Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Na jednym z poznańskich osiedli w halloweenową noc umiera mały chłopiec. Sekcja zwłok wykazuje, że ktoś otruł go cyjankiem. Do akcji wkracza Florentyna Bora i jej grupa dochodzeniowa.
Kto zamordował niewinne dziecko? Czy była to zemsta na rodzicach? A może zbrodnia bez motywu?
Prawda okazuje się jeszcze bardziej przerażająca…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 136
Wieczorne słońce leniwie chowało się za dachami poznańskich kamienic i malowało niebo w odcieniach różu i fioletu. W domu Krasińskich w Suchym Lesie panował przyjemny chaos. Pięcioletni Mateusz, przebrany za pirata, z opaską na oku i plastikowym nożem w dłoni, z zapałem przebierał w cukierkach rozsypanych na kuchennym stole.
Ewa Krasińska z uśmiechem obserwowała syna, a jej mąż Tomasz krzątał się po kuchni. W powietrzu unosił się zapach cynamonowych ciasteczek, których kolejna partia właśnie wjechała do piekarnika.
– Tylko nie oddalaj się od kolegów, pamiętaj, że chodzicie całą grupką, razem z mamą Tobiasza, dobrze? – Ewa kucnęła przed synem i spojrzała mu uważnie w oczy.
Skinął głową.
– Będę grzeczny. Może nazbieram całą górę cukierków w tym roku?
Mama uśmiechnęła się do Matiego i puściła do niego oko.
– Wyglądasz jak prawdziwy pirat, jestem pewna, że sąsiedzi oddadzą ci wszystkie słodycze, jakie tylko znajdą w domu. Za bardzo będą się bali odmówić – obwieściła z poważną miną.
Chłopiec był naprawdę podekscytowany. W zeszłym roku wybrał się na Halloween tylko z tatą i chociaż udało mu się uzbierać trochę cukierków, to jednak nie do końca czuł się z tego wyniku zadowolony. Poza tym nie było wcale tak wesoło, bo tata się nie przebrał. I ciągle poganiał Mateusza, zupełnie jakby się wstydził, że proszą o słodycze. A przecież o to w tym wszystkim chodziło! W tym roku na szczęście Halloween wyglądało zupełnie inaczej. Po raz pierwszy rodzice pozwolili iść Matiemu z grupą kolegów, pod opieką mamy jednego z nich. Każdy miał sobie wymyślić przebranie, a ponieważ Mateusz od zawsze uwielbiał filmy o piratach, to oczywiście ten kostium jako pierwszy przyszedł mu do głowy. Najbardziej podobała mu się czarna przepaska na oku. No i piracki nóż, który przyczepił do paska kurtki.
To był dość przyjemny, a nawet w miarę ciepły wieczór, mimo końcówki października. Najważniejsze, że nie padał deszcz i dzieciaki miały prawdziwą frajdę z chodzenia od domu do domu, mówienia wierszyków, wygłupiania się i zbierania słodyczy.
„Cukierek albo psikus!” – wołały, gdy pukały do drzwi i czekały na słodkie łupy. Dwa razy dostały owoce, na których widok trochę się skrzywiły, a raz jakiś mały chłopczyk puścił w ich kierunku strumień wody z pistoletu wodnego i okropnie się z tego cieszył. Jeden z sąsiadów sam się przebrał za wielką dynię i ledwo mieścił się w drzwiach. To był naprawdę wieczór pełen niespodzianek.
Mateusz wrócił do domu około godziny dwudziestej pierwszej i zdecydowanie odmówił zjedzenia kolacji.
– Mam w brzuchu za dużo cukierków – przyznał ze zbolałą miną.
Ewa Krasińska tylko pokiwała głową, szybko umyła synka i ubranego w czystą piżamkę zaniosła zmęczonego prosto do jego łóżeczka. Wydał jej się wyjątkowo blady.
Następnego ranka jej męża obudził przeraźliwy krzyk. Mężczyzna usiadł zdezorientowany na łóżku i próbował zebrać myśli. Kiedy dotarło do niego, że ten dźwięk wydaje jego żona, poczuł, jak coś ściska mu serce. Jakiś dziwny strach, którego nie potrafił zrozumieć. Nie mógł też ruszyć się z miejsca, jakby przeczuwał, że wydarzyło się coś strasznego.
Nie mylił się.
O godzinie siódmej czterdzieści siedem Ewa Krasińska znalazła ciało swojego synka i chociaż od razu rozpoczęła reanimację, na nic się to zdało. Patolog, który przyjechał na miejsce wraz z policją, określił zgon Mateusza Krasińskiego na godzinę czwartą nad ranem, ale nie potrafił stwierdzić, co było jego przyczyną.
– Co podejrzewasz? – spytała szeptem Florentyna Bora, która również pojawiła się w domu Krasińskich.
Wprawdzie wzięła kilka dni wolnego, ale kiedy dowiedziała się o nagłej śmierci dziecka, postanowiła przełożyć urlop. Zresztą i tak nie planowała nigdzie wyjeżdżać.
– Zatrucie. Matka wspominała, że wieczorem bolał go brzuch, że syn był blady i jakiś inny niż zazwyczaj. Okres wylęgania zatruć, zwłaszcza wywołanych przez toksyny bakteryjne, jest dość krótki, wynosi od kilku do kilkunastu godzin, maksymalnie do kilku dni, w zależności od masy ciała. Tylko, cholera, dość rzadko dochodzi wtedy do zgonu. Inna sprawa, że to dziecko, a więc z mniejszą tolerancją na wszelkiego rodzaju toksyny.
– Co mógł zjeść?
– Coś z campylobacterem, salmonellą, patogennym szczepem coli, trudno to teraz powiedzieć. Musimy zrobić szczegółowe badania. Warto też zapytać rodziców, co dziecko spożywało w ciągu ostatnich godzin. Może mięso drobiowe, które było skażone, może wypiło niepasteryzowane mleko z bakterią albo nieprzegotowaną wodę. Na razie nie powiem ci nic więcej, bo sam nie wiem. To tylko podejrzenia. Możliwe, że przyczyna śmierci okaże się zupełnie inna.
Bora nagle pociągnęła nosem.
– Czujesz? – spytała lekarza.
Spojrzał na nią zdziwiony.
– Nie…
– Pachnie migdałami.
– Serio? – Zmarszczył nos.
– Dlaczego on nie żyje!? – krzyknęła nagle matka chłopca, która podeszła do Florentyny i chwyciła ją za rękę.
Policjantka bezradnie pokręciła głową.
– Ustalimy to – odparła po chwili. – Muszę jednak zadać państwu kilka pytań. Proszę sobie dokładnie przypomnieć, co pani syn wczoraj jadł.
– Dlaczego on nie żyje? – powtórzyła kobieta, bez reakcji na to, co mówiła Bora, a potem bezwładnie osunęła się na podłogę.
Rozdział
1
Florentyna stanęła przed oknem i zapatrzyła się przed siebie, chociaż w ciemniej szybie widziała tylko swoje odbicie. Za chwilę miała się spotkać z patologiem, który chyba po raz pierwszy od dawna nie chciał jej telefonicznie przekazać tego, co ustalił.
– Przyjedź, okej?
Dopiła kawę, chwyciła kurtkę i wyszła z komendy. Pociągnęła nosem i zmarszczyła czoło. Od wczoraj odnosiła dziwne wrażenie, że prześladuje ją zapach migdałów. Powąchała się nawet dyskretnie, ale to nie było to. A jednak cały czas wyczuwała tę charakterystyczną woń, jakby z oddali, trochę niewyraźnie, a mimo wszystko irytująco.
Marcin Kawski, patolog, z którym pracowała od niedawna, był wysokim mężczyzną z krótko przystrzyżonymi brązowymi włosami, zabawnie sterczącymi w różne strony, zupełnie jakby w ogóle nie uznawały kontaktu z grzebieniem. Twarz miał zazwyczaj poważną i skupioną, a głębokie bruzdy na czole sugerowały lata pracy i doświadczenia. Pod oczami widniały cienie, które z każdym kolejnym rokiem coraz bardziej się pogłębiały. Kawski objął to stanowisko kilka miesięcy temu, ale dość szybko znalazł wspólny język z Borą. Może dlatego, że nie mówił zbyt dużo i zostawał po godzinach, kiedy śledztwo tego wymagało. Nie narzekał, nie marudził, po prostu robił swoje.
Florentyna popatrzyła teraz na niego i próbowała zgadnąć, co chciał jej powiedzieć, a jednocześnie żywiła cichą nadzieję, że jednak się myli. Zawsze podziwiała pracę lekarzy patologów, a raczej ich siłę psychiczną. To, że stawali oko w oko ze złem, że odkrywali największe ludzkie podłości. Że byli tak blisko czegoś, co nie mogło przecież nie zostawić śladu w ich psychice. Czasem wydawało jej się, że ich robota jest jeszcze gorsza niż policjantów śledczych.
Kawski spojrzał na nią poważnym wzrokiem, co tylko zwiększyło jej niepokój. Kiedy do niej podszedł, od razu poczuła, że coś jest nie tak.
– Mam już wyniki – powiedział, trzymając w ręce notatki.
Florentyna przełknęła ślinę i usiłowała ukryć swoje napięcie.
– Rozumiem, że mam się spodziewać najgorszego, skoro nie chciałeś rozmawiać przez telefon?
Kawski ciężko westchnął.
– Kurwa, mam wnuka w tym wieku.
Florentyna usiadła na krześle. Jej serce biło tak mocno, że aż bolało.
Lekarz przekrzywił głowę i zmarszczył czoło, jakby próbował dobrać odpowiednie słowa.
– Podejrzewałem campylobacter, escherichię coli, salmonellę, shigellę, listerię albo clostridium. Byłem pewny, że to będzie któreś z tych gówien, ale nie. Nie uwierzysz… we krwi tego malucha znaleźliśmy ślady czegoś zupełnie innego – powiedział w końcu.
Florentyna zbladła.
– Cyjanek – stwierdziła bardziej, niż zapytała.
Kawski spojrzał na nią zdumiony.
– Skąd wiesz?
– Zapach migdałów – wyjaśniła, ale lekarz nadal patrzył na nią zdezorientowany.
Cyjanek. Arszenik. To brzmiało jak z kryminału Agathy Christie, a nie współczesnej rzeczywistości. Jak mogło do tego dojść? Kto postanowił otruć dzieciaka? Dlaczego?
– To takie nierealne… – szepnęła.
Kawski zacisnął pięści.
– Arszenik to cholernie toksyczny związek. Już niewielka dawka może być śmiertelna, zwłaszcza kiedy mamy do czynienia z dzieckiem. Ale najdziwniejsze jest to, że zatrucia tego typu są bardzo rzadkie, szczególnie w wypadku dzieci. Nie mam pojęcia, co zatrutego zjadł ten maluch albo raczej co wypił. Cyjanek potasu najłatwiej podać w formie płynnej, bo dobrze rozpuszcza się w wodzie.
Florentyna przygryzła wargę.
– Znalazłeś coś w żołądku?
– Niestety. Pamiętaj, że trawienie trwa zazwyczaj od dwóch do czterech godzin, wchłanianie od trzech do pięciu, a niestrawione resztki zostają w jelicie około dziesięciu godzin. Chłopiec najprawdopodobniej zjadł coś wieczorem, a sekcję robiłem teraz, kilkanaście godzin później, nie udało mi się więc znaleźć zbyt wiele.
– Cholera, skąd ktoś wziął to świństwo? – mruknęła, czując narastające poczucie dezorientacji i jednocześnie gniewu.
Pomyślała teraz o rodzinie Krasińskich. Musieli się dowiedzieć o tym jak najszybciej, choć ta wiadomość będzie dla nich miażdżąca. Ktoś otruł ich syna. Arszenikiem.
Wzięła głęboki wdech, a potem zacisnęła pięści i wstała.
– Jadę tam – oznajmiła ciężkim tonem.
Kawski pożegnał ją ponurym spojrzeniem.
Dwadzieścia minut później Bora zatrzymała się przed domem Krasińskich i spojrzała na swoje odbicie w lusterku. Była blada, ale miała błyszczące oczy, zupełnie jak w gorączce. Wzięła kilka głębokich oddechów, sięgnęła po butelkę z wodą i wypiła ją niemal duszkiem.
Wysiadła z samochodu i pchnęła otwartą furtkę. Zastukała do drzwi, w których natychmiast stanął ojciec chłopca. Nie rozpoznał jej, szybko się więc przedstawiła.
– Niech pani wejdzie. – Wykonał trochę bezradny ruch ręką, a potem ruszył pierwszy w stronę kuchni.
Przy stole siedziała Ewa Krasińska, a na blacie leżało mnóstwo rozrzuconych zdjęć Mateusza. Twarz kobiety była poszarzała, a oczy opuchnięte od płaczu. Tomasz Krasiński stanął obok niej i położył jej ręce na ramionach. Drgnęła i podniosła wzrok na Florentynę.
– Mamy już wstępne ustalenia – zaczęła policjantka, choć wciąż nie wiedziała, jak powiedzieć im prawdę. To, czego nie znosiła w tej pracy, to przekazywanie takich wiadomości. Mówienie, że ktoś postanowił odebrać życie bliskiej im osobie. Bo miał taki kaprys. Bo był zwyrolem. Bo sobie coś uroił w chorej głowie.
Ewa i Tomasz zamarli i wpatrywali się we Florentynę tak intensywnie, że poczuła dreszcze na całym ciele.
– Państwa syn został najprawdopodobniej otruty.
„Najprawdopodobniej”. Bora jakoś nie mogła uwierzyć, że to był przypadek, ale taką ewentualność również musiała wziąć pod uwagę.
Ewa Krasińska otworzyła szeroko usta, ale nie wydała z siebie żadnego dźwięku. Jej mąż natomiast osunął się na krzesło, jakby stracił siłę w nogach. W kuchni zapanowała przeraźliwa cisza, którą przerywał monotonny szum lodówki.
– To niemożliwe – wyszeptała w końcu kobieta. – To przecież dziecko. Małe, niewinne dziecko, które nigdy nikomu nie wyrządziło żadnej krzywdy. Małe, niewinne dziecko – powtórzyła.
Florentyna najchętniej podeszłaby do niej i mocno ją przytuliła, ale musiała zachować zimną krew.
– To są właśnie kwestie, którymi się teraz zajmiemy: dlaczego i jak do tego doszło – powiedziała. – Obiecuję, że jeśli stoi za tym ktoś trzeci, znajdziemy sprawcę.
Tomasz Krasiński podniósł na nią wzrok pełen bólu.
– Jak to się mogło stać? – zapytał tylko.
Policjantka bezradnie rozłożyła ręce.
– Tego jeszcze nie wiemy. Żeby cokolwiek ustalić, będziemy niestety musieli najpierw porozmawiać z państwem.
– Co ustalić? – Ewa Krasińska spojrzała na nią wzrokiem pełnym cierpienia.
Florentyna poczuła, jak dreszcz przebiega przez jej ciało.
– Każdy najdrobniejszy szczegół. Czy państwa synek miał opiekunkę, kogo odwiedzał, czy mieliście jakichś wrogów, czy zauważyliście ostatnio coś podejrzanego. Jednym słowem wszystko, co w jakikolwiek sposób pozwoli nam znaleźć punkt zaczepienia – mówiła cicho.
Ewa Krasińska nagle zaczęła się histerycznie śmiać, a po chwili zawtórował jej mąż.
Florentyna zamknęła oczy.
Kiedy wróciła do komendy, czuła się tak, jakby przebiegła maraton. Jej grupa dochodzeniowa już na nią czekała, a Monika bez słowa podała przełożonej kubek z kawą.
– Dzięki – mruknęła Bora i powiodła wzrokiem po zebranych. – Już słyszeliście?
Skinęli ponuro głowami.
– To zaczynamy. Wiemy na razie tyle, że dziecko przedwczoraj, czyli trzydziestego pierwszego października, wieczorem wyszło z domu i razem z kolegami zbierało cukierki. Znajdowali się pod opieką matki jednego z chłopców. Z tego, co ustaliłam, wszystko przebiegało normalnie, nie mieli żadnych nieprzyjemnych sytuacji, nikt nie zwrócił im uwagi, nie był agresywny, opryskliwy czy cokolwiek w tym stylu. Chłopiec wrócił do domu około godziny dwudziestej pierwszej, tak jak było to umówione, narzekał trochę na ból brzucha i był osowiały. Matka położyła go spać. – Bora zerknęła do notatek. – Zdaniem patologa przed pójściem do łóżka nie mógł zjeść czegoś, co było zatrute, bowiem osoba, która spożyje cyjanek, umiera krótko po dostaniu się tej substancji do organizmu. Jest opcja, że chłopiec obudził się w nocy i wtedy coś spożył, właśnie to, w czym znajdowała się trucizna. Ale patolog twierdzi, że to również mało prawdopodobne, bo nie znalazł niczego w żołądku. Chyba że była to maleńka porcja, coś, co szybko zostało strawione. Możliwa jest też inna wersja, że truciznę podawano w niewielkich ilościach, stąd początkowe bóle brzucha i zawroty głowy, o których wspomniała matka. Gdyby Mateusz od razu przyjął śmiertelną dawkę, zgon nastąpiłby w ciągu kilku minut. Matka chłopca twierdzi, że przed wyjściem z domu dostał tylko lekką kolację, ale rodzice jedli to samo, a zatem tę hipotezę też wykluczamy. Pozostaje nam jedna… – zawiesiła głos.
Monika Kulm zbladła.
– Chcesz powiedzieć, że to gówno znajdowało się w słodyczach? – spytała cichym głosem.
Bora przytaknęła.
– To jest jedyna rzecz, która przychodzi mi do głowy. Oczywiście cukierki zabieramy do laboratorium, gdzie zostaną szczegółowo przebadane. Problem polega na tym, że to niekoniecznie musiały być słodycze z wieczoru Halloween. Dzień wcześniej dzieciaki dostały paczki ze słodkościami w przedszkolu, a z kolei kilka dni temu Mateusz bawił się na urodzinach i stamtąd również przyniósł cukierki i ciastka. Patolog podpowiada, że cyjanek najlepiej rozpuszcza się w wodzie, a zatem równie dobrze to mogło być coś do picia.
– Kurwa, nie wierzę, że ktoś zrobił coś takiego. – Starszy sztabowy Marcin Miłoch tylko się skrzywił.
– Pytanie brzmi: kto to zrobił i dlaczego padło na Mateusza Krasińskiego? – zastanawiała się na głos Florentyna. – Umówiłam się z rodzicami chłopca na jutro, dzisiaj nie byli w stanie ze mną rozmawiać. Antek, pojedziesz ze mną. Trzeba obejrzeć pokój małego, chociaż szczerze mówiąc, nie bardzo wiem, czy uda się nam cokolwiek znaleźć. Tak naprawdę nie mamy żadnego tropu. Być może po rozmowie z rodzicami ustalimy coś więcej. Może mieli z kimś na pieńku, może otrzymywali jakieś pogróżki, cokolwiek, co rzuci chociaż odrobinę światła na tę zbrodnię. – Bora wypuściła ze świstem powietrze i powiodła po nich wzrokiem. – Nie wiem. Sama nie rozumiem, jak ktoś mógł tak po prostu otruć dzieciaka. Od razu mówię, że to nie będzie ani łatwe, ani przyjemne śledztwo. Wszystkie inne sprawy na razie odkładamy i cała para idzie w morderstwo Mateusza Krasińskiego. Rodzicie pozostałych dzieci zostali już powiadomieni i wiedzą, że pod żadnym pozorem nie wolno im dotykać zebranych słodyczy. Wszystkie zostaną sprawdzone na obecność cyjanku. Na szczęście nie doszło do innej tragedii i reszta dzieci jest zdrowa. Na razie to wszystko.
Kiedy wyszli, usiadła za biurkiem i podparła głowę dłońmi. Rozmyślania przerwało jej pukanie do drzwi.
Rozdział
2
Prokurator Florian Mączyński oczywiście już o wszystkim wiedział.
– Może powinnaś się trochę przewietrzyć? – zaproponował.
Wzruszyła ramionami.
– Lepiej sprawdź, co się dzieje za oknem – mruknęła.
Niebo zasłonięte ciężką kołdrą chmur nie przepuszczało nawet odrobiny promieni słonecznych, co gorsza wiał silny wiatr.
– Chodź. – Wyciągnął do niej rękę. – Zobaczysz, że od razu się lepiej poczujesz. Swoją drogą, czy ty nie powinnaś być teraz na urlopie?
Nie odpowiedziała, tylko machnęła ręką.
– Może warto czasem odpuścić? – spytał cicho.
– I tak nie mogłabym usiedzieć spokojnie na miejscu, sam wiesz. Wezmę urlop po tej sprawie, obiecuję. Może nawet gdzieś wyjadę.
– Do Lizbony? – Uśmiechnął się.
Odrobinę uniosła kąciki ust.
Szli w milczeniu, chociaż oboje myśleli o tym samym. Nie tylko o zamordowanym Mateuszu, ale też o małej Hani, która trafiła do rodziny zastępczej. Florentyna wiedziała, że być może popełnia błąd, a jednak nie potrafiła się zdobyć na to, by adoptować dziewczynkę, owoc związku jej nieżyjącego męża i jego kochanki, która popełniła samobójstwo.
– Jestem złym człowiekiem, prawda? – spytała cicho.
– Jesteś uczciwa – odpowiedział natychmiast Mączyński. – Nie robisz tego, co wydaje się słuszne, ale to, co czujesz. Być może dla tego dziecka właśnie to jest najlepsze. W nowej rodzinie nikt jej nie będzie oceniał, nie będzie patrzył na nią przez pryzmat tego, co się wydarzyło.
Miał rację. Florentyna najbardziej bała się pretensji, którymi nawet nieświadomie mogłaby obciążyć małą Hanię. A przecież ta śliczna dziewczynka, tak bardzo podobna do jej męża, nie była niczemu winna. I nie powinna odpowiadać za grzechy rodziców. Nie zasługiwała na to, aby Bora miała do niej o coś żal.
– Śmierć tego chłopca podwójnie mną szarpnęła. Pomyślałam, że może jednak to ja potrafiłabym najlepiej ochronić Hanię. Żeby nigdy nie przytrafiło jej się nic podobnego. Tyle że jaki mam na to wpływ… – Pociągnęła nosem.
Florian Mączyński objął ją ramieniem, a ona nie zaprotestowała.
Ten spacer dobrze jej zrobił, nawet jeśli nadal miała ściśnięty żołądek i kamień w sercu, który leżał tam od kilku miesięcy. Bywały dni, kiedy jej się wydawało, że ze wszystkim sobie poradzi, a decyzje, które podejmuje, są słuszne. A potem znowu przychodziło zwątpienie.
Z sierżantem sztabowym Antkiem Malańskim spotkała się następnego dnia o godzinie ósmej rano. Omówili plan wizyty u rodziców zamordowanego chłopca, a potem, już w milczeniu, pojechali do Suchego Lasu.
– Wiem, że to, co powiem, zabrzmi okropnie, ale podczas rozmowy przyglądaj się uważnie obojgu – zwróciła się do Antka Bora.
Policjant aż się wzdrygnął.
– Jezu… – wymamrotał, ale skinął głową.
Doskonale wiedział, że to wcale nie są odosobnione przypadki, kiedy za potwornymi zbrodniami stoją najbliżsi członkowie rodziny. Ojciec, matka, mąż, brat. Od razu przypomniał sobie morderstwo trzydziestopięcioletniej Anny Klowczuk, maltretowanej, a potem uduszonej przez własnych ojca i brata. Pobożnych, religijnych i żyjących po chrześcijańsku ludzi.
Drzwi otworzył im Tomasz Krasiński. Miał na sobie poplamiony sweter i dżinsowe spodnie. Był boso. Sińce pod oczami świadczyły o tym, że prawdopodobnie nie spał całą noc.
– Żona przed chwilą zasnęła – powiedział cichym głosem. – Ale obudzę ją, jeśli trzeba.
– Na razie możemy porozmawiać z panem. – Florentyna próbowała posłać mu krzepiący uśmiech, chociaż czuła, że to nic nie da.
Mężczyzna wskazał im ręką krzesła w kuchni i chyba odruchowo zapytał, czy mają ochotę na coś do picia, a następnie, nie czekając na odpowiedź, usiadł naprzeciwko nich. Florentyna była na siebie zła, że musi go brać pod uwagę jako podejrzanego, ale zbyt wiele w życiu widziała. Za największymi łzami i jeszcze większą rozpaczą kryły się często brutalne zbrodnie i niezrozumiałe motywy. Morderstwa z zimną krwią popełnione z zawiści, strachu, nienawiści, zemsty. Z sadystycznej chęci zadania komuś bólu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki