Cukierki - Natasza Socha - ebook + audiobook + książka

Cukierki ebook

Natasza Socha

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Na jednym z poznańskich osiedli w halloweenową noc umiera mały chłopiec. Sekcja zwłok wykazuje, że ktoś otruł go cyjankiem. Do akcji wkracza Florentyna Bora i jej grupa dochodzeniowa.

Kto zamordował niewinne dziecko? Czy była to zemsta na rodzicach? A może zbrodnia bez motywu?

Prawda okazuje się jeszcze bardziej przerażająca…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 136

Oceny
4,3 (142 oceny)
80
35
20
7
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
elakoza

Nie oderwiesz się od lektury

Czekam na dalsze losy Florentyny.
10
Wittoriio

Nie oderwiesz się od lektury

ciekawa
00
SylMi

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zwykle sztos!
00
Grazka1955

Nie oderwiesz się od lektury

👍
00
aga5043

Dobrze spędzony czas

Polecam
00

Popularność




Wprowadzenie

Wie­czorne słońce leni­wie cho­wało się za dachami poznań­skich kamie­nic i malo­wało niebo w odcie­niach różu i fio­letu. W domu Kra­siń­skich w Suchym Lesie pano­wał przy­jemny chaos. Pię­cio­letni Mate­usz, prze­brany za pirata, z opa­ską na oku i pla­sti­ko­wym nożem w dłoni, z zapa­łem prze­bie­rał w cukier­kach roz­sy­pa­nych na kuchen­nym stole.

Ewa Kra­siń­ska z uśmie­chem obser­wo­wała syna, a jej mąż Tomasz krzą­tał się po kuchni. W powie­trzu uno­sił się zapach cyna­mo­no­wych cia­ste­czek, któ­rych kolejna par­tia wła­śnie wje­chała do pie­kar­nika.

– Tylko nie odda­laj się od kole­gów, pamię­taj, że cho­dzi­cie całą grupką, razem z mamą Tobia­sza, dobrze? – Ewa kuc­nęła przed synem i spoj­rzała mu uważ­nie w oczy.

Ski­nął głową.

– Będę grzeczny. Może nazbie­ram całą górę cukier­ków w tym roku?

Mama uśmiech­nęła się do Matiego i puściła do niego oko.

– Wyglą­dasz jak praw­dziwy pirat, jestem pewna, że sąsie­dzi odda­dzą ci wszyst­kie sło­dy­cze, jakie tylko znajdą w domu. Za bar­dzo będą się bali odmó­wić – obwie­ściła z poważną miną.

Chło­piec był naprawdę pod­eks­cy­to­wany. W zeszłym roku wybrał się na Hal­lo­ween tylko z tatą i cho­ciaż udało mu się uzbie­rać tro­chę cukier­ków, to jed­nak nie do końca czuł się z tego wyniku zado­wo­lony. Poza tym nie było wcale tak wesoło, bo tata się nie prze­brał. I cią­gle poga­niał Mate­usza, zupeł­nie jakby się wsty­dził, że pro­szą o sło­dy­cze. A prze­cież o to w tym wszyst­kim cho­dziło! W tym roku na szczę­ście Hal­lo­ween wyglą­dało zupeł­nie ina­czej. Po raz pierw­szy rodzice pozwo­lili iść Matiemu z grupą kole­gów, pod opieką mamy jed­nego z nich. Każdy miał sobie wymy­ślić prze­bra­nie, a ponie­waż Mate­usz od zawsze uwiel­biał filmy o pira­tach, to oczy­wi­ście ten kostium jako pierw­szy przy­szedł mu do głowy. Naj­bar­dziej podo­bała mu się czarna prze­pa­ska na oku. No i piracki nóż, który przy­cze­pił do paska kurtki.

To był dość przy­jemny, a nawet w miarę cie­pły wie­czór, mimo koń­cówki paź­dzier­nika. Naj­waż­niej­sze, że nie padał deszcz i dzie­ciaki miały praw­dziwą frajdę z cho­dze­nia od domu do domu, mówie­nia wier­szy­ków, wygłu­pia­nia się i zbie­ra­nia sło­dy­czy.

„Cukie­rek albo psi­kus!” – wołały, gdy pukały do drzwi i cze­kały na słod­kie łupy. Dwa razy dostały owoce, na któ­rych widok tro­chę się skrzy­wiły, a raz jakiś mały chłop­czyk puścił w ich kie­runku stru­mień wody z pisto­letu wod­nego i okrop­nie się z tego cie­szył. Jeden z sąsia­dów sam się prze­brał za wielką dynię i ledwo mie­ścił się w drzwiach. To był naprawdę wie­czór pełen nie­spo­dzia­nek.

Mate­usz wró­cił do domu około godziny dwu­dzie­stej pierw­szej i zde­cy­do­wa­nie odmó­wił zje­dze­nia kola­cji.

– Mam w brzu­chu za dużo cukier­ków – przy­znał ze zbo­lałą miną.

Ewa Kra­siń­ska tylko poki­wała głową, szybko umyła synka i ubra­nego w czy­stą piżamkę zanio­sła zmę­czo­nego pro­sto do jego łóżeczka. Wydał jej się wyjąt­kowo blady.

Następ­nego ranka jej męża obu­dził prze­raź­liwy krzyk. Męż­czy­zna usiadł zdez­o­rien­to­wany na łóżku i pró­bo­wał zebrać myśli. Kiedy dotarło do niego, że ten dźwięk wydaje jego żona, poczuł, jak coś ści­ska mu serce. Jakiś dziwny strach, któ­rego nie potra­fił zro­zu­mieć. Nie mógł też ruszyć się z miej­sca, jakby prze­czu­wał, że wyda­rzyło się coś strasz­nego.

Nie mylił się.

O godzi­nie siód­mej czter­dzie­ści sie­dem Ewa Kra­siń­ska zna­la­zła ciało swo­jego synka i cho­ciaż od razu roz­po­częła reani­ma­cję, na nic się to zdało. Pato­log, który przy­je­chał na miej­sce wraz z poli­cją, okre­ślił zgon Mate­usza Kra­siń­skiego na godzinę czwartą nad ranem, ale nie potra­fił stwier­dzić, co było jego przy­czyną.

– Co podej­rze­wasz? – spy­tała szep­tem Flo­ren­tyna Bora, która rów­nież poja­wiła się w domu Kra­siń­skich.

Wpraw­dzie wzięła kilka dni wol­nego, ale kiedy dowie­działa się o nagłej śmierci dziecka, posta­no­wiła prze­ło­żyć urlop. Zresztą i tak nie pla­no­wała ni­gdzie wyjeż­dżać.

– Zatru­cie. Matka wspo­mi­nała, że wie­czo­rem bolał go brzuch, że syn był blady i jakiś inny niż zazwy­czaj. Okres wylę­ga­nia zatruć, zwłasz­cza wywo­ła­nych przez tok­syny bak­te­ryjne, jest dość krótki, wynosi od kilku do kil­ku­na­stu godzin, mak­sy­mal­nie do kilku dni, w zależ­no­ści od masy ciała. Tylko, cho­lera, dość rzadko docho­dzi wtedy do zgonu. Inna sprawa, że to dziecko, a więc z mniej­szą tole­ran­cją na wszel­kiego rodzaju tok­syny.

– Co mógł zjeść?

– Coś z cam­py­lo­bac­te­rem, sal­mo­nellą, pato­gen­nym szcze­pem coli, trudno to teraz powie­dzieć. Musimy zro­bić szcze­gó­łowe bada­nia. Warto też zapy­tać rodzi­ców, co dziecko spo­ży­wało w ciągu ostat­nich godzin. Może mięso dro­biowe, które było ska­żone, może wypiło nie­pa­ste­ry­zo­wane mleko z bak­te­rią albo nie­prze­go­to­waną wodę. Na razie nie powiem ci nic wię­cej, bo sam nie wiem. To tylko podej­rze­nia. Moż­liwe, że przy­czyna śmierci okaże się zupeł­nie inna.

Bora nagle pocią­gnęła nosem.

– Czu­jesz? – spy­tała leka­rza.

Spoj­rzał na nią zdzi­wiony.

– Nie…

– Pach­nie mig­da­łami.

– Serio? – Zmarsz­czył nos.

– Dla­czego on nie żyje!? – krzyk­nęła nagle matka chłopca, która pode­szła do Flo­ren­tyny i chwy­ciła ją za rękę.

Poli­cjantka bez­rad­nie pokrę­ciła głową.

– Usta­limy to – odparła po chwili. – Muszę jed­nak zadać pań­stwu kilka pytań. Pro­szę sobie dokład­nie przy­po­mnieć, co pani syn wczo­raj jadł.

– Dla­czego on nie żyje? – powtó­rzyła kobieta, bez reak­cji na to, co mówiła Bora, a potem bez­wład­nie osu­nęła się na pod­łogę.

Rozdział 1

Roz­dział

1

Flo­ren­tyna sta­nęła przed oknem i zapa­trzyła się przed sie­bie, cho­ciaż w ciem­niej szy­bie widziała tylko swoje odbi­cie. Za chwilę miała się spo­tkać z pato­lo­giem, który chyba po raz pierw­szy od dawna nie chciał jej tele­fo­nicz­nie prze­ka­zać tego, co usta­lił.

– Przy­jedź, okej?

Dopiła kawę, chwy­ciła kurtkę i wyszła z komendy. Pocią­gnęła nosem i zmarsz­czyła czoło. Od wczo­raj odno­siła dziwne wra­że­nie, że prze­śla­duje ją zapach mig­da­łów. Pową­chała się nawet dys­kret­nie, ale to nie było to. A jed­nak cały czas wyczu­wała tę cha­rak­te­ry­styczną woń, jakby z oddali, tro­chę nie­wy­raź­nie, a mimo wszystko iry­tu­jąco.

Mar­cin Kaw­ski, pato­log, z któ­rym pra­co­wała od nie­dawna, był wyso­kim męż­czy­zną z krótko przy­strzy­żo­nymi brą­zo­wymi wło­sami, zabaw­nie ster­czą­cymi w różne strony, zupeł­nie jakby w ogóle nie uzna­wały kon­taktu z grze­bie­niem. Twarz miał zazwy­czaj poważną i sku­pioną, a głę­bo­kie bruzdy na czole suge­ro­wały lata pracy i doświad­cze­nia. Pod oczami wid­niały cie­nie, które z każ­dym kolej­nym rokiem coraz bar­dziej się pogłę­biały. Kaw­ski objął to sta­no­wi­sko kilka mie­sięcy temu, ale dość szybko zna­lazł wspólny język z Borą. Może dla­tego, że nie mówił zbyt dużo i zosta­wał po godzi­nach, kiedy śledz­two tego wyma­gało. Nie narze­kał, nie maru­dził, po pro­stu robił swoje.

Flo­ren­tyna popa­trzyła teraz na niego i pró­bo­wała zgad­nąć, co chciał jej powie­dzieć, a jed­no­cze­śnie żywiła cichą nadzieję, że jed­nak się myli. Zawsze podzi­wiała pracę leka­rzy pato­lo­gów, a raczej ich siłę psy­chiczną. To, że sta­wali oko w oko ze złem, że odkry­wali naj­więk­sze ludz­kie pod­ło­ści. Że byli tak bli­sko cze­goś, co nie mogło prze­cież nie zosta­wić śladu w ich psy­chice. Cza­sem wyda­wało jej się, że ich robota jest jesz­cze gor­sza niż poli­cjan­tów śled­czych.

Kaw­ski spoj­rzał na nią poważ­nym wzro­kiem, co tylko zwięk­szyło jej nie­po­kój. Kiedy do niej pod­szedł, od razu poczuła, że coś jest nie tak.

– Mam już wyniki – powie­dział, trzy­ma­jąc w ręce notatki.

