­mi­nię­ty, wy­klu­czo­ny lub za­po­mnia­ny. Naj­gor­sze było od­kry­cie, iż za­ba­wa z nie­speł­na rocz­ną Mar­tą, któ­ra wy­da­wa­ła się cią­gnąć wie­ki (Kuba sza­co­wał, że spę­dził na ko­cy­ku ja­kieś czte­ry go­dzi­ny, uda­jąc pi­ra­ta, mi­sia, księż­nicz­kę oraz smo­ka), tak na­praw­dę trwa­ła za­le­d­wie dzie­sięć mi­nut, po któ­rych jego naj­młod­sza cór­ka do­pie­ro za­czy­na­ła się roz­krę­cać, a on był wy­żę­ty ni­czym mop. Przy oka­zji do­ko­nał też in­nych spo­strze­żeń.

Otóż oka­za­ło się, że czas o po­ran­ku bie­gnie z ko­lei zde­cy­do­wa­nie szyb­ciej niż ten po­po­łu­dnio­wy, prze­zna­czo­ny na za­ba­wę. Przy­naj­mniej wte­dy, kie­dy ma się dzie­ci. Na­gle za­uwa­żył, że go­dzi­na siód­ma przy­spie­szy­ła nie­zau­wa­żal­nie i tak ja­koś ob­ró­ci­ła wska­zów­ka­mi, że ze­gar wy­bił za kwa­drans ósmą, co ozna­cza­ło już w tym mo­men­cie spóź­nie­nie. Spóź­nie­nie Mai, dziew­czyn­ki trzy­na­sto­let­niej, któ­ra wła­śnie za­czę­ła wi­tać się z wie­kiem doj­rze­wa­nia, co prze­ja­wia­ło się dość czę­sty­mi fo­cha­mi oraz po­gar­dą wo­bec ota­cza­ją­ce­go ją świa­ta. Ma­tyl­da mia­ła lat pięć (pra­wie sześć) i cho­dzi­ła do przed­szko­la, do któ­re­go na­le­ża­ło do­trzeć przed dzie­wią­tą, z ko­lei Mar­ta naj­wy­raź­niej była głod­na.

– Ale prze­cież to jest nie­moż­li­we – oznaj­mił Ja­kub, zer­ka­jąc z prze­ra­że­niem na ze­ga­rek i oce­nia­jąc wła­sne do­ko­na­nia. Był w po­ło­wie za­dań, a tym­cza­sem Maja wła­śnie spóź­nia­ła się do szko­ły. Na do­da­tek Nika wy­szła dzi­siaj z domu wy­jąt­ko­wo wcze­śnie, tłu­ma­cząc się wyż­szą ko­niecz­no­ścią, cho­ciaż zda­niem Kuby naj­zwy­czaj­niej dała nogę.

– To co te­raz?

– Te­raz mnie od­wo­zisz, śnia­da­nie ku­pię so­bie w szko­le, daj mi tyl­ko dzie­sięć zło­tych – wy­ja­śni­ła mu Maja, pa­trząc na nie­go z po­li­to­wa­niem i nie było w tym okre­śle­niu żad­nej prze­sa­dy.

– A Ma­tyl­da i Mar­ta?

– Bie­rzesz je ze sobą, to chy­ba lo­gicz­ne. Nie­mow­lę­ta nie zo­sta­ją same w domu, dzie­ci w wie­ku przed­szkol­nym rów­nież, ina­czej od­bio­rą ci pra­wa ro­dzi­ciel­skie – po­uczyła go jesz­cze naj­star­sza cór­ka, więc na wszel­ki wy­pa­dek jej po­słu­chał.

– Czy mo­żesz ją na­kar­mić kasz­ką pod­czas jaz­dy? – po­pro­sił bła­gal­nie Maję, a po­tem pró­bo­wał opa­no­wać hi­ste­rię Ma­tyl­dy, któ­ra nie mo­gła zna­leźć raj­stop pod ko­lor spód­nicz­ki.

– Prze­cież to nie­waż­ne, dziec­ko! – za­wo­łał zi­ry­to­wa­ny, bo jesz­cze w tym mo­men­cie nie miał zie­lo­ne­go po­ję­cia o dzie­cię­cej psy­chi­ce. W ban­kach tego nie uczy­li, w domu ja­koś nie było oka­zji się pod­szko­lić. Zresz­tą wszyst­kim zaj­mo­wa­ła się Be­re­ni­ka.

– To jest waż­ne – po­wie­dzia­ła sta­now­czym gło­sem Maja, ale Ja­kub po­sta­no­wił zi­gno­ro­wać to spo­strze­że­nie naj­star­szej cór­ki. Dzie­ci bar­dzo czę­sto wy­ol­brzy­mia­ją pro­blem, a już po pię­ciu mi­nu­tach o ni­czym nie pa­mię­ta­ją. Trze­ba to prze­cze­kać. Trze­ba być sta­now­czym i nie po­zwo­lić wejść so­bie na gło­wę.

– Wsia­daj­cie, pro­szę. Ty kar­misz Mar­tę, Ma­tyl­da niech wy­trze nos, a ja pro­wa­dzę sa­mo­chód. I mu­si­cie być w mia­rę ci­cho, bo mu­szę się sku­pić. Rano jest za­wsze naj­więk­szy ruch na uli­cach, wszy­scy są wku­rze­ni i ła­two wte­dy o stłucz­kę.

Ruch był. Nie tyl­ko na uli­cach, ale i w jego gło­wie. Jed­na myśl go­ni­ła dru­gą, a szu­fla­dy z za­da­nia­mi do wy­ko­na­nia otwie­ra­ły się na­prze­mien­nie. Co naj­pierw? Szko­ła. Mar­ta wyje. Na­kar­mić Mar­tę. Co po­tem? Przed­szko­le. Ma­tyl­da wyje, raj­sto­py na­dal nie pod ko­lor, oka­zu­je się, że nie mi­nę­ło jej po pię­ciu mi­nu­tach. Czy Ma­tyl­da jest hi­ste­rycz­ką? A może ma ADHD? Nie, po pro­stu jest okrop­nie roz­pusz­czo­na. Co da­lej? Maja i Ma­tyl­da od­wie­zio­ne, trze­ba wró­cić z Mar­tą i po­ło­żyć ją spać. Co po­tem? Za­ku­py? Czy Nika zo­sta­wi­ła ja­kąś li­stę?

Ja­kub za­pra­gnął na­gle ban­ko­we­go spo­ko­ju, za­pra­gnął cy­fe­rek, słup­ków i rząd­ków, dziw­nych wy­kre­sów i za­łącz­ni­ków oraz wszyst­kie­go tego, co było skru­pu­lat­ną ma­te­ma­ty­ką, ści­słą eko­no­mią i ra­cjo­nal­nym my­śle­niem. Po­trój­ny dziew­czę­cy świat był cu­dow­ny, ale tyl­ko wie­czo­ra­mi, kie­dy od cza­su do cza­su czy­tał baj­ki, kie­dy mó­wił do­bra­noc lub w week­en­dy, kie­dy grał w Chiń­czy­ka. W za­sa­dzie trud­no było po­wie­dzieć, dla­cze­go tak rzad­ko uczest­ni­czył w ży­ciu ro­dzi­ny. Chy­ba au­to­ma­tycz­nie przy­ję­li z Niką bar­dzo tra­dy­cyj­ny po­dział ról w mał­żeń­stwie, gdzie on zdo­by­wał ma­mu­ta, a ona z ko­lei dba­ła o ogień w ja­ski­ni. Oczy­wi­ście, że nie był sek­si­stow­ską szu­ją, któ­ra ni­g­dy nie zhań­bi­ła się „ko­bie­cy­mi” za­ję­cia­mi, po pro­stu samo ja­koś tak wy­szło. Nika go­to­wa­ła, zaj­mo­wa­ła się do­mem i dzieć­mi. On pod­łą­czał się tyl­ko do wspól­nych za­baw, choć i to nie zda­rza­ło się zbyt czę­sto. Był oj­cem obec­nym, ale nie uczest­ni­czą­cym. I pew­nie wła­śnie dla­te­go pierw­szy dzień kom­plek­so­we­go ko­gu­ta do­mo­we­go oka­zał się cał­ko­wi­tą po­raż­ką, za­nim jesz­cze na do­bre się za­czął.

– Dzie­sią­ta? Do­pie­ro dzie­sią­ta? – wy­szep­tał, spo­glą­da­jąc na ze­ga­rek. Czuł się tak, jak­by prze­pra­co­wał ty­dzień bez prze­rwy. Na do­da­tek cią­gle miał na so­bie górę od pi­ża­my i chy­ba nie umył zę­bów. Jak to moż­li­we, że czas rano roz­pę­dził się do pręd­koś­ci po­nad­dźwię­ko­wej, a te­raz na­gle sta­nął w miej­scu?

Wszedł do kuch­ni i ze zdu­mie­nia otwo­rzył usta. To nie­moż­li­we, żeby zdą­ży­li tak na­ba­ła­ga­nić w cią­gu za­le­d­wie dwu­dzie­stu mi­nut. Na sto­le znaj­do­wa­ło się do­słow­nie wszyst­ko, włącz­nie ze skar­pet­ka­mi i pie­lu­chą Mar­ty. Płat­ki były roz­sy­pa­ne, ma­sło dziw­nym tra­fem zsu­nę­ło się z ma­sel­nicz­ki na blat, a żół­ty ser już za­czął przy­bie­rać ten cha­rak­te­ry­stycz­ny, nie­ape­tycz­ny wy­gląd, ty­po­wy dla zbyt dłu­gie­go le­ża­ko­wa­nia na słoń­cu. W zle­wie sta­ło całe mnó­stwo na­czyń, cho­ciaż Ja­kub nie przy­po­mi­nał so­bie, żeby użył ta­kiej ilo­ści ta­le­rzy oraz garn­ków, a lo­dów­ka była nie­do­mknię­ta. Kie­dy wszyst­ko po­sprzą­tał, zro­bi­ła się je­de­na­sta, a on sam zno­wu przy­po­mi­nał wy­żę­te­go mopa. Usiadł na ta­bo­re­cie, dzię­ku­jąc w my­ślach sile wyż­szej, że Mar­ta wła­śnie śpi, i wy­pił dusz­kiem zim­ną kawę, któ­rą zro­bił so­bie wcze­śnie rano.

Sy­tu­acja odro­bi­nę go prze­ro­sła, ale zro­zu­miał, że ogar­nię­cie tego cha­osu to tyl­ko kwe­stia pla­no­wa­nia. Swo­ją dro­gą po­czuł ukłu­cie za­zdro­ści, kie­dy do­tar­ło do nie­go, że Nika nie tyl­ko ogar­nia­ła dzie­cię­cą rze­czy­wi­stość, ale rów­nież znaj­do­wa­ła czas, żeby pra­co­wać, na­wet je­śli tyl­ko na jed­ną trze­cią eta­tu. Rzad­ko kie­dy się też skar­ży­ła, choć oczy­wi­ście czę­sto by­wa­ła zmę­czo­na, a wie­czo­ra­mi za­sy­pia­ła na ka­na­pie i to za­wsze wte­dy, kie­dy film na­praw­dę za­czy­nał być in­te­re­su­ją­cy. Pa­mię­tał, że go to zło­ści­ło, był roz­draż­nio­ny jej lek­kim po­chra­py­wa­niem, więc kie­dy w koń­cu się bu­dzi­ła, mó­wił jej tyl­ko, że po­win­na ża­ło­wać, bo film był na­praw­dę świet­ny. Te­raz sam naj­chęt­niej rzu­cił­by się do łóż­ka, za­ko­pał pod koł­drę i ka­zał obu­dzić do­pie­ro na obiad.

Któ­ry, no­ta­be­ne, po­wi­nien sam przy­go­to­wać.

– Je­stem męż­czy­zną, oj­cem i by­łym ban­kow­cem. To nie­moż­li­we, że­bym po­legł we wła­snym kur­ni­ku.

Któ­ry, no­ta­be­ne, na­le­ża­ło spła­cić.

Do­mek, któ­ry od­wa­ży­li się z Niką ku­pić na kre­dyt, nie był zbyt duży, w prze­ci­wień­stwie do raty, jaką na­le­ża­ło za nie­go co mie­siąc uiścić. Do­pó­ki obo­je pra­co­wa­li, wszyst­ko ja­koś dało się ogar­nąć, te­raz kur­nik był za­gro­żo­ny. Ja­kub po­my­ślał, że to wy­jąt­ko­wo nie­spra­wie­dli­we zrzą­dze­nie losu. I że wy­sta­wia­nie na pró­bę ich eg­zy­sten­cji wca­le nie jest za­baw­ne. Po­sta­no­wił jed­nak, że nie pod­da­dzą się bez wal­ki, a kie­dy Be­re­ni­ka za­dzwo­ni­ła i oznaj­mi­ła, że do­sta­nie pra­cę na cały etat, po­czuł, że sy­tu­acja nie jest wca­le aż tak bez­na­dziej­na. Przy­naj­mniej na ra­zie nie zgi­ną z gło­du i nie będą mu­sie­li od­dać domu.

– Ja też nie­ba­wem coś znaj­dę – obie­cał jesz­cze i na­wet był prze­ko­na­ny, że mu się uda. Sta­tus bez­ro­bot­ne­go ja­koś do nie­go nie pa­so­wał.

– Dzie­ci od­wio­złeś?

– Oczy­wi­ście – obu­rzył się na­tych­miast.

– Nie spóź­ni­ły się?

– Daj spo­kój – od­po­wie­dział, co nie było ani po­twier­dze­niem, ani za­prze­cze­niem.

– A co zro­bisz na obiad?

– Nie umrze­my z gło­du, nie bój się – od­po­wie­dział i wzru­szył ra­mio­na­mi, cze­go Nika na szczę­ście nie wi­dzia­ła.

– Mar­ta lubi du­szo­ne jabł­ka z odro­bi­ną mio­du i świe­żo utar­tą mar­chew­ką, za­wsze jej to ro­bię na dru­gie śnia­da­nie – po­wie­dzia­ła jesz­cze, ale on udał, że już nie sły­szy.

Jabł­ko i mar­chew­kę może utrzeć, ale nie bę­dzie ni­cze­go du­sił, spraw­dzał, czy tem­pe­ra­tu­ra jest od­po­wied­nia, a po­tem jesz­cze do­pra­wiał mio­dem. Dzie­ci nie wol­no aż tak roz­piesz­czać. Poza tym ko­bie­ty za­wsze prze­sa­dza­ją. Ucze­pią się jed­nej my­śli, ja­kie­goś sche­ma­tu, a po­tem cią­gle go wał­ku­ją. On bę­dzie bar­dziej spon­ta­nicz­ny.

– Po­trak­tu­ję moje chwi­lo­we za­ję­cia do­mo­we za­da­nio­wo – wy­mru­czał pod no­sem, kie­dy tyl­ko się roz­łą­czył. – Nie pój­dę te­raz spać, cho­ciaż mam na to wiel­ką ocho­tę, tyl­ko roz­pi­szę wszyst­ko, co jest do zro­bie­nia. Ta­bel­ki za­wsze spraw­dza­ły się w mo­jej pra­cy, więc tu­taj musi być po­dob­nie. Li­sta rze­czy do wy­ko­na­nia, w ko­lej­no­ści od naj­waż­niej­szej do mało istot­nej, a po­tem wy­star­czy od­ha­czyć.

Tyl­ko co jest bar­dziej, a co mniej waż­ne?

Jak czę­sto trze­ba ro­bić pra­nie i czy in­for­ma­cja o przed­sta­wie­niu w przed­szko­lu Ma­tyl­dy jest istot­na, czy ra­czej moż­na ją chwi­lo­wo po­mi­nąć?

Czy po­wi­nien pod­lać kwia­ty w ogro­dzie?

I gdzie jest tar­ka?

Ja­kub nie zro­bił li­sty, po­nie­waż kom­plet­nie nie wie­dział, jak się za to za­brać. Wszyst­ko wy­da­wa­ło mu się nowe, obce, zu­peł­nie jak­by po raz pierw­szy brał udział w co­dzien­nych czyn­no­ściach. Wie­dział, że ma ocho­tę na kawę, tym ra­zem świe­żą i go­rą­cą, ale nie miał po­ję­cia, czy Mar­ta po­win­na obu­dzić się sama, czy waż­niej­sze jest, żeby zja­dła dru­gie śnia­da­nie. Tar­ki nie zna­lazł, więc tyl­ko po­kro­ił jabł­ko na małe ka­wa­łecz­ki. Rocz­ne dziec­ko już chy­ba umie gryźć. Obie­cał so­bie, że za żad­ne skar­by nie bę­dzie dzwo­nił do Be­re­ni­ki i o wszyst­ko ją py­tał, tyl­ko spró­bu­je za­ufać swo­jej in­tu­icji. Oj­co­wie wy­cho­wu­ją swo­je dzie­ci ina­czej niż mat­ki. Co wca­le nie zna­czy, że go­rzej. Po pro­stu mają inne prio­ry­te­ty.

Nika rów­nież siłą woli po­wstrzy­my­wa­ła się, żeby nie spraw­dzać Ja­ku­ba, cho­ciaż cały czas za­sta­na­wia­ła się, czy mąż nie za­po­mni ode­brać dzie­ci i czy na pew­no jest w sta­nie za­pa­no­wać nad wy­ko­ny­wa­niem kil­ku za­dań na­raz, nie po­pa­da­jąc przy tym w pa­ra­no­ję. Po­sta­no­wi­ła jed­nak, że nie bę­dzie nad­wraż­li­wą kwo­ką, tyl­ko sku­pi się na swo­jej pra­cy. W koń­cu to ona jest te­raz ży­wi­ciel­ką ro­dzi­ny. Co chwi­la jed­nak ob­gry­za­ła pa­znok­cie i wy­bie­ra­ła nu­mer Ja­ku­ba, aż w koń­cu po pro­stu wy­łą­czy­ła te­le­fon, żeby jej nie ku­sił.

Trzy se­kun­dy póź­niej włą­czy­ła go z po­wro­tem, na wy­pa­dek gdy­by coś się sta­ło. I po­czu­ła wście­kłość, że za­miast sku­pić się na pra­cy, cały czas my­śli o dzie­ciach, o tym, czy wszyst­ko u nich w po­rząd­ku. Zde­cy­do­wa­nie wo­la­ła być do­mo­wą mamą. Szy­ko­wać śnia­da­nia, za­pro­wa­dzać do przed­szko­la, po­plot­ko­wać cza­sem z in­ny­mi ma­mu­sia­mi, cho­dzić z Maj­ką na za­ku­py i pa­trzeć, jak jej cór­ka sta­je się małą ko­biet­ką. Słu­chać opo­wie­ści Ma­tyl­dy i le­żeć na ko­cy­ku z Mar­tu­sią, ob­ser­wu­jąc jej pró­by po­zna­wa­nia świa­ta. To nie­spra­wie­dli­we, że Kuba za­jął jej miej­sce. Po pierw­sze, wca­le się do tego nie nada­wał, a po dru­gie – ona ni­g­dy nie chcia­ła być biz­ne­swo­man. Lu­bi­ła dom i lu­bi­ła w nim sie­bie.

Wy­bra­ła nu­mer do męża i wy­pa­li­ła:

– Mam na­dzie­ję, że szu­kasz pra­cy, za­miast od­po­czy­wać na ka­na­pie. Mam na­dzie­ję, że zda­jesz so­bie spra­wę, do cze­go do­pro­wa­dzi­łeś, i masz wi­zję na­pra­wy tego po­pie­przo­ne­go ukła­du. I spró­buj tyl­ko ku­pić dzie­ciom go­to­wą piz­zę!

Kuba chciał coś po­wie­dzieć, ale Nika nie dała mu dojść do sło­wa.

Kie­dy od­bie­rał Maję ze szko­ły, był wy­koń­czo­ny.

– Ma­tyl­da jest w przed­szko­lu do pięt­na­stej, tak? – upew­nił się tyl­ko i po­dą­żył tę­sk­nym wzro­kiem za męż­czy­zną ubra­nym w ele­ganc­ki gar­ni­tur, któ­ry dum­nie dzier­żył skó­rza­ną tecz­kę i po­pra­wiał na no­sie oku­la­ry. Pew­nie był kimś waż­nym. Pew­nie po­dej­mo­wał istot­ne de­cy­zje i po­ma­gał in­nym lu­dziom. Pew­nie dużo za­ra­biał. Pew­nie cho­dził na służ­bo­we spo­tka­nia i…

– Co na obiad?

O, wła­śnie.

– Ma­ka­ron z so­sem po­mi­do­ro­wym.

– Może być – zgo­dzi­ła się Maja, a Ja­kub ode­tchnął z ulgą. Fo­cha obia­do­we­go dzi­siaj by już nie zniósł.

– O któ­rej wra­ca mama?

– O sie­dem­na­stej, tak przy­naj­mniej obie­ca­ła.

– Faj­nie.

– Bar­dzo faj­nie! – po­twier­dził Ja­kub i ucie­szył się na samą myśl o swo­bod­nym opad­nię­ciu na ka­na­pę, a być może na­wet krót­kiej drzem­ce.

O go­dzi­nie szes­na­stej trzy­dzie­ści chcia­ło mu się pła­kać. Zie­mia wi­ro­wa­ła, dom wi­ro­wał, trój­ka dzie­ci rów­nież wi­ro­wa­ła, a on mu­siał ro­bić to z nimi. Ci­sza gdzieś znik­nę­ła, po­dob­nie jak pe­wien sta­bil­ny po­rzą­dek świa­ta. To nie ma­ra­to­ny były trud­ne, nie ła­że­nie po ja­ski­niach, bu­do­wa domu czy na­pra­wa sta­re­go gra­mo­fo­nu, z któ­rej Ja­kub był tak bar­dzo dum­ny. Naj­trud­niej było do­ro­snąć do roli ojca, zwłasz­cza w wie­ku czter­dzie­stu trzech lat.

Roz­dział czwar­ty

Oj­ciec Go­ogle

Bere­ni­ka po raz ko­lej­ny prze­ko­na­ła się, że wca­le nie chcia­ła być ko­bie­tą, któ­ra pra­cu­je, za­ra­bia i utrzy­mu­je dom. Tra­dy­cyj­ny po­dział obo­wiąz­ków bar­dzo jej od­po­wia­dał, po­dob­nie jak pra­ca na jed­ną trze­cią eta­tu. Do tej pory w agen­cji spę­dza­ła tyl­ko tyle cza­su, ile mu­sia­ła, zresz­tą jej szef nie miał nic prze­ciw­ko temu, żeby cza­sem po­pra­co­wa­ła w domu. Tak było do nie­daw­na. Kie­dy jed­nak do­wie­dział się, że Nika pil­nie po­trze­bu­je pra­cy w peł­nym wy­mia­rze go­dzin, za­tarł z ra­do­ści ręce i za­sy­pał ją całą masą zle­ceń. Nic dziw­ne­go. Po­sia­da­jąc trój­kę dzie­ci, jest się wy­jąt­ko­wo kre­atyw­nym i ma się prak­tycz­nie bez prze­rwy szli­fo­wa­ną wy­obraź­nię. Każ­da mat­ka jest w tym praw­dzi­wą mi­strzy­nią – wy­ima­gi­no­wa­ni przy­ja­cie­le, roz­mo­wy z lal­ka­mi, bu­do­wa­nie wła­sne­go ta­jem­ni­cze­go świa­ta, prze­bie­ran­ki. Ja­kub kom­plet­nie tego nie ro­zu­miał i pew­nie wła­śnie dla­te­go był tyl­ko ban­kow­cem. W tym za­wo­dzie nie jest po­trzeb­na fan­ta­zja, tyl­ko pre­cy­zja oraz umie­jęt­ność za­nu­dze­nia klien­ta na śmierć.

– Za­nu­dze­nia? – obu­rzał się jej mąż.

Ki­wa­ła gło­wą.

– Kie­dy czło­wiek już nie ma siły dłu­żej cię słu­chać, bo przy­sy­pia, zga­dza się na two­je wa­run­ki i pod­pi­su­je te wszyst­kie sto­si­ska pa­pie­rów. Ban­kow­cy za­wsze mó­wią tak dłu­go, aż klient do­sta­je cięż­kich po­wiek. Wte­dy przy­stę­pu­ją do ata­ku, bo­wiem ich obiekt jest roz­mięk­czo­ny i ma­rzy o za­koń­cze­niu wi­zy­ty w ban­ku.

Ona czu­ła się inna i wła­śnie dla­te­go pra­co­wa­ła w agen­cji re­kla­mo­wej. Była kre­atyw­na i lu­bi­ła sama two­rzyć rze­czy­wi­stość.

– Wi­dzia­łem wszyst­kie po­sta­ci z Czer­wo­ne­go Kap­tur­ka w skle­pie z za­baw­ka­mi, nie­da­le­ko nas. Po co ty się ba­wisz w ro­bie­nie la­lek z drew­nia­nych ły­żek? – śmiał się z niej Ja­kub, wi­dząc jak z ka­wał­ka czer­wo­ne­go ma­te­ria­łu Nika pró­bu­je uszyć su­kien­kę.

Ale ona tyl­ko wzru­sza­ła ra­mio­na­mi i do znu­dze­nia po­wta­rza­ła, że dzie­ci lu­bią­ce fan­ta­zjo­wać, po­słu­gu­ją się bo­gat­szym słow­nic­twem niż te, któ­re wolą za­ba­wy nie­wy­ma­ga­ją­ce my­śle­nia.

– Ich ję­zyk za­wie­ra trud­niej­sze sło­wa, przy­pusz­cze­nia, przy­słów­ki i przy­miot­ni­ki. Zwy­kła lala sta­je się ba­śnio­wą księż­nicz­ką, cza­ro­dziej­ką z in­nej pla­ne­ty, le­śnym dusz­kiem. W pu­deł­ku od za­pa­łek wi­dzą sa­mo­cho­dzik, do­mek dla ma­leń­kich istot, łó­żecz­ko kra­sno­lud­ka. Ba­wiąc się, cały czas szep­czą pod no­sem, two­rząc wła­sne hi­sto­rie. Ta­kie ma­lu­chy czę­ściej się też śmie­ją i są mniej agre­syw­ne niż dzie­ci stro­nią­ce od za­baw kre­atyw­nych, dziw­ne, że tego nie ro­zu­miesz. – Pa­trzy­ła na nie­go z wy­rzu­tem.

Coś w tym było i Ja­kub zda­wał so­bie z tego spra­wę. Współ­cze­sne po­ko­le­nie „ery smart­fo­nów” uży­wa­ło pół­fa­bry­ka­tów ję­zy­ko­wych. Mó­wi­ło fra­za­mi, zwro­ta­mi z gier lub ba­jek te­le­wi­zyj­nych. Nie chcia­ło słu­chać ba­śni, nie po­tra­fi­ło ni­cze­go na­ry­so­wać „z gło­wy”. Za­miast książ­ki czy spa­ce­ru po le­sie wy­bie­ra­ło te­le­wi­zję, za­miast kloc­ków – kom­pu­ter. Cze­ka­ło na go­to­we hi­sto­rie, nie za­wra­ca­ło so­bie gło­wy wy­myś­la­niem wła­snych. Dla­te­go kre­atyw­ność była tak bar­dzo w ce­nie.

Pro­blem po­le­gał na tym, że te­raz jej dzie­ci były ska­za­ne na ob­co­wa­nie z kimś, kto spe­cjal­nie twór­czy nie był, a ona mo­gła re­ali­zo­wać swo­je po­my­sły tyl­ko w miej­scu pra­cy. Oczy­wi­ście, schle­biał jej fakt, iż jest po­trzeb­na, cie­szy­ła się też, że tak szyb­ko do­sta­ła etat, jed­nak do­brze się czu­ła w domu, jako mama. Te­raz na­gle zo­sta­ła jed­nak mamą wie­czo­ro­wo-week­en­do­wą. A jej mąż się mio­tał. Zu­peł­nie jak­by nie wie­dział do­tąd, gdzie i z kim żyje. Ow­szem, to ona prze­ję­ła po uro­dze­niu dzie­ci nie­mal wszyst­kie obo­wiąz­ki, ale na li­tość bo­ską, prze­cież Kuba też z nimi miesz­kał! Na­praw­dę nie wie­dział, że po­sił­ki na­le­ży nie tyl­ko przy­go­to­wać, ale i po nich po­sprzą­tać? Że zwy­kłe wsta­wie­nie na­czyń do zmy­war­ki oraz jej opróż­nie­nie rów­nież zaj­mu­ją czas? Że pod­ło­ga sama się nie od­ku­rzy, a po­mysł, żeby ku­pić okrą­głe­go ro­bo­ta, któ­ry bę­dzie za­su­wał po po­ko­jach, jest ab­so­lut­nie nie na miej­scu w sy­tu­acji, kie­dy on właś­nie stra­cił pra­cę? Po­dob­no jed­ną z naj­trud­niej­szych rze­czy na świe­cie było lą­do­wa­nie na za­mknię­tym już dziś lot­ni­sku Kai Tak w Hong­kon­gu – ota­cza­ły je wie­żow­ce i wy­so­kie góry, a pas star­to­wy wci­nał się w za­to­kę oraz w za­tło­czo­ny miej­ski port. Pi­lo­ci ro­bi­li wte­dy spe­cy­ficz­ny ma­newr na­zy­wa­ny Kai Tak He­art At­tack – ka­pi­tan w ostat­niej fa­zie lotu, na oko­ło czte­ry ki­lo­me­try przed wy­lą­do­wa­niem i dwie­ście me­trów po­nad gło­wa­mi prze­chod­niów, mu­siał wy­ko­nać za­kręt o czter­dzie­ści sie­dem stop­ni, tak by usta­wić ma­szy­nę do­kład­nie nad pły­tą lot­ni­ska. Ab­so­lut­ny maj­stersz­tyk. Ale Kuba udo­wod­nił, że ist­nie­je coś o wie­le bar­dziej skom­pli­ko­wa­ne­go. Dom z trój­ką dzie­ci.

– Ro­zu­miem, że nie bę­dziesz pra­so­wał? – spy­ta­ła go Nika nie da­lej jak parę dni temu, wy­cią­ga­jąc z sza­fy po­gnie­cio­ne ubra­nia Ma­tyl­dy.

Kuba jęk­nął.

– Moim zda­niem to po­twor­na stra­ta cza­su. A ja i tak mam go zbyt mało. Zo­bacz, Ma­tyś za­ło­ży blu­zecz­kę tyl­ko raz i ona po­tem zno­wu wy­lą­du­je w pra­niu. Czy na­praw­dę mu­szę ją pra­so­wać na te parę go­dzin?

Nika za­ci­snę­ła zęby. Ona ja­koś nie mia­ła z tym pro­ble­mu. Naj­wy­raź­niej jed­nak mę­ska opie­ka nad dzieć­mi i do­mem funk­cjo­no­wa­ła w ja­kimś in­nym wy­mia­rze cza­so­prze­strzen­nym, gdzie więk­szość czyn­no­ści nie mie­ści­ła się w gra­fi­ku.

– A wiesz, że Mar­ta umie roz­róż­niać gło­sy zwie­rząt? – po­wie­dział, uśmie­cha­jąc się do niej.

– Za­mknij się – wy­rwa­ło się Nice.

Kuba spoj­rzał na nią ze zdu­mie­niem, ale ona wy­szła szyb­ko do kuch­ni i sta­nę­ła przed oknem, moc­no za­ci­ska­jąc ręce na bla­cie.

Ide­al­ny ta­tuś! Na­gle za­czął za­uwa­żać, że dzie­ci się roz­wi­ja­ją, mó­wią, po­zna­ją świat. To była jej dział­ka! To ona za­wsze sły­sza­ła pierw­sze sło­wa, pa­trzy­ła na pierw­sze kro­ki i pierw­sza się o wszyst­kim do­wia­dy­wa­ła. A te­raz Kuba bie­rze udział w czymś, co wca­le mu się nie na­le­ży na wy­łącz­ność! A ona pada wie­czo­rem ze zmę­cze­nia.

Wes­tchnę­ła.

– Nika. – Szef zaj­rzał do jej po­ko­ju i kiw­nął ręką. – Chodź, ko­goś ci przed­sta­wię.

Do­pi­ła kawę i po­szła za nim. Całe szczę­ście, że cho­ciaż w pra­cy nie mu­sia­ła się ni­czym stre­so­wać. Jej prze­ło­żo­ny, Bar­tło­miej Wię­cek, był wy­jąt­ko­wo po­zy­tyw­nym fa­ce­tem, ko­cha­ją­cym nie tyl­ko ko­bie­ty, ale i pięk­ne przed­mio­ty. Te ostat­nie ku­po­wał z praw­dzi­wą pa­sją, je­śli zaś cho­dzi o ko­bie­ty, to spo­ty­kał się z nimi tak dłu­go, do­pó­ki nie za­czy­na­ły wcho­dzić na jego nie­za­leż­ne te­ry­to­rium.

– Nie chciał­byś mieć ro­dzi­ny? – spy­ta­ła go kie­dyś Nika.

– Nie. Wiem, jak ego­istycz­nie to brzmi, ale przy­naj­mniej je­stem uczci­wy. Lu­bię dzie­ci, ale wolę na nie pa­trzeć, niż je wy­cho­wy­wać. I nie czu­ję po­trze­by po­sia­da­nia wła­sne­go. Lu­bię też ko­bie­ty, ale nie lu­bię eta­pu, w któ­rym za­czy­na­my dys­ku­to­wać o ro­dza­ju pły­nu do na­czyń. – Roz­kła­dał bez­rad­nie ręce.

I Nika na­wet go ro­zu­mia­ła. To, że nor­mą było łą­cze­nie się w pary, a kon­se­kwen­cją tego roz­mo­wy o pły­nie do na­czyń, nie ozna­cza­ło jesz­cze, że wszy­scy mu­sie­li tej wła­śnie nor­my prze­strze­gać. Każ­dy czło­wiek ma pra­wo do ta­kie­go usta­wie­nia me­bli w swo­im ży­ciu, ja­kie mu naj­bar­dziej od­po­wia­da. Na­wet je­śli nie od­po­wia­da to in­nym.

W ga­bi­ne­cie Bar­tło­mie­ja, na pla­sti­ko­wym po­ma­rań­czo­wym krze­śle z me­ta­lo­wy­mi nóż­ka­mi w kształ­cie ku­rzych sto­pek z baj­ki o Ba­bie Ja­dze, sie­dział ja­kiś męż­czy­zna, któ­ry na wi­dok Niki ze­rwał się szar­manc­ko i rów­nie szar­manc­ko po­ca­ło­wał ją w rękę. Spe­szy­ła się na­wet, bo męż­czy­zna był z tych, któ­rych za­zwy­czaj oglą­da się na bil­l­bo­ar­dach i któ­rzy re­kla­mu­ją bie­li­znę. On, co praw­da, miał na so­bie gar­ni­tur, ale Nika ocza­mi wy­obraź­ni uj­rza­ła jego ob­ci­słe bok­ser­ki i odro­bi­nę się za­ru­mie­ni­ła.

– Ma­ka­ry Ma­chaj. – Ukło­nił się jesz­cze, a po­tem ob­da­ro­wał ją uśmie­chem z se­rii roz­mięk­cza­ją­cych.

Opa­dła więc na pla­sti­ko­we zie­lo­ne krze­sło z me­ta­lo­wy­mi nóż­ka­mi w kształ­cie ku­rzych sto­pek i z tru­dem prze­nio­sła wzrok na swo­je­go sze­fa, cho­ciaż pod­świa­do­mość ka­za­ła jej zer­kać w stro­nę Ma­ka­re­go.

Swo­ją dro­gą, pięk­ne imię!

– Ma­ka­ry jest na­szym no­wym na­byt­kiem, o któ­rym ci już wspo­mi­na­łem. Przy­dzie­lam go to­bie, bo obo­je je­ste­ście zdol­ni, a ty Nika masz do­dat­ko­wą mo­ty­wa­cję. Sły­sza­łem o Ku­bie.

Skąd?

Be­re­ni­ka cięż­ko wes­tchnę­ła. To nie­wia­ry­god­ne, jak złe wia­do­mo­ści fru­wa­ją swo­bod­nie po cza­so­prze­strze­ni, do­cie­ra­jąc wszę­dzie tam, gdzie nie po­win­ny. Ale taka już ludz­ka na­tu­ra, że przy­cią­ga opo­wie­ści o nie­szczę­ściach, pro­ble­mach lub cu­dzej utra­cie pra­cy. Dzię­ki temu sama czu­je się ciut le­piej.

– Do­sta­li­śmy ofer­tę od du­żej fir­my far­ma­ceu­tycz­nej na re­kla­mę no­we­go leku na ser­ce. Ab­so­lut­nie chcę to zle­ce­nie, bo za nim idzie wy­jąt­ko­wo sym­pa­tycz­ne wy­na­gro­dze­nie, któ­re do­tknie rów­nież wa­szą dwój­kę, je­śli oczy­wi­ście wszyst­ko pój­dzie po na­szej my­śli.

Nika zer­k­nę­ła na Ma­ka­re­go, któ­ry z ko­lei nie zer­kał, tyl­ko pa­trzył na nią otwar­cie i cią­gle z tym sa­mym uśmie­chem. Ko­bie­ty lu­bią ten ro­dzaj za­in­te­re­so­wa­nia ich oso­bą, na­wet je­śli pu­blicz­nie roz­gła­sza­ją, że naj­waż­niej­sze jest po­ro­zu­mie­nie dusz, a uro­da nie ma nic do rze­czy. Uro­da Ma­ka­re­go nie mo­gła jed­nak po­zo­stać nie­zau­wa­żo­na i Nika mu­sia­ła w my­ślach po­trzą­snąć sama sobą, żeby wresz­cie wró­cić na zie­mię, po któ­rej stą­pa­ła prze­cież z Ja­ku­bem oraz trój­ką uro­czych dziew­czy­nek z imio­na­mi na li­te­rę „M”.

Jak Ma­ka­ry…

I chy­ba po raz pierw­szy od daw­na ucie­szy­ła się, że pra­cu­je w tej agen­cji i że nie jest już tyl­ko mamą. A obo­wiąz­ki moż­na prze­cież spo­koj­nie po­dzie­lić. Na­wet je­śli do tej pory w ogó­le tego z mę­żem nie ro­bi­li.

Tym­cza­sem Ja­kub ła­pał wła­śnie wy­mio­ty w ręce i cho­ciaż kom­plet­nie tego nie pla­no­wał, dziel­nie sta­wiał czo­ło nie­straw­no­ści swo­je­go naj­młod­sze­go dziec­ka.

– O mat­ko, skąd w to­bie tyle pły­nów? – zdzi­wił się tyl­ko, a po­tem za­czął do­kład­nie ob­ser­wo­wać Mar­tę, któ­ra po skoń­czo­nej ak­cji otrzą­snę­ła się zdzi­wio­na tym, co wła­śnie się sta­ło.

– A je­śli ty je­steś po­waż­nie cho­ra? – za­nie­po­ko­ił się na­gle i z ulgą za­uwa­żył, że na lo­dów­ce jest przy­pię­ta kar­tecz­ka z nu­me­rem te­le­fo­nu do przy­chod­ni dzie­cię­cej. Do któ­rej oczy­wi­ście w ża­den spo­sób nie moż­na się było do­dzwo­nić.

– Do­brze. Spo­koj­nie, Mar­tu­siu, oj­ciec jest na po­ste­run­ku i z pew­no­ścią nie po­zwo­li ci się od­wod­nić. Zaj­rzę tyl­ko do kom­pu­te­ra, żeby mieć ab­so­lut­ną pew­ność, że to jest to, co po­dej­rze­wam. Lub że nie jest.

Wy­mio­ty u nie­mow­la­ka. Co ro­bić?

Nie moż­na ich ba­ga­te­li­zo­wać, ale czę­sto nie ma też po­wo­dów do pa­ni­ki.

– To o mnie – z dumą oznaj­mił Ja­kub. – Jak wi­dzisz, nie ba­ga­te­li­zu­ję pro­ble­mu, ale prze­cież nie moż­na za­rzu­cić mi, że mio­tam się jak lew ugo­dzo­ny śru­tem w dupę. Prze­pra­szam, w po­śla­dek. – Zer­k­nął na Mar­tę, któ­ra le­ża­ła już cał­kiem spo­koj­nie na ko­cy­ku i na­wet ga­wo­rzy­ła.

Aby dziec­ko się nie od­wod­ni­ło, czę­ściej przy­sta­wiaj je do pier­si. Nie prze­gap ob­ja­wów od­wod­nie­nia: płacz bez łez, ską­pe od­da­wa­nie mo­czu, su­chy ję­zyk i usta, sen­ność, uchwy­co­ny w dwa pal­ce fałd skó­ry nie roz­pro­sto­wu­je się od razu po pusz­cze­niu. Je­śli te symp­to­my się po­ja­wią, idź z dziec­kiem do le­ka­rza. Ry­zy­ko od­wod­nie­nia jest naj­więk­sze u naj­młod­szych dzie­ci. Nie po­da­waj no­wo­rod­ko­wi żad­nych le­ków na wy­mio­ty*.

*Źró­dło: http://www.mjak­ma­ma­24.pl/nie­mow­le/cho­ro­by-i-do­le­gli­wo­sci-nie­mow­lat/wy­mio­ty-u-nie­mow­la­ka-dla­cze­go-no­wo­ro­dek-wy­mio­tu­je-jak-po­ste­po­wac,557_7319.html (do­stęp: 10.03.2017).

– Cho­le­ra – za­nie­po­ko­ił się Ja­kub. – Do pier­si cię ra­czej nie przy­sta­wię, zresz­tą mama też już skoń­czy­ła cię kar­mić. Zo­sta­ła nam tyl­ko bu­tel­ka, ale naj­pierw spraw­dzę, czy masz te symp­to­my, o któ­rych tu pi­szą.

Kuba pod­szedł do Mar­ty i pró­bo­wał obej­rzeć jej ję­zyk. Za­nie­po­ko­iła go rów­nież jej su­cha pie­lusz­ka oraz fakt, że cór­ka za­czy­na­ła zie­wać.

– Zga­dza się, do dia­bła. Trud­no, je­dzie­my do le­ka­rza, nie będę wię­cej dzwo­nić, bo i tak nie mam żad­nych szans na po­łą­cze­nie.

W przy­chod­ni było wię­cej osób niż w mar­ke­tach przed Bo­żym Na­ro­dze­niem. Więk­szość do­ro­słych ka­sła­ła, ki­cha­ła, a nie­mal wszyst­kie dzie­ci wyły. Na do­da­tek nie­sym­pa­tycz­na ko­bie­ta w re­je­stra­cji oznaj­mi­ła Ja­ku­bo­wi, że nie zo­sta­nie przy­ję­ty od razu, po­nie­waż nie za­re­je­stro­wał się te­le­fo­nicz­nie. A nu­mer­ki zo­sta­ły już roz­dzie­lo­ne. Wol­no mu jed­nak po­cze­kać, le­karz przyj­mie go na koń­cu. Je­śli jed­nak dok­tor bę­dzie mu­siał wyjść, po­zo­sta­je mu przy­chod­nia, któ­ra ma dzi­siaj dy­żur. Ta­kie są pro­ce­du­ry.

– Moje dziec­ko się od­wad­nia. Wy­mio­to­wa­ło i jest sen­ne. Nie robi siu­siu, ma su­chy ję­zyk i chy­ba wi­dzę pierw­sze ozna­ki omdle­nia – za­wo­łał obu­rzo­ny, li­cząc na li­tość i zro­zu­mie­nie.

– Pro­szę zdjąć cór­ce cza­pecz­kę i kurt­kę oraz wy­jąć ją z koca. Pan rów­nież by ze­mdlał w ta­kim stro­ju. Jest kwie­cień, dość cie­pły. Czy dziec­ko ma go­rącz­kę? Ile razy wy­mio­to­wa­ło?

– Raz, ale dużo. Go­rącz­ki nie ma. Poza tym wszyst­ko się zga­dza.

– Co się zga­dza?

– Symp­to­my.

Ko­bie­ta tyl­ko po­krę­ci­ła gło­wą.

– Ko­lej­ny ta­tuś Go­ogle.

– Kto? – obu­rzył się Ja­kub.

– Nie­waż­ne. Dziec­ku nic nie jest, a pan hi­ste­ry­zu­je. Pro­po­nu­ję też pójść do ła­zien­ki i zmyć so­bie wy­mio­ty z ko­szul­ki.

Wście­kły Ja­kub uznał, że w tej sy­tu­acji musi za­dzwo­nić albo na po­li­cję, albo do Niki. Wy­brał opcję dru­gą, bo­wiem nie bar­dzo wie­dział, co do­kład­nie po­wie­dzieć tym z opcji pierw­szej. Pró­ba za­mor­do­wa­nia dziec­ka? Nie, na­wet on wie­dział, że to jed­nak bez­pod­staw­ne oskar­że­nie, a znie­czu­li­ca i oschłość pol­skiej służ­by zdro­wia z pew­no­ścią nie pod­le­ga­ją żad­nej ka­rze. A naj­gor­sze było to, że jego ko­szul­ka rze­czy­wi­ście pod­le cuch­nę­ła.

– Co się dzie­je? – spy­ta­ła Be­re­ni­ka, za­nim zdą­żył wziąć od­dech i po­in­for­mo­wać ją o kry­tycz­nym sta­nie zdro­wia Mar­ty.

Ob­ru­szył się. Dla­cze­go musi się od razu coś dziać? Nie moż­na za­dzwo­nić ot, tak? Bez więk­sze­go po­wo­du?

– Nic, dzwo­nię, żeby ci po­wie­dzieć, że u nas wszyst­ko w po­rząd­ku, po­zdra­wia­my cię z Mar­tą, za chwi­lę idzie­my na spa­cer i za­ku­py – po­wie­dział szyb­ko, a po­tem się roz­łą­czył, za­nim Nika usły­sza­ła­by w tle inne wy­ją­ce dzie­ci i ki­cha­ją­cych ro­dzi­ców.

– Na­praw­dę nic ci nie jest? – Spraw­dził czo­ło có­recz­ki i spoj­rzał nie­uf­nie na jej bez­zęb­ny uśmiech. Swo­ją dro­gą, czy ona nie po­win­na już mieć cho­ciaż jed­ne­go zęba?

Dys­kret­nie wy­jął z kie­sze­ni te­le­fon i wy­stu­kał ha­sło w Go­ogle.

Ząb­ko­wa­nie u dzie­ci. Kie­dy?

4.–6. mie­siąc – dol­ne je­dyn­ki

7. mie­siąc – gór­ne je­dyn­ki

8.–12. mie­siąc – dol­ne i gór­ne dwój­ki

Cho­le­ra, cho­le­ra, cho­le­ra. Ab­so­lut­nie musi tu zo­stać i wejść z Mar­tą do le­ka­rza. Na­wet je­śli jego dziec­ko się nie od­wad­nia, a wy­mio­ty usta­ły, to ewi­dent­nie jest pro­blem z zę­ba­mi.

O go­dzi­nie dwu­na­stej sie­dem­na­ście Ja­kub zro­zu­miał, że jest hi­ste­ry­kiem, na szczę­ście dok­tor, któ­ry oka­zał się peł­ną zro­zu­mie­nia ko­bie­tą, wy­ja­śni­ła mu wszyst­ko do­kład­nie i na­wet po­kle­pa­ła po ra­mie­niu.

– Pro­szę się nie przej­mo­wać. I nie dia­gno­zo­wać cór­ki w In­ter­ne­cie. Wie pan, ile tam bzdur wy­pi­su­ją? Ostat­nio przy­szła do mnie mat­ka z dziec­kiem cho­rym na ospę. I przez pół go­dzi­ny nie dała so­bie wy­tłu­ma­czyć, że to ospa, a nie ża­den urok, któ­ry ktoś rzu­cił na jej syna. Bo w In­ter­ne­cie wy­czy­ta­ła, że kro­sty na ca­łym cie­le mogą być do­wo­dem na urok. Pró­bo­wa­ła go sama z nie­go zdjąć przy po­mo­cy ob­si­ka­nej pie­lusz­ki, któ­rą mu przy­kła­da­ła do czo­ła, a kie­dy to nie po­mo­gło, przy­szła w koń­cu do mnie.

Ja­kub spoj­rzał na nią ze zdu­mie­niem.

– Nie­ste­ty, to nie jest żart. Lu­dzie co­raz czę­ściej głu­pie­ją cy­ber­ne­tycz­nie. Wy­da­je im się, że to, co zna­leź­li w sie­ci, jest praw­dą ob­ja­wio­ną. Tym­cza­sem tekst może być tyl­ko zwy­kłym żar­tem, któ­ry ktoś wpi­sał dla za­ba­wy albo dzie­łem zwo­len­ni­ków za­bo­bo­nów.

Kuba po­dra­pał się po gło­wie i chy­ba na­wet odro­bi­nę za­wsty­dził. Czyż­by wy­szedł na idio­tę?

– Nie jest tak źle – za­śmia­ła się pani dok­tor. – Pro­szę tyl­ko na przy­szłość nie wpa­dać w pa­ni­kę i pa­mię­tać, że je­śli ze­psu­je się panu ząb, idzie pan od razu den­ty­sty, a nie łata go wir­tu­al­ny­mi po­ra­da­mi. Po­dob­nie jest z cho­ro­ba­mi u dzie­ci. Tyl­ko jesz­cze jed­no py­ta­nie. Mar­ta ma prze­cież star­sze sio­stry, nie pa­mię­ta pan, jak to było parę lat temu?

Kuba za­sta­no­wił się. No wła­śnie nie. Wszyst­kim zaj­mo­wa­ła się Be­re­ni­ka, on sam tak na­praw­dę nie miał po­ję­cia, co, kie­dy i komu po­win­no wy­ro­snąć, w ja­kim wie­ku dzie­ci za­czy­na­ją cho­dzić, a kie­dy mó­wić. Wszyst­ko to dzia­ło się wpraw­dzie tuż obok nie­go, ale ja­koś wcze­śniej nie sku­piał się na da­tach, nie od­no­to­wy­wał waż­niej­szych wy­da­rzeń z ży­cia swo­ich có­rek. Taką wie­dzę mia­ła tyl­ko Be­re­ni­ka, on zaś to ak­cep­to­wał. Inna spra­wa, że po ci­chu się od­su­wał. Dzie­ci i tak wo­la­ły spę­dzać czas z mamą, bo on prze­cież cią­gle pra­co­wał. Mama była bar­dziej ule­gła i nie­mal za­wsze mia­ła dla nich czas. A tata… Był ra­czej do­kle­jo­ny do ro­dzi­ny, niż sta­no­wił jej in­te­gral­ną część. Te­raz to do nie­go do­tar­ło. Spoj­rzał na pa­nią dok­tor z na­dzie­ją, że nie ma wy­pi­sa­ne­go na twa­rzy grze­chu oj­cow­skie­go wy­co­fa­nia.

– Czas wy­rzy­na­nia się ząb­ków jest za­pi­sa­ny w ge­nach – mó­wi­ła tym­cza­sem le­kar­ka. – I na­praw­dę nie ma żad­nych po­wo­dów do nie­po­ko­ju. My­ślę, że to kwe­stia kil­ku ty­go­dni i Mar­tu­sia bę­dzie mo­gła po­chwa­lić się pierw­szym mle­cza­kiem. A je­śli cho­dzi o wy­mio­ty, to naj­wy­raź­niej za­chły­snę­ła się je­dze­niem. Nie jest od­wod­nio­na, nie ma też gry­py żo­łąd­ko­wej. Być może za szyb­ko zja­dła kasz­kę.

– Je­stem prze­wraż­li­wio­ny?

– Jest pan po­cząt­ku­ją­cy.

Nie był. Miał trzy­na­sto­let­nią cór­kę. Oraz pra­wie sze­ścio­let­nią. Nie po­wi­nien być po­cząt­ku­ją­cy, a jed­nak pani dok­tor mia­ła ra­cję. To dziw­ne, że tak mało wie­dział o swo­ich dziew­czyn­kach, choć prze­cież za­wsze zda­wa­ło mu się, że sta­no­wią cał­kiem nor­mal­ną ro­dzi­nę. Mama, tata, trój­ka dzie­ci. Wy­jeż­dża­li ra­zem na wa­ka­cje, on cza­sem po­ma­gał ką­pać Ma­tyl­dę. Nie, Ma­tyl­dę jed­nak już nie, tyl­ko Maję i tyl­ko kil­ka razy, na sa­mym po­cząt­ku. Po­tem nie miał już na nic siły, kie­dy wra­cał do domu po ca­łym dniu pra­cy. Naj­bar­dziej lu­bił wte­dy spo­kój oraz film. Czy­ta­nie ba­jek też było miłe, ale naj­chęt­niej ro­bił to w week­en­dy, kie­dy wie­dział, że na­stęp­ne­go dnia bę­dzie mógł dłu­żej po­spać. Ko­ja­rzył Te­le­tu­bi­sie, cho­ciaż za­nim sło­necz­ko za­szło za pa­gó­rek, drze­mał już smacz­nie, nie od­po­wia­da­jąc na py­ta­nia dzie­ci. Ko­ja­rzył też świn­kę Pep­pę, cho­ciaż za dia­bła nie mógł so­bie przy­po­mnieć, jak miał na imię jej młod­szy brat. Co jesz­cze? Co jesz­cze? Trze­ba to wszyst­ko nad­ro­bić. Tyl­ko dla­cze­go tak strasz­nie chce mu się spać?

Prze­cież te­raz już nie pra­cu­je, więc dla­cze­go sto­pień zmę­cze­nia jest jesz­cze więk­szy? Czyż­by się sta­rzał? Czyż­by jego or­ga­nizm za­czął od­ma­wiać mu po­słu­szeń­stwa, a on sam za­czy­nał psuć się od środ­ka? Nie, to nie­moż­li­we! Prze­cież trze­ba wy­cho­wać dzie­ci!

Mi­nął do­pie­ro ty­dzień, a on cią­gle czuł się wy­żę­ty. Nie po­tra­fił do­ga­dać się z Ma­tyl­dą, któ­ra mia­ła ja­kieś uro­jo­ne wi­zje ubra­nio­we, z Mają rów­nież nie szło mu zbyt do­brze. Miał dziw­ne wra­że­nie, że naj­star­sza cór­ka ma z nie­go nie­zły ubaw, zu­peł­nie jak­by oglą­da­ła dzi­kie zwie­rząt­ko, któ­re na­gle zna­la­zło się wśród lu­dzi. Nie po­tra­fił też cią­gle umie­jęt­nie go­spo­da­ro­wać cza­sem, co głów­nie jego sa­me­go wy­trą­ca­ło z rów­no­wa­gi. Do tej pory miał wszyst­ko szcze­gó­ło­wo za­pla­no­wa­ne i po­ukła­da­ne. Te­raz na­gle oka­za­ło się, że go­dzi­ny gra­ją z nim w kot­ka i mysz­kę, że bie­gną zu­peł­nie in­nym tem­pem i wca­le na nie­go nie cze­ka­ją. Teo­re­tycz­nie za­da­nia były pro­ste, w prak­ty­ce oka­zy­wa­ły się skom­pli­ko­wa­ne. Kuba nie ro­zu­miał, że dziec­ko nie ubie­ra się w cią­gu pię­ciu mi­nut. Że cza­sem tań­czy jesz­cze przed lu­strem albo robi głu­pie miny, że po śnia­da­niu musi się prze­brać, bo albo zmie­ni­ło kon­cep­cję, albo po pro­stu wy­la­ło na sie­bie mle­ko wraz z płat­ka­mi. Nie ro­zu­miał, że to Mar­ta dyk­tu­je wa­run­ki, de­cy­du­je o tym, jak dłu­go śpi i kie­dy jest głod­na. Nie zda­wał so­bie spra­wy, że za­pa­ko­wa­nie jej do wóz­ka i opusz­cze­nie domu trwa znacz­nie dłu­żej niż jego do­tych­cza­so­we wyj­ścia do pra­cy. Że kupa po­ja­wia się za­zwy­czaj wte­dy, kie­dy dziec­ko jest ubra­ne, a on trzy­ma w ręku klucz od domu. A już naj­mniej ro­zu­miał za­ku­py. Dla­cze­go litr mle­ka star­czał na tak krót­ko? Po­wi­nien od razu ku­pić trzy. Dla­cze­go dżem ma­li­no­wy sma­ku­je Ma­tyl­dzie, ale już Maja jada tyl­ko tru­skaw­ko­wy i to z du­ży­mi ka­wał­ka­mi owo­ców? I dla­cze­go po­szedł do skle­pu bez wóz­ka na za­ku­py, bo wy­da­wa­ło mu się, że wszyst­ko zmie­ści w rę­kach?

– A ryż? – spy­ta­ła sprze­daw­czy­ni.

Kuba spoj­rzał na nią py­ta­ją­co.

– Co ryż?

– Pana dziec­ko na nim sie­dzi. To wasz ryż czy skle­po­wy?

Za­czer­wie­nił się.

– Prze­pra­szam, kom­plet­nie za­po­mnia­łem. Za­bra­kło mi rąk i wło­ży­łem go do wóz­ka.

Sprze­daw­czy­ni po­ki­wa­ła gło­wą. Naj­wy­raź­niej nie był pierw­szym oj­cem, któ­ry pró­bo­wał nie­chcą­cy prze­my­cić ryż pod dup­ką swo­jej po­cie­chy.

Roz­dział pią­ty

Rajstopy muszą być jednak pod kolor

Opty­mal­ne ci­śnie­nie tęt­ni­cze krwi to 120 na 80. W każ­dej chwi­li może jed­nak pod­sko­czyć. Na przy­kład wte­dy, gdy sta­niesz oko w oko z naj­więk­szym psem świa­ta – po­nad dwu­me­tro­wym do­giem nie­miec­kim. Lub gdy two­ja nie­let­nia cór­ka oznaj­mi drżą­cym gło­sem: „mamo, mam mały pro­blem…”. Albo gdy twój szef za­pro­po­nu­je ci de­le­ga­cję do ro­syj­skiej sta­cji ba­daw­czej Wo­stok na An­tark­ty­dzie. Po­dob­no tem­pe­ra­tu­ra spa­da tam do mi­nus 89 stop­ni…

Czy Two­je ser­ce na­dą­ża za Tobą? Się­gnij po nasz lek!

Nika zer­k­nę­ła na Ma­ka­re­go, któ­ry w sku­pie­niu czy­tał jej pro­po­zy­cję. Bar­dzo za­le­ża­ło jej, żeby mu się spodo­ba­ła, żeby uznał ją za ko­bie­tę peł­ną nie­ba­nal­nych po­my­słów i atrak­cyj­ną, na­wet je­śli tyl­ko za­wo­do­wo. Tro­chę to było głu­pie, ale nic nie mo­gła na to po­ra­dzić. Przy­jem­nie jest być po­chwa­lo­ną, zwłasz­cza przez atrak­cyj­ne­go męż­czy­znę.

– Do­bre – oznaj­mił w koń­cu, a Nika ode­tchnę­ła z pew­ną ulgą.

– Sam po­mysł ogól­nie bar­dzo mi się po­do­ba, ale może zmie­ni­my tro­chę przy­kła­dy? – spy­tał Ma­ka­ry i za­pro­po­no­wał kawę.

Ski­nę­ła gło­wą.

– Z pu­szy­stą śmie­tan­ką i szczyp­tą cy­na­mo­nu? – Spoj­rzał na nią zie­lon­ka­wo. Tak, na­praw­dę miał zie­lo­ne oczy, ja­kich jesz­cze ni­g­dy u ni­ko­go nie wi­dzia­ła. In­ten­syw­ne, agre­sto­we nie­mal­że.

– Śmie­tan­ka i cy­na­mon? – po­wtó­rzył.

O mat­ko. Nie lu­bi­ła cy­na­mo­nu, ale może cho­dzi­ło bar­dziej o to, kto go ser­wo­wał. Poza tym ni­g­dy nie piła kawy z cy­na­mo­nem.

– Tak – uśmiech­nę­ła się służ­bo­wo, aby nie do­pu­ścić do nad­in­ter­pre­ta­cji.

Cy­na­mon w ka­wie sma­ko­wał pa­skud­nie, ale po­sta­no­wi­ła skoń­czyć z tymi uprze­dze­nia­mi. Kie­dy czło­wiek za­ko­du­je so­bie coś w gło­wie, to mu po­tem bar­dzo cięż­ko od tego uciec. A wła­śnie że od dzi­siaj bę­dzie piła tyl­ko taką kawę.

Fuj.

– Po­słu­chaj – Ma­ka­ry efek­tow­nie ob­ni­żył głos. – A gdy­by za­miast dwu­me­tro­we­go doga nie­miec­kie­go, ude­rzyć w mi­łość?

Be­re­ni­ka uda­ła, że ro­zu­mie i jest za­chwy­co­na, cho­ciaż nie mia­ła po­ję­cia, o czym on mówi.

– Świet­ny po­mysł – po­wie­dzia­ła jed­nak i przy­ję­ła pozę py­ta­ją­cą, któ­rą Ma­ka­ry na szczę­ście zro­zu­miał.

– Kie­dy ktoś ci się po­do­ba, już po czte­rech se­kun­dach twój mózg za­czy­na pro­du­ko­wać fe­ny­lo­ety­lo­ami­nę. To wła­śnie wte­dy od­czu­wa­my pe­wien ro­dzaj wzru­sze­nia, unie­sie­nia na­wet, a na­sze ser­ce bije co­raz szyb­ciej i szyb­ciej. Czy two­je ser­ce na­dą­ża za tobą? Się­gnij po nasz lek!

Be­re­ni­ka prze­łknę­ła śli­nę. Jej ser­ce rów­nież dud­ni­ło cał­kiem moc­no, oba­wia­ła się na­wet, że sły­chać je w ca­łej agen­cji. Co do mó­zgu to ist­nia­ło duże praw­do­po­do­bień­stwo, że za­czął coś wy­twa­rzać, bo czu­ła się dziw­nie. Zu­peł­nie jak­by ja­kaś część jej cia­ła za­czy­na­ła le­wi­to­wać, cho­ciaż inna cią­gle jesz­cze ka­za­ła jej twar­do stą­pać po zie­mi. Pa­ra­doks za­uro­cze­nia. Swo­ją dro­gą to dziw­ne, że tak szyb­ko ule­gła uro­ko­wi ob­ce­go prze­cież fa­ce­ta. Fakt, był przy­stoj­ny, miły i bar­dzo przy­jem­nie pach­niał, ale Nika dość czę­sto spo­ty­ka­ła ta­kich męż­czyzn i ja­koś do tej pory nie ro­bi­li na niej więk­sze­go wra­że­nia.

Stop. Jed­nak wca­le nie tak czę­sto. Męż­czy­zna za­dba­ny, atrak­cyj­ny, miły oraz dow­cip­ny wca­le nie był tak po­pu­lar­ny jak hot dogi na sta­cjach ben­zy­no­wych. W za­sa­dzie był na­wet to­wa­rem de­fi­cy­to­wym i stąd pew­nie za­in­te­re­so­wa­nie Ma­ka­rym. Ale to tyl­ko nie­win­na fa­scy­na­cja, któ­ra nie wyj­dzie poza gra­ni­ce przy­zwo­ito­ści. Nika była zbyt doj­rza­ła i zbyt pew­na sie­bie, by dać się uwieść ko­muś, kto miał zie­lo­ne oczy. Po pro­stu na mo­ment za­krę­ci­ło jej się w gło­wie. W domu nikt jej ni­g­dy nie chwa­lił, bo i za co? To, czym się zaj­mo­wa­ła na­le­ża­ło do jej obo­wiąz­ków i cho­ciaż przy­jem­nie by­ło­by usły­szeć zwy­kłe „dzię­ku­ję”, to jed­nak zda­wa­ła so­bie spra­wę, że szan­se na to są nie­wiel­kie. Była mamą. Mia­ła swo­je za­da­nia, po­win­no­ści, rolę do wy­peł­nie­nia i na­gro­dę za to, co robi wrę­cza­ną co roku dwu­dzie­ste­go szó­ste­go maja.

– Bar­dzo do­bre – zgo­dzi­ła się po chwi­li. – Nie wiem tyl­ko, czy nasi klien­ci są go­to­wi na sło­wo fe­ny­lo­ety­lo­ami­na. Może spró­buj­my jesz­cze ja­koś ina­czej? Tro­chę pro­ściej, żeby tra­fia­ło do każ­de­go.

Ma­ka­ry zmarsz­czył brwi, za­mknął swo­je agre­sto­we oczy i wy­szep­tał:

– Le­kar­stwem na zła­ma­ne ser­ce jest… za­ko­cha­nie się w kimś in­nym. Le­kar­stwem na cho­re ser­ce jest nasz lek. Uzu­peł­nia die­tę, za­po­bie­ga do­le­gli­wo­ściom ser­co­wo-na­czy­nio­wym, skur­czom mię­śni i uczu­ciu mro­wie­nia w rę­kach i no­gach. Sta­wia ser­ce na nogi. Rów­nież po to, by zno­wu mo­gło się za­ko­chać. By mo­gło za­bić moc­niej i do­dać nam skrzy­deł. Za­sta­nów się – czy two­je ser­ce na­dą­ża za tobą?

Be­re­ni­ka wy­pi­ła dusz­kiem kawę ze śmie­tan­ką i cy­na­mo­nem, a po­tem wy­szła do ła­zien­ki, żeby po­roz­ma­wiać na osob­no­ści ze swo­im od­bi­ciem w lu­strze. Otóż Ma­ka­ry bar­dzo jej się po­do­bał, mu­sia­ła to przy­znać, ale zda­wa­ła so­bie rów­nież spra­wę, że za­uro­cze­nie to naj­głup­sza rzecz, na jaką mo­gła­by so­bie te­raz po­zwo­lić. Ni­g­dy wcze­śniej nie ule­ga­ła fa­scy­na­cji tak szyb­ko. No, kie­dyś, sto lat temu, kie­dy po­zna­ła Kubę. Ale wte­dy była mło­da i ta­kie za­cho­wa­nie moż­na było wy­tłu­ma­czyć. Ko­bie­ta przed czter­dziest­ką nie jest już ła­two za­ko­chu­ją­cym się pod­lot­kiem, po­tra­fi od­róż­nić za­uro­cze­nie od mi­ło­ści, a przede wszyst­kim nie po­pa­da w emo­cjo­nal­ną pa­ra­no­ję. Prze­my­ła twarz wodą i po­my­śla­ła, że chy­ba pora odro­bi­nę o sie­bie za­dbać. Od kil­ku lat była przede wszyst­kim mamą i cho­ciaż cią­gle wy­glą­da­ła mło­do i szczu­pło, to jed­nak za­po­mnia­ła o tych drob­nych przy­jem­no­ściach, któ­re do­da­ją każ­dej ko­bie­cie bla­sku. Zwy­kły ma­ni­cu­re, wi­zy­ta u ko­sme­tycz­ki, od­świe­że­nie ko­lo­ru wło­sów, za­kup no­wych bu­tów. Ow­szem, było to mało ory­gi­nal­ne, ale od wie­ków ja­koś się spraw­dza­ło. Szko­da, że wy­kre­śli­ła te czyn­no­ści ze swo­je­go ka­len­da­rza, za­po­mi­na­jąc, ile do­bre­go mogą zdzia­łać.

Wró­ci­ła do po­ko­ju i po­sta­no­wi­ła przez dłuż­szy czas nie pa­trzeć na Ma­ka­re­go i nie za­przą­tać so­bie nim my­śli. W koń­cu to tyl­ko ko­le­ga z pra­cy, a poza tym może być szczę­śli­wie żo­na­ty i mieć ósem­kę roz­kosz­nych dzie­ci, dwa la­bra­do­ry oraz pa­pu­gę.

– Tato, czy ty może orien­tu­jesz się, gdzie jest Ma­tyl­da? – za­py­ta­ła Maja, a Ja­kub ze­rwał się z ka­na­py z ma­ka­brycz­ną wi­zją uciecz­ki swo­jej śred­niej cór­ki z domu. Drze­mał wła­śnie, więc to py­ta­nie tym bar­dziej wy­trą­ci­ło go z rów­no­wa­gi, a na­wet spo­wo­do­wa­ło ma­leń­kie tąp­nię­cie mię­śnia ser­co­we­go. Ostat­nio ta­kie drzem­ki zda­rza­ły mu się co­raz czę­ściej, ale tyl­ko dzię­ki nim ja­koś funk­cjo­no­wał. Zu­peł­nie jak­by ła­do­wał ba­te­rie na resz­tę dnia. Wy­czy­tał zresz­tą nie­daw­no, że w ja­poń­skich kor­po­ra­cjach wręcz za­le­ca­ne są pięt­na­sto­mi­nu­to­we prze­rwy w pra­cy na sen. On wpraw­dzie nie pra­co­wał w kor­po­ra­cji, ale po­wer naps w do­mo­wych wa­run­kach były jesz­cze bar­dziej uza­sad­nio­ne.

– Nie ma jej?

Maja po­krę­ci­ła prze­czą­co gło­wą.

– Je­zus Ma­ria, dla­cze­go?

Naj­star­sza cór­ka po­pa­trzy­ła na nie­go odro­bi­nę zdu­mio­na.

– Nie wiem. Po­win­na być w po­ko­ju, ale jej tam nie ma. Nie szu­ka­łam ni­g­dzie in­dziej, bo nie je­stem w tym domu od po­szu­ki­wań. Poza tym pi­szę.

– Co ro­bisz? – zdu­miał się Kuba.

– Pi­szę po­wieść, mrocz­ną i peł­ną ta­jem­nic. Nie jest to na­sze za­da­nie do­mo­we, gdy­byś py­tał, to moja pry­wat­na ini­cja­ty­wa. Być może zo­sta­nę pi­sar­ką, cho­ciaż tego nie wiem jesz­cze na pew­no. Wiem na­to­miast, że za­gi­nię­cie Ma­tyl­dy do­da­ło­by mo­jej hi­sto­rii re­al­no­ści, nie­ste­ty nic z tego nie bę­dzie, bo wła­śnie wi­dzę jej nogę.

– Tyl­ko nogę? – wy­stra­szył się Ja­kub.

– Tak, resz­ta leży pod ka­na­pą.

Kuba ode­tchnął z ulgą i pod­szedł do swo­jej śred­niej cór­ki, a wła­ści­wie do jej nogi wy­sta­ją­cej spod cze­ko­la­do­wej sofy. Nie ru­sza­ła się, ale sły­szał ci­che po­sa­py­wa­nie. Pew­nie było jej go­rą­co.

– Cze­goś tam szu­kasz? – spy­tał, ku­ca­jąc i pró­bu­jąc usta­lić, gdzie znaj­du­je się twarz Ma­tyl­dy.

– Raj­sto­pek.

Kuba usiadł na zie­mi i po­sta­no­wił w koń­cu zgłę­bić te­mat raj­stop, któ­ry naj­wy­raź­niej cią­gle był dość istot­ny, przy­naj­mniej dla jego śred­niej cór­ki. Tyl­ko dla­cze­go? Co to za róż­ni­ca, ja­kie­go są ko­lo­ru, chy­ba waż­niej­szy jest fakt, że są czy­ste. To nie­wia­ry­god­ne, ja­ki­mi głu­po­ta­mi dzie­ci za­przą­ta­ją so­bie gło­wy. I po co to wszyst­ko?

– Dla­cze­go mu­szą być pod ko­lor?

Ma­tyl­da wy­nu­rzy­ła się w koń­cu spod ka­na­py i spoj­rza­ła Ku­bie pro­sto w oczy.

– Mu­szą. To waż­ne jest. Nie ro­zu­miesz tego, ale to waż­ne.

Ja­kub zmarsz­czył brwi. A je­śli jest tak, że nie­właś­ciwy ko­lor raj­sto­pek sta­no­wi dla jego cór­ki do­kład­nie taki sam pro­blem jak dla nie­go utra­ta pra­cy? A je­śli jest tak, że kil­ku­let­nie dziec­ko po pro­stu musi za­ło­żyć gra­na­to­wą spód­nicz­kę i gra­na­to­we raj­stop­ki, bo tyl­ko wte­dy osią­gnie spo­kój, a jego świat zno­wu bę­dzie bez­piecz­ny? To, że Ma­tyl­da mia­ła do­pie­ro pięć lat, wca­le nie ozna­cza­ło, że nie wie­dzia­ła, cze­go chce. Ona chcia­ła raj­stop pod ko­lor ubrań. On, czter­dzie­sto­trzy­let­ni męż­czy­zna, chciał zno­wu wró­cić do pra­cy i być kimś waż­nym. Za­cho­wu­jąc pro­por­cje, oba te za­gad­nie­nia były rów­nie waż­ne, je­śli za punkt od­nie­sie­nia bra­ło się wiek da­nej oso­by. Czy on w dzie­ciń­stwie nie miał po­dob­nych zmar­twień? Czy nie ma­rzy­ły mu się kap­sel­ki z fla­ga­mi wszyst­kich państw, któ­rych za­wsze miał mniej niż jego ko­le­dzy? Czy nie kłó­cił się z mamą o czap­kę – ona chcia­ła mu wci­snąć weł­nia­ną, ro­bio­ną na dru­tach, on ko­niecz­nie chciał skó­rza­ną cy­kli­stów­kę, któ­ra była pra­wie nie do zdo­by­cia? Wte­dy nie wy­da­wa­ło mu się to głu­pie, tyl­ko sta­no­wi­ło kwin­te­sen­cję ży­cia. Za­wsty­dził się.

– Ma­tyś, ja po­szu­kam tych raj­stop, obie­cu­ję. Bo wiesz, nie ro­bię tak czę­sto pra­nia jak mama i moż­li­we, że leżą gdzieś w ko­szu. A je­śli nie uda mi się zna­leźć, to ju­tro ku­pię ci nowe. A mo­żesz mi po­wie­dzieć, co jesz­cze jest nie­zwy­kle waż­ne? Ja tro­chę rze­czy już po­za­po­mi­na­łem, w koń­cu dość daw­no by­łem dziec­kiem. Mu­sisz mi po­móc.

Jego pra­wie sze­ścio­let­nia cór­ka wy­peł­zła w koń­cu spod ka­na­py, usia­dła na­prze­ciw­ko nie­go i oznaj­mi­ła:

– Ba­nan na pla­ster­ki.

– Nie wol­no go ina­czej kro­ić?

Ma­tyl­da po­krę­ci­ła prze­czą­co gło­wą.

– A jabł­ko?

– Bez skór­ki i na ćwiart­ki. Ale mu­sisz wy­ciąć śro­dek, mama tak robi.

– I co jesz­cze?

Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Ga­la­ret­ka owo­co­wa.

– Co z nią?

– Nie może być twar­da, lu­bię jak się tro­chę ru­sza.

Wes­tchnął ci­cho. Chy­ba naj­wyż­sza pora sta­wić czo­ło no­wym wy­zwa­niom. Men­tal­nie cią­gle jesz­cze tkwił w gar­ni­tu­rze, w rze­czy­wi­sto­ści jego T-shirt był po­pla­mio­ny kasz­ką, a on sam od kil­ku dni się nie go­lił. Po­dob­no czło­wiek po­trze­bu­je aż pięć­dzie­się­ciu dni, żeby prze­sta­wić się na coś no­we­go i za­cząć to ro­bić au­to­ma­tycz­nie. I cho­dzi tu za­rów­no o po­ran­ne bie­ga­nie, o rzu­ce­nie na­ło­gu, jak i do­sto­so­wa­nie się do ży­cia wśród trój­ki uro­czych dziew­czy­nek, z któ­rych każ­da mia­ła swój wła­sny świat. I nie wol­no go było mie­szać z in­ny­mi, jak rów­nież po­rząd­ko­wać we­dług wła­sne­go wi­dzi­mi­się. Do Ja­ku­ba do­cie­ra­ło po­wo­li, że dziec­ko jest od­ręb­ną jed­nost­ką i to wca­le nie tak głu­pią, jak się wszyst­kim do­oko­ła wy­da­wa­ło. To, że jego prio­ry­te­ta­mi były ba­nan po­kro­jo­ny na pla­ster­ki, pi­sa­nie mrocz­nych po­wie­ści lub pró­by sta­wia­nia pierw­szych kro­ków nie czy­ni­ło go isto­tą gor­szą od do­ro­słe­go czło­wie­ka. Wy­star­czy­ło tyl­ko zejść do po­zio­mu pod­ło­gi, żeby przy­po­mnieć so­bie, że prio­ry­te­ty zmie­nia­ją się wraz z przy­by­wa­ją­cy­mi cen­ty­me­tra­mi oraz do­świad­cze­niem. W cią­gu dwóch ty­go­dni Kuba na­uczył się wię­cej niż pod­czas szko­le­nia ban­kow­ców na te­mat „Fi­nan­so­wa­nia w Jed­nost­kach Sa­mo­rzą­du Te­ry­to­rial­ne­go, w tym ab­sor­bo­wa­nia środ­ków unij­nych w no­wej per­spek­ty­wie”, na­wet je­śli to dru­gie brzmia­ło znacz­nie mą­drzej i po­waż­niej. Co wię­cej – dzie­ci oka­za­ły się cie­kaw­sze.