Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Są kobiety, dla których mężczyzna jest tylko dodatkiem. Do sukienki i do życia.
Kwiryna mieszka w barwnej, przedwojennej Warszawie, a splot nieoczekiwanych okoliczności wprowadza ją do świata ekskluzywnych prostytutek. Nie śni o księciu z bajki, szczęśliwej rodzinie ani miłości na zawsze.
Kira, jej prawnuczka, dziedziczy po prababce nie tylko różnobarwność tęczówek, ale i nonszalancję, z jaką traktuje płeć męską. Czy Kirze uda się odmienić swoje przeznaczenie, czy powtórzy błędy Kwiryny?
Kobiety ciężkich obyczajów to trzeci tom serii Matki, czyli córki. Książki o trudnych relacjach między kobietami, tajemnicach, niewypowiedzianych pretensjach, ale i o miłości, która zawsze daje kolejną szansę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 351
Autor: Natasza Socha
Redakcja: Pracownia Cogito
Korekta: Katarzyna Zioła-Zemczak
Skład: Robert Kupisz
Projekt graficzny okładki: Irina Pozniak
Zdjęcia na okładce: Trevillion Images/Eva Ricci
Redaktor prowadząca: Katarzyna Kocur
Redaktor serii: Agnieszka Filas
Redaktor naczelna: Agnieszka Hetnał
© Copyright by Natasza Socha
© Copyright for this edition Wydawnictwo Pascal
Ta książka jest fikcją literacką. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób, żywych lub zmarłych, autentycznych miejsc, wydarzeń lub zjawisk jest czysto przypadkowe. Bohaterowie i wydarzenia opisane w tej książce są tworem wyobraźni autorki bądź zostały znacząco przetworzone pod kątem wykorzystania w powieści.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, z wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.
Bielsko-Biała 2017
Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.
ul. Zapora 25
43-382 Bielsko-Biała
tel. 338282828, fax 338282829
pascal@pascal.pl
www.pascal.pl
ISBN 978-83-8103-025-0
Mężczyźni polują, kobiety łowią
Victor Hugo
Rozdział pierwszy
Ależ ona miała nogi!
Kwiryna starała się w ogóle nie mrugać, bo nawet stracony ułamek sekundy wydawał jej się zbyt długą jednostką czasową. Loda Halama była najpiękniejszą kobietą na świecie. Czarny Łabędź z Ziemi obiecanej, zjawiskowa tancerka z filmu Prokurator Alicja Horn to nie tylko alegoria piękna, ale także jakaś nieuchwytna elegancja, o której Kwiryna mogła tylko pomarzyć. Zresztą komuś z takim imieniem, chudym ciałem i dziwnymi oczami, o których trudno było powiedzieć, czy są niebieskie, czy brązowe, pozostawały tylko marzenia. Konsumpcją rzeczywistości, z jej pięknymi sukienkami, misternie ułożonymi włosami i koszami kwiatów od wielbicieli zajmowały się kobiety pokroju Lody.
– Też byś mogła być taka jak ona – szepnęła jej do ucha Lucyna, starsza od Kwiryny o dobre piętnaście lat i bogatsza o błyszczyk do ust firmy Max Factor, którego to kosmetyku zazdrościły jej wszystkie kobiety w promieniu stu kilometrów. Lucyna nie chciała zdradzić, skąd ma to cudo, albo raczej, w jaki sposób je zdobyła wraz z kiełkującym pomysłem na świetny biznes.
Teraz z ukosa obserwowała podekscytowaną Kwirynę, która nie mogła oderwać wzroku od Lody. Tak, zabranie tej małej na rewię było zdecydowanie świetnym pomysłem. Żadne słowa nie przekonają człowieka, dopóki na własnej skórze nie doświadczy, co może stracić lub zyskać.
Kwiryna była śliczna, o co się w ogóle nie podejrzewała. Największym atutem były jej oczy z wrodzoną wadą, dającą jakże wiele możliwości. W uwodzeniu, rzecz jasna. Heterochromia iridis, różnobarwność jednej tęczówki. Jedno oko było niebieskie, drugie – niebiesko-brązowe. Każdy, chcąc nie chcąc, wpatrywał się w te oczy i Lucyna wiedziała, że tylko kwestią czasu jest zatopienie się w nich na zawsze. Tyle że Kwiryna na razie odwracała wzrok, jakby wstydząc się swojej ułomności.
Niesłusznie.
– Ona jest taka piękna – wyszeptała, przyciskając dłonie do piersi i posyłając Lodzie spojrzenie wiernego psa.
– Ty też mogłabyś być taka jak ona – odrzekła szeptem Lucyna. – Wszystko jest tak naprawdę kwestią stroju. No i makijażu – dodała, po czym oblizała swoje błyszczące usta.
Opłacało się.
Szybki numerek w bramie przy ulicy Nalewki, tuż pod szyldem „15 Golenie, 25 Strzyżenie”. Ten błyszczyk był wart zdecydowanie więcej niż dziesięć takich strzyżeń. Wystarczyło podnieść spódnicę, majtek i tak nie nosiła. Na dodatek klient był zachwycony, że może wziąć ją od tyłu. A ona nie musiała czuć jego oddechu ani wpatrywać się w obcą twarz, wykrzywiającą się w grymasie chwilowego spełnienia. Wcisnął jej potem pięć złotych i dał złote puzderko z napisem „Max Factor, Lip Pomade”. Skąd on je miał? Otworzyła pojemniczek i z zaciekawieniem spojrzała na przezroczystą, błyszczącą zawartość. Powąchała. Pachniało czymś zupełnie nowym.
Hollywood. Na pudełeczku też napisano „Hollywood”.
To pewnie ten zapach.
Instynktownie nałożyła sobie odrobinę mazi na usta i z zachwytem spojrzała w lustro. Jej wargi efektownie błyszczały i stały się kusząco wilgotne. Lucyna Makówna była zapewne pierwszą w stolicy właścicielką ekskluzywnego błyszczyka do ust firmy Max Factor. Cena – niecałe sześć minut.
Tymczasem Loda Halama po raz dziesiąty tego wieczoru kłaniała się ze sceny z przepraszającym uśmiechem, że niestety nie da rady udźwignąć tych wszystkich kwiatów. Jej cieniutkie brwi, wygięte w charakterystyczny łuk, oraz czerwone usta działały jak magnes na szesnastoletnią Kwirynę, która jako pierwsza zerwała się z krzesła i biła brawo tak zapamiętale, aż jej dłonie stały się niemal purpurowe.
Lucyna uśmiechnęła się pod nosem. Warto było zabrać małą na spektakl, choć był to dość spory wydatek. Na szczęście madame Helene załatwiła dwa bilety po dużo niższej cenie, inaczej nie byłoby ich stać na taki luksus. Najważniejsze jednak, że przynęta chwyciła, a haczyk wbił się w rybę. Teraz trzeba ostrożnie wyciągnąć ją z wody, bez żadnych gwałtownych ruchów, w końcu ojciec nieraz jej powtarzał, że hol ryby jest jednym z najbardziej fascynujących momentów wędkowania. Niektóre gatunki bywają bardzo waleczne i tylko od umiejętności wędkarza zależy czy polowanie zakończy się sukcesem, czy też ryba zerwie się z żyłki.
– Boże, ona jest niesamowita, po prostu niewiarygodnie zjawiskowa. Te jej włosy, te nogi i to, jak się rusza. I ma takie piękne zęby i cerę – Kwiryna nie mogła przestać mówić.
Lucyna wzruszyła ramionami.
– Mówiłam ci już. Też mogłabyś taka być.
Kwiryna spojrzała na nią zdumiona.
– Żartujesz, prawda? Jak ktoś taki jak ja mógłby się równać z boginią?
– Na świecie nie ma bogiń, jest po prostu wystarczająca ilość pieniędzy – Lucyna wyjęła złote puzderko z błyszczykiem firmy Max Factor i pogładziła z namaszczeniem napis „Hollywood”.
– Nie trzeba tam jechać, by zostać Jean Harlow – dodała jeszcze.
Kwiryna odgarnęła kosmyk ciemnych włosów z czoła i spojrzała z zaciekawieniem na Lucynę.
– Co masz na myśli?
Ale starsza koleżanka tylko machnęła ręką.
Jeszcze nie teraz. Trzeba wyczuć odpowiedni moment, doprowadzić do sytuacji, w której ofiara sama poprosi o wymierzenie kary. Zresztą, na Boga, o jakiej karze mowa? Jeżeli jeden człowiek posiada piękne i młode ciało, a drugi pieniądze, to dlaczego tego nie połączyć, by obie strony dostały to, o czym marzą?
Lucyna Makówna poczuła się jak kupiec z żydowską smykałką do interesów. Rzuciła raz jeszcze okiem na scenę z kłaniającą się Lodą i wzruszyła ramionami. To po prostu czysty przypadek, że właśnie ta kobieta została gwiazdą. Owszem, talent miał tu pewne znaczenie, ale umówmy się – cała reszta to po prostu fart, że właśnie Loda wyciągnęła karteczkę z napisem „sława”. Faktem jest jednak, że miała naprawdę niezłe nogi.
– Chodź, wracamy do domu. – Pociągnęła Kwirynę, która w marzeniach stała właśnie na wielkiej scenie, skąpana deszczem zachwyconych męskich spojrzeń i ogrzana histerycznym biciem ich serc.
Mieszkanie, które rodzice Lucyny odziedziczyli jeszcze po jej dziadkach, było małe, ale dość praktycznie urządzone. No i miało łazienkę. To naprawdę wielkie szczęście, tym bardziej że w wielu dzielnicach o takim luksusie można było tylko pomarzyć.
Jeszcze do niedawna przepisy nie określały maksymalnego stopnia zabudowy działki, nic więc dziwnego, że parcele były usytuowane jedna przy drugiej, niezwykle ciasno, z niedużymi podwórkami pośrodku. Koszty minimalizowano, gdzie się dało, zatem gorsze mieszkania w domach, a czasem i całe domy w biednych dzielnicach były pozbawione kanalizacji, bieżącej wody i łazienek. O, choćby to mieszkanie Zośki na Woli. Dwa miniaturowe pokoiki, drewniany wychodek na dworze, odkryte rynsztoki i nawierzchnie z grubych kamieni, między którymi zalegał koński gnój. No i jeszcze po cztery osoby mieszkające w pokoju. Wiecznie śmierdziało u nich smażoną cebulą, potem i brudnymi ciuchami.
Lucyna miała większe szczęście – mieszkania w kamienicy przy Marszałkowskiej należały do lepszych sfer. Kiedy rodzice żyli, ojciec pracował jako kasjer w Pocztowej Kasie Oszczędności, a matka dorabiała jako szwaczka i trzeba przyznać, że całkiem sprawnie jej to szło. Były miesiące, kiedy zarabiała więcej niż ojciec na państwowej posadzie. Na początku lat trzydziestych, kiedy zlikwidowano w końcu miejscowy burdel pod piątką, psujący dość mocno renomę ulicy, zaczęło tu być naprawdę elegancko. Co prawda, Lucyna kompletnie nie rozumiała, dlaczego nagle właścicielom przestały się podobać kariatydy i gipsowe półkolumny, które jako przejaw złego smaku po kolei zaczęto usuwać z budynków. Ona bardzo je lubiła. Tymczasem sztukaterie zniknęły, frontony zostały wygładzone, a całość stała się jakaś taka... nudna. Najważniejsze jednak, że Marszałkowską uznawano za ulicę modną i naprawdę dobrze się stało, że mogła tu mieszkać.
Od kiedy jednak została sama, z pieniędzmi było coraz gorzej. Co innego, kiedy żyli z pensji trzech osób, teraz musiała utrzymywać się sama. Miała też do spłacenia dług u adwokata ojca, który wprawdzie nie zdążył im w niczym pomóc, ale rachunek wystawił. Odroczył go uprzejmie raz, drugi, a nawet piąty, ale w końcu trzeba będzie wszystko uregulować. Śmierć wywołuje w ludziach współczucie, ale dość krótkotrwałe. Nic dziwnego, trupy zostały złożone w ziemi, kwiaty zwiędły, a życie toczy się dalej.
Zarobki u Madame Helene, u której pracowała Lucyna, ledwo starczały na pokrycie czynszu i podstawowe wydatki, a o jakichkolwiek luksusach można było tylko pomarzyć. Nie lubiła tego uczucia. Tego ciągłego liczenia pieniędzy, zapisywania wydatków, a czasem podkradania jedzenia z bazarów. W zasadzie nie była to taka typowa kradzież, Lucyna po prostu pytała, czy może spróbować jabłek, śliwek, kawałka sera, sprawdzić, czy rzodkiewka jest wystarczająco ostra, a mleko idealnie skwaśniałe. Przejście przez bazar było darmowym śniadaniem, ale wywoływało też mentalną zgagę. Westchnęła. Dobrze, że jej mieszkanie ciągle jeszcze pamiętało lepsze czasy i nie wymagało większych remontów.
Pokój gościnny miał przyjemne groszkowe ściany, sypialnia była różowa, a sufity wymalowano na biało, przez co całość wydawała się jeszcze wyższa.
Podłogi ze zwykłych desek położone kilkanaście lat temu ojciec zdążył przed śmiercią pomalować farbą olejną. Kolor wprawdzie trochę wyblakł, ale nie przeszkadzało to w ogólnym odbiorze. W przejściu między pokojem a kuchnią leżał dywan, pamiętający jeszcze czasy, kiedy mieszkali tu dziadkowie i trzeba przyznać, że ciągle wyglądał elegancko. Zresztą Lucyna starała się po nim jak najmniej stąpać, a raz na dwa miesiące prała go szarym mydłem.
Ponieważ pokój gościnny był wyjątkowo duży, Lucyna rozdzieliła go przez odpowiednie ustawienie mebli, i w ten sposób również Kwiryna zyskała własny kąt. A wszystko dzięki starej, trzydrzwiowej szafie, którą ojcu udało się kupić niemal za bezcen. Szafa miała już swoje lata, ale wyglądała okazale. Meble i tak kupowano wtedy zazwyczaj tylko raz, kiedy urządzano się „na swoim”. Zamożniejsze rodziny zamawiały wyposażenie mieszkania u stolarzy, te uboższe musiały zadowolić się rzeczami z drugiej ręki. Szafa była wprawdzie używana, ale za to w doskonałym stanie. Jej poprzedni właściciel był tak pijany, że nie do końca potrafił się targować i przystał od razu na cenę zaproponowaną przez ojca Lucyny. Teraz dzieliła ona pokój na dwa mniejsze – za szafą spała Kwiryna, a po drugiej stronie mebla był pokój gościnny z dużym stołem, czterema krzesłami, starą, stojącą lampą z żółtym abażurem oraz kredensem z piękną ślubną zastawą porcelanową z Ćmielowa, prezentem jeszcze od dziadków.
W kuchni znajdował się całkiem spory piec kaflowy, który służył do ogrzewania wszystkich pomieszczeń, a szafki, podobnie zresztą jak podłogi, pomalowano białą farbą olejną. Odpryski Lucyna pokryła gipsem. Jedynymi elementami dekoracyjnymi mieszkania były dwie ręcznie wyszywane kapy na łóżko w sypialni oraz kanapę, poduszki, haftowane obrusy i serwety i różnego rodzaju figurki, które rodzice znosili z pchlich targów. Niewiele, bo część z nich sprzedała w komisie. Ogólnie mieszkanie prezentowało się bardzo przyjemnie, z delikatną nutą sfer wyższych, natychmiast wyczuwalną przez biedotę i kompletnie niezauważalną dla bogaczy.
Ale nie z tego Lucyna była najbardziej dumna. Prawdziwy powód do dumy stanowiła łazienka!
Co prawda, w tamtym okresie do większości warszawskich domów doprowadzono już wodę, kanalizację i elektryczność, ale w praktyce nie wszyscy mogli pochwalić się takim luksusem. Owszem, w projektach nowych budynków uwzględniano pomieszczenia o przeznaczeniu czysto sanitarnym, lecz w starych mieszkaniach wymagało to nie lada przeróbek. Na szczęście mieszkanie przy Marszałkowskiej mogło się pochwalić łazienką wyposażoną w wannę, umywalkę i muszlę klozetową. Początkowo kąpali się raz w tygodniu, oszczędzając na wodzie i wychodząc z założenia, że człowiek nie powinien niszczyć skóry mydłem i wodą. Z czasem doszli do wniosku, że zdecydowanie ładniej pachną i lepiej się czują, kiedy częściej korzystają z łazienki.
– Ależ tu pięknie – powiedziała Kwiryna, kiedy weszła do mieszkania Lucyny po raz pierwszy. Z zachwytem spoglądała na kolorowe ściany, ozdoby, bibeloty, starą lampę z abażurem i wreszcie łazienkę, w której pachniało różanym mydełkiem.
Lucyna otworzyła szafkę i pokazała jej mydło Elida „7 Kwiatów” (jeszcze ze starych zapasów mamy) oraz podręcznik z tysiąc dziewięćset dwudziestego piątego roku pod tytułem Higiena kobiety we wszystkich okresach jej życia.
– Dostałam kiedyś od mamy na urodziny i chociaż wtedy byłam nieco rozczarowana, to dzisiaj przynajmniej wiem, jak o siebie zadbać.
Kwiryna uśmiechnęła się nieśmiało. Ona dotąd kąpała się w misce z wodą, a latem najchętniej w pobliskich jeziorach. To naprawdę zrządzenie losu, że będzie jej wolno korzystać z prawdziwej łazienki i wymoczyć się w wannie, przeglądając z ciekawością „To Co Najmodniejsze” oraz popijając wodę sodową.
Rozdział pierwszy
Początek stycznia, świat powoli zapominał o świętach.
A ją właśnie dopadło. Nogi zmiękły, a część międzymózgowia, zwana pięknie hipotalamusem, wyprodukowała narkotyk odpowiedzialny właśnie za to zmiękczenie. Jej wzrok najpierw odebrał informacje o wzroście, postawie, kolorze włosów i oczu, o szczegółach twarzy i prostym nosie, o długich rzęsach i granatowej kurtce z kapturem. Wszystko to z prędkością ponad czterystu trzydziestu kilometrów na godzinę dotarło do mózgu, gdzie rozpoczęło się sortowanie doznań na pozytywne i negatywne. Negatywnych nie było, nic dziwnego zatem, że produkcja fenyloetyloaminy ruszyła ze zdwojoną prędkością, a szybkość bicia serca zwiększyła się o pięćdziesiąt procent. Oczy nabrały zaskakującego blasku, a ciało zaatakowała emocjonalna grypa.
– Maja prosiła o oddanie książki – powiedziała nienaturalnie miękkim głosem i wyciągnęła rękę w jego kierunku.
Uśmiechnął się, a ona zamknęła oczy.
Biochemia. Podobno nieuleczalna.
A jeszcze jakiś czas temu wszystko wyglądało zupełnie inaczej. To ona rozdawała karty i miała kontrolę nad męskim światem.
***
„Piękna, atrakcyjna, dowcipna, zadbana. Ma tylko jedną wadę – interesuje się wyłącznie tymi mężczyznami, którzy są już zajęci. Owija się wokół nich jak winorośl i wysysa soki do czasu, aż ofiara nie ulegnie jej urokowi. Psychologowie mówią o nich kleptomanki miłości. Kobiety, które kradną cudzą własność”.
To było kilka lat temu. Kira mieszkała wtedy z mamą i babcią, żyła zgodnie z ustalonym rytmem i od pewnego momentu zaczęła pakować się w zakazane związki. Z zainteresowaniem wysłuchała więc programu o kobietach modliszkach i z przyjemnością odkryła, że jest jedną z nich. Nic nie dawało jej większej satysfakcji niż romans z żonatym facetem, który początkowo przysięgał na własny samochód, że nigdy nie zdradzi swojej ukochanej ani czynem, ani myślą, ani nawet zalążkiem myśli. Na jednych potrzebowała paru tygodni, na innych miesięcy, a zdarzali się również tacy, którzy już po pierwszej kawie zapominali, gdzie mieszkają.
„Kobiety takie automatycznie poszukują miłości skazanej na niepowodzenie. Angażują się w związki, które bardzo rzadko mają szansę na przetrwanie. Wybranek nie jest ich wymarzonym kochankiem, miłością życia, tylko wyzwaniem. Celem do zdobycia. Zwierzyną podczas polowania,” wyjaśniał niskim głosem ciemnowłosy psycholog z Towarzystwa Psychologicznego i Kira zastanawiała się, ile czasu potrzebowałaby, aby on sam wpadł w jej sidła i kompletnie się w nich zatracił.
Chyba nigdy nie była tak naprawdę zakochana. To znaczy, po Joachimie nigdy. Owszem, podobali jej się różni mężczyźni. Raz czy dwa myślała nawet, że mogłaby z nimi stworzyć dłuższą relację niż przelotny romans. Kiedy jednak doszło do wspólnego kupowania zwykłej ramki do zdjęcia, uciekała z wewnętrznym krzykiem. Albo uciekał on. Najwyraźniej to nie była jej druga połówka, ani nawet ćwiartka. To był po prostu ktoś, kto na chwilę zaplątał się w jej życiu, czyniąc je przez moment bardziej atrakcyjnym. Być może była jeszcze za młoda. Albo zbyt inteligentna, by dać się złapać w sidła pod hasłem „i że cię nie opuszczę aż do śmierci”. Śmierć w związkach przychodzi niemal zawsze, najpierw wysyłając swoich żołnierzy w postaci demonów codzienności, potem nudy, a na końcu skoku w bok.
Podkradanie cudzych mężów podnosiło adrenalinę. Po co skazywać się na dożywotnią, małżeńską gnuśność, skoro można mieć znacznie większy wybór. Doprowadzanie mężczyzn do zdrady było bardzo kuszące. Zwłaszcza, kiedy oni sami utrudniali zadanie, zarzekając się, że „to” ich nie dotyczy. Otóż „to” dotyczy każdego. Trzeba mieć tylko okazję.
Zaczęło się od opowiadania Emmanuelle Bernhard zatytułowanego Jego żona. Autorka opisywała w nim historię kobiety, która zakochuje się w żonatym mężczyźnie. Spotyka się z nim po pracy, kradnie potajemne randki, a nawet kolekcjonuje prezerwatywy zużyte podczas miłosnych szaleństw. Kiedy po jakimś czasie dowiaduje się, że jej ukochany jest kawalerem – czar pryska. Nie ma żony – nie ma rywalki. Nie ma rywalki – nie ma o co walczyć. Kobieta z opowiadania poczuła się oszukana, Kira zaś poczuła zew krwi. Tym bardziej że sama została w tym czasie nieźle wystawiona do wiatru.
Wtedy też wpadła na pomysł, żeby podkradać miłość. Odrzeć ją z tego całego romantyzmu, z tych bzdur o wierności aż do grobowej deski. Zdrada kusi każdego, tylko nie każdy ma tę możliwość, żeby jej zakosztować. Kira, wychodząc na ulicę, była ubrana właśnie w kuszenie. W igranie z losem i fascynującą zabawę z ogniem. Co może bardziej dowartościować kobietę?
Jej uroda była nieoczywista i to chyba najbardziej intrygowało płeć przeciwną. Ostre kości policzkowe nadawały jej nieco kociego wyglądu, włosy do ramion były ciemne i lśniące. Delikatna jasna cera, jakże inna od tych wszystkich spalonych buziek. No i te oczy. Niby wadliwe genetycznie, ale przez to jakże fascynujące. Heterochromia iridis, czyli różnobarwność jednej tęczówki. Jedno oko Kiry było niebieskie, drugie – niebiesko-brązowe. Chcąc nie chcąc, każdy się w nią wpatrywał, a jeśli robił to zbyt długo, zatapiał się nie tylko w tych oczach, ale także w całej Kirze, całkowicie zapominając o monogamii.
***
Po kilku latach została prawdziwą mistrzynią uwodzenia. Mężczyzn traktowała przedmiotowo, jak przyjemny dla oka dodatek. Do sukienki, wyjazdu, kawy czy życia.
– Mamo, jestem na wyjeździe służbowym, wrócę za kilka dni – Kira trochę skłamała, ale skoro do tej pory nie wciągała Kaliny w swoje specyficzne hobby, nie widziała powodu, żeby robić to również teraz.
Zresztą matka miała aktualnie na głowie zupełnie coś innego. Helena. Małe, różowe coś, co było jej siostrzyczką, tyle że wybrało sobie innego tatusia. Choć od dziwnej ucieczki Kaliny minęło już trochę czasu, Kira nadal nie mogła uwierzyć, że jej zwykła, dość nudnawa i mocno przezroczysta życiowo matka zdecydowała się na taki krok. Tak po prostu spakować walizkę, na siedzeniu pasażera posadzić faceta, którego poznała przypadkiem przez ogłoszenie w gazecie, i przejechać z nim kawałek Europy, tylko po to, by wrócić w ciąży. I to wszystko w wieku czterdziestu sześciu lat!
Kira wprawdzie polubiła nowego partnera matki, być może dlatego, że Kosma był mocno odklejony od rzeczywistości. Nie zmieniało to jednak faktu, że cała ta akcja wydawała się całkowicie pozbawiona normalności. I kompletnie niepasująca do kogoś takiego jak Kalina.
– Ucałuj Helę ode mnie – powiedziała jeszcze i rozłączyła się.
Swoją drogą to maleństwo było całkiem fajne. A nawet momentami cudowne. No dobrze, uwielbiała je. Darło się wprawdzie przeraźliwie, ale na Kirę łypało z ciekawością swoimi niebieskimi oczkami i uśmiechało się rozbrajająco. Mała Helena zaczęła też wdzierać się pod pancerz swojej stalowej babci Konstancji, którą wprawdzie do dzisiaj wstrząsało na widok Kosmy, ale przynajmniej nie przenosiła swojej niechęci na wnuczkę.
Kira wyciągnęła nogi przed siebie i wystawiła twarz w stronę słońca. Wrześniowe popołudnie było ciepłe i aromatycznie pachniało zalążkiem jesieni. Drzewa wprawdzie nie oddały jeszcze swoich zielonych sukienek na przechowanie, ale widać było, że powoli szykują się na zmianę garderoby. Liście traciły swą intensywną zieleń, zastanawiając się, w którym kolorze będzie im ładniej. Żółtym, brązowym czy może czerwonym?
Te rozmyślania przerwał kubek parującej kawy, który zmaterializował się przed nosem Kiry, kusząc orzechową nutą. Do kubka był dołączony mężczyzna, na oko trzydziestoparoletni, szczupły, z maleńkim koczkiem na głowie. Kirę zawsze zastanawiało, w jaki sposób pewne trendy osiadają na ludziach, systematycznie atakując kolejne ofiary. Najpierw były brody, potem kraciaste koszule, teraz doszedł koczek. Mężczyźni rzucili się hurtowo na te zmiany, zupełnie jakby w każdym z nich naprawdę drzemał drwal z lasu, który z siekierą na ramieniu biegnie polować na renifera.
Uśmiechnęła się. Tego drwala lubiła od jakichś kilku tygodni i trzeba przyznać, że jak dotąd bawiła się doskonale. Zabierał ją na służbowe wypady, kupował niekonwencjonalne prezenty, a w łóżku zachowywał się sprawnie i na temat.
– Patrz – powiedział jakiś czas temu i podał jej dwie kartki. – Po wypełnieniu szczegółowego kwestionariusza z pytaniami dotyczącymi twoich upodobań kulinarnych, zapachowych oraz stylu życia, a nawet ulubionej pozycji do spania zostaną skomponowane wyjątkowe i niepowtarzalne perfumy tylko dla ciebie. Już wymyśliłem dla nich nazwę. Kiridis. To zbitka twojego imienia z częścią nazwy twojej wady genetycznej.
Naprawdę był momentami rozbrajający.
Miał żonę i jedno dziecko, ale najwyraźniej nie tęsknił za nimi jakoś specjalnie. Usiadł obok Kiry na ławce, przeciągnął się zadowolony z życia i pocałował ją w sam środek ust, zlizując z nich resztki kawy.
„Zapewne dowiem się, że smakuję jak tort orzechowy” – przebiegło jej przez głowę.
– Smakujesz cudownie. Zupełnie jak tort orzechowy, który w dzieciństwie piekła mi mama – popatrzył na nią z czułością.
– Taki z dziesięciu jajek, dwustu gramów zmielonych orzechów włoskich oraz dwóch kostek masła? – spytała niewinnie.
– Yyyy. Tak... Właśnie taki – dodał niepewnie.
Jasne. Daje mu jeszcze jakieś dwa, góra trzy tygodnie, potem trzeba będzie znaleźć sobie nową ofiarę. Facet najwyraźniej głupieje i chyba angażuje się coraz bardziej. A Kira zdecydowanie nie lubiła sytuacji, kiedy mężczyzna zaczynał kwilić, łkać, a nawet szlochać. Miał być stanowczy, wiedzieć, czego chce i w razie czego doprowadzić nawet do rozwodu. Ale nie szlochać. Nie wpędzało jej to broń Boże w poczucie winy, tylko raczej odczuwała pewien niesmak, a nawet zażenowanie.
– Mam coś dla ciebie – wyszeptał jej do ucha i delikatnie musnął językiem szyję Kiry.
Odwróciła twarz w jego stronę i spojrzała tak stanowczym wzrokiem, że na moment się zmieszał. Schował zatem język, opanował rozanielony wzrok i sięgnął do swojej skórzanej torby.
Mapa nieba?
Spojrzała na niego ze zdumieniem.
Drwal odchrząknął i dumnie wypiął pierś. Niełatwo było zadowolić Kirę, ale tym razem wiedział, że mu się udało.
– Mapa nieba – potwierdził. – Oraz zaznaczona na niej gwiazda z twoim imieniem. Nie wiem, czy wiesz, ale niebo usiane jest bezimiennymi gwiazdami, których współrzędne odnotowuje amerykański Wielki Rejestr Astronomiczny. Wybrałem jedną z nich i nadałem jej twoje imię.
Kira obdarzyła go przepięknym uśmiechem oraz myślą, której na szczęście nie dał rady odczytać.
„Pora, by każde z nas wróciło do dawnej konstelacji”.
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Cytat
LUIZA - Rozdział 1
KIRA - Rozdział 1
LUIZA - Rozdział 2
KIRA - Rozdział 2
LUIZA - Rozdział 3
KIRA - Rozdział 3
LUIZA - Rozdział 4
KIRA - Rozdział 4
LUIZA - Rozdział 5
KIRA - Rozdział 5
LUIZA - Rozdział 6
KIRA - Rozdział 6
LUIZA - Rozdział 7
KIRA - Rozdział 7
LUIZA - Rozdział 8
KIRA - Rozdział 8
LUIZA - Rozdział 9
KIRA - Rozdział 9
LUIZA - Rozdział 10
KIRA - Rozdział 10
LUIZA - Rozdział 11
KIRA - Rozdział 11
LUIZA - Rozdział 12
KIRA - Rozdział 12
LUIZA - Rozdział 13
KIRA - Rozdział 13
LUIZA - Rozdział 14
KIRA - Rozdział 14
LUIZA - Rozdział 15
KIRA - Rozdział 15
LUIZA - Rozdział 16
KIRA - Rozdział 16
LUIZA - Rozdział 17
KIRA - Rozdział 17
LUIZA - Rozdział 18
KIRA - Rozdział 18
LUIZA - Rozdział 19
KIRA - Rozdział 19
LUIZA - Rozdział 20
KIRA - Rozdział 20
EPILOG
OD AUTORKI