Flo­ren­tyna prze­łknęła ślinę i usi­ło­wała ukryć swoje napię­cie.

– Rozu­miem, że mam się spo­dzie­wać naj­gor­szego, skoro nie chcia­łeś roz­ma­wiać przez tele­fon?

Kaw­ski ciężko wes­tchnął.

– Kurwa, mam wnuka w tym wieku.

Flo­ren­tyna usia­dła na krze­śle. Jej serce biło tak mocno, że aż bolało.

Lekarz prze­krzy­wił głowę i zmarsz­czył czoło, jakby pró­bo­wał dobrać odpo­wied­nie słowa.

– Podej­rze­wa­łem cam­py­lo­bac­ter, esche­ri­chię coli, sal­mo­nellę, shi­gellę, liste­rię albo clo­stri­dium. Byłem pewny, że to będzie któ­reś z tych gówien, ale nie. Nie uwie­rzysz… we krwi tego malu­cha zna­leź­li­śmy ślady cze­goś zupeł­nie innego – powie­dział w końcu.

Flo­ren­tyna zbla­dła.

– Cyja­nek – stwier­dziła bar­dziej, niż zapy­tała.

Kaw­ski spoj­rzał na nią zdu­miony.

– Skąd wiesz?

– Zapach mig­da­łów – wyja­śniła, ale lekarz na­dal patrzył na nią zdez­o­rien­to­wany.

Cyja­nek. Arsze­nik. To brzmiało jak z kry­mi­nału Aga­thy Chri­stie, a nie współ­cze­snej rze­czy­wi­sto­ści. Jak mogło do tego dojść? Kto posta­no­wił otruć dzie­ciaka? Dla­czego?

– To takie nie­re­alne… – szep­nęła.

Kaw­ski zaci­snął pię­ści.

– Arsze­nik to cho­ler­nie tok­syczny zwią­zek. Już nie­wielka dawka może być śmier­telna, zwłasz­cza kiedy mamy do czy­nie­nia z dziec­kiem. Ale naj­dziw­niej­sze jest to, że zatru­cia tego typu są bar­dzo rzad­kie, szcze­gól­nie w wypadku dzieci. Nie mam poję­cia, co zatru­tego zjadł ten maluch albo raczej co wypił. Cyja­nek potasu naj­ła­twiej podać w for­mie płyn­nej, bo dobrze roz­pusz­cza się w wodzie.

Flo­ren­tyna przy­gry­zła wargę.

– Zna­la­złeś coś w żołądku?

– Nie­stety. Pamię­taj, że tra­wie­nie trwa zazwy­czaj od dwóch do czte­rech godzin, wchła­nia­nie od trzech do pię­ciu, a nie­stra­wione resztki zostają w jeli­cie około dzie­się­ciu godzin. Chło­piec naj­praw­do­po­dob­niej zjadł coś wie­czo­rem, a sek­cję robi­łem teraz, kil­ka­na­ście godzin póź­niej, nie udało mi się więc zna­leźć zbyt wiele.

– Cho­lera, skąd ktoś wziął to świń­stwo? – mruk­nęła, czu­jąc nara­sta­jące poczu­cie dez­orien­ta­cji i jed­no­cze­śnie gniewu.

Pomy­ślała teraz o rodzi­nie Kra­siń­skich. Musieli się dowie­dzieć o tym jak naj­szyb­ciej, choć ta wia­do­mość będzie dla nich miaż­dżąca. Ktoś otruł ich syna. Arsze­ni­kiem.

Wzięła głę­boki wdech, a potem zaci­snęła pię­ści i wstała.

– Jadę tam – oznaj­miła cięż­kim tonem.

Kaw­ski poże­gnał ją ponu­rym spoj­rze­niem.

Dwa­dzie­ścia minut póź­niej Bora zatrzy­mała się przed domem Kra­siń­skich i spoj­rzała na swoje odbi­cie w lusterku. Była blada, ale miała błysz­czące oczy, zupeł­nie jak w gorączce. Wzięła kilka głę­bo­kich odde­chów, się­gnęła po butelkę z wodą i wypiła ją nie­mal dusz­kiem.

Wysia­dła z samo­chodu i pchnęła otwartą furtkę. Zastu­kała do drzwi, w któ­rych natych­miast sta­nął ojciec chłopca. Nie roz­po­znał jej, szybko się więc przed­sta­wiła.

– Niech pani wej­dzie. – Wyko­nał tro­chę bez­radny ruch ręką, a potem ruszył pierw­szy w stronę kuchni.

Przy stole sie­działa Ewa Kra­siń­ska, a na bla­cie leżało mnó­stwo roz­rzu­co­nych zdjęć Mate­usza. Twarz kobiety była posza­rzała, a oczy opuch­nięte od pła­czu. Tomasz Kra­siń­ski sta­nął obok niej i poło­żył jej ręce na ramio­nach. Drgnęła i pod­nio­sła wzrok na Flo­ren­tynę.

– Mamy już wstępne usta­le­nia – zaczęła poli­cjantka, choć wciąż nie wie­działa, jak powie­dzieć im prawdę. To, czego nie zno­siła w tej pracy, to prze­ka­zy­wa­nie takich wia­do­mo­ści. Mówie­nie, że ktoś posta­no­wił ode­brać życie bli­skiej im oso­bie. Bo miał taki kaprys. Bo był zwy­ro­lem. Bo sobie coś uroił w cho­rej gło­wie.

Ewa i Tomasz zamarli i wpa­try­wali się we Flo­ren­tynę tak inten­syw­nie, że poczuła dresz­cze na całym ciele.

– Pań­stwa syn został naj­praw­do­po­dob­niej otruty.

„Naj­praw­do­po­dob­niej”. Bora jakoś nie mogła uwie­rzyć, że to był przy­pa­dek, ale taką ewen­tu­al­ność rów­nież musiała wziąć pod uwagę.

Ewa Kra­siń­ska otwo­rzyła sze­roko usta, ale nie wydała z sie­bie żad­nego dźwięku. Jej mąż nato­miast osu­nął się na krze­sło, jakby stra­cił siłę w nogach. W kuchni zapa­no­wała prze­raź­liwa cisza, którą prze­ry­wał mono­tonny szum lodówki.

– To nie­moż­liwe – wyszep­tała w końcu kobieta. – To prze­cież dziecko. Małe, nie­winne dziecko, które ni­gdy nikomu nie wyrzą­dziło żad­nej krzywdy. Małe, nie­winne dziecko – powtó­rzyła.

Flo­ren­tyna naj­chęt­niej pode­szłaby do niej i mocno ją przy­tu­liła, ale musiała zacho­wać zimną krew.

– To są wła­śnie kwe­stie, któ­rymi się teraz zaj­miemy: dla­czego i jak do tego doszło – powie­działa. – Obie­cuję, że jeśli stoi za tym ktoś trzeci, znaj­dziemy sprawcę.

Tomasz Kra­siń­ski pod­niósł na nią wzrok pełen bólu.

– Jak to się mogło stać? – zapy­tał tylko.

Poli­cjantka bez­rad­nie roz­ło­żyła ręce.

– Tego jesz­cze nie wiemy. Żeby cokol­wiek usta­lić, będziemy nie­stety musieli naj­pierw poroz­ma­wiać z pań­stwem.

– Co usta­lić? – Ewa Kra­siń­ska spoj­rzała na nią wzro­kiem peł­nym cier­pie­nia.

Flo­ren­tyna poczuła, jak dreszcz prze­biega przez jej ciało.

– Każdy naj­drob­niej­szy szcze­gół. Czy pań­stwa synek miał opie­kunkę, kogo odwie­dzał, czy mie­li­ście jakichś wro­gów, czy zauwa­ży­li­ście ostat­nio coś podej­rza­nego. Jed­nym sło­wem wszystko, co w jaki­kol­wiek spo­sób pozwoli nam zna­leźć punkt zacze­pie­nia – mówiła cicho.

Ewa Kra­siń­ska nagle zaczęła się histe­rycz­nie śmiać, a po chwili zawtó­ro­wał jej mąż.

Flo­ren­tyna zamknęła oczy.

Kiedy wró­ciła do komendy, czuła się tak, jakby prze­bie­gła mara­ton. Jej grupa docho­dze­niowa już na nią cze­kała, a Monika bez słowa podała prze­ło­żo­nej kubek z kawą.

– Dzięki – mruk­nęła Bora i powio­dła wzro­kiem po zebra­nych. – Już sły­sze­li­ście?

Ski­nęli ponuro gło­wami.

– To zaczy­namy. Wiemy na razie tyle, że dziecko przed­wczo­raj, czyli trzy­dzie­stego pierw­szego paź­dzier­nika, wie­czo­rem wyszło z domu i razem z kole­gami zbie­rało cukierki. Znaj­do­wali się pod opieką matki jed­nego z chłop­ców. Z tego, co usta­li­łam, wszystko prze­bie­gało nor­mal­nie, nie mieli żad­nych nie­przy­jem­nych sytu­acji, nikt nie zwró­cił im uwagi, nie był agre­sywny, opry­skliwy czy cokol­wiek w tym stylu. Chło­piec wró­cił do domu około godziny dwu­dzie­stej pierw­szej, tak jak było to umó­wione, narze­kał tro­chę na ból brzu­cha i był oso­wiały. Matka poło­żyła go spać. – Bora zer­k­nęła do nota­tek. – Zda­niem pato­loga przed pój­ściem do łóżka nie mógł zjeść cze­goś, co było zatrute, bowiem osoba, która spo­żyje cyja­nek, umiera krótko po dosta­niu się tej sub­stan­cji do orga­ni­zmu. Jest opcja, że chło­piec obu­dził się w nocy i wtedy coś spo­żył, wła­śnie to, w czym znaj­do­wała się tru­ci­zna. Ale pato­log twier­dzi, że to rów­nież mało praw­do­po­dobne, bo nie zna­lazł niczego w żołądku. Chyba że była to maleńka por­cja, coś, co szybko zostało stra­wione. Moż­liwa jest też inna wer­sja, że tru­ci­znę poda­wano w nie­wiel­kich ilo­ściach, stąd począt­kowe bóle brzu­cha i zawroty głowy, o któ­rych wspo­mniała matka. Gdyby Mate­usz od razu przy­jął śmier­telną dawkę, zgon nastą­piłby w ciągu kilku minut. Matka chłopca twier­dzi, że przed wyj­ściem z domu dostał tylko lekką kola­cję, ale rodzice jedli to samo, a zatem tę hipo­tezę też wyklu­czamy. Pozo­staje nam jedna… – zawie­siła głos.

Monika Kulm zbla­dła.

– Chcesz powie­dzieć, że to gówno znaj­do­wało się w sło­dy­czach? – spy­tała cichym gło­sem.

Bora przy­tak­nęła.

– To jest jedyna rzecz, która przy­cho­dzi mi do głowy. Oczy­wi­ście cukierki zabie­ramy do labo­ra­to­rium, gdzie zostaną szcze­gó­łowo prze­ba­dane. Pro­blem polega na tym, że to nie­ko­niecz­nie musiały być sło­dy­cze z wie­czoru Hal­lo­ween. Dzień wcze­śniej dzie­ciaki dostały paczki ze słod­ko­ściami w przed­szkolu, a z kolei kilka dni temu Mate­usz bawił się na uro­dzi­nach i stam­tąd rów­nież przy­niósł cukierki i ciastka. Pato­log pod­po­wiada, że cyja­nek naj­le­piej roz­pusz­cza się w wodzie, a zatem rów­nie dobrze to mogło być coś do picia.

– Kurwa, nie wie­rzę, że ktoś zro­bił coś takiego. – Star­szy szta­bowy Mar­cin Miłoch tylko się skrzy­wił.

– Pyta­nie brzmi: kto to zro­bił i dla­czego padło na Mate­usza Kra­siń­skiego? – zasta­na­wiała się na głos Flo­ren­tyna. – Umó­wi­łam się z rodzi­cami chłopca na jutro, dzi­siaj nie byli w sta­nie ze mną roz­ma­wiać. Antek, poje­dziesz ze mną. Trzeba obej­rzeć pokój małego, cho­ciaż szcze­rze mówiąc, nie bar­dzo wiem, czy uda się nam cokol­wiek zna­leźć. Tak naprawdę nie mamy żad­nego tropu. Być może po roz­mo­wie z rodzi­cami usta­limy coś wię­cej. Może mieli z kimś na pieńku, może otrzy­my­wali jakieś pogróżki, cokol­wiek, co rzuci cho­ciaż odro­binę świa­tła na tę zbrod­nię. – Bora wypu­ściła ze świ­stem powie­trze i powio­dła po nich wzro­kiem. – Nie wiem. Sama nie rozu­miem, jak ktoś mógł tak po pro­stu otruć dzie­ciaka. Od razu mówię, że to nie będzie ani łatwe, ani przy­jemne śledz­two. Wszyst­kie inne sprawy na razie odkła­damy i cała para idzie w mor­der­stwo Mate­usza Kra­siń­skiego. Rodzi­cie pozo­sta­łych dzieci zostali już powia­do­mieni i wie­dzą, że pod żad­nym pozo­rem nie wolno im doty­kać zebra­nych sło­dy­czy. Wszyst­kie zostaną spraw­dzone na obec­ność cyjanku. Na szczę­ście nie doszło do innej tra­ge­dii i reszta dzieci jest zdrowa. Na razie to wszystko.

Kiedy wyszli, usia­dła za biur­kiem i pod­parła głowę dłońmi. Roz­my­śla­nia prze­rwało jej puka­nie do drzwi.

Rozdział 2

Roz­dział

2

Pro­ku­ra­tor Flo­rian Mączyń­ski oczy­wi­ście już o wszyst­kim wie­dział.

– Może powin­naś się tro­chę prze­wie­trzyć? – zapro­po­no­wał.

Wzru­szyła ramio­nami.

– Lepiej sprawdź, co się dzieje za oknem – mruk­nęła.

Niebo zasło­nięte ciężką koł­drą chmur nie prze­pusz­czało nawet odro­biny pro­mieni sło­necz­nych, co gor­sza wiał silny wiatr.

– Chodź. – Wycią­gnął do niej rękę. – Zoba­czysz, że od razu się lepiej poczu­jesz. Swoją drogą, czy ty nie powin­naś być teraz na urlo­pie?

Nie odpo­wie­działa, tylko mach­nęła ręką.

– Może warto cza­sem odpu­ścić? – spy­tał cicho.

– I tak nie mogła­bym usie­dzieć spo­koj­nie na miej­scu, sam wiesz. Wezmę urlop po tej spra­wie, obie­cuję. Może nawet gdzieś wyjadę.

– Do Lizbony? – Uśmiech­nął się.

Odro­binę unio­sła kąciki ust.

Szli w mil­cze­niu, cho­ciaż oboje myśleli o tym samym. Nie tylko o zamor­do­wa­nym Mate­uszu, ale też o małej Hani, która tra­fiła do rodziny zastęp­czej. Flo­ren­tyna wie­działa, że być może popeł­nia błąd, a jed­nak nie potra­fiła się zdo­być na to, by adop­to­wać dziew­czynkę, owoc związku jej nie­ży­ją­cego męża i jego kochanki, która popeł­niła samo­bój­stwo.

– Jestem złym czło­wie­kiem, prawda? – spy­tała cicho.

– Jesteś uczciwa – odpo­wie­dział natych­miast Mączyń­ski. – Nie robisz tego, co wydaje się słuszne, ale to, co czu­jesz. Być może dla tego dziecka wła­śnie to jest naj­lep­sze. W nowej rodzi­nie nikt jej nie będzie oce­niał, nie będzie patrzył na nią przez pry­zmat tego, co się wyda­rzyło.

Miał rację. Flo­ren­tyna naj­bar­dziej bała się pre­ten­sji, któ­rymi nawet nie­świa­do­mie mogłaby obcią­żyć małą Hanię. A prze­cież ta śliczna dziew­czynka, tak bar­dzo podobna do jej męża, nie była niczemu winna. I nie powinna odpo­wia­dać za grze­chy rodzi­ców. Nie zasłu­gi­wała na to, aby Bora miała do niej o coś żal.

– Śmierć tego chłopca podwój­nie mną szarp­nęła. Pomy­śla­łam, że może jed­nak to ja potra­fi­ła­bym naj­le­piej ochro­nić Hanię. Żeby ni­gdy nie przy­tra­fiło jej się nic podob­nego. Tyle że jaki mam na to wpływ… – Pocią­gnęła nosem.

Flo­rian Mączyń­ski objął ją ramie­niem, a ona nie zapro­te­sto­wała.

Ten spa­cer dobrze jej zro­bił, nawet jeśli na­dal miała ści­śnięty żołą­dek i kamień w sercu, który leżał tam od kilku mie­sięcy. Bywały dni, kiedy jej się wyda­wało, że ze wszyst­kim sobie pora­dzi, a decy­zje, które podej­muje, są słuszne. A potem znowu przy­cho­dziło zwąt­pie­nie.

Z sier­żan­tem szta­bo­wym Ant­kiem Malań­skim spo­tkała się następ­nego dnia o godzi­nie ósmej rano. Omó­wili plan wizyty u rodzi­ców zamor­do­wa­nego chłopca, a potem, już w mil­cze­niu, poje­chali do Suchego Lasu.

– Wiem, że to, co powiem, zabrzmi okrop­nie, ale pod­czas roz­mowy przy­glą­daj się uważ­nie obojgu – zwró­ciła się do Antka Bora.

Poli­cjant aż się wzdry­gnął.

– Jezu… – wymam­ro­tał, ale ski­nął głową.

Dosko­nale wie­dział, że to wcale nie są odosob­nione przy­padki, kiedy za potwor­nymi zbrod­niami stoją naj­bliżsi człon­ko­wie rodziny. Ojciec, matka, mąż, brat. Od razu przy­po­mniał sobie mor­der­stwo trzy­dzie­sto­pię­cio­let­niej Anny Klow­czuk, mal­tre­to­wa­nej, a potem udu­szo­nej przez wła­snych ojca i brata. Poboż­nych, reli­gij­nych i żyją­cych po chrze­ści­jań­sku ludzi.

Drzwi otwo­rzył im Tomasz Kra­siń­ski. Miał na sobie popla­miony swe­ter i dżin­sowe spodnie. Był boso. Sińce pod oczami świad­czyły o tym, że praw­do­po­dob­nie nie spał całą noc.

– Żona przed chwilą zasnęła – powie­dział cichym gło­sem. – Ale obu­dzę ją, jeśli trzeba.

– Na razie możemy poroz­ma­wiać z panem. – Flo­ren­tyna pró­bo­wała posłać mu krze­piący uśmiech, cho­ciaż czuła, że to nic nie da.

Męż­czy­zna wska­zał im ręką krze­sła w kuchni i chyba odru­chowo zapy­tał, czy mają ochotę na coś do picia, a następ­nie, nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź, usiadł naprze­ciwko nich. Flo­ren­tyna była na sie­bie zła, że musi go brać pod uwagę jako podej­rza­nego, ale zbyt wiele w życiu widziała. Za naj­więk­szymi łzami i jesz­cze więk­szą roz­pa­czą kryły się czę­sto bru­talne zbrod­nie i nie­zro­zu­miałe motywy. Mor­der­stwa z zimną krwią popeł­nione z zawi­ści, stra­chu, nie­na­wi­ści, zemsty. Z sady­stycz­nej chęci zada­nia komuś bólu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki