Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Marcel traci w wypadku żonę. Nie potrafi się pozbierać po jej śmierci, ma wrażenie, że jego życie właśnie się skończyło. Po kilku miesiącach decyduje się zajrzeć do garderoby i uporządkować ubrania po zmarłej Annie.
I wtedy znajduje złoty naszyjnik z serduszkiem i wygrawerowanymi literami. Nie podarował go swojej żonie, zresztą inicjały się nie zgadzają. Marcel bezskutecznie próbuje odpędzić natrętne myśli. Zaczyna analizować ostatnie miesiące swojego małżeństwa krok po kroku. Dociera do niego, że wcale nie było ono takie idealne… Kiedy poznaje prawdę, pragnie tylko jednego – zemsty.
„Natasza Socha w szczytowej formie. Symfonia ciszy, to powieść pełna nieoczekiwanych zwrotów akcji, poruszająca i niebanalna historia o małżeństwie, żałobie, miłości, przebaczeniu i trudnych wyborach. To słodko-gorzkie love story, w którym nic nie jest takie, jak nam się wydaje”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 267
Wczesna jesień otulała miasto szarością, kiedy Marcel przekraczał bramę cmentarza. Liście, które opadły z gałęzi, utworzyły coś w rodzaju kolorowego dywanu, po którym teraz szedł. Wiatr tańczył z ich drżącymi krawędziami, a drobne krople deszczu coraz bardziej rozmiękczały ziemię.
Czarny płaszcz Marcela był ciemną plamą na tle żółto-zielonego kobierca. Z każdym kolejnym krokiem cień cmentarza rozciągał się także na jego duszę. Pogrzeb Ani był dla niego ostatnim aktem dramatu, którego nie chciał dzielić z tłumem płaczących ludzi, pociągających nosami i ocierających oczy. On wybrał samotność, bo nie miał ochoty na zbiorowe pożegnanie.
Celowo podał fałszywą datę pogrzebu, chcąc uciec przed ciekawskimi spojrzeniami i niemym współczuciem. Chciał być sam, do końca. A teraz, kiedy wracał do pustego mieszkania, otulony jedynie bólem i wspomnieniami, miał świadomość, że zmieniło się wszystko.
Marcelowi trudno było to, co czuł, nazwać jednym słowem. To był wir emocji ścierających się w nim i tańczących niczym te liście unoszone jesiennym wiatrem. Smutek i żal przesiąkały każdą cząstkę jego istnienia. Z tęsknotą mieszał się ból, jakby ktoś ciął jego ciało ostrym nożem, pozostawiając rany, których nie potrafił wygoić.
Odnosił wrażenie, że z każdą chwilą, z każdym kolejnym krokiem robi się coraz ciemniej, bardziej szaro i ponuro. Czy gdyby się cofnął, światło powróciłoby chociaż na chwilę?
Parsknął nerwowym śmiechem.
Ani nie było, nie było zatem też światła.
W żałobie tkwi potworna bezsilność – uczucie, że nawet najusilniejsze starania nie zdołają cofnąć czasu, nie naprawią błędów, nie przywrócą nikomu życia.
Gazeta z fałszywą datą pogrzebu tkwiła w jego dłoniach jak kamień, symbolizując iluzję, jaką stworzył, by choć na chwilę oszukać świat. Ludzie przyjdą tutaj jutro, ale przecież pogrzeb już się odbył.
I dobrze.
Nie potrzebował żadnego współczucia.
Wpatrując się w światło ulicznej latarni, Marcel zastanawiał się, czy jeszcze kiedyś zdoła się uśmiechnąć. Czy gdzieś tli się iskra nadziei gotowa rozbłysnąć nieco mocniej? Czy zdoła odnaleźć siebie w tej nowej, niespodziewanej rzeczywistości? Kiedy mówisz „my”, czujesz się pewniej. Jesteś z kimś, jesteście we dwójkę.
Kiedy mówisz „ja”, wiesz, że jesteś sam.
Znowu.
Spadające co chwila liście były tak cholernie metaforyczne, że aż zaklął pod nosem. Jasne, że odczuwał upływ czasu, choć jednocześnie miał wrażenie, że zamarza w melancholijnej wieczności. Część niego stała i patrzyła na tę drugą połowę, która była nieruchoma, sztywna i na wpół martwa. Jaki jest sens wracania do domu? Jaki jest sens kupowania czegoś do jedzenia i próbowania ugotować choćby zwykłą zupę? Druga część Marcela była jednak głodna i odczuwała parszywy ziąb. To musiała być ta wkurwiająca chęć życia, którą podobno ma w sobie każdy człowiek.
Niebo zmieniało co chwila barwy, co było niepodważalnym dowodem na to, że czas płynie dalej, choć dla niego świat stanął w miejscu.
Przed nim szła dziewczynka, trzymając mamę za rękę. Nagle odwróciła się i pokazała mu język. Zaśmiała się też, jakby zrobiła coś zabawnego.
– Proponuję skupić się na wychowywaniu dziecka, zamiast gapić się w komórkę – rzucił matce dziecka, mijając ją szybkim krokiem.
– Oszalał pan? – krzyknęła za nim zdumiona kobieta.
Dobra, pora wracać do domu.
Myślał, że będzie nieczuły na deszcz, że zignoruje ziąb i wiatr. Jego ciało jednak było najwyraźniej bardzo kapryśne.
Pół godziny później otworzył drzwi do pustego mieszkania, ale nie włączył światła. Na stoliku w przedpokoju leżała jeszcze jedna gazeta z ogłoszeniem z nieprawdziwą datą pogrzebu. Poczuł jakąś dziwną satysfakcję, że nabrał tyle osób. Ciemne puste mieszkanie odbijało jego wnętrze – ponurą, zwiędłą duszę. To miejsce, kiedyś pełne śmiechu i radosnych chwil, teraz zdawało się pozbawione sensu.
Liście opadłe na parapet okna tańczyły swojego melancholijnego walca, a Marcel zrozumiał, że również dla niego nadeszła pora na taniec ze wspomnieniami. Na razie jednak musiał się napić.
*
Pierwszego poranka po pogrzebie Ani obudził się z uczuciem lęku. Próbował nie otwierać oczu, nie chcąc dopuścić do uderzenia kolejnej fali bólu i żalu, które od śmierci żony zalewały go tuż po przebudzeniu. Ciało jednak go nie słuchało, nie chciało pozostać w bezpiecznym śnie, gdzie jeszcze mogłoby się zatracić w iluzji.
Podświadomie czekał, aż poczuje rękę swojej żony na kołdrze, usłyszy, jak przewraca się w pościeli i mruczy pod nosem, że „pośpi jeszcze minutkę”. Wsłuchiwał się w ciszę, która w końcu aż zaczęła mu w głowie huczeć.
Wściekły otworzył oczy. Światło poranka wypełniało pokój, rzucając blade refleksy po ścianach i tworząc z nich dziwne obrazy, ale patrzył na nie z obojętnością. Ania zawsze próbowała sobie wyobrażać, co przedstawiały. Postaci zwierząt, ludzi, czasem przedmioty.
Ale Ani nie ma, a on nie chciał się w to bawić sam.
Kiedy wstał z łóżka, poczuł się jak postać z innego wymiaru, jakby jego ciało funkcjonowało automatycznie, podążając za rutyną, której już nie było.
Chodząc po pustym mieszkaniu, wstrzymywał oddech, jakby bał się zakłócić ciszę, w której przebywał. Niektóre dźwięki wydawały się teraz zbyt głośne – skrzypienie podłogi, tykanie zegara. Otwarcie lodówki przypominało mu, że świat kręci się dalej, chociaż było to bardzo niesprawiedliwe. Ilu ludzi właśnie w tym momencie szykuje śniadanie? Smaruje chleb masłem, nastawia wodę na herbatę, kroi ser i wsypuje płatki do miski?
Ze złością zatrzasnął drzwi lodówki.
Owszem, był głodny, i to go strasznie wkurzało.
Usiadł na krześle przy kuchennym stole i wpatrywał się w miejsce, gdzie zawsze siedziała Ania. W dłoniach bezradnie obracał pusty kubek. Zaparzenie herbaty wydało mu się bezsensowne, głupie i niepotrzebne.
Myśli znowu zaczęły krążyć mu po głowie, ale były chaotyczne, nieposkładane, nieuporządkowane. Co dalej? Kiedy wrócić do pracy? Co z rzeczami Ani? Czy napiłbym się kawy? Dlaczego ten cholerny wiatr tak świszcze za oknem? Co dalej? Co dalej? Co dalej?
Znowu rzucił spojrzenie na puste krzesło przy stole i nagle cisnął kubkiem o ścianę. Przerwał ciszę, ale tylko na moment. Za chwilę znowu wróciła i brzmiała jak gromada niewypowiedzianych słów, jak symfonia, której nigdy nie skończy.
Bo nie ma dla kogo.
*
Kiedy Marcel był młody, czyli jakiś tydzień przed tym, kiedy umarła Ania, wydawało mu się, że nie powinno bać się śmierci. Że o wiele gorsze jest bezsensowne, nudne życie, takie, w którym nic się nie dzieje, a człowiek tylko egzystuje, przeżywa kolejne dni, miesiące i lata, ale tak naprawdę sam nie wie po co. Często z Anią rozmawiali o tym, jak wielkim wrogiem każdego człowieka jest lęk przed zrobieniem czegoś innego w życiu, przed skokiem na głęboką wodę, spróbowaniem czegoś nowego. Strach przed opinią innych ludzi, przed tym, co powiedzą, co pomyślą, jak bardzo będą wytykać palcami. I właśnie dlatego oni robili całe mnóstwo głupich rzeczy, bo to właśnie w nich odnajdywali prawdziwy sens istnienia.
A śmierć? Śmierć jest tylko chwilą, a potem i tak robi się wszystko jedno. Teraz wcale nie był tego taki pewien. Bo ta chwila trwała już siedem dni, co oznaczało sto sześćdziesiąt osiem godzin, czyli ponad dziesięć tysięcy minut. A to z całą pewnością nie był jeszcze koniec. Marcel odnosił wrażenie, że już nigdy nie poczuje się lepiej. I że to całe pieprzenie o tym, że czas leczy rany, jest być może chwytliwym hasłem reklamowym w poradnikach o wychodzeniu z depresji, ale tak naprawdę niewiele ma wspólnego z rzeczywistością. Jeżeli człowiek czuje się jak ostatnie gówno we wtorek, środę, a potem w piątek i kolejny wtorek, to z dużym prawdopodobieństwem będzie się tak czuł przez następne tygodnie, a nawet miesiące. Poza tym Marcel wcale nie chciał tego zmieniać, bo niby dla kogo? Dla samego siebie? Tyle że on miał w dupie siebie i swoje samopoczucie. Tęsknił za swoją żoną, za jej uśmiechem, za wspólnymi spacerami, za głupimi pomysłami, które tak często wpadały im do głowy.
Jak choćby ten, żeby zamknąć oczy i na chybił trafił uderzyć palcem w mapę, a potem pojechać w to miejsce, które się przypadkowo wybrało. Dzięki temu odwiedzili mnóstwo dziwacznych miejscowości, wsi i miasteczek w całej Polsce, o których wcześniej nigdy nawet nie słyszeli. Tokarnia, Wdzydze Kiszewskie, Chochołów, Arkadia. Mógł to robić niemal w każdy weekend, Ania przecież też…
O, albo ten pomysł, żeby dać ogłoszenie na Instagramie, że zapraszają na kolację parę, która ma tak samo na imię jak oni – Marcel i Anna. Pewnie było więcej takich osób, ale zgłosili się tylko jedni i faktycznie przyjechali do nich aż z Krakowa. Dziwne to było spotkanie, bo przecież w ogóle się nie znali, nic o sobie nie wiedzieli, nie mieli pojęcia, czy to w ogóle wypali, a jednak wyszło całkiem zabawnie. Anka powiedziała mu wtedy, że to był jeden z bardziej odjechanych wieczorów w jej życiu. Rozmowa z nieznajomymi, których wpuściło się do własnego domu. Zaproponowała mu nawet, żeby częściej organizowali takie akcje, ale jakoś nie podjął tematu.
Pewnie dlatego, że to głównie Ania uwielbiała spontaniczne przygody i nigdy nie szukała dziury w całym. Ta druga Ania, ta z Krakowa, była bardziej sztywna, chociaż próbowała nadrabiać miną. Z kolei jej facet, Marcel, cały czas upewniał się, czy nie są nagrywani i czy potem nie obejrzą tej kolacji na jakimś story w socialach.
– Nie – śmiała się Ania. – Po prostu lubimy głupie pomysły i czasami je realizujemy. I dobrze wiedzieć, że są ludzie, którzy myślą podobnie do nas.
Trudno było ocenić, czy ten drugi Marcel i ta druga Anna również kochali głupie pomysły. Być może bardziej liczyli na to, że za tą kolacją stoi coś więcej i że dzięki temu staną się popularni albo coś wygrają. Ale to i tak był miły wieczór, chociaż drugi raz już go nie powtórzyli.
– Przecież było fajnie! – upierała się.
Marcel jednak pokręcił głową.
– Tak, ale raz wystarczy. Poza tym najbardziej lubię spędzać czas tylko z tobą – wymruczał jej do ucha.
Ania była wtedy ubrana w bordową sukienkę z takim uroczym pęknięciem przy dekolcie. Kiedy się nachylała, można było zobaczyć, jaki miała stanik. Marcel zawsze uważał, że było to niezwykle seksowne.
Czy ta sukienka jeszcze wisi w szafie? – zaniepokoił się nagle.
Kiedy przeglądał ostatnio ubrania swojej żony, jakoś nie rzuciło mu się w oczy nic bordowego. Zerwał się i pobiegł do sypialni. Gwałtownym krokiem wszedł do garderoby i zaczął przetrząsać wieszaki.
Kurwa, przecież nie mogła się zgubić!
Jest.
Uf…
Była schowana pod czarną marynarką. Zdjął teraz sukienkę i delikatnie położył ją na łóżku. To był chyba jedwab, albo szyfon, nie pamiętał dokładnie. Bardzo przyjemny w dotyku materiał, z szeroką falbaną na dole i dwoma kieszonkami po bokach. Ania wypatrzyła ją w jakimś second handzie i sama nie mogła wyjść z podziwu, że coś tak cudownego zaplątało się w sklepie z używanymi ciuchami.
– I dlatego kocham takie miejsca – śmiała się uradowana. – Wchodzisz do środka, marszczysz nos, bo pachnie tu molami i kurzem, a potem buszujesz w tych wszystkich ubraniach, z których większość tak naprawdę do niczego się nie nadaje, i nagle bach!, odnajdujesz prawdziwe cacko. Wyobrażasz sobie takie sklepy w Paryżu albo Londynie? Tam dopiero człowiek czuje się jak w raju! Pojedziemy kiedyś?
– Nie cierpię tłumów – odpowiedział ze śmiechem. – Ty wiesz, że w ubiegłym roku Paryż odwiedziło prawie dziewiętnaście milionów turystów z całego świata? Był trzecim najczęściej odwiedzanym miastem świata po Bangkoku i Londynie zresztą. Horror! – Aż się wzdrygnął.
Uśmiechnął się do tych wspomnień, a potem położył obok bordowej sukienki. Zamknął oczy i wyobraził sobie, że obok niego leży Ania. Po omacku poszukał pęknięcia przy dekolcie i czule je pogłaskał, a potem zsunął rękę w dół i włożył do małej kieszonki. Nagle jego palce natknęły się na coś chłodnego i metalowego. Otworzył oczy i ku swojemu zdziwieniu wyjął złoty łańcuszek z doczepionym do niego serduszkiem. Nie pamiętał tej biżuterii u swojej żony. Ania co prawda chętnie nosiła różnego rodzaju błyskotki, ale nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek widział ten łańcuszek. Obrócił w dłoni złote serduszko i wtedy jego wzrok przykuły maleńkie litery wygrawerowane na rewersie zawieszki.
„A + K”.
Patrzył na nie ze zdumieniem, kompletnie nic nie rozumiejąc.
Co oznacza „A + K”?
Nawet jeżeli „A” to Ania, to co oznacza litera „K”? Może żona ten łańcuszek też kupiła w second handzie? Albo dostała go od kogoś i nie zwróciła uwagi, że z tyłu znajdował się grawerunek.
Marcel poczuł, że serce dudni mu jak oszalałe, zupełnie jakby się czegoś bał.
– Bzdura. – Uderzył się dłonią w czoło. – To tylko głupi naszyjnik, którego nigdy wcześniej nie widziałem.
Chciał go z powrotem umieścić w kieszonce i odwiesić ubranie, ale ostatecznie rozmyślił się i wsunął łańcuszek do kieszeni własnych spodni.
Sukienka osunęła się miękko na podłogę, ale Marcel nawet tego nie zauważył.
„A + K”.
Kurwa, czy to serce mogłoby przestać tak dudnić?
Przebudził się nagle, mając wrażenie, że ktoś krzyknął mu do ucha.
Zerwał się i usiadł w wygniecionej pościeli, próbując sobie przypomnieć, czy to był tylko sam krzyk, czy padło może jednak jakieś słowo.
– Kurwa – wyszeptał. – Możliwe, że wariuję.
Wstał niemal bezgłośnie i otworzył na oścież drzwi garderoby. Włączył światło i popatrzył w kierunku ubrań Ani. Poczuł potrzebę, by zacząć szukać. Sam nie wiedział czego, ale musiał znaleźć coś, co przyniesie mu odpowiedź na kilka pytań, choć prawdopodobnie spotęguje cierpienie.
Czuł, jak pulsują mu skronie, kiedy dotykał ubrań, które nosiła jego żona. Strzępy wspomnień tkwiły w każdym szwie, w każdej kieszonce, falbance czy guziku, ale jednocześnie znikały, gdy tylko palce przejeżdżały po tkaninie. Próbował znaleźć coś, co rozwieje jego podejrzenia. Albo je potwierdzi.
Kiedy wpatrywał się w poszczególne ubrania, zaczęły go nawiedzać wizje – wizje, których nie chciał ujrzeć, a jednak coś go do nich ciągnęło. Czy jego dom, który wydawał się twierdzą ich miłości, był tylko fasadą? W poszukiwaniu czegoś, co być może istniało tylko w jego umyśle, wyciągał ciuchy po kolei, wąchał je, oglądał, dotykał ich, wtulał w nie twarz. A jeśli pojawią się kolejne pytania?
Każdy haft, każdy guzik wydawał mu się dowodem znikającego wspólnego świata. Marcel czuł, że traci kontakt z rzeczywistością, a jednocześnie zdawał sobie sprawę, że to, co odkryje, może go zniszczyć. W sypialnianej garderobie, wśród wspomnień, próbował zrozumieć coś, co jednocześnie chciałby zatrzeć w pamięci.
Nagle, zupełnie niespodziewanie dla samego siebie, uderzył pięścią w ścianę i aż zawył z bólu. Na kłykciach pojawiły się otarcia i drobne kropelki krwi. To go na tyle ocuciło, że potrząsnął głową, a potem wybiegł z garderoby i zatrzasnął za sobą drzwi.
– Chyba mi kompletnie odwaliło – mruknął pod nosem, a potem nalał sobie szklankę wódki i wypił ją jednym haustem.
Następnego dnia próbował nie wracać myślami do tego, co wydarzyło się poprzedniej nocy. Zresztą nie bardzo miał na to czas.
Wiedział, że prędzej czy później rodzina Ani rozprawi się z nim za to, że ich oszukał w sprawie pogrzebu. Przez kilka pierwszych dni nie musiał z nimi rozmawiać, bo nie odbierał telefonów i udawał, że nie ma go w domu. Teraz jednak przyszła pora wytłumaczyć się ze swojego kłamstwa. Być może udałoby mu się dłużej unikać konfrontacji, gdyby nie to, że nieopatrznie otworzył drzwi, za którymi stała ciotka Anki – Krystyna.
– Cześć – powiedziała, spoglądając na niego bez szczególnej wyrozumiałości, a potem wpakowała się do mieszkania.
Krystyna była młodszą siostrą matki Ani, zdecydowanie tą bardziej wyszczekaną, przebojową i kompletnie nieprzejmującą się tym, co myślą o niej inni ludzie. Chodziła zawsze w wygniecionych i podartych dżinsach i Marcel podejrzewał, że pewnie w czymś podobnym pojawiła się również na pogrzebie.
Pogrzebie, którego nie było.
– Przyszłam, bo chyba nikt inny nie ma odwagi – zaczęła bez żadnego wstępu, odgarniając z czoła opadające włosy pofarbowane na platynowy blond. – Wszyscy oczywiście rozumieją, przez co przechodzisz, zresztą nam też nie jest łatwo, bo każdy z nas kochał Anię. Ale, do kurwy nędzy, odmówić nam prawa do pogrzebu?
Marcel zauważył, że odruchowo zacisnęła pięści.
Wzruszył ramionami. Tak naprawdę w ogóle go to nie obchodziło. Ania należała do niego i tylko on chciał być w tym dniu obecny. To było ich pożegnanie, a nie krewnych, znajomych, przyjaciół, rodziny bliższej i dalszej, i Bóg wie jeszcze kogo.
– Po prostu pomyliłem daty – skłamał bezczelnie.
Krystyna pokiwała głową.
– Jasne. A z nieba zamiast deszczu pada właśnie lemoniada.
– Co? – nie zrozumiał Marcel.
– Pstro. Dokładnie taka sama bzdura jak ta, którą próbujesz mi sprzedać.
– Chciałem być z nią sam – wydusił w końcu.
Krystyna parsknęła.
– A nie przyszło ci do głowy, że może my też chcieliśmy tam być? Po prostu być, dla niej, dla siebie, bo była częścią naszego życia.
– Podarowałaś jej kiedyś złoty łańcuszek z serduszkiem? – zapytał nagle Marcel, co spowodowało, że Krystyna wytrzeszczyła oczy, jakby zobaczyła go po raz pierwszy w życiu.
– Co to za debilna zmiana tematu? Nie próbuj mnie zagadać, bo dobrze wiesz, że nie po to tu przyszłam.
– Nie zagaduję, chciałbym tylko wiedzieć.
– Dawałam Ani różne prezenty, a czasem sama wygrzebywała mi coś z szafy. Nie przypominam sobie jednak, żeby przewinął się gdzieś złoty łańcuszek z serduszkiem, chociaż to dość mało oryginalna rzecz, więc kto wie.
– Czyli mogłaś coś takiego mieć u siebie? – dopytywał się Marcel.
– Jasna dupa, nie mam pojęcia. Może miałam, może nie, nie wiem. Zresztą, tak jak już mówiłam, nie po to tu przyszłam.
– I co chcesz usłyszeć? – wkurzył się nagle Marcel. – Że nie chciałem, żebyście tam byli? No nie chciałem. Ten ostatni raz w życiu pragnąłem mieć ją tylko dla siebie. Nie potrzebowałem tłumu, kwiatów, zniczy, jęków, płaczu, szlochania i całego tego teatrzyku.
– Jesteś pieprzonym egoistą. Nie przyszło ci do głowy, że być może nam też było to potrzebne, by móc pożegnać się w ten sposób z ukochaną osobą i zacząć przeżywać żałobę? Nie pomyślałeś o tym, prawda? Pewnie, że nie, bo co cię obchodzą inni ludzie.
– No właśnie – zgodził się z nią. – Nic. Zresztą teraz też mnie to nie obchodzi. A wiesz, co mnie wkurza najbardziej? To całe pieprzenie, że trzeba pięknie żyć, że trzeba mieć marzenia i do nich dążyć. Tyle że rzeczywistość ma głęboko w dupie nasze plany. Przychodzi taki dzień, kiedy wstajesz rano i nie masz zielonego pojęcia, że właśnie po raz ostatni wysikałeś się w łazience. Albo wypiłeś kawę. Bo nagle cię nie ma – rozłożył ręce – tak jak nie ma Ani.
Krystyna przygryzła dolną wargę.
– Myślisz, że ja to rozumiem? Też nie wiem, dlaczego los upatrzył sobie właśnie ją. Dlaczego nie skusił się na jakiegoś pijaka, gwałciciela albo chociaż na taką starą babę jak ja. Nie powinien jej zabierać, ale to zrobił. Co jednak w żaden sposób cię nie usprawiedliwia.
– Jest w waszej rodzinie ktoś, kogo imię zaczyna się na literę „K”? – zapytał znowu kompletnie od rzeczy Marcel.
Krystyna wybuchnęła śmiechem.
– Wyobraź sobie, że tak. „K” jak Krystyna. Czekaj, czekaj, to ja mam tak na imię! – Popukała się w czoło.
Marcel odwrócił się do niej plecami. Bez sensu, że o to pytał, ale słowa same cisnęły mu się na usta. Z jednej strony nawet rozumiał Krystynę i to, że jest na niego wściekła, z drugiej było mu to kompletnie obojętne. Ania była jego żoną. Miłością jego życia i miał prawo zrobić to, co zrobił. Nawet jeżeli wszyscy go za to mentalnie zlinczowali i za karę planowali więcej nie zaprosić na żadne urodziny. Cudownie. Właśnie o to mu chodziło.
– Co z Tyrionem? – spytała nagle Krystyna. – Mogę go zabrać.
– Mowy nie ma. – Marcel aż się wzdrygnął. – Podarowałem go Ani i będę się nim zajmował. Na pewno by tego chciała.
– Na pewno chciałaby, żeby królik przeżył – mruknęła Krystyna. – Przypominam ci zatem, że od czasu do czasu trzeba dać mu coś do żarcia, a także sprzątnąć mu klatkę. Zresztą może takie zajęcia dobrze ci zrobią. Potrzebujesz czegoś? – zmieniła nagle ton.
Marcel szybko pokręcił przecząco głową.
– Nie. Odezwę się w razie czego.
– Czyli nie zawracać ci dupy? Postaram się. Ale nie mogę obiecać.
– Bo? – zdziwił się. – To Ania była twoją siostrzenicą, a ja tylko jej mężem. Nigdy mnie specjalnie nie lubiłaś.
– To nie ma żadnego znaczenia. Jesteś osobą, którą Ania kochała, i to nie pozwala mi całkowicie wymazać cię z mojego życia. A zatem możliwe, że od czasu do czasu będziesz miał ze mną do czynienia. A teraz odpowiem ci raz jeszcze na twoje dziwne pytania: nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek podarowała mojej siostrzenicy złoty łańcuszek z serduszkiem, a jedyną osobą, która nosi imię na literę „K”, jestem ja. Nie wiem, do czego jest ci to potrzebne, ale mam nadzieję, że chociaż trochę pomogłam.
*
Dobrze jest prowadzić własną firmę, nawet małą. Nie trzeba wtedy ubiegać się o urlop, prosić obcych ludzi o zrozumienie i podarowanie paru dni na ogarnięcie się. Zresztą nikt nie mógłby przewidzieć, ile czasu zajmuje dojście do siebie po czymś takim.
Marcel miał wspólnika Adama, który na szczęście o nic nie pytał, nie próbował na siłę pocieszać i nie używał zwrotu „wszystko będzie dobrze”. Zamiast tego powiedział Marcelowi, żeby niczym się nie przejmował i wziął tyle wolnego, ile potrzebuje.
Razem prowadzili niewielką firmę zajmującą się pisaniem wniosków projektowych. Środki unijne, fundusze ochrony środowiska, granty badawcze i kulturalne, a nawet ochrona zabytków. Szybko przekonali się, jak wiele osób nadal nie ma pojęcia, że na różne rzeczy, które robią, mogą dostać dofinansowanie. Co więcej, ich klienci nie mieli również pojęcia, jak ugryźć te wszystkie formalności i zdążyć z papierologią w terminie. I od tego byli właśnie Adam i Marcel.
Po wyjściu Krystyny poczuł się jeszcze gorzej. Mógł chociaż jej powiedzieć o prawdziwej dacie pogrzebu. Ania lubiła swoją ciotkę i to z nią spędzała najwięcej czasu. Więcej nawet niż z matką, która była urodzoną hipochondryczką i wiecznie narzekała na swoje słabe zdrowie, zszargane nerwy i ciężkie życie wdowy, którą notabene była od dwudziestu lat.
– Tyrion, zostajesz ze mną – obwieścił teraz królikowi, który właśnie się obudził i wystawił nos ze swojego domku zrobionego ze starej, dużej donicy.
W zasadzie był zadowolony, że nie oddał zwierzątka ciotce Ani. Przynajmniej miał się do kogo odezwać i czym zająć. Trochę tym zajęciem próbował oszukać samego siebie, bo tak naprawdę miał ochotę zrobić coś zupełnie innego, ale nie chciał dać sobie przyzwolenia na powrót do garderoby. Aby o tym nie myśleć, należało skupić się na czymś innym. Dlatego wyjął ostrożnie Tyriona z klatki, postawił go na podłodze i oznajmił zwierzakowi, że wyczyści mu lokum. Królik spojrzał na niego ze zrozumieniem, wskoczył na kanapę, a następnie pokicał w stronę poduszek i wygodnie się na nich umościł. Do tej pory Tyrionem zajmowała się Ania i może właśnie dlatego Marcel zapragnął to przejąć. Robić coś, co będzie mu ją przypominało.
Wyrzucił brudne trociny i siano, wymył wszystko dokładnie, napełnił miseczki jedzeniem, a plastikowy pojemnik wodą.
– Ciekawe, czy do ciebie cokolwiek dociera. Czy zdajesz sobie sprawę, że Ani już nie ma i że teraz jesteś zdany tylko na mnie? – zerknął pytająco na królika, który właśnie zostawił na kanapie kilka czarnych bobków, zupełnie się tym nie przejmując.
Marcel tylko westchnął, a potem włożył zwierzątko do świeżo wysprzątanej klatki i zastanowił się, co jeszcze mógłby zrobić. Może opróżnić lodówkę? Wyjąć z niej wszystko, sprawdzić, czy coś jest przeterminowane, zająć się czyszczeniem półek albo segregacją? Sery osobno, wędlina osobno, warzywa i owoce do dolnych szuflad. Tyle że tak naprawdę wcale nie miał na to ochoty. Poza tym musiałby pójść na zakupy, a tego też nie chciało mu się robić. Musiałby pojechać do supermarketu, bo w miejscowym sklepiku zaraz zaczęłyby się lamenty i żale, że został sam, że pani Ani już nie ma i że Bóg nie jest sprawiedliwy.
O tej cesze Stwórcy dowiedział się akurat z pierwszej ręki.
A może mógłby przestawić meble? Coś zmienić?
Miał świadomość, że to też nie zadziała.
– Dobra, tylko rzucę okiem – powiedział do siebie samego, jakby próbując się w ten sposób usprawiedliwić.
Otworzył drzwi do małego pokoju, który był ich wspólnym biurem, chociaż to Ania z niego najczęściej korzystała. Wcześniej pracowała dla dużej agencji marketingowej, ale po redukcji postanowiła spróbować własnej działalności. W firmie została na pół etatu, a w ramach pozostałego czasu wymyśliła, że zacznie wprowadzać małe firmy do social mediów, tym bardziej że sporo właścicieli miniprzedsiębiorstw najzwyczajniej nie miało czasu na wrzucanie postów na Facebooka czy Instagram. Co więcej, często też nie mieli na to pomysłów. Ania doszła do wniosku, że będzie to robiła za nich, a dodatkowo zarządzała reklamami na Facebooku i Google Ads, co przynosiło jej całkiem niezłe dochody. Świetnie orientowała się w tych tematach, a funkcjonowanie algorytmów mediów społecznościowych miała w małym palcu. Planowała nawet stworzenie kursów z tej dziedziny, tyle że… nie zdążyła.
Marcel usiadł na popielatym fotelu i położył obie ręce na białym biurku, które wybierali razem mniej więcej rok temu. Po prawej stronie znajdowały się szuflady, a po lewej zamykana szafka. Szuflady dało się otworzyć, szafki niestety nie, a Marcel nie miał zielonego pojęcia, gdzie znajduje się do niej kluczyk. Zaczął nerwowo przeszukiwać wszystkie pojemniki, pudełka, kartony, jednak bezskutecznie. W szufladach również nie znalazł niczego poza kilkoma starymi notesami i artykułami biurowymi. Panował tu porządek, bo Ania zawsze lubiła układać rzeczy, żeby mieć wszystko pod ręką. Spinacze leżały koło pinezek, te z kolei koło kolorowych karteczek, a obok zszywacz, dziurkacz i dwie tubki nietkniętego jeszcze kleju. W dwóch dolnych szufladach znajdował się papier do drukarki, a w pierwszej od góry najróżniejsze kable, powerbank i kilka pendrive’ów. Marcel czuł rosnące zdenerwowanie, dlatego na moment zamknął oczy, wziął kilka głębokich wdechów, a następnie postanowił przeszukać każdy centymetr kwadratowy biura, żeby znaleźć kluczyk do szafki. Po godzinie dotarło do niego, że jest nie tylko spocony, ale i dziwnie wściekły. Zupełnie jakby od tego miało wszystko zależeć. Wiedział, że mógłby otworzyć szafkę nożem albo śrubokrętem, jednak z jakiegoś powodu nie chciał tego robić. Wolał znaleźć ten cholerny kluczyk i dobrać się do zawartości, jak należy.
– A może Ania nosiła go w torebce? – zastanowił się na głos, ale niemal natychmiast wzruszył ramionami. Po co ktoś miałby nosić przy sobie coś takiego?
No chyba że chciałby coś ukryć.
Marcel poszedł do kuchni, nalał wody do szklanki i wypił ją duszkiem. A potem jeszcze jedną. Wiedział, że nie powinien tego robić, ale mieszkał sam, więc nie musiał się przed nikim tłumaczyć. Wyciągnął z szuflady śrubokręt, a potem wrócił do biura i z całym impetem uderzył w zamek szafki. Puścił natychmiast.
Wewnątrz znajdowało się tylko jedno pudełko. A właściwie papierowy karton, biały z odbiciem wzoru gałązek drzewka oliwnego. Ostrożnie go wyjął, a potem zaniósł do sypialni i położył na łóżku, tak jak wcześniej zrobił to z bordową sukienką. Usiadł na pościeli i skrzyżował nogi. Uchylił powoli wieko, jakby obawiał się, że wypuści z pudełka złe duchy. Wewnątrz znajdowało się sporo bibelotów, których wcześniej nie widział, ale nie wydały mu się one szczególnie istotne. Dwa miniaturowe domki z ceramiki, gliniany ptaszek, który po nalaniu wody wydawał dźwięki, kiedy się w niego dmuchało, bransoletka z kolorowych cukierków, maść majerankowa do nacierania, której Ania chyba nigdy nie stosowała, a także mała czekoladka zawinięta w biały papier z nadrukiem zdjęcia. W zasadzie nie było tu nic ciekawego, dlatego tym bardziej dziwił się, że Ania trzymała to w zamknięciu, pod kluczem, zupełnie jakby chciała te wszystkie rzeczy przed kimś schować. A skoro faktycznie tak było, to dla niej musiały mieć znaczenie.
Tylko jakie?
Marcel brał każdy z tych przedmiotów po kolei do ręki, próbując ustalić, co mogło być w nim istotnego. I wtedy jego wzrok raz jeszcze przykuła niewielka czekoladka. Przyjrzał się jej uważnie i poczuł, że robi mu się sucho w ustach. Czy na tym wydrukowanym na papierku zdjęciu jest Ania? Trudno było jednoznacznie stwierdzić, bo kobieta z fotografii stała tyłem, tyle że miała na sobie charakterystyczny zielony płaszcz, który Ania kupiła w ubiegłym roku. Kobieta patrzyła na morze, jednocześnie trzymając za rękę jakiegoś mężczyznę, który również stał tyłem. Jedno było pewne – to nie był Marcel.
– Chyba mam paranoję – powiedział na głos, wpatrując się tak intensywnie w zdjęcie, jakby oczekiwał, że kobieta znajdująca się na nim nagle się odwróci i pokaże swoją twarz.
Czy to mogła być jego żona, czy to ktoś bardzo do niej podobny? Podejrzenia, które miał, wydawały mu się absurdalne, ale jednocześnie nie dawały mu spokoju. Podobnie jak łańcuszek ze złotym serduszkiem. Co te przedmioty oznaczały? Czym były dla Ani, że tak pieczołowicie je ukrywała? Czy powinien z kimś na ten temat porozmawiać? Tylko z kim? Nawet jeżeli Ania miała jakieś tajemnice i zwierzyła się z nich Krystynie, to ciotka z pewnością nic mu nie zdradzi. Podobnie zresztą jak przyjaciółka Ani, Ewa. Kobiety mają to do siebie, że w takich sytuacjach zawsze trzymają sztamę, bez względu na wszystko. Poza tym o co miałby je zapytać? Czy Ania stosowała kiedyś maść majerankową? Czy kupowała lub zamawiała czekoladki z własnym zdjęciem? A co miały znaczyć te dwa domki z ceramiki? Tak naprawdę to mogły być zwykłe bibeloty, niemające żadnego głębszego znaczenia, a Ania wrzuciła je do tego pudełka, bo z jakiegoś powodu jej się podobały.
Jęknął.
Sam zdawał sobie sprawę z tego, że to nie brzmi przekonująco. Nie miał jednak pomysłu, co dalej zrobić z tym znaleziskiem. Pogrzebać – razem ze swoją żoną – i więcej do tego nie wracać czy próbować się czegoś dowiedzieć? Pytanie tylko: czego?
Podniósł głowę i zmrużył oczy. Jeżeli nawet coś podejrzewał, to odpowiedź mógł znaleźć tylko w jednym miejscu. W komórce Ani. Tyle że nie miał zielonego pojęcia, gdzie urządzenie jest. Kiedy po wypadku oddali mu jej rzeczy, byłam tam tylko torebka i siatka z zakupami. Ani w jednej, ani w drugiej nie znalazł telefonu swojej żony, ale wtedy nie zwrócił na to uwagi. Czy to możliwe, że smartfon został w aucie? Może wpadł gdzieś pod siedzenie i dlatego nikt go nie znalazł? Samochód ciągle stał na policyjnym parkingu, chociaż był już po inspekcji. Marcel wiedział, że musi tam pojechać i jeszcze raz wszystko dokładnie przeszukać. I w końcu odebrać auto albo przynajmniej zlecić jego odholowanie.
Musiał też znaleźć telefon Ani. Znał PIN, bo nigdy nie mieli przed sobą tajemnic. Tłumaczył sobie, że to dla niego ważne, że być może znajdzie tam ich wspólne zdjęcia, których wcześniej nie widział, albo jakąś wiadomość, którą mu zostawiła, zanim wjechała w nią ciężarówka. Doskonale jednak wiedział, że się oszukuje. I że będzie szukał czegoś zupełnie innego.
Od pogrzebu Ani minęły trzy tygodnie, podczas których wydarzyło się znacznie więcej, niż Marcel by chciał. Coraz częściej odnosił wrażenie, że udaje mu się układać kawałki jakiegoś obrazka, chociaż niekoniecznie miał ochotę zobaczyć efekt końcowy. Albo może raczej – bał się tego, co wtedy ujrzy. A jednak korciło go, żeby dopasować wszystkie części układanki, i złościł się, kiedy napotykał przeszkody. Takie jak rozmowa z Ewą. Albo zagubiony telefon jego żony.
Wiedział, że musi zacząć porządkować niektóre sprawy, bo nawet jeżeli cierpiał, to jeszcze nie oznaczało, że świat rozumiał jego cierpienie i był wystarczająco empatyczny. Ostatecznie śmierć wydarza się co sekundę. Albo jeszcze częściej. Dlatego musiał w końcu odebrać samochód z policyjnego parkingu, uiścić wszystkie należne opłaty, a potem podpisać zgodę na sprzedaż tego, co zostało z auta, po którego wrak jakimś cudem zgłosił się handlarz. Telefonu nie musiał szukać, okazało się, że został już wcześniej znaleziony, na tylnym siedzeniu, i zabezpieczony w przechowalni. Marcel z drżeniem rąk odbierał plastikową torbę, w której znajdowało się jeszcze kilka rzeczy Ani. Gumka do włosów, jedna rękawiczka, krem do rąk i właśnie telefon.
Nie pamiętał, jak wrócił do domu, wiedział tylko, że chce znaleźć się w nim jak najszybciej, żeby włączyć komórkę i raz jeszcze przeczytać ostatnie wiadomości. To było trochę tak, jakby ktoś dał mu szansę na kontakt z Anią, nawet jeżeli tylko za sprawą nagrań głosowych czy esemesów. Kiedy wszedł do mieszkania, nawet nie zdjął kurtki, tylko od razu poszedł do kuchni, usiadł przy stole i drżącymi rękoma wyciągnął z torby smartfon.
Wbił PIN, ale ten nie zadziałał.
Marcel zmarszczył czoło, zastanawiając się, czy nie popełnił jakiegoś błędu. Pomyślał, że może coś źle nacisnął, dlatego spróbował raz jeszcze, ale komórka ponownie odrzuciła cztery wybrane cyfry. Data ich pierwszego spotkania – siódmy stycznia.
„0701”.
Tego PIN-u Ania używała od zawsze i nigdy nie wspominała o tym, że planuje jego zmianę.
– Dobra, może po prostu robię to zbyt nerwowo – powiedział na głos i bardzo ostrożnie wystukał raz jeszcze: 0701.
Nie mógł uwierzyć, kiedy komórka poinformowała go o blokadzie. Brutalnie dotarł do niego fakt, że żona faktycznie zmieniła kod dostępu. Nie rozumiał tylko, kiedy to zrobiła i dlaczego mu o tym nie powiedziała. Może zdecydowała się na to krótko przed wyjazdem i po prostu nie zdążyła? Może uznała, że poprzedni był zbyt łatwy dla postronnych osób, i postanowiła nie ryzykować? Ostatecznie ludzie kumulowali w komórkach całe swoje życie. Karty płatnicze, zdjęcia, którymi niekoniecznie chcieliby się chwalić przed całym światem, zapisane PIN-y do kart i całe mnóstwo innych tajemnic. Kiedyś to wszystko miało się w głowie, dzisiaj do tego służył telefon. Nic dziwnego, że chciała go chronić tak, żeby nikt nie mógł dostać się do prywatnych danych.
Wiedział, że próbuje w ten sposób uspokoić samego siebie, i to go najbardziej rozzłościło. Zdjął w końcu kurtkę, rzucił ją na podłogę i zaczął nerwowo stukać palcami o blat stołu.
– To jakiś absurd. Zamiast zająć się czymś pożytecznym, zaczynam budować teorie spiskowe, które tak naprawdę nie mają żadnego sensu. Chyba do reszty mnie popierdoliło.
Chwilę później chwycił za telefon i wybrał numer do Ewy, przyjaciółki Ani. Pomyślał, że ma dobry pretekst. Przeprosi ją za to, że podał błędną datę pogrzebu, wyjaśni, że nie umiał się wtedy inaczej zachować.
– Ewa? – Odchrząknął, kiedy głos po drugiej stronie odezwał się już po pierwszym sygnale.
– To ty – stwierdziła chłodnym głosem.
– Słuchaj, bardzo cię przepraszam. Chciałem wcześniej zadzwonić, ale wierz mi, że nie byłem w stanie. Czy moglibyśmy się spotkać? – wyrzucił z siebie na jednym oddechu, mocno zaciskając pięści, jakby bał się odmowy.
– Po co? – odparowała natychmiast Ewa. – Skoro nie chciałeś nikogo widzieć na pogrzebie, to nie rozumiem, skąd nagle ta potrzeba. Ani już nie ma – dodała jeszcze, zupełnie jakby nie zdawał sobie z tego sprawy.
Najchętniej kazałby jej się zamknąć, ale czuł, że musi się opanować.
– Ewa, raz jeszcze cię przepraszam, chciałbym to zrobić też osobiście. Pozwól mi się wytłumaczyć, spotkajmy się, choćby tylko na pół godziny. – Nie lubił żebrać o uwagę, ale nie miał wyjścia.
– Mam godzinę przerwy, jeżeli chcesz, to wpadnij do Tekstury na Prusa – rzuciła i natychmiast się rozłączyła.
Marcel zanurzył dłonie we włosach i westchnął. Najchętniej w ogóle z nikim by się nie spotykał i unikał jakichkolwiek rozmów, ale wiedział, że te sprawy nie dadzą mu spokoju. Czuł się jak myśliwy, który rusza na polowanie, chociaż nie wie, jak ono się zakończy. Czy zdobędzie to, o co mu chodziło, czy będzie musiał obejść się smakiem?
Tekstura okazała się niewielką kawiarnią na Jeżycach. Nigdy wcześniej tu nie był, ale z tego, co się orientował, Ania chętnie odwiedzała to miejsce, właśnie z Ewą. Być może dlatego, że przyjaciółka żony niedaleko stąd pracowała. Kiedy wszedł do środka, Ewa już czekała. Skinęła w jego kierunku i wskazała miejsce przy stole.
– Zjesz coś? – spytała.
Pokręcił przecząco głową.
– A ja poproszę placek dyniowy z kapustą i daktylami – złożyła zamówienie u młodego chłopaka, który do nich podszedł.
– To ja wezmę kawę – zdecydował się Marcel. – Czarna, bez cukru.
– No to słucham, co masz mi do powiedzenia. – Ewa spojrzała na niego twardym wzrokiem.
Była ładną kobietą, z dużymi zielonymi oczami i drobnym noskiem, który wyglądał jak doklejony. Rude włosy upinała wysoko, odsłaniając długą szyję. Ubierała się w męskie garnitury, do których zawsze dobierała buty na wysokim obcasie. Dwa lata temu się rozwiodła i od tamtego czasu niemal bez przerwy biegała na randki. Ania i on śmiali się z niej, że Ewa jest numerem jeden poznańskiego Tindera i ma najwięcej polubień.
Wiedział, że kobieta nadal jest na niego wściekła i że ciężko będzie ją przekonać, by mu odpuściła.
– Sorry, po prostu chciałem być z nią sam. Nie umiem tego prościej wytłumaczyć. Nie wyobrażałem sobie siebie przyjmującego jakiekolwiek kondolencje, słowa pocieszenia albo, nie daj Boże, poklepywania, że „jakoś to będzie”.
Wzruszyła ramionami.
– Nawet jeśli cię rozumiem, to teraz wyobraź sobie, jak się czuli ci wszyscy ludzie, którzy przyszli na cmentarz, gdy się okazało, że pogrzeb odbył się dzień wcześniej. To było tak idiotyczne, że nawet śmieszne. Patrzyliśmy na siebie, kompletnie nic nie rozumiejąc i próbując nerwowo ustalić, czy to my czegoś nie pomyliliśmy. Szybko jednak dotarło do nas, kto za tym wszystkim stoi. I ciesz się, że to był pogrzeb, jakkolwiek to zabrzmi, bo tylko współczucie powstrzymało nas przed tym, żeby ci powiedzieć, co o tobie myślimy.
Marcel spuścił głowę. Wiedział, że postąpił źle, ale w dalszym ciągu nie odczuwał z tego powodu wyrzutów sumienia. Człowiek ma prawo do przeżywania takich chwil w sposób, jaki mu pasuje, i nikomu nic do tego. A jeżeli tak bardzo zależało im na pożegnaniu z Anią, to chyba nie ma znaczenia, w jaki dzień to zrobili. Potrzebowali do tego patrzeć, jak trumna z jej ciałem jest umieszczana w tej cholernej czarnej dziurze? Naprawdę to było dla nich aż takie istotne? Chyba ważniejszy jest sam fakt, że tam byli i w ten sposób oddali cześć jej pamięci. Kogo obchodzi, czy to był wtorek, środa, piątek czy jeszcze inny dzień tygodnia?
Nie powiedział na głos tego, co pomyślał, ale Ewa doskonale wiedziała, co działo się w jego głowie.
– Nadal uważasz, że miałeś rację, prawda? To po co w ogóle tu przyszedłeś?
– Bo chciałem przeprosić, przynajmniej ciebie i ciotkę Krystynę. Reszta mi wisi – przyznał szczerze.
Ewa parsknęła śmiechem.
– Jesteś pieprzonym egoistą, wiesz? Rozumiem, że dotknęła cię tragedia, ale nas również.
– Ania była moją żoną – powiedział Marcel przez zęby. – Najbliższą mi osobą. Nie jesteście w stanie tego zrozumieć, to niemożliwe.
Ewa upiła łyk kawy i odchyliła się na krześle.
– Jeżeli to wszystko, to chyba możemy się pożegnać. Myślę, że chciałabym zjeść lunch już bez twojego towarzystwa. Mam chyba prawo przeżyć go tak, jak chcę, prawda? – dodała ironicznie.
Marcel przełknął ślinę.
– Muszę cię o coś zapytać. Nawet jeżeli uznasz mnie za idiotę. Czy Ania miała przede mną jakieś tajemnice? – wypalił w końcu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki