Symfonia ciszy - Natasza Socha - ebook + audiobook + książka

Symfonia ciszy ebook

Natasza Socha

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Marcel traci w wypadku żonę. Nie potrafi się pozbierać po jej śmierci, ma wrażenie, że jego życie właśnie się skończyło. Po kilku miesiącach decyduje się zajrzeć do garderoby i uporządkować ubrania po zmarłej Annie.

I wtedy znajduje złoty naszyjnik z serduszkiem i wygrawerowanymi literami. Nie podarował go swojej żonie, zresztą inicjały się nie zgadzają. Marcel bezskutecznie próbuje odpędzić natrętne myśli. Zaczyna analizować ostatnie miesiące swojego małżeństwa krok po kroku. Dociera do niego, że wcale nie było ono takie idealne… Kiedy poznaje prawdę, pragnie tylko jednego – zemsty.

„Natasza Socha w szczytowej formie. Symfonia ciszy, to powieść pełna nieoczekiwanych zwrotów akcji, poruszająca i niebanalna historia o małżeństwie, żałobie, miłości, przebaczeniu i trudnych wyborach. To słodko-gorzkie love story, w którym nic nie jest takie, jak nam się wydaje”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 267

Oceny
4,4 (245 ocen)
151
53
28
12
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Weronika8608

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo mi się podobała, świetny lektor, całkowicie życiowe zachowania i przemyślenia bez czarowania i usprawiedliwiania rzeczywistości
10
rybkaaga

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zwykle p. Socha nie zawodzi. Świetnie napisana historia ❤️
10
MonikaD1975

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna, do bólu prawdziwa.
10
karinagrzybowska

Dobrze spędzony czas

Miło się słuchało. to książka, która nie zostanie długo w pamięci ale zawsze warto
00
Justynakf35

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna opowieść o tym jak ważne jest nie tylko patrzenie, ale zobaczenie pragnień drugiej osoby. Przeanalizowanie swojego życia, jednak nie patrząc od środka,ale oczami drugiej osoby.Zobaczenie swoich błędów, zaakceptowanie ich oraz chęć ich naprawienia. Opowieść o wachlarzu uczuć jaki towarzyszy człowiekowi na każdym etapie życia. Polecam!!!
00

Popularność




Część pierwsza

Rozdział 1

Wcze­sna jesień otu­lała mia­sto sza­ro­ścią, kiedy Mar­cel prze­kra­czał bramę cmen­ta­rza. Liście, które opa­dły z gałęzi, utwo­rzyły coś w rodzaju kolo­ro­wego dywanu, po któ­rym teraz szedł. Wiatr tań­czył z ich drżą­cymi kra­wę­dziami, a drobne kro­ple desz­czu coraz bar­dziej roz­mięk­czały zie­mię.

Czarny płaszcz Mar­cela był ciemną plamą na tle żółto-zie­lo­nego kobierca. Z każ­dym kolej­nym kro­kiem cień cmen­ta­rza roz­cią­gał się także na jego duszę. Pogrzeb Ani był dla niego ostat­nim aktem dra­matu, któ­rego nie chciał dzie­lić z tłu­mem pła­czą­cych ludzi, pocią­ga­ją­cych nosami i ocie­ra­ją­cych oczy. On wybrał samot­ność, bo nie miał ochoty na zbio­rowe poże­gna­nie.

Celowo podał fał­szywą datę pogrzebu, chcąc uciec przed cie­kaw­skimi spoj­rze­niami i nie­mym współ­czu­ciem. Chciał być sam, do końca. A teraz, kiedy wra­cał do pustego miesz­ka­nia, otu­lony jedy­nie bólem i wspo­mnie­niami, miał świa­do­mość, że zmie­niło się wszystko.

Mar­ce­lowi trudno było to, co czuł, nazwać jed­nym sło­wem. To był wir emo­cji ście­ra­ją­cych się w nim i tań­czą­cych niczym te liście uno­szone jesien­nym wia­trem. Smu­tek i żal prze­sią­kały każdą cząstkę jego ist­nie­nia. Z tęsk­notą mie­szał się ból, jakby ktoś ciął jego ciało ostrym nożem, pozo­sta­wia­jąc rany, któ­rych nie potra­fił wygoić.

Odno­sił wra­że­nie, że z każdą chwilą, z każ­dym kolej­nym kro­kiem robi się coraz ciem­niej, bar­dziej szaro i ponuro. Czy gdyby się cof­nął, świa­tło powró­ci­łoby cho­ciaż na chwilę?

Par­sk­nął ner­wo­wym śmie­chem.

Ani nie było, nie było zatem też świa­tła.

W żało­bie tkwi potworna bez­sil­ność – uczu­cie, że nawet naj­usil­niej­sze sta­ra­nia nie zdo­łają cof­nąć czasu, nie napra­wią błę­dów, nie przy­wrócą nikomu życia.

Gazeta z fał­szywą datą pogrzebu tkwiła w jego dło­niach jak kamień, sym­bo­li­zu­jąc ilu­zję, jaką stwo­rzył, by choć na chwilę oszu­kać świat. Ludzie przyjdą tutaj jutro, ale prze­cież pogrzeb już się odbył.

I dobrze.

Nie potrze­bo­wał żad­nego współ­czu­cia.

Wpa­tru­jąc się w świa­tło ulicz­nej latarni, Mar­cel zasta­na­wiał się, czy jesz­cze kie­dyś zdoła się uśmiech­nąć. Czy gdzieś tli się iskra nadziei gotowa roz­bły­snąć nieco moc­niej? Czy zdoła odna­leźć sie­bie w tej nowej, nie­spo­dzie­wa­nej rze­czy­wi­sto­ści? Kiedy mówisz „my”, czu­jesz się pew­niej. Jesteś z kimś, jeste­ście we dwójkę.

Kiedy mówisz „ja”, wiesz, że jesteś sam.

Znowu.

Spa­da­jące co chwila liście były tak cho­ler­nie meta­fo­ryczne, że aż zaklął pod nosem. Jasne, że odczu­wał upływ czasu, choć jed­no­cze­śnie miał wra­że­nie, że zama­rza w melan­cho­lij­nej wiecz­no­ści. Część niego stała i patrzyła na tę drugą połowę, która była nie­ru­choma, sztywna i na wpół mar­twa. Jaki jest sens wra­ca­nia do domu? Jaki jest sens kupo­wa­nia cze­goś do jedze­nia i pró­bo­wa­nia ugo­to­wać choćby zwy­kłą zupę? Druga część Mar­cela była jed­nak głodna i odczu­wała par­szywy ziąb. To musiała być ta wkur­wia­jąca chęć życia, którą podobno ma w sobie każdy czło­wiek.

Niebo zmie­niało co chwila barwy, co było nie­pod­wa­żal­nym dowo­dem na to, że czas pły­nie dalej, choć dla niego świat sta­nął w miej­scu.

Przed nim szła dziew­czynka, trzy­ma­jąc mamę za rękę. Nagle odwró­ciła się i poka­zała mu język. Zaśmiała się też, jakby zro­biła coś zabaw­nego.

– Pro­po­nuję sku­pić się na wycho­wy­wa­niu dziecka, zamiast gapić się w komórkę – rzu­cił matce dziecka, mija­jąc ją szyb­kim kro­kiem.

– Osza­lał pan? – krzyk­nęła za nim zdu­miona kobieta.

Dobra, pora wra­cać do domu.

Myślał, że będzie nie­czuły na deszcz, że zigno­ruje ziąb i wiatr. Jego ciało jed­nak było naj­wy­raź­niej bar­dzo kapry­śne.

Pół godziny póź­niej otwo­rzył drzwi do pustego miesz­ka­nia, ale nie włą­czył świa­tła. Na sto­liku w przed­po­koju leżała jesz­cze jedna gazeta z ogło­sze­niem z nie­praw­dziwą datą pogrzebu. Poczuł jakąś dziwną satys­fak­cję, że nabrał tyle osób. Ciemne puste miesz­ka­nie odbi­jało jego wnę­trze – ponurą, zwię­dłą duszę. To miej­sce, kie­dyś pełne śmie­chu i rado­snych chwil, teraz zda­wało się pozba­wione sensu.

Liście opa­dłe na para­pet okna tań­czyły swo­jego melan­cho­lij­nego walca, a Mar­cel zro­zu­miał, że rów­nież dla niego nade­szła pora na taniec ze wspo­mnie­niami. Na razie jed­nak musiał się napić.

*

Pierw­szego poranka po pogrze­bie Ani obu­dził się z uczu­ciem lęku. Pró­bo­wał nie otwie­rać oczu, nie chcąc dopu­ścić do ude­rze­nia kolej­nej fali bólu i żalu, które od śmierci żony zale­wały go tuż po prze­bu­dze­niu. Ciało jed­nak go nie słu­chało, nie chciało pozo­stać w bez­piecz­nym śnie, gdzie jesz­cze mogłoby się zatra­cić w ilu­zji.

Pod­świa­do­mie cze­kał, aż poczuje rękę swo­jej żony na koł­drze, usły­szy, jak prze­wraca się w pościeli i mru­czy pod nosem, że „pośpi jesz­cze minutkę”. Wsłu­chi­wał się w ciszę, która w końcu aż zaczęła mu w gło­wie huczeć.

Wście­kły otwo­rzył oczy. Świa­tło poranka wypeł­niało pokój, rzu­ca­jąc blade refleksy po ścia­nach i two­rząc z nich dziwne obrazy, ale patrzył na nie z obo­jęt­no­ścią. Ania zawsze pró­bo­wała sobie wyobra­żać, co przed­sta­wiały. Postaci zwie­rząt, ludzi, cza­sem przed­mioty.

Ale Ani nie ma, a on nie chciał się w to bawić sam.

Kiedy wstał z łóżka, poczuł się jak postać z innego wymiaru, jakby jego ciało funk­cjo­no­wało auto­ma­tycz­nie, podą­ża­jąc za rutyną, któ­rej już nie było.

Cho­dząc po pustym miesz­ka­niu, wstrzy­my­wał oddech, jakby bał się zakłó­cić ciszę, w któ­rej prze­by­wał. Nie­które dźwięki wyda­wały się teraz zbyt gło­śne – skrzy­pie­nie pod­łogi, tyka­nie zegara. Otwar­cie lodówki przy­po­mi­nało mu, że świat kręci się dalej, cho­ciaż było to bar­dzo nie­spra­wie­dliwe. Ilu ludzi wła­śnie w tym momen­cie szy­kuje śnia­da­nie? Sma­ruje chleb masłem, nasta­wia wodę na her­batę, kroi ser i wsy­puje płatki do miski?

Ze zło­ścią zatrza­snął drzwi lodówki.

Ow­szem, był głodny, i to go strasz­nie wku­rzało.

Usiadł na krze­śle przy kuchen­nym stole i wpa­try­wał się w miej­sce, gdzie zawsze sie­działa Ania. W dło­niach bez­rad­nie obra­cał pusty kubek. Zapa­rze­nie her­baty wydało mu się bez­sen­sowne, głu­pie i nie­po­trzebne.

Myśli znowu zaczęły krą­żyć mu po gło­wie, ale były cha­otyczne, nie­po­skła­dane, nie­upo­rząd­ko­wane. Co dalej? Kiedy wró­cić do pracy? Co z rze­czami Ani? Czy napił­bym się kawy? Dla­czego ten cho­lerny wiatr tak świsz­cze za oknem? Co dalej? Co dalej? Co dalej?

Znowu rzu­cił spoj­rze­nie na puste krze­sło przy stole i nagle cisnął kub­kiem o ścianę. Prze­rwał ciszę, ale tylko na moment. Za chwilę znowu wró­ciła i brzmiała jak gro­mada nie­wy­po­wie­dzia­nych słów, jak sym­fo­nia, któ­rej ni­gdy nie skoń­czy.

Bo nie ma dla kogo.

*

Kiedy Mar­cel był młody, czyli jakiś tydzień przed tym, kiedy umarła Ania, wyda­wało mu się, że nie powinno bać się śmierci. Że o wiele gor­sze jest bez­sen­sowne, nudne życie, takie, w któ­rym nic się nie dzieje, a czło­wiek tylko egzy­stuje, prze­żywa kolejne dni, mie­siące i lata, ale tak naprawdę sam nie wie po co. Czę­sto z Anią roz­ma­wiali o tym, jak wiel­kim wro­giem każ­dego czło­wieka jest lęk przed zro­bie­niem cze­goś innego w życiu, przed sko­kiem na głę­boką wodę, spró­bo­wa­niem cze­goś nowego. Strach przed opi­nią innych ludzi, przed tym, co powie­dzą, co pomy­ślą, jak bar­dzo będą wyty­kać pal­cami. I wła­śnie dla­tego oni robili całe mnó­stwo głu­pich rze­czy, bo to wła­śnie w nich odnaj­dy­wali praw­dziwy sens ist­nie­nia.

A śmierć? Śmierć jest tylko chwilą, a potem i tak robi się wszystko jedno. Teraz wcale nie był tego taki pewien. Bo ta chwila trwała już sie­dem dni, co ozna­czało sto sześć­dzie­siąt osiem godzin, czyli ponad dzie­sięć tysięcy minut. A to z całą pew­no­ścią nie był jesz­cze koniec. Mar­cel odno­sił wra­że­nie, że już ni­gdy nie poczuje się lepiej. I że to całe pie­prze­nie o tym, że czas leczy rany, jest być może chwy­tli­wym hasłem rekla­mo­wym w porad­ni­kach o wycho­dze­niu z depre­sji, ale tak naprawdę nie­wiele ma wspól­nego z rze­czy­wi­sto­ścią. Jeżeli czło­wiek czuje się jak ostat­nie gówno we wto­rek, środę, a potem w pią­tek i kolejny wto­rek, to z dużym praw­do­po­do­bień­stwem będzie się tak czuł przez następne tygo­dnie, a nawet mie­siące. Poza tym Mar­cel wcale nie chciał tego zmie­niać, bo niby dla kogo? Dla samego sie­bie? Tyle że on miał w dupie sie­bie i swoje samo­po­czu­cie. Tęsk­nił za swoją żoną, za jej uśmie­chem, za wspól­nymi spa­ce­rami, za głu­pimi pomy­słami, które tak czę­sto wpa­dały im do głowy.

Jak choćby ten, żeby zamknąć oczy i na chy­bił tra­fił ude­rzyć pal­cem w mapę, a potem poje­chać w to miej­sce, które się przy­pad­kowo wybrało. Dzięki temu odwie­dzili mnó­stwo dzi­wacz­nych miej­sco­wo­ści, wsi i mia­ste­czek w całej Pol­sce, o któ­rych wcze­śniej ni­gdy nawet nie sły­szeli. Tokar­nia, Wdzy­dze Kiszew­skie, Cho­cho­łów, Arka­dia. Mógł to robić nie­mal w każdy week­end, Ania prze­cież też…

O, albo ten pomysł, żeby dać ogło­sze­nie na Insta­gra­mie, że zapra­szają na kola­cję parę, która ma tak samo na imię jak oni – Mar­cel i Anna. Pew­nie było wię­cej takich osób, ale zgło­sili się tylko jedni i fak­tycz­nie przy­je­chali do nich aż z Kra­kowa. Dziwne to było spo­tka­nie, bo prze­cież w ogóle się nie znali, nic o sobie nie wie­dzieli, nie mieli poję­cia, czy to w ogóle wypali, a jed­nak wyszło cał­kiem zabaw­nie. Anka powie­działa mu wtedy, że to był jeden z bar­dziej odje­cha­nych wie­czo­rów w jej życiu. Roz­mowa z nie­zna­jo­mymi, któ­rych wpu­ściło się do wła­snego domu. Zapro­po­no­wała mu nawet, żeby czę­ściej orga­ni­zo­wali takie akcje, ale jakoś nie pod­jął tematu.

Pew­nie dla­tego, że to głów­nie Ania uwiel­biała spon­ta­niczne przy­gody i ni­gdy nie szu­kała dziury w całym. Ta druga Ania, ta z Kra­kowa, była bar­dziej sztywna, cho­ciaż pró­bo­wała nad­ra­biać miną. Z kolei jej facet, Mar­cel, cały czas upew­niał się, czy nie są nagry­wani i czy potem nie obej­rzą tej kola­cji na jakimś story w socia­lach.

– Nie – śmiała się Ania. – Po pro­stu lubimy głu­pie pomy­sły i cza­sami je reali­zu­jemy. I dobrze wie­dzieć, że są ludzie, któ­rzy myślą podob­nie do nas.

Trudno było oce­nić, czy ten drugi Mar­cel i ta druga Anna rów­nież kochali głu­pie pomy­sły. Być może bar­dziej liczyli na to, że za tą kola­cją stoi coś wię­cej i że dzięki temu staną się popu­larni albo coś wygrają. Ale to i tak był miły wie­czór, cho­ciaż drugi raz już go nie powtó­rzyli.

– Prze­cież było faj­nie! – upie­rała się.

Mar­cel jed­nak pokrę­cił głową.

– Tak, ale raz wystar­czy. Poza tym naj­bar­dziej lubię spę­dzać czas tylko z tobą – wymru­czał jej do ucha.

Ania była wtedy ubrana w bor­dową sukienkę z takim uro­czym pęk­nię­ciem przy dekol­cie. Kiedy się nachy­lała, można było zoba­czyć, jaki miała sta­nik. Mar­cel zawsze uwa­żał, że było to nie­zwy­kle sek­sowne.

Czy ta sukienka jesz­cze wisi w sza­fie? – zanie­po­koił się nagle.

Kiedy prze­glą­dał ostat­nio ubra­nia swo­jej żony, jakoś nie rzu­ciło mu się w oczy nic bor­do­wego. Zerwał się i pobiegł do sypialni. Gwał­tow­nym kro­kiem wszedł do gar­de­roby i zaczął prze­trzą­sać wie­szaki.

Kurwa, prze­cież nie mogła się zgu­bić!

Jest.

Uf…

Była scho­wana pod czarną mary­narką. Zdjął teraz sukienkę i deli­kat­nie poło­żył ją na łóżku. To był chyba jedwab, albo szy­fon, nie pamię­tał dokład­nie. Bar­dzo przy­jemny w dotyku mate­riał, z sze­roką fal­baną na dole i dwoma kie­szon­kami po bokach. Ania wypa­trzyła ją w jakimś second han­dzie i sama nie mogła wyjść z podziwu, że coś tak cudow­nego zaplą­tało się w skle­pie z uży­wa­nymi ciu­chami.

– I dla­tego kocham takie miej­sca – śmiała się ura­do­wana. – Wcho­dzisz do środka, marsz­czysz nos, bo pach­nie tu molami i kurzem, a potem buszu­jesz w tych wszyst­kich ubra­niach, z któ­rych więk­szość tak naprawdę do niczego się nie nadaje, i nagle bach!, odnaj­du­jesz praw­dziwe cacko. Wyobra­żasz sobie takie sklepy w Paryżu albo Lon­dy­nie? Tam dopiero czło­wiek czuje się jak w raju! Poje­dziemy kie­dyś?

– Nie cier­pię tłu­mów – odpo­wie­dział ze śmie­chem. – Ty wiesz, że w ubie­głym roku Paryż odwie­dziło pra­wie dzie­więt­na­ście milio­nów tury­stów z całego świata? Był trze­cim naj­czę­ściej odwie­dza­nym mia­stem świata po Bang­koku i Lon­dy­nie zresztą. Hor­ror! – Aż się wzdry­gnął.

Uśmiech­nął się do tych wspo­mnień, a potem poło­żył obok bor­do­wej sukienki. Zamknął oczy i wyobra­ził sobie, że obok niego leży Ania. Po omacku poszu­kał pęk­nię­cia przy dekol­cie i czule je pogła­skał, a potem zsu­nął rękę w dół i wło­żył do małej kie­szonki. Nagle jego palce natknęły się na coś chłod­nego i meta­lo­wego. Otwo­rzył oczy i ku swo­jemu zdzi­wie­niu wyjął złoty łań­cu­szek z docze­pio­nym do niego ser­dusz­kiem. Nie pamię­tał tej biżu­te­rii u swo­jej żony. Ania co prawda chęt­nie nosiła róż­nego rodzaju bły­skotki, ale nie przy­po­mi­nał sobie, żeby kie­dy­kol­wiek widział ten łań­cu­szek. Obró­cił w dłoni złote ser­duszko i wtedy jego wzrok przy­kuły maleń­kie litery wygra­we­ro­wane na rewer­sie zawieszki.

„A + K”.

Patrzył na nie ze zdu­mie­niem, kom­plet­nie nic nie rozu­mie­jąc.

Co ozna­cza „A + K”?

Nawet jeżeli „A” to Ania, to co ozna­cza litera „K”? Może żona ten łań­cu­szek też kupiła w second han­dzie? Albo dostała go od kogoś i nie zwró­ciła uwagi, że z tyłu znaj­do­wał się gra­we­ru­nek.

Mar­cel poczuł, że serce dudni mu jak osza­lałe, zupeł­nie jakby się cze­goś bał.

– Bzdura. – Ude­rzył się dło­nią w czoło. – To tylko głupi naszyj­nik, któ­rego ni­gdy wcze­śniej nie widzia­łem.

Chciał go z powro­tem umie­ścić w kie­szonce i odwie­sić ubra­nie, ale osta­tecz­nie roz­my­ślił się i wsu­nął łań­cu­szek do kie­szeni wła­snych spodni.

Sukienka osu­nęła się miękko na pod­łogę, ale Mar­cel nawet tego nie zauwa­żył.

„A + K”.

Kurwa, czy to serce mogłoby prze­stać tak dud­nić?

Rozdział 2

Prze­bu­dził się nagle, mając wra­że­nie, że ktoś krzyk­nął mu do ucha.

Zerwał się i usiadł w wygnie­cio­nej pościeli, pró­bu­jąc sobie przy­po­mnieć, czy to był tylko sam krzyk, czy padło może jed­nak jakieś słowo.

– Kurwa – wyszep­tał. – Moż­liwe, że wariuję.

Wstał nie­mal bez­gło­śnie i otwo­rzył na oścież drzwi gar­de­roby. Włą­czył świa­tło i popa­trzył w kie­runku ubrań Ani. Poczuł potrzebę, by zacząć szu­kać. Sam nie wie­dział czego, ale musiał zna­leźć coś, co przy­nie­sie mu odpo­wiedź na kilka pytań, choć praw­do­po­dob­nie spo­tę­guje cier­pie­nie.

Czuł, jak pul­sują mu skro­nie, kiedy doty­kał ubrań, które nosiła jego żona. Strzępy wspo­mnień tkwiły w każ­dym szwie, w każ­dej kie­szonce, fal­bance czy guziku, ale jed­no­cze­śnie zni­kały, gdy tylko palce prze­jeż­dżały po tka­ni­nie. Pró­bo­wał zna­leźć coś, co roz­wieje jego podej­rze­nia. Albo je potwier­dzi.

Kiedy wpa­try­wał się w poszcze­gólne ubra­nia, zaczęły go nawie­dzać wizje – wizje, któ­rych nie chciał ujrzeć, a jed­nak coś go do nich cią­gnęło. Czy jego dom, który wyda­wał się twier­dzą ich miło­ści, był tylko fasadą? W poszu­ki­wa­niu cze­goś, co być może ist­niało tylko w jego umy­śle, wycią­gał ciu­chy po kolei, wąchał je, oglą­dał, doty­kał ich, wtu­lał w nie twarz. A jeśli poja­wią się kolejne pyta­nia?

Każdy haft, każdy guzik wyda­wał mu się dowo­dem zni­ka­ją­cego wspól­nego świata. Mar­cel czuł, że traci kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią, a jed­no­cze­śnie zda­wał sobie sprawę, że to, co odkryje, może go znisz­czyć. W sypial­nia­nej gar­de­ro­bie, wśród wspo­mnień, pró­bo­wał zro­zu­mieć coś, co jed­no­cze­śnie chciałby zatrzeć w pamięci.

Nagle, zupeł­nie nie­spo­dzie­wa­nie dla samego sie­bie, ude­rzył pię­ścią w ścianę i aż zawył z bólu. Na kłyk­ciach poja­wiły się otar­cia i drobne kro­pelki krwi. To go na tyle ocu­ciło, że potrzą­snął głową, a potem wybiegł z gar­de­roby i zatrza­snął za sobą drzwi.

– Chyba mi kom­plet­nie odwa­liło – mruk­nął pod nosem, a potem nalał sobie szklankę wódki i wypił ją jed­nym hau­stem.

Następ­nego dnia pró­bo­wał nie wra­cać myślami do tego, co wyda­rzyło się poprzed­niej nocy. Zresztą nie bar­dzo miał na to czas.

Wie­dział, że prę­dzej czy póź­niej rodzina Ani roz­prawi się z nim za to, że ich oszu­kał w spra­wie pogrzebu. Przez kilka pierw­szych dni nie musiał z nimi roz­ma­wiać, bo nie odbie­rał tele­fo­nów i uda­wał, że nie ma go w domu. Teraz jed­nak przy­szła pora wytłu­ma­czyć się ze swo­jego kłam­stwa. Być może uda­łoby mu się dłu­żej uni­kać kon­fron­ta­cji, gdyby nie to, że nie­opatrz­nie otwo­rzył drzwi, za któ­rymi stała ciotka Anki – Kry­styna.

– Cześć – powie­działa, spo­glą­da­jąc na niego bez szcze­gól­nej wyro­zu­mia­ło­ści, a potem wpa­ko­wała się do miesz­ka­nia.

Kry­styna była młod­szą sio­strą matki Ani, zde­cy­do­wa­nie tą bar­dziej wyszcze­kaną, prze­bo­jową i kom­plet­nie nie­przej­mu­jącą się tym, co myślą o niej inni ludzie. Cho­dziła zawsze w wygnie­cio­nych i podar­tych dżin­sach i Mar­cel podej­rze­wał, że pew­nie w czymś podob­nym poja­wiła się rów­nież na pogrze­bie.

Pogrze­bie, któ­rego nie było.

– Przy­szłam, bo chyba nikt inny nie ma odwagi – zaczęła bez żad­nego wstępu, odgar­nia­jąc z czoła opa­da­jące włosy pofar­bo­wane na pla­ty­nowy blond. – Wszy­scy oczy­wi­ście rozu­mieją, przez co prze­cho­dzisz, zresztą nam też nie jest łatwo, bo każdy z nas kochał Anię. Ale, do kurwy nędzy, odmó­wić nam prawa do pogrzebu?

Mar­cel zauwa­żył, że odru­chowo zaci­snęła pię­ści.

Wzru­szył ramio­nami. Tak naprawdę w ogóle go to nie obcho­dziło. Ania nale­żała do niego i tylko on chciał być w tym dniu obecny. To było ich poże­gna­nie, a nie krew­nych, zna­jo­mych, przy­ja­ciół, rodziny bliż­szej i dal­szej, i Bóg wie jesz­cze kogo.

– Po pro­stu pomy­li­łem daty – skła­mał bez­czel­nie.

Kry­styna poki­wała głową.

– Jasne. A z nieba zamiast desz­czu pada wła­śnie lemo­niada.

– Co? – nie zro­zu­miał Mar­cel.

– Pstro. Dokład­nie taka sama bzdura jak ta, którą pró­bu­jesz mi sprze­dać.

– Chcia­łem być z nią sam – wydu­sił w końcu.

Kry­styna par­sk­nęła.

– A nie przy­szło ci do głowy, że może my też chcie­li­śmy tam być? Po pro­stu być, dla niej, dla sie­bie, bo była czę­ścią naszego życia.

– Poda­ro­wa­łaś jej kie­dyś złoty łań­cu­szek z ser­dusz­kiem? – zapy­tał nagle Mar­cel, co spo­wo­do­wało, że Kry­styna wytrzesz­czyła oczy, jakby zoba­czyła go po raz pierw­szy w życiu.

– Co to za debilna zmiana tematu? Nie pró­buj mnie zaga­dać, bo dobrze wiesz, że nie po to tu przy­szłam.

– Nie zaga­duję, chciał­bym tylko wie­dzieć.

– Dawa­łam Ani różne pre­zenty, a cza­sem sama wygrze­by­wała mi coś z szafy. Nie przy­po­mi­nam sobie jed­nak, żeby prze­wi­nął się gdzieś złoty łań­cu­szek z ser­dusz­kiem, cho­ciaż to dość mało ory­gi­nalna rzecz, więc kto wie.

– Czyli mogłaś coś takiego mieć u sie­bie? – dopy­ty­wał się Mar­cel.

– Jasna dupa, nie mam poję­cia. Może mia­łam, może nie, nie wiem. Zresztą, tak jak już mówi­łam, nie po to tu przy­szłam.

– I co chcesz usły­szeć? – wku­rzył się nagle Mar­cel. – Że nie chcia­łem, żeby­ście tam byli? No nie chcia­łem. Ten ostatni raz w życiu pra­gną­łem mieć ją tylko dla sie­bie. Nie potrze­bo­wa­łem tłumu, kwia­tów, zni­czy, jęków, pła­czu, szlo­cha­nia i całego tego teatrzyku.

– Jesteś pie­przo­nym ego­istą. Nie przy­szło ci do głowy, że być może nam też było to potrzebne, by móc poże­gnać się w ten spo­sób z uko­chaną osobą i zacząć prze­ży­wać żałobę? Nie pomy­śla­łeś o tym, prawda? Pew­nie, że nie, bo co cię obcho­dzą inni ludzie.

– No wła­śnie – zgo­dził się z nią. – Nic. Zresztą teraz też mnie to nie obcho­dzi. A wiesz, co mnie wku­rza naj­bar­dziej? To całe pie­prze­nie, że trzeba pięk­nie żyć, że trzeba mieć marze­nia i do nich dążyć. Tyle że rze­czy­wi­stość ma głę­boko w dupie nasze plany. Przy­cho­dzi taki dzień, kiedy wsta­jesz rano i nie masz zie­lo­nego poję­cia, że wła­śnie po raz ostatni wysi­ka­łeś się w łazience. Albo wypi­łeś kawę. Bo nagle cię nie ma – roz­ło­żył ręce – tak jak nie ma Ani.

Kry­styna przy­gry­zła dolną wargę.

– Myślisz, że ja to rozu­miem? Też nie wiem, dla­czego los upa­trzył sobie wła­śnie ją. Dla­czego nie sku­sił się na jakie­goś pijaka, gwał­ci­ciela albo cho­ciaż na taką starą babę jak ja. Nie powi­nien jej zabie­rać, ale to zro­bił. Co jed­nak w żaden spo­sób cię nie uspra­wie­dli­wia.

– Jest w waszej rodzi­nie ktoś, kogo imię zaczyna się na literę „K”? – zapy­tał znowu kom­plet­nie od rze­czy Mar­cel.

Kry­styna wybuch­nęła śmie­chem.

– Wyobraź sobie, że tak. „K” jak Kry­styna. Cze­kaj, cze­kaj, to ja mam tak na imię! – Popu­kała się w czoło.

Mar­cel odwró­cił się do niej ple­cami. Bez sensu, że o to pytał, ale słowa same cisnęły mu się na usta. Z jed­nej strony nawet rozu­miał Kry­stynę i to, że jest na niego wście­kła, z dru­giej było mu to kom­plet­nie obo­jętne. Ania była jego żoną. Miło­ścią jego życia i miał prawo zro­bić to, co zro­bił. Nawet jeżeli wszy­scy go za to men­tal­nie zlin­czo­wali i za karę pla­no­wali wię­cej nie zapro­sić na żadne uro­dziny. Cudow­nie. Wła­śnie o to mu cho­dziło.

– Co z Tyrio­nem? – spy­tała nagle Kry­styna. – Mogę go zabrać.

– Mowy nie ma. – Mar­cel aż się wzdry­gnął. – Poda­ro­wa­łem go Ani i będę się nim zaj­mo­wał. Na pewno by tego chciała.

– Na pewno chcia­łaby, żeby kró­lik prze­żył – mruk­nęła Kry­styna. – Przy­po­mi­nam ci zatem, że od czasu do czasu trzeba dać mu coś do żar­cia, a także sprząt­nąć mu klatkę. Zresztą może takie zaję­cia dobrze ci zro­bią. Potrze­bu­jesz cze­goś? – zmie­niła nagle ton.

Mar­cel szybko pokrę­cił prze­cząco głową.

– Nie. Ode­zwę się w razie czego.

– Czyli nie zawra­cać ci dupy? Posta­ram się. Ale nie mogę obie­cać.

– Bo? – zdzi­wił się. – To Ania była twoją sio­strze­nicą, a ja tylko jej mężem. Ni­gdy mnie spe­cjal­nie nie lubi­łaś.

– To nie ma żad­nego zna­cze­nia. Jesteś osobą, którą Ania kochała, i to nie pozwala mi cał­ko­wi­cie wyma­zać cię z mojego życia. A zatem moż­liwe, że od czasu do czasu będziesz miał ze mną do czy­nie­nia. A teraz odpo­wiem ci raz jesz­cze na twoje dziwne pyta­nia: nie przy­po­mi­nam sobie, żebym kie­dy­kol­wiek poda­ro­wała mojej sio­strze­nicy złoty łań­cu­szek z ser­dusz­kiem, a jedyną osobą, która nosi imię na literę „K”, jestem ja. Nie wiem, do czego jest ci to potrzebne, ale mam nadzieję, że cho­ciaż tro­chę pomo­głam.

*

Dobrze jest pro­wa­dzić wła­sną firmę, nawet małą. Nie trzeba wtedy ubie­gać się o urlop, pro­sić obcych ludzi o zro­zu­mie­nie i poda­ro­wa­nie paru dni na ogar­nię­cie się. Zresztą nikt nie mógłby prze­wi­dzieć, ile czasu zaj­muje doj­ście do sie­bie po czymś takim.

Mar­cel miał wspól­nika Adama, który na szczę­ście o nic nie pytał, nie pró­bo­wał na siłę pocie­szać i nie uży­wał zwrotu „wszystko będzie dobrze”. Zamiast tego powie­dział Mar­celowi, żeby niczym się nie przej­mo­wał i wziął tyle wol­nego, ile potrze­buje.

Razem pro­wa­dzili nie­wielką firmę zaj­mu­jącą się pisa­niem wnio­sków pro­jek­to­wych. Środki unijne, fun­du­sze ochrony śro­do­wi­ska, granty badaw­cze i kul­tu­ralne, a nawet ochrona zabyt­ków. Szybko prze­ko­nali się, jak wiele osób na­dal nie ma poję­cia, że na różne rze­czy, które robią, mogą dostać dofi­nan­so­wa­nie. Co wię­cej, ich klienci nie mieli rów­nież poję­cia, jak ugryźć te wszyst­kie for­mal­no­ści i zdą­żyć z papie­ro­lo­gią w ter­mi­nie. I od tego byli wła­śnie Adam i Mar­cel.

Po wyj­ściu Kry­styny poczuł się jesz­cze gorzej. Mógł cho­ciaż jej powie­dzieć o praw­dzi­wej dacie pogrzebu. Ania lubiła swoją ciotkę i to z nią spę­dzała naj­wię­cej czasu. Wię­cej nawet niż z matką, która była uro­dzoną hipo­chon­dryczką i wiecz­nie narze­kała na swoje słabe zdro­wie, zszar­gane nerwy i cięż­kie życie wdowy, którą nota­bene była od dwu­dzie­stu lat.

– Tyrion, zosta­jesz ze mną – obwie­ścił teraz kró­li­kowi, który wła­śnie się obu­dził i wysta­wił nos ze swo­jego domku zro­bio­nego ze sta­rej, dużej donicy.

W zasa­dzie był zado­wo­lony, że nie oddał zwie­rzątka ciotce Ani. Przy­naj­mniej miał się do kogo ode­zwać i czym zająć. Tro­chę tym zaję­ciem pró­bo­wał oszu­kać samego sie­bie, bo tak naprawdę miał ochotę zro­bić coś zupeł­nie innego, ale nie chciał dać sobie przy­zwo­le­nia na powrót do gar­de­roby. Aby o tym nie myśleć, nale­żało sku­pić się na czymś innym. Dla­tego wyjął ostroż­nie Tyriona z klatki, posta­wił go na pod­ło­dze i oznaj­mił zwie­rza­kowi, że wyczy­ści mu lokum. Kró­lik spoj­rzał na niego ze zro­zu­mie­niem, wsko­czył na kanapę, a następ­nie poki­cał w stronę podu­szek i wygod­nie się na nich umo­ścił. Do tej pory Tyrio­nem zaj­mo­wała się Ania i może wła­śnie dla­tego Mar­cel zapra­gnął to prze­jąć. Robić coś, co będzie mu ją przy­po­mi­nało.

Wyrzu­cił brudne tro­ciny i siano, wymył wszystko dokład­nie, napeł­nił miseczki jedze­niem, a pla­sti­kowy pojem­nik wodą.

– Cie­kawe, czy do cie­bie cokol­wiek dociera. Czy zda­jesz sobie sprawę, że Ani już nie ma i że teraz jesteś zdany tylko na mnie? – zer­k­nął pyta­jąco na kró­lika, który wła­śnie zosta­wił na kana­pie kilka czar­nych bob­ków, zupeł­nie się tym nie przej­mu­jąc.

Mar­cel tylko wes­tchnął, a potem wło­żył zwie­rzątko do świeżo wysprzą­ta­nej klatki i zasta­no­wił się, co jesz­cze mógłby zro­bić. Może opróż­nić lodówkę? Wyjąć z niej wszystko, spraw­dzić, czy coś jest prze­ter­mi­no­wane, zająć się czysz­cze­niem pó­łek albo segre­ga­cją? Sery osobno, wędlina osobno, warzywa i owoce do dol­nych szu­flad. Tyle że tak naprawdę wcale nie miał na to ochoty. Poza tym musiałby pójść na zakupy, a tego też nie chciało mu się robić. Musiałby poje­chać do super­mar­ketu, bo w miej­sco­wym skle­piku zaraz zaczę­łyby się lamenty i żale, że został sam, że pani Ani już nie ma i że Bóg nie jest spra­wie­dliwy.

O tej cesze Stwórcy dowie­dział się aku­rat z pierw­szej ręki.

A może mógłby prze­sta­wić meble? Coś zmie­nić?

Miał świa­do­mość, że to też nie zadziała.

– Dobra, tylko rzucę okiem – powie­dział do sie­bie samego, jakby pró­bu­jąc się w ten spo­sób uspra­wie­dli­wić.

Otwo­rzył drzwi do małego pokoju, który był ich wspól­nym biu­rem, cho­ciaż to Ania z niego naj­czę­ściej korzy­stała. Wcze­śniej pra­co­wała dla dużej agen­cji mar­ke­tin­go­wej, ale po reduk­cji posta­no­wiła spró­bo­wać wła­snej dzia­łal­no­ści. W fir­mie została na pół etatu, a w ramach pozo­sta­łego czasu wymy­śliła, że zacznie wpro­wa­dzać małe firmy do social mediów, tym bar­dziej że sporo wła­ści­cieli mini­przed­się­biorstw naj­zwy­czaj­niej nie miało czasu na wrzu­ca­nie postów na Face­bo­oka czy Insta­gram. Co wię­cej, czę­sto też nie mieli na to pomy­słów. Ania doszła do wnio­sku, że będzie to robiła za nich, a dodat­kowo zarzą­dzała rekla­mami na Face­bo­oku i Google Ads, co przy­no­siło jej cał­kiem nie­złe dochody. Świet­nie orien­to­wała się w tych tema­tach, a funk­cjo­no­wa­nie algo­ryt­mów mediów spo­łecz­no­ścio­wych miała w małym palcu. Pla­no­wała nawet stwo­rze­nie kur­sów z tej dzie­dziny, tyle że… nie zdą­żyła.

Mar­cel usiadł na popie­la­tym fotelu i poło­żył obie ręce na bia­łym biurku, które wybie­rali razem mniej wię­cej rok temu. Po pra­wej stro­nie znaj­do­wały się szu­flady, a po lewej zamy­kana szafka. Szu­flady dało się otwo­rzyć, szafki nie­stety nie, a Mar­cel nie miał zie­lo­nego poję­cia, gdzie znaj­duje się do niej klu­czyk. Zaczął ner­wowo prze­szu­ki­wać wszyst­kie pojem­niki, pudełka, kar­tony, jed­nak bez­sku­tecz­nie. W szu­fla­dach rów­nież nie zna­lazł niczego poza kil­koma sta­rymi note­sami i arty­ku­łami biu­ro­wymi. Pano­wał tu porzą­dek, bo Ania zawsze lubiła ukła­dać rze­czy, żeby mieć wszystko pod ręką. Spi­na­cze leżały koło pine­zek, te z kolei koło kolo­ro­wych kar­te­czek, a obok zszy­wacz, dziur­kacz i dwie tubki nie­tknię­tego jesz­cze kleju. W dwóch dol­nych szu­fla­dach znaj­do­wał się papier do dru­karki, a w pierw­szej od góry naj­róż­niej­sze kable, power­bank i kilka pen­drive’ów. Mar­cel czuł rosnące zde­ner­wo­wa­nie, dla­tego na moment zamknął oczy, wziął kilka głę­bo­kich wde­chów, a następ­nie posta­no­wił prze­szu­kać każdy cen­ty­metr kwa­dra­towy biura, żeby zna­leźć klu­czyk do szafki. Po godzi­nie dotarło do niego, że jest nie tylko spo­cony, ale i dziw­nie wście­kły. Zupeł­nie jakby od tego miało wszystko zale­żeć. Wie­dział, że mógłby otwo­rzyć szafkę nożem albo śru­bo­krę­tem, jed­nak z jakie­goś powodu nie chciał tego robić. Wolał zna­leźć ten cho­lerny klu­czyk i dobrać się do zawar­to­ści, jak należy.

– A może Ania nosiła go w torebce? – zasta­no­wił się na głos, ale nie­mal natych­miast wzru­szył ramio­nami. Po co ktoś miałby nosić przy sobie coś takiego?

No chyba że chciałby coś ukryć.

Mar­cel poszedł do kuchni, nalał wody do szklanki i wypił ją dusz­kiem. A potem jesz­cze jedną. Wie­dział, że nie powi­nien tego robić, ale miesz­kał sam, więc nie musiał się przed nikim tłu­ma­czyć. Wycią­gnął z szu­flady śru­bo­kręt, a potem wró­cił do biura i z całym impe­tem ude­rzył w zamek szafki. Puścił natych­miast.

Wewnątrz znaj­do­wało się tylko jedno pudełko. A wła­ści­wie papie­rowy kar­ton, biały z odbi­ciem wzoru gałą­zek drzewka oliw­nego. Ostroż­nie go wyjął, a potem zaniósł do sypialni i poło­żył na łóżku, tak jak wcze­śniej zro­bił to z bor­dową sukienką. Usiadł na pościeli i skrzy­żo­wał nogi. Uchy­lił powoli wieko, jakby oba­wiał się, że wypu­ści z pudełka złe duchy. Wewnątrz znaj­do­wało się sporo bibe­lo­tów, któ­rych wcze­śniej nie widział, ale nie wydały mu się one szcze­gól­nie istotne. Dwa minia­tu­rowe domki z cera­miki, gli­niany pta­szek, który po nala­niu wody wyda­wał dźwięki, kiedy się w niego dmu­chało, bran­so­letka z kolo­ro­wych cukier­ków, maść maje­ran­kowa do nacie­ra­nia, któ­rej Ania chyba ni­gdy nie sto­so­wała, a także mała cze­ko­ladka zawi­nięta w biały papier z nadru­kiem zdję­cia. W zasa­dzie nie było tu nic cie­ka­wego, dla­tego tym bar­dziej dzi­wił się, że Ania trzy­mała to w zamknię­ciu, pod klu­czem, zupeł­nie jakby chciała te wszyst­kie rze­czy przed kimś scho­wać. A skoro fak­tycz­nie tak było, to dla niej musiały mieć zna­cze­nie.

Tylko jakie?

Mar­cel brał każdy z tych przed­mio­tów po kolei do ręki, pró­bu­jąc usta­lić, co mogło być w nim istot­nego. I wtedy jego wzrok raz jesz­cze przy­kuła nie­wielka cze­ko­ladka. Przyj­rzał się jej uważ­nie i poczuł, że robi mu się sucho w ustach. Czy na tym wydru­ko­wa­nym na papierku zdję­ciu jest Ania? Trudno było jed­no­znacz­nie stwier­dzić, bo kobieta z foto­gra­fii stała tyłem, tyle że miała na sobie cha­rak­te­ry­styczny zie­lony płaszcz, który Ania kupiła w ubie­głym roku. Kobieta patrzyła na morze, jed­no­cze­śnie trzy­ma­jąc za rękę jakie­goś męż­czy­znę, który rów­nież stał tyłem. Jedno było pewne – to nie był Mar­cel.

– Chyba mam para­noję – powie­dział na głos, wpa­tru­jąc się tak inten­syw­nie w zdję­cie, jakby ocze­ki­wał, że kobieta znaj­du­jąca się na nim nagle się odwróci i pokaże swoją twarz.

Czy to mogła być jego żona, czy to ktoś bar­dzo do niej podobny? Podej­rze­nia, które miał, wyda­wały mu się absur­dalne, ale jed­no­cze­śnie nie dawały mu spo­koju. Podob­nie jak łań­cu­szek ze zło­tym ser­dusz­kiem. Co te przed­mioty ozna­czały? Czym były dla Ani, że tak pie­czo­ło­wi­cie je ukry­wała? Czy powi­nien z kimś na ten temat poroz­ma­wiać? Tylko z kim? Nawet jeżeli Ania miała jakieś tajem­nice i zwie­rzyła się z nich Kry­sty­nie, to ciotka z pew­no­ścią nic mu nie zdra­dzi. Podob­nie zresztą jak przy­ja­ciółka Ani, Ewa. Kobiety mają to do sie­bie, że w takich sytu­acjach zawsze trzy­mają sztamę, bez względu na wszystko. Poza tym o co miałby je zapy­tać? Czy Ania sto­so­wała kie­dyś maść maje­ran­kową? Czy kupo­wała lub zama­wiała cze­ko­ladki z wła­snym zdję­ciem? A co miały zna­czyć te dwa domki z cera­miki? Tak naprawdę to mogły być zwy­kłe bibe­loty, nie­ma­jące żad­nego głęb­szego zna­cze­nia, a Ania wrzu­ciła je do tego pudełka, bo z jakie­goś powodu jej się podo­bały.

Jęk­nął.

Sam zda­wał sobie sprawę z tego, że to nie brzmi prze­ko­nu­jąco. Nie miał jed­nak pomy­słu, co dalej zro­bić z tym zna­le­zi­skiem. Pogrze­bać – razem ze swoją żoną – i wię­cej do tego nie wra­cać czy pró­bo­wać się cze­goś dowie­dzieć? Pyta­nie tylko: czego?

Pod­niósł głowę i zmru­żył oczy. Jeżeli nawet coś podej­rze­wał, to odpo­wiedź mógł zna­leźć tylko w jed­nym miej­scu. W komórce Ani. Tyle że nie miał zie­lo­nego poję­cia, gdzie urzą­dze­nie jest. Kiedy po wypadku oddali mu jej rze­czy, byłam tam tylko torebka i siatka z zaku­pami. Ani w jed­nej, ani w dru­giej nie zna­lazł tele­fonu swo­jej żony, ale wtedy nie zwró­cił na to uwagi. Czy to moż­liwe, że smart­fon został w aucie? Może wpadł gdzieś pod sie­dze­nie i dla­tego nikt go nie zna­lazł? Samo­chód cią­gle stał na poli­cyj­nym par­kingu, cho­ciaż był już po inspek­cji. Mar­cel wie­dział, że musi tam poje­chać i jesz­cze raz wszystko dokład­nie prze­szu­kać. I w końcu ode­brać auto albo przy­naj­mniej zle­cić jego odho­lo­wa­nie.

Musiał też zna­leźć tele­fon Ani. Znał PIN, bo ni­gdy nie mieli przed sobą tajem­nic. Tłu­ma­czył sobie, że to dla niego ważne, że być może znaj­dzie tam ich wspólne zdję­cia, któ­rych wcze­śniej nie widział, albo jakąś wia­do­mość, którą mu zosta­wiła, zanim wje­chała w nią cię­ża­rówka. Dosko­nale jed­nak wie­dział, że się oszu­kuje. I że będzie szu­kał cze­goś zupeł­nie innego.

Rozdział 3

Od pogrzebu Ani minęły trzy tygo­dnie, pod­czas któ­rych wyda­rzyło się znacz­nie wię­cej, niż Mar­cel by chciał. Coraz czę­ściej odno­sił wra­że­nie, że udaje mu się ukła­dać kawałki jakie­goś obrazka, cho­ciaż nie­ko­niecz­nie miał ochotę zoba­czyć efekt koń­cowy. Albo może raczej – bał się tego, co wtedy ujrzy. A jed­nak kor­ciło go, żeby dopa­so­wać wszyst­kie czę­ści ukła­danki, i zło­ścił się, kiedy napo­ty­kał prze­szkody. Takie jak roz­mowa z Ewą. Albo zagu­biony tele­fon jego żony.

Wie­dział, że musi zacząć porząd­ko­wać nie­które sprawy, bo nawet jeżeli cier­piał, to jesz­cze nie ozna­czało, że świat rozu­miał jego cier­pie­nie i był wystar­cza­jąco empa­tyczny. Osta­tecz­nie śmierć wyda­rza się co sekundę. Albo jesz­cze czę­ściej. Dla­tego musiał w końcu ode­brać samo­chód z poli­cyj­nego par­kingu, uiścić wszyst­kie należne opłaty, a potem pod­pi­sać zgodę na sprze­daż tego, co zostało z auta, po któ­rego wrak jakimś cudem zgło­sił się han­dlarz. Tele­fonu nie musiał szu­kać, oka­zało się, że został już wcze­śniej zna­le­ziony, na tyl­nym sie­dze­niu, i zabez­pie­czony w prze­cho­walni. Mar­cel z drże­niem rąk odbie­rał pla­sti­kową torbę, w któ­rej znaj­do­wało się jesz­cze kilka rze­czy Ani. Gumka do wło­sów, jedna ręka­wiczka, krem do rąk i wła­śnie tele­fon.

Nie pamię­tał, jak wró­cił do domu, wie­dział tylko, że chce zna­leźć się w nim jak naj­szyb­ciej, żeby włą­czyć komórkę i raz jesz­cze prze­czy­tać ostat­nie wia­do­mo­ści. To było tro­chę tak, jakby ktoś dał mu szansę na kon­takt z Anią, nawet jeżeli tylko za sprawą nagrań gło­so­wych czy ese­me­sów. Kiedy wszedł do miesz­ka­nia, nawet nie zdjął kurtki, tylko od razu poszedł do kuchni, usiadł przy stole i drżą­cymi rękoma wycią­gnął z torby smart­fon.

Wbił PIN, ale ten nie zadzia­łał.

Mar­cel zmarsz­czył czoło, zasta­na­wia­jąc się, czy nie popeł­nił jakie­goś błędu. Pomy­ślał, że może coś źle naci­snął, dla­tego spró­bo­wał raz jesz­cze, ale komórka ponow­nie odrzu­ciła cztery wybrane cyfry. Data ich pierw­szego spo­tka­nia – siódmy stycz­nia.

„0701”.

Tego PIN-u Ania uży­wała od zawsze i ni­gdy nie wspo­mi­nała o tym, że pla­nuje jego zmianę.

– Dobra, może po pro­stu robię to zbyt ner­wowo – powie­dział na głos i bar­dzo ostroż­nie wystu­kał raz jesz­cze: 0701.

Nie mógł uwie­rzyć, kiedy komórka poin­for­mo­wała go o blo­ka­dzie. Bru­tal­nie dotarł do niego fakt, że żona fak­tycz­nie zmie­niła kod dostępu. Nie rozu­miał tylko, kiedy to zro­biła i dla­czego mu o tym nie powie­działa. Może zde­cy­do­wała się na to krótko przed wyjaz­dem i po pro­stu nie zdą­żyła? Może uznała, że poprzedni był zbyt łatwy dla postron­nych osób, i posta­no­wiła nie ryzy­ko­wać? Osta­tecz­nie ludzie kumu­lo­wali w komór­kach całe swoje życie. Karty płat­ni­cze, zdję­cia, któ­rymi nie­ko­niecz­nie chcie­liby się chwa­lić przed całym świa­tem, zapi­sane PIN-y do kart i całe mnó­stwo innych tajem­nic. Kie­dyś to wszystko miało się w gło­wie, dzi­siaj do tego słu­żył tele­fon. Nic dziw­nego, że chciała go chro­nić tak, żeby nikt nie mógł dostać się do pry­wat­nych danych.

Wie­dział, że pró­buje w ten spo­sób uspo­koić samego sie­bie, i to go naj­bar­dziej roz­zło­ściło. Zdjął w końcu kurtkę, rzu­cił ją na pod­łogę i zaczął ner­wowo stu­kać pal­cami o blat stołu.

– To jakiś absurd. Zamiast zająć się czymś poży­tecz­nym, zaczy­nam budo­wać teo­rie spi­skowe, które tak naprawdę nie mają żad­nego sensu. Chyba do reszty mnie popier­do­liło.

Chwilę póź­niej chwy­cił za tele­fon i wybrał numer do Ewy, przy­ja­ciółki Ani. Pomy­ślał, że ma dobry pre­tekst. Prze­prosi ją za to, że podał błędną datę pogrzebu, wyja­śni, że nie umiał się wtedy ina­czej zacho­wać.

– Ewa? – Odchrząk­nął, kiedy głos po dru­giej stro­nie ode­zwał się już po pierw­szym sygnale.

– To ty – stwier­dziła chłod­nym gło­sem.

– Słu­chaj, bar­dzo cię prze­pra­szam. Chcia­łem wcze­śniej zadzwo­nić, ale wierz mi, że nie byłem w sta­nie. Czy mogli­by­śmy się spo­tkać? – wyrzu­cił z sie­bie na jed­nym odde­chu, mocno zaci­ska­jąc pię­ści, jakby bał się odmowy.

– Po co? – odpa­ro­wała natych­miast Ewa. – Skoro nie chcia­łeś nikogo widzieć na pogrze­bie, to nie rozu­miem, skąd nagle ta potrzeba. Ani już nie ma – dodała jesz­cze, zupeł­nie jakby nie zda­wał sobie z tego sprawy.

Naj­chęt­niej kazałby jej się zamknąć, ale czuł, że musi się opa­no­wać.

– Ewa, raz jesz­cze cię prze­pra­szam, chciał­bym to zro­bić też oso­bi­ście. Pozwól mi się wytłu­ma­czyć, spo­tkajmy się, choćby tylko na pół godziny. – Nie lubił żebrać o uwagę, ale nie miał wyj­ścia.

– Mam godzinę prze­rwy, jeżeli chcesz, to wpad­nij do Tek­stury na Prusa – rzu­ciła i natych­miast się roz­łą­czyła.

Mar­cel zanu­rzył dło­nie we wło­sach i wes­tchnął. Naj­chęt­niej w ogóle z nikim by się nie spo­ty­kał i uni­kał jakich­kol­wiek roz­mów, ale wie­dział, że te sprawy nie dadzą mu spo­koju. Czuł się jak myśliwy, który rusza na polo­wa­nie, cho­ciaż nie wie, jak ono się zakoń­czy. Czy zdo­bę­dzie to, o co mu cho­dziło, czy będzie musiał obejść się sma­kiem?

Tek­stura oka­zała się nie­wielką kawiar­nią na Jeży­cach. Ni­gdy wcze­śniej tu nie był, ale z tego, co się orien­to­wał, Ania chęt­nie odwie­dzała to miej­sce, wła­śnie z Ewą. Być może dla­tego, że przy­ja­ciółka żony nie­da­leko stąd pra­co­wała. Kiedy wszedł do środka, Ewa już cze­kała. Ski­nęła w jego kie­runku i wska­zała miej­sce przy stole.

– Zjesz coś? – spy­tała.

Pokrę­cił prze­cząco głową.

– A ja popro­szę pla­cek dyniowy z kapu­stą i dak­ty­lami – zło­żyła zamó­wie­nie u mło­dego chło­paka, który do nich pod­szedł.

– To ja wezmę kawę – zde­cy­do­wał się Mar­cel. – Czarna, bez cukru.

– No to słu­cham, co masz mi do powie­dze­nia. – Ewa spoj­rzała na niego twar­dym wzro­kiem.

Była ładną kobietą, z dużymi zie­lo­nymi oczami i drob­nym noskiem, który wyglą­dał jak dokle­jony. Rude włosy upi­nała wysoko, odsła­nia­jąc długą szyję. Ubie­rała się w męskie gar­ni­tury, do któ­rych zawsze dobie­rała buty na wyso­kim obca­sie. Dwa lata temu się roz­wio­dła i od tam­tego czasu nie­mal bez prze­rwy bie­gała na randki. Ania i on śmiali się z niej, że Ewa jest nume­rem jeden poznań­skiego Tin­dera i ma naj­wię­cej polu­bień.

Wie­dział, że kobieta na­dal jest na niego wście­kła i że ciężko będzie ją prze­ko­nać, by mu odpu­ściła.

– Sorry, po pro­stu chcia­łem być z nią sam. Nie umiem tego pro­ściej wytłu­ma­czyć. Nie wyobra­ża­łem sobie sie­bie przyj­mu­ją­cego jakie­kol­wiek kon­do­len­cje, słowa pocie­sze­nia albo, nie daj Boże, pokle­py­wa­nia, że „jakoś to będzie”.

Wzru­szyła ramio­nami.

– Nawet jeśli cię rozu­miem, to teraz wyobraź sobie, jak się czuli ci wszy­scy ludzie, któ­rzy przy­szli na cmen­tarz, gdy się oka­zało, że pogrzeb odbył się dzień wcze­śniej. To było tak idio­tyczne, że nawet śmieszne. Patrzy­li­śmy na sie­bie, kom­plet­nie nic nie rozu­mie­jąc i pró­bu­jąc ner­wowo usta­lić, czy to my cze­goś nie pomy­li­li­śmy. Szybko jed­nak dotarło do nas, kto za tym wszyst­kim stoi. I ciesz się, że to był pogrzeb, jak­kol­wiek to zabrzmi, bo tylko współ­czu­cie powstrzy­mało nas przed tym, żeby ci powie­dzieć, co o tobie myślimy.

Mar­cel spu­ścił głowę. Wie­dział, że postą­pił źle, ale w dal­szym ciągu nie odczu­wał z tego powodu wyrzu­tów sumie­nia. Czło­wiek ma prawo do prze­ży­wa­nia takich chwil w spo­sób, jaki mu pasuje, i nikomu nic do tego. A jeżeli tak bar­dzo zale­żało im na poże­gna­niu z Anią, to chyba nie ma zna­cze­nia, w jaki dzień to zro­bili. Potrze­bo­wali do tego patrzeć, jak trumna z jej cia­łem jest umiesz­czana w tej cho­ler­nej czar­nej dziu­rze? Naprawdę to było dla nich aż takie istotne? Chyba waż­niej­szy jest sam fakt, że tam byli i w ten spo­sób oddali cześć jej pamięci. Kogo obcho­dzi, czy to był wto­rek, środa, pią­tek czy jesz­cze inny dzień tygo­dnia?

Nie powie­dział na głos tego, co pomy­ślał, ale Ewa dosko­nale wie­działa, co działo się w jego gło­wie.

– Na­dal uwa­żasz, że mia­łeś rację, prawda? To po co w ogóle tu przy­sze­dłeś?

– Bo chcia­łem prze­pro­sić, przy­naj­mniej cie­bie i ciotkę Kry­stynę. Reszta mi wisi – przy­znał szcze­rze.

Ewa par­sk­nęła śmie­chem.

– Jesteś pie­przo­nym ego­istą, wiesz? Rozu­miem, że dotknęła cię tra­ge­dia, ale nas rów­nież.

– Ania była moją żoną – powie­dział Mar­cel przez zęby. – Naj­bliż­szą mi osobą. Nie jeste­ście w sta­nie tego zro­zu­mieć, to nie­moż­liwe.

Ewa upiła łyk kawy i odchy­liła się na krze­śle.

– Jeżeli to wszystko, to chyba możemy się poże­gnać. Myślę, że chcia­ła­bym zjeść lunch już bez two­jego towa­rzy­stwa. Mam chyba prawo prze­żyć go tak, jak chcę, prawda? – dodała iro­nicz­nie.

Mar­cel prze­łknął ślinę.

– Muszę cię o coś zapy­tać. Nawet jeżeli uznasz mnie za idiotę. Czy Ania miała przede mną jakieś tajem­nice? – wypa­lił w końcu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki