Zemsta Agencja Rozbitych Serc - Natasza Socha - ebook + audiobook

Zemsta Agencja Rozbitych Serc ebook

Natasza Socha

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Zemsta Agencja Rozbitych Serc

Agata traci pracę w kancelarii prawnej.

Popełniła tylko jeden błąd – wdała się w romans z szefem. Kiedy żona dowiedziała się o Agacie, ta wylądowała za drzwiami biura z kartonem, z którego dyndało zdjęcie kota, zamocowane do klipsa osadzonego w serduszku z pleksi. Agata nie chciała wracać do rodzinnego domu, ale ofert pracy jakoś brakowało. No i każdy zadawał jej pytanie – „a na czym pani zna się najlepiej?”. Na popaprańcach, kłamcach, oszustach, manipulatorach? Tak. Jedyna szansa to firma specjalizującą się w otwieraniu oczu równie jak ona naiwnym kobietom! A że imię dostała po słynnej autorce kryminałów, założyła agencję detektywistyczną, specjalizującą się w demaskowaniu niewiernych mężów i nieuczciwych kochanków. Kawalerka jest zbyt mała, by mogła stać się jej biurem, Agata postanawia więc zaadaptować auto na swoje miejsce pracy. I tak oto Agencja Rozbitych Serc rusza z piskiem opon ku czasem naprawdę zagmatwanym historiom, by odkrywać prawdę, która bywa zupełnie nieoczekiwana. A nade wszystko nieustająco nieść załamanym kobietom wsparcie, czasem wzmocnione jakimś procentem. I tylko jedno spędza Agacie sen z powiek – jak zemścić się na byłym szefie?

Tym razem słynne i dobrze znane fankom poczucie humoru autorki zostanie przetestowane w serii detektywistycznych zagadek z obowiązkowym suspensem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 279

Oceny
4,4 (262 oceny)
154
64
31
9
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kasia105

Nie oderwiesz się od lektury

Super pozytywna lektura.
10
Katrine93

Dobrze spędzony czas

Lekka książka fajnie się czyta zakończenie niestety do przewidzenia nie zaskoczyło mnie.
10
KatarzynaGiewont

Nie oderwiesz się od lektury

Super opowieść z humorem
00
evaluczak

Całkiem niezła

beznadziejny lektor, zrezygnowałam po pierwszym rozdziale.
00
Tomczyk11

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa historia.Polecam
00

Popularność




Roz­dział 1. Pani już dzię­ku­jemy

Roz­dział 1Pani już dzię­ku­jemy

Podobno kobieta, która nosi dobre buty, ni­gdy nie jest brzydka.

Tak powie­działa Coco Cha­nel, a jej raczej nale­ża­łoby wie­rzyć.

Zgrabna blon­dynka w ele­ganc­kim kostiu­mie w kolo­rze bla­dego różu doda­łaby jesz­cze, że kobieta w dobrych butach z pew­no­ścią odnio­sła suk­ces. A sły­chać to bar­dzo wyraź­nie po stu­ko­cie szpi­lek na kamien­nej posadzce.

Blon­dynka weszła wła­śnie do wyło­żo­nego egzo­tycz­nym drew­nem i czar­nym mar­mu­rem holu budynku, w któ­rym mie­ściły się eks­klu­zywne biura. Pew­nym sie­bie ruchem zdjęła ciemne oku­lary, uśmiech­nęła się cza­ru­jąco do ochro­nia­rza i ruszyła w kie­runku windy, która cicho mknęła przez kolejne pię­tra. Jej wyło­żone lustrami wnę­trze upew­niło kobietę, że wygląda świet­nie. Prze­cze­sała pal­cami lekko pod­krę­cone na koń­cach włosy i z wysoko pod­nie­sioną głową wyszła z windy wprost do kan­ce­la­rii praw­nej z wiel­kim zło­tym napi­sem „K&H&M” nad recep­cją, która była jej miej­scem pracy. Dziew­czyna miała na imię Agata, a zanim przy­stą­piła do obo­wiąz­ków służ­bo­wych, zer­k­nęła jesz­cze w głąb kory­ta­rza, któ­rym wła­śnie prze­cho­dził „M.” z szyldu, czyli Jerzy M., jeden ze współ­wła­ści­cieli. Agata posłała mu naj­sek­sow­niej­szy ze swo­ich uśmie­chów, a on popra­wił nie­sforny, spa­da­jący mu na oko siwy lok, spoj­rzał na nią swo­imi zie­lo­nymi oczami i powie­dział:

– Agata, wpad­nij do mnie, pro­szę. Teraz.

Po czym znik­nął za drzwiami gabi­netu, rów­nie solid­nymi jak reszta wystroju wnę­trza.

Są ponie­działki pełne nadziei, pro­mienne niczym uśmiech dziecka i piękne jak ukwie­cona łąka. Bywają rów­nież magiczne wtorki, pach­nące świeżo zmie­loną kawą oraz wyjąt­kowo gów­niane środy. To była wła­śnie środa. W maju, czyli jed­nym z pięk­niej­szych mie­sięcy w roku, a jed­nak – jak się oka­zało – nie dla wszyst­kich. W tę środę życie trzy­dzie­sto­jed­no­let­niej Agaty wywró­ciło się do góry nogami. Co tu dużo mówić: prze­żyła szok. Nie ona pierw­sza, nie ostat­nia, a jed­nak wstrzą­snęło nią to bar­dziej niż infor­ma­cja o kolej­nych pod­wyż­kach wywozu śmieci na jej ele­ganc­kim osie­dlu. Być może dla­tego, że wia­do­mość, którą prze­ka­zał jej przy­stojny szpa­ko­waty part­ner z kan­ce­la­rii K&H&M, cał­ko­wi­cie zachwiała przy­szło­ścią Agaty, a nawet posta­wiła ją pod wiel­kim zna­kiem zapy­ta­nia.

– Ty chyba żar­tu­jesz? – zapy­tała po raz drugi, a ponie­waż drzwi do gabi­netu były zamknięte i znaj­do­wali się w nim sami, mogła pozwo­lić sobie na zlek­ce­wa­że­nie uprzej­mego „pro­szę pana”.

W końcu nie dalej jak wczo­raj upra­wiali seks, a od pół roku mieli romans, co nie­uchron­nie spo­ufala.

– Nie­stety – roz­ło­żył ręce. – Siła wyż­sza.

– To zna­czy? – Agata patrzyła na niego, nie­wiele rozu­mie­jąc. Kiedy kochasz się z kimś dwa razy w nocy i kiedy ten ktoś jest w tobie bar­dzo dosłow­nie, zakła­dasz, że łączy was coś wię­cej, coś z czego być może wykluje się kolejny etap. Ale nie­ko­niecz­nie masz tu na myśli zwol­nie­nie z pracy z dość męt­nym uży­ciem zwrotu „siła wyż­sza”.

Agata nie była jed­nak głu­pia i od razu domy­śliła się o co cho­dzi.

– Żona się o nas dowie­działa, prawda? – spy­tała cel­nie.

Męż­czy­zna sie­dzący na skó­rza­nym fotelu (kolor cap­puc­cino, firma wło­ska, droga, ale z tra­dy­cjami) w tym roku koń­czył pięć­dzie­siąt sześć lat. Dobry wiek dla męż­czy­zny na kochanki, gor­szy na roz­wód, zwłasz­cza kiedy nie posia­dało się roz­dziel­no­ści mająt­ko­wej, a żona rów­nież była praw­ni­kiem.

– Wszystko prze­my­śla­łem i, nie­stety, nie mogę pod­jąć innej decy­zji.

Agata wzięła głę­boki oddech.

– Nie dalej jak tydzień temu zapew­nia­łeś mnie, że nie łączy was nic poza nazwi­skiem, że miłość wypa­ro­wała z was obojga, macie oddzielne sypial­nie i odmienne poję­cie szczę­ścia – Agata wyre­cy­to­wała to zda­nie ze spo­ko­jem, choć krew w jej żyłach coraz moc­niej się burzyła.

Jerzy M. przy­gryzł dolną wargę.

– Ja dużo mówię – oznaj­mił w końcu.

Agata nie­mal zachły­snęła się wła­snym odde­chem.

– To czę­sta cecha u praw­ni­ków, fakt – zgo­dziła się – ale nie byli­śmy na sali sądo­wej. Sądzi­łam, że mówisz prawdę. Błąd w myśle­niu?

Jerzy M. spoj­rzał na nią bez uśmie­chu.

– Pro­blem mię­dzy nami polega na roz­bież­no­ści ocze­ki­wań – oznaj­mił nagle, a potem wstał i zaczął prze­cha­dzać się po gabi­ne­cie.

Agata ze zdu­mie­niem zaob­ser­wo­wała, że wygląda nie­mal iden­tycz­nie jak pod­czas roz­praw. Lekko pochy­lony, zmru­żone oczy, krok powolny, ale sta­now­czy, wska­zu­jący palec pra­wej dłoni lekko wycią­gnięty i odru­chowe doty­ka­nie skroni. Samych kro­ków nie było sły­chać, ale to dla­tego, że gabi­net był wyście­łany cze­ko­la­do­wym, mięk­kim dywa­nem, ide­al­nie dobra­nym pod kolor ciem­nych mebli, wyko­na­nych z afry­kań­skiego drewna ama­za­que.

– Ty marzysz o sta­bi­li­za­cji, a ja ją już mam.

– Chyba odro­binę nie­sta­bilną jed­nak – zauwa­żyła zło­śli­wie.

Jerzy M. zatrzy­mał się w pół kroku i rzu­cił jej pobłaż­liwe spoj­rze­nie.

Wytrzy­mała jego wzrok, w końcu była przy­zwy­cza­jona do tej mało wyszu­ka­nej i dość okle­pa­nej praw­ni­czej gry aktor­skiej.

– Wy, kobiety, wybie­ga­cie myślami do przodu co naj­mniej o kilka lat za daleko – powie­dział w końcu.

Agata prych­nęła.

– Wy z kolei nie wybie­ga­cie w ogóle.

Jerzy M. bez­rad­nie roz­ło­żył ręce.

– Otóż to. My cie­szymy się daną chwilą i danym momen­tem.

– Oraz orga­zmem – pod­su­nęła mu.

– Tak, tym zwłasz­cza – nie mógł się nie zgo­dzić. – Kiedy jed­nak musisz poło­żyć na jed­nej szali nie­pew­ność, a na dru­giej przy­zwy­cza­je­nia, zwy­cię­żają zazwy­czaj te dru­gie. Nikt nie chce rewo­lu­cji w życiu, zwłasz­cza kiedy tak naprawdę wcale na nią nie czeka.

– No tak, bzy­ka­nie to tylko miły prze­ryw­nik mię­dzy jedną a drugą sprawą – uświa­do­miła sobie Agata.

– Z całą pew­no­ścią nie jest to coś, co zmusi nas do rzu­ce­nia wszyst­kiego i wyje­cha­nia w Biesz­czady – nawią­zał zgrab­nie do słyn­nej histo­ryjki krą­żą­cej od lat w sieci.

Agata zro­zu­miała, że z nim nie wygra. Nie w słow­nym poje­dynku i nie w sytu­acji, w któ­rej on tak naprawdę wcale jej nie kocha. Dla­czego kobiety tak szybko widzą miłość, cho­ciaż nic na nią nie wska­zuje? Bo ktoś wyszep­tał im czułe słówka do ucha? Bo ktoś przy­niósł kwiaty, zabrał na kola­cję i jęczał na widok mło­dego ciała w czer­wo­nym koron­ko­wym body? To nie­moż­liwe, żeby być aż tak bar­dzo głu­pim i naiw­nym. A jed­nak. Każ­dego dnia, każ­dej minuty tysiące, a nawet miliony kobiet na całym świe­cie nabie­rały się od lat na to samo. I cią­gle wie­rzyły w miłość, myląc ją ze zwy­kłym orga­zmem męż­czy­zny, o któ­rym na ogół bar­dzo nie­wiele wie­działy.

– To twoja żona kazała zwol­nić mnie z pracy, prawda? – spy­tała cicho.

Jerzy M. znowu usiadł w swoim mięk­kim, wło­skim fotelu i się­gnął po fili­żankę z kawą. Fili­żanka była por­ce­la­nowa i pocho­dziła z limi­to­wa­nej kolek­cji Vil­le­roya&Bocha, choć w tej chwili nie miało to chyba zbyt wiel­kiego zna­cze­nia.

– Popro­siła, żebym zała­twił wszystko naj­le­piej, jak potra­fię.

– Wyrzu­ce­nie mnie z pracy jest jedy­nym pomy­słem, na jaki wpa­dłeś?

– Zde­cy­do­wa­nie naj­bar­dziej sku­tecz­nym – przy­znał. Odci­nam się od prze­szło­ści. Będę teraz wier­nym mężem i spró­buję wyna­gro­dzić mojej żonie krzywdy, które wyrzą­dzi­łem – wyre­cy­to­wał jesz­cze, jak miał w zwy­czaju robić z mowami koń­co­wymi. I jakby na potwier­dze­nie jego słów drzwi do gabi­netu nagle się otwo­rzyły i naj­pierw wszedł per­wer­syj­nie wielki kosz z różami nieco tylko mniej­szymi od stu­let­nich dębów, a chwilę potem wychy­liła się zza niego postać Robu­sia, który w kan­ce­la­rii był chłop­cem do wszyst­kiego.

Agata przez uła­mek sekundy pomy­ślała, że te kwiaty to dla niej, że jed­nak mu głu­pio, że prze­pra­sza i znaj­dzie jakieś roz­wią­za­nie. Kobieca naiw­ność bowiem umiera ostat­nia. Ale za to w strasz­li­wych mękach.

Jerzy M. ski­nął głową na widok bukietu, a potem wstał i wło­żył mię­dzy pąki wła­sno­ręcz­nie pod­pi­sany liścik.

– Pro­szę dostarcz to Annie M. jak naj­szyb­ciej! – powie­dział i podał chło­pa­kowi stu­zło­towy bank­not. Na jego widok Robu­siowi poja­śniała twarz. – Pre­mia eks­tra, dosko­nale wybra­łeś – pochwa­lił posłańca miło­ści.

– Już pędzę – zapew­nił Robuś, uśmie­cha­jąc się od ucha do ucha, od czego Aga­cie zro­biło się nie­do­brze. Szczę­ście innych bowiem działa wymiot­nie na kogoś, komu świat wła­śnie wali się na głowę.

– Ile było tych róż? – spy­tała, zgrzy­ta­jąc zębami.

– Sie­dem­dzie­siąt – odpo­wie­dział auto­ma­tycz­nie Jerzy M.

– Kurwa. To mniej niż naszych wspól­nych nocy. Nie popi­sa­łeś się. Kiedy mam opu­ścić kan­ce­la­rię?

– Pra­cu­jesz u nas od roku. Masz mie­sięczny ter­min wypo­wie­dze­nia, ale… w tej sytu­acji…

Agata posłała mu spoj­rze­nie, które miało zabić, nie­stety, nie poskut­ko­wało nawet dra­śnię­ciem.

– Jasne. Spa­kuję swoje rze­czy i już mnie nie ma.

God­ność. Zacho­waj god­ność, wrzesz­czał w jej gło­wie głos roz­sądku, pod­czas gdy ona sama rzu­ciła się w kie­runku Jerzego M. ze łzami poni­że­nia w oczach.

– Nie zosta­wiaj mnie – wyszep­tała, kwi­ląc, a wszyst­kie jej organy wewnętrzne umarły ze wstydu.

– Wysta­wię ci naj­lep­sze refe­ren­cje – powie­dział spo­koj­nym tonem Jerzy M., cho­ciaż widziała, że naj­chęt­niej wypchnąłby ją za drzwi i ze spo­ko­jem dopił kawę z por­ce­la­no­wej fili­żanki Vil­le­roya&Bocha. Seria limi­to­wana.

Agata w końcu opu­ściła gabi­net z poczu­ciem hańby, poni­że­nia, despektu, upo­ko­rze­nia, kom­pro­mi­ta­cji oraz kolej­nych sie­dem­na­stu podob­nych syno­ni­mów, odzwier­cie­dla­ją­cych jej aktu­alny stan duszy i ciała. I z prze­raź­li­wym lękiem o jutro.

*

To była dość fil­mowa scena.

Agata szła wła­śnie kory­ta­rzem kan­ce­la­rii, a w ręku trzy­mała kar­ton. W kar­tonie zaś znaj­do­wało się pod­su­mo­wa­nie jej praw­ni­czego doświad­cze­nia – paprotka, tro­chę smętna i przy­gnę­biona tym, co wła­śnie się stało, zestaw biu­ro­wych dłu­go­pi­sów oraz ołów­ków, któ­rym było wszystko jedno, dokąd idą, oraz zdję­cie kota przy­mo­co­wane do klipsa, osa­dzo­nego w ser­duszku z pleksi. I jesz­cze jakieś teczki, zeszyty i doku­menty, choć nie do końca wie­działa jakie. No i oczy­wi­ście kubek z napi­sem „Bierz mnie, pókim gorąca”, który Aga­cie wcale już nie wyda­wał się taki zabawny, jak jesz­cze jakiś czas temu. Poczu­cie humoru jest bowiem odbi­ciem stanu psy­chicz­nego, w jakim czło­wiek aku­rat się znaj­duje, a Agata była na dnie. Szkoda jej było tak naprawdę wszyst­kiego, począw­szy od pracy w ele­ganc­kiej recep­cji, skoń­czyw­szy na hor­ren­dal­nie dro­gim eks­pre­sie do kawy, w któ­rym codzien­nie zapa­rzała sobie podwójne espresso.

– Co jest? – nagle przed jej nosem wyrósł Jakub, apli­kant, który co prawda pra­co­wał tu dopiero od sied­miu mie­sięcy, ale już było widać, że ma nie­zwy­kłą smy­kałkę do tego zawodu. Życiowo wyda­wał się ofermą, ale kiedy wkra­czał na ring praw­ni­czy, zmie­niał się w praw­dzi­wego wikinga. Był od Agaty cztery lata młod­szy, co kazało jej myśleć o nim gów­niarz.

A jed­nak to on pozo­sta­wał na okrę­cie, ona tym­cza­sem opusz­czała go z paprotką, zdję­ciem kota oraz prze­trą­co­nym ser­cem, które z każ­dym kolej­nym kro­kiem coraz bar­dziej kru­szyło się i pękało. Kobiety są jed­nak potwor­nie głu­pie. Żaden facet nie wdałby się w romans z sze­fem i nie nara­ził kariery dla kilku gorą­cych nocy i obiet­nic bez pokry­cia.

– Odcho­dzę – wyja­śniła pro­sto i bez zbęd­nych ozdob­ni­ków. Zresztą co miała mu powie­dzieć? Że wła­śnie zwol­niło się miej­sce w łóżku jej szefa? I że wró­ciła do niego żona, zmie­nia­jąc pościel po kochance i suge­ru­jąc pozby­cie się jej z pracy? I że już ni­gdy nie zapa­rzy sobie kawy w dro­gim eks­pre­sie, bo w domu pija tylko roz­pusz­czalną?

– Ale dla­czego? – w zasa­dzie to było pro­ste pyta­nie.

Gorzej z odpo­wie­dzią.

Agata minęła go więc z miną suge­ru­jącą, że nie ma nic wię­cej do powie­dze­nia i szyb­kim kro­kiem udała się w stronę windy. Musiała jak naj­szyb­ciej opu­ścić to miej­sce, zanim roz­klei się na oczach adwo­ka­tów, rad­ców praw­nych, dwóch innych apli­kan­tów, trzech sekre­ta­rek, księ­go­wego, spe­cja­li­sty do spraw admi­ni­stra­cji, mar­ke­tingu i public rela­tions, tłu­ma­czeń oraz human reso­ur­ces. Trzy­mała się twardo rów­nież w win­dzie, mocno zaci­ska­jąc zęby i co chwila szybko mru­ga­jąc powie­kami. To cza­sem poma­gało przed zala­niem się poto­kiem łez, jakże kom­pro­mi­tu­ją­cych i żenu­ją­cych w tej sytu­acji. Kiedy otwo­rzyły się drzwi, potknęła się jed­nak o ich próg, a z kar­tonu wypa­dło zdję­cie kota, to w ser­duszku z pleksi, i jak to zazwy­czaj bywa – pękło na tysiące kawał­ków. Podob­nie jak serce Agaty, które dłu­żej nie mogło już uda­wać, że wszystko jest w porządku. I jesz­cze jedno – stu­kot szpi­lek w ele­ganc­kim holu już nie wybrzmie­wał suk­ce­sem, tylko wyda­wał dźwięk jed­nej wiel­kiej, sro­mot­nej porażki.

Nic dziw­nego więc, że z oczu Agaty try­snęła fon­tanna, nad którą jej wła­ści­cielka nie potra­fiła zapa­no­wać. Nos zro­bił się czer­wony, na policz­kach poja­wiły się plamy, a cia­łem wstrzą­sały dresz­cze. Tak wła­śnie wyglą­dają kobiety, kiedy uświa­do­mią sobie, że marze­nia, któ­rymi żyły, oka­zały się jed­nym wiel­kim zgni­łym bro­ku­łem. Nie zostało z nich nic. Nawet nadzieja, że da się z tego jesz­cze ugo­to­wać choćby breję dla kota. Warto wspo­mnieć, że kot Agaty miał na imię Chri­stie. Tak, to nie był żaden zbieg oko­licz­no­ści, tylko sprytny zabieg, by połą­czyć Agatę z Chri­stie. Wszyst­kim wyda­wało się to zabawne lub ory­gi­nalne, Aga­cie rów­nież. Do dzi­siaj.

Bo kiedy świat nabiera czar­nego koloru, naj­bar­dziej bły­sko­tliwe pomy­sły nagle wydają się kom­plet­nie głu­pie i iry­tu­jące. Tak naprawdę to wszystko czło­wieka drażni, a naj­bar­dziej uśmie­cha­jący się na ulicy ludzie, któ­rzy kre­tyń­sko cie­szą się z tego, że świeci słońce, jest maj, natura kwit­nie i pach­nie zapo­wie­dzią lata.

– A ja co? – zapy­tała sie­bie gło­śno Agata i zamó­wiła tak­sówkę, choć wcale nie miała pew­no­ści, czy ją na nią stać.

W końcu wła­śnie stra­ciła pracę, a cyfry na jej kon­cie byłyby w porządku, gdyby im dopi­sać jesz­cze ze trzy zera. Teraz, nie­stety, były zeru bli­skie.

Nie mam oszczęd­no­ści, nie mam miło­ści, nie mam boga­tego kochanka, nie ma nawet ser­duszka z pleksi ze zdję­ciem mojego cud­nego nie­bie­skiego bry­tyj­czyka Chri­stie, któ­rego ta dra­ma­tyczna sytu­acja nie­wiele obcho­dzi i raczej nie zechce żreć tań­szej karmy, by mi ulżyć. W ogóle nie mam nic – spu­en­to­wała swój wewnętrzny mono­log Agata. Poza poczu­ciem zło­ści na samą sie­bie, że oka­zała się tak potworną idiotką.

Kiedy pod­je­chała pod bramę wiel­kiego błysz­czą­cego osie­dla w dziel­nicy będą­cej w teo­rii pre­sti­żo­wym Moko­to­wem (cho­ciaż i tak wszy­scy mówili o tym miej­scu Mor­dor), za którą mie­ściło się jej małe miesz­kanko, dotarła do niej jesz­cze jedna prawda. Kre­dyt we fran­kach szwaj­car­skich.

Kre­dyt, który jest nie­zwy­kłym eko­no­micz­nym zja­wi­skiem – w ogóle nie maleje, a nawet po latach spła­ca­nia jest jesz­cze więk­szy. To swo­isty para­doks, któ­rego Agata ni­gdy nie potra­fiła pojąć. Jak zresztą kil­ka­set tysięcy jej podob­nych, któ­rzy co mie­siąc ze zdu­mie­niem patrzą na swoje konto i wcale nie czują się neu­tralni jak Szwaj­ca­ria, tylko wkur­wieni jak tygrys w klatce.

– Z czego ja teraz będę żyć? – zapyta samą sie­bie. Reto­rycz­nie. A potem, na widok miny kie­rowcy, szybko ure­gu­lo­wała należ­ność za tak­sówkę.

Naj­bar­dziej prze­ra­żała ją banal­ność pew­nych powie­dzeń. A jed­no­cze­śnie prawda, która jest w nich zawarta. Każda akcja wywo­łuje reak­cję, życie jest jak domino – po kolei prze­wra­cają się klocki bez­pie­czeń­stwa, a kło­poty nastę­pują lawi­nowo. I wszystko to, nie­stety, spraw­dza się, zanim czło­wiek zdąży w porę zawró­cić bieg rzeki. Miesz­ka­nie Agaty było maleń­kie, ale wła­sne. Wła­sne w 32 pro­cen­tach, reszta na­dal nale­żała do banku. Żeby jed­nak mieć poczu­cie wła­sno­ści, trzeba spła­cać kre­dyt, o któ­rym wspo­mniano wcze­śniej. Należy też opła­cać prąd, wodę oraz kosz­towne puszki dla Chri­stie. Plus jedze­nie dla samej Agaty, które teraz nagle rów­nież nie wydaje się spe­cjal­nie tanie.

Dieta pudeł­kowa.

Modna, wygodna, nawet smaczna, co wię­cej – z dowo­zem do domu. Nie trzeba samemu robić zaku­pów, goto­wać, bilan­so­wać tych wszyst­kich waż­nych dla orga­ni­zmu skład­ni­ków, a potem zmy­wać. Całość dostar­czona jest o poranku – dokład­nie pięć cudow­nych kar­to­ni­ków, a w nich samo zdro­wie. Są mig­dały z musem mali­no­wym i goto­wany kur­czak z warzy­wami. Jest wegań­ski pasz­tet z figami oraz taj­ska zupa z kre­wet­kami. Jaglanka z dodat­kiem jabłek i pyszny tofur­nik czy jakoś tak. Z bura­ków chyba. Jed­nym sło­wem – jest tam wszystko, co powinna jeść sza­nu­jąca się asy­stentka w dużej kan­ce­la­rii praw­ni­czej, która naprawdę nie ma czasu na samo­dziel­nie goto­wa­nie. I która uwiel­bia dietę pudeł­kową wła­śnie za jej bez­pro­ble­mo­wość oraz pro­fe­sjo­na­lizm w byciu zdrową i pożywną. Cena sie­dem­dzie­siąt sie­dem zło­tych dzien­nie, ale warto. Za este­tykę poda­nia, smak, róż­no­rod­ność, skład­niki, dostawę, a nawet samo pudełko, które jest eko­lo­giczne i ma lekko pista­cjowy kolor. Każdy by się sku­sił.

Każdy.

Oprócz bez­ro­bot­nych, do któ­rych od dzi­siaj zali­czała się rów­nież Agata.

Bar­dzo łatwo jest spaść z dużej wyso­ko­ści. Nie trzeba się nawet spe­cjal­nie poła­mać, żeby odczuć skutki upadku. Pyta­nie brzmi – jak długo czło­wiek zamie­rza leżeć i lizać rany oraz jak szybko potrafi wstać, zaci­snąć zęby i roz­po­cząć wspi­naczkę od nowa?

Agata zamknęła za sobą drzwi i uśmiech­nęła się na widok nie­bie­skiego kota, który tak naprawdę był szary. Dostała go od rodzi­ców trzy lata temu i od tego czasu poko­chała szcze­rze i chyba z wza­jem­no­ścią, co nie zawsze idzie w parze. Zwłasz­cza u kotów. Oraz męż­czyzn na wyso­kich sta­no­wi­skach, żona­tych, po pięć­dzie­siątce.

– Chri­stie, jestem tak strasz­nie głu­pia. Głup­sza od karmy dla jeży, od nogi tabo­retu albo ćmy, który napier­dala w stronę ognia nawet wtedy, kiedy smażą jej się skrzy­dełka. Jestem kumu­la­cją głu­poty, a za chwilę rów­nież biedy, co może poważ­nie wpły­nąć na moje zdro­wie psy­chiczne i fizyczne – Agata wyrzu­ciła z sie­bie ten mono­log jesz­cze w kory­ta­rzu, a potem usia­dła na pod­ło­dze i cze­kała na kota, który powi­nien przyjść i ją pocie­szyć.

I Chri­stie wła­śnie tak zro­biła.

Przy­szła do Agaty, zamiau­czała trzy razy, ale nie­zbyt gło­śno, a potem usa­do­wiła się na jej kola­nach i zaczęła ją grzać sza­rym futrem, które w papie­rach nazy­wane jest nie­bie­skim.

– Kocham cię – powie­działa Agata.

– Miau – odpo­wie­działa Chri­stie i tak sobie sie­działy, dys­ku­tu­jąc o życiu, nawet jeśli z boku wyglą­dało to zupeł­nie ina­czej.

Jedno jest pewne. W życiu Agaty nastą­piło trzę­sie­nie ziemi, z któ­rym nale­żało się jakoś upo­rać. Co oczy­wi­ście nie jest łatwe w przy­padku, kiedy ma się pęk­nięte serce i poczu­cie poda­ro­wa­nia cen­nego czasu komuś, dla kogo nie zna­czyło się naprawdę nic. Ow­szem, ten zwią­zek nie trwał zbyt długo, a jed­nak Agata czuła, że jest zako­chana. Być może dla­tego, że Jerzy M. był nie tylko czło­wie­kiem suk­cesu (tacy ludzie wytwa­rzają wokół sie­bie aurę pew­no­ści sie­bie), ale też cudow­nie pach­niał, był przy­stojny, star­szy od niej, co mocno ją krę­ciło, nosił ide­al­nie skro­jone gar­ni­tury, mówił do niej „maleńka” i był świetny w łóżku. Ta mie­szanka, połą­czona z zie­lo­nymi oczami i wzro­stem metr dzie­więć­dzie­siąt, czy­niła go abso­lut­nym nume­rem jeden wśród war­szaw­skich kan­dy­da­tów na męża. Pro­blem pole­gał jed­nak na tym, że on już mężem był. I wcale nie zamie­rzał tego zmie­niać, przy­naj­mniej nie dla Agaty.

– Chri­stie, czy wiesz, że męż­czyźni to świ­nie? – spy­tała na głos, zada­jąc praw­do­po­dob­nie jedno z naj­czę­ściej pada­ją­cych na świe­cie pytań. I wciąż, nie­stety, praw­dzi­wych.

Po godzi­nie sie­dze­nia na pod­ło­dze posta­no­wiła zjeść zawar­tość ostat­nich dwóch pude­łek, które jej zostały, wziąć szybki prysz­nic i poło­żyć się do łóżka. Na razie nie była w sta­nie robić żad­nych pla­nów ani tym bar­dziej pró­bo­wać się ogar­nąć. Na to było zde­cy­do­wa­nie za wcze­śnie. Każde rozsta­nie wymaga czasu, nawet jeśli facet, z któ­rym była, wła­śnie wysłał sie­dem­dzie­siąt róż żonie. Ogni­ście czer­wo­nych, ogrom­nych i zapewne obrzy­dli­wie dro­gich. Świa­do­mość, że nie zna­czyło się dla niego zbyt wiele, bolała bar­dziej, niż się począt­kowo wyda­wało. A jed­nak z każ­dym kolej­nym kęsem (pie­czony indyk z żura­winą oraz garść suszo­nych moreli), Agata czuła, jak jedze­nie rośnie jej w gar­dle, a ona sama zmie­rza ku wiel­kiej czar­nej ścia­nie, za którą praw­do­po­dob­nie nie ma już nic. Albo kolejna ściana – na zasa­dzie przy­cią­ga­nia pecha.

– O Boże, Chri­stie, czuję się tak, jakby ktoś usiadł mi na ramio­nach i wci­skał w zie­mię – poża­liła się kotu. – Jakby ktoś wysy­sał ze mnie życie i nie, nie jest to demen­tor z Harry’ego Pot­tera, tylko coś o wiele bar­dziej real­nego. Coś, co ma twarz Jerzego M., a także jego ramiona, tułów i nogi. I te cho­lerne oku­lary, w któ­rych zawsze wyda­wał mi się taki przy­stojny – załkała gło­śno.

Może to nie była miłość jak z bajki, ale przy­naj­mniej jakiś wstęp do niej. Tak przy­naj­mniej sądziła. Jerzy M. spra­wiał wra­że­nie, że mu na niej zależy, że fak­tycz­nie nie układa mu się z żoną i szuka jakie­goś roz­wią­za­nia.

– Nie roz­ma­wiamy ze sobą, każde z nas ma wła­sną sypial­nię, a Anna nawet już nie pyta, dokąd wyjeż­dżam. Ostat­nio nie było mnie w domu ponad tydzień, a ona nawet tego nie zauwa­żyła. Sama widzisz, że taki układ nie ma po pro­stu sensu.

To były jego słowa. Wypo­wie­dziane cichym tonem, któ­remu towa­rzy­szył smutny uśmiech. Agata po pro­stu musiała go wtedy pocie­szyć.

– Z nami będzie ina­czej, zoba­czysz – obie­cy­wała szep­tem.

– Wiem, maleńka. Jesteś moim słoń­cem.

To nie­wia­ry­godne, jak męż­czyźni potra­fią świet­nie kła­mać, choć może to kobiety mają skłon­ność do przyj­mo­wa­nia kłamstw z taką łatwo­ścią. Zupeł­nie jakby chciały wła­śnie to usły­szeć. Nie fil­trują sprze­da­wa­nych im opo­wie­ści, nie wycią­gają wnio­sków, nie zasta­na­wiają się nad zna­cze­niem pew­nych słów. Chcą wie­rzyć, że wła­śnie ktoś uznał je za miłość życia i dzięki niemu pra­gną zmie­nić swoje. Chcą poczuć się jedyne, wyjąt­kowe, nie­za­stą­pione. Kiedy ktoś bru­tal­nie prze­ciera im twarz szmatką, poka­zu­jąc prawdę, stoją z wyba­łu­szo­nymi oczami i nie mogą uwie­rzyć, że znowu dały się nabrać.

Agata była prze­ko­nana, że ona nie należy do takich osób. Że jest zaradna i mądra, cho­ciaż nie ukoń­czyła stu­diów praw­ni­czych. Ani, prawdę mówiąc, żad­nych innych. Że potrafi trzeźwo oce­nić sytu­ację i roz­po­znać fał­szy­wych przy­ja­ciół. I że żaden facet nie dopro­wa­dzi jej do stanu, w któ­rym będzie prze­ły­kała pie­czo­nego indyka z żura­winą, jakby były to kamie­nie posy­pane szkłem. Szczę­ście jest naprawdę czymś złud­nym – jesz­cze rano prze­ska­ku­jesz przez linie na chod­niku i patrzysz z uśmie­chem w niebo, a kilka godzin póź­niej czu­jesz się jak ścieki, które wła­śnie spły­wają do stu­dzienki kana­li­za­cyj­nej. Nie czu­jesz już zapa­chów ota­cza­ją­cego cię świata, tylko smród porażki. I nie można go niczym z sie­bie zmyć.

Gorący prysz­nic nie pomógł. Wytar­cie ciała szorst­kim ręcz­ni­kiem rów­nież. Podob­nie jak bole­sne pokle­pa­nie się po twa­rzy, które wcale nie było zamie­rzo­nym masa­żem. Pewne uko­je­nie przy­nio­sła chłodna pościel i mięk­kie łóżko, na które wsko­czyła także Chri­stie, dosko­nale rozu­mie­jąc, że jej pani nie powinna dzi­siaj być sama. Agata otu­liła się bla­do­ró­żową koł­drą w białe piórka i pró­bo­wała zasnąć. Powieki miała spuch­nięte od pła­czu, a w gło­wie jej huczało. Poja­wiły się w niej obrazy, zda­nia, myśli, dźwięki i sceny z ostat­nich mie­sięcy. Poja­wiły się marze­nia, które teraz wydały się żało­sne. I odci­nek ban­kowy, na któ­rym wid­niała comie­sięczna rata do spła­ce­nia.

Była godzina sie­dem­na­sta osiem­na­ście i nikt o zdro­wych zmy­słach nie kładł się o tej porze spać. Ale Aga­cie było wszystko jedno. Chciała znik­nąć, zako­pać się w swo­ich sen­nych wizjach, a naj­le­piej w ogóle nie obu­dzić. Bo jeśli środa była tak strasz­nie gów­niana, to jaki mógł być czwar­tek?

Roz­dział 2. Czas się ock­nąć

Roz­dział 2Czas się ock­nąć

Podobno zmiany w życiu powinny być czymś rów­nie natu­ral­nym jak zje­dze­nia śnia­da­nia. Tylko jak to zro­bić, skoro czło­wiek jest tak bar­dzo przy­wią­zany do tego, co już ma? Skoro nawet od lat jada te same płatki, wycho­dząc z zało­że­nia, że inne z całą pew­no­ścią nie będą mu tak dobrze sma­ko­wać. Nie jest łatwo prze­sta­wić się na nowe, mach­nąć ręką na to, co było, i z uśmie­chem na ustach zostać kimś innym. A już z całą pew­no­ścią nie jest to pro­ste dla kobiety świeżo porzu­co­nej przez faceta, z któ­rym wią­zało się pewne nadzieje.

Kolejne sceny z Agatą w roli głów­nej były dość mono­tonne. W zasa­dzie głów­nie leżała w łóżku, szlo­cha­jąc lub patrząc tępo w sufit. Wsta­wała tylko po to, by nakar­mić Chri­stie, która miała w nosie, jak wielką szują oka­zał się Jerzy M., i była po pro­stu głodna. Oraz po to, by sprząt­nąć kuwetę Chri­stie. Kot oka­zał się zatem dość klu­czowy w jej sytu­acji, bo przy­naj­mniej zmu­szał Agatę do jakie­go­kol­wiek ruchu. Ona sama zaś nie miała ochoty na nic do jedze­nia, od czasu do czasu piła wodę z kranu i znowu wra­cała do łóżka, w któ­rym łkała roz­pacz­li­wie. Ten stan mógłby trwać tygo­dniami. Na szczę­ście jed­nak czło­wiek ma w sobie głę­boko zako­rze­nioną siłę prze­trwa­nia. Obja­wia się w różny spo­sób, a w tym kon­kret­nym wypadku była to niczym nie­uza­sad­niona chęć napi­cia się zie­lo­nej her­baty.

Agata zasnęła w opa­rach dra­matu. A obu­dziło ją zwy­czajne pra­gnie­nie. Ale nie chciała już wody ani resz­tek soku poma­rań­czo­wego, który pew­nie i tak skwa­śniał, tylko zie­lo­nej dobrej her­baty. Miała taką w puszce, a puszka stała w szafce nad zle­wem. Trzeba było wstać, udać się w jej kie­runku, wyjąć ją i zago­to­wać wodę. A potem wlać do kubka, odcze­kać, aż się zapa­rzy, wyjąć torebkę i zacząć pić. Wyko­na­nie wszyst­kich tych czyn­no­ści jed­no­cze­śnie dowo­dziło, że Agata nie była jesz­cze gotowa na śmierć z powodu fatal­nej miło­ści. Her­bata nie dodała jej może skrzy­deł, ale zmu­siła do poru­sze­nia się. Do zro­bie­nia cze­goś innego niż zale­ga­nie w łóżku. I to jest wła­śnie ten moment, w któ­rym mózg daje ciału sygnał: walcz.

Agata po wypi­ciu her­baty jakby odru­chowo udała się do łazienki i wzięła prysz­nic. Zmy­wa­jąc z sie­bie resztki smutku i roz­pa­czy oraz nakła­da­jąc na ciało piankę do mycia o zapa­chu leśnych pozio­mek, zaczy­nała budzić się do życia. Umyła nawet włosy, a w twarz wkle­pała krem dla kobiet po trzy­dzie­stce. Tro­chę ujędr­nia­jący, głów­nie jed­nak nawil­ża­jący. To nie były jakieś nie­zwy­kłe czyn­no­ści, a jed­nak po nich poczuła się znacz­nie lepiej. Odważ­nie spoj­rzała nawet w lustro, choć ono aku­rat nie było zbyt uprzejme. Poka­zało bowiem prawdę – pod­krą­żone oczy, pobla­dłą twarz, włosy zwi­nięte w mokry kucyk, dwa prysz­cze na bro­dzie oraz ogólną nie­dy­spo­zy­cję uro­dową. A prze­cież Agata speł­niała wszel­kie kry­te­ria kobiety ład­nej i zadba­nej. Była szczu­pła, miała jasne, pro­ste włosy, oczy w odcie­niu szaro-nie­bie­skim, mały, zgrabny nos, ładne brwi, któ­rych nikt nie musiał lami­no­wać, oraz jasną, ale pełną bla­sku cerę.

Tak było jesz­cze tydzień temu.

Teraz wszystko ule­gło jed­nak zmia­nie, co jest tylko kolej­nym dowo­dem na to, że kobieta jest piękna wtedy, kiedy czuje się szczę­śliwa. I kiedy miłość deli­kat­nie trąca ją w ramię. Miło­ści nie było, szczę­ścia rów­nież. Co gor­sza – nie było także pracy, a to na dłuż­szą metę jest o wiele gor­sze niż brak uczu­cia.

Pora na zmiany.

Na star­cie z rze­czy­wi­sto­ścią.

Na poszu­ka­nie planu B, który pozwoli jakoś prze­trwać w tym bez­względ­nym świe­cie kre­dy­tów we fran­kach szwaj­car­skich. W końcu jest młodą i silną kobietą, i nie będzie przez kolejne mie­siące jęczeć, że została wysta­wiona za drzwi. OK, jej plan na życie nie wypa­lił, ale to chyba nie zna­czy, że nie można wymy­śleć nowego. I to znacz­nie lep­szego.

Agata potrzą­snęła głową i zmarsz­czyła brwi. Wyko­nała kilka celo­wych ziew­nięć oraz dotknęła języ­kiem nosa. To były ćwi­cze­nia z jogi twa­rzy, które miały pobu­dzić zaspane mię­śnie i dopro­wa­dzić do szyb­szego prze­pływu krwi. Do zaró­żo­wie­nia policz­ków oraz zapew­nie­nia bla­sku oczom. Agata wykrzy­wiła twarz w dziw­nym gry­ma­sie i powie­działa na głos:

– Oooooooooooouuu.

I fak­tycz­nie było jakby tro­chę lepiej.

Zało­żyła popie­laty miękki dres, który bez względu na to, jak mar­kowe i dro­gie ciu­chy czło­wiek ma w sza­fie, wygrywa zawsze i wszę­dzie. Zupeł­nie jakby rozu­miał stan ducha i dopa­so­wy­wał się do niego swoją mięk­ko­ścią. Agata podzię­ko­wała mu za to z wdzięcz­no­ścią. Następ­nie prze­nio­sła się do popie­lato-bia­łej kuchni, usia­dła przy nie­wiel­kim bia­łym stole, dopiła zie­loną her­batę i wpro­wa­dziła się w trans efek­tyw­nego myśle­nia. Nie­które swoje uwagi wypo­wia­dała na głos, po to, żeby je dobrze zro­zu­mieć, żeby dotarły i pozwo­liły wypra­co­wać wspo­mniany plan B.

– Z psy­cho­lo­gicz­nego punktu widze­nia do wiel­kiej zmiany gotowi są ludzie ela­styczni, o dużych zdol­no­ściach adap­ta­cyj­nych, opty­mi­ści o poczu­ciu wła­snej war­to­ści i potrze­bie osią­gnięć. Oni nie patrzą w kate­go­riach wiel­kiej porażki, ale raczej wyzwa­nia, moż­li­wo­ści roz­woju i ewen­tu­al­nego suk­cesu – zaczęła nie­śmiało wypo­wia­dać zda­nia, prze­czy­tane w jej ulu­bio­nym maga­zy­nie o roz­woju oso­bi­stym. Poczuła nawet, że się lekko roz­kręca. – Dla nich rady­kalna zmiana to mała pry­watna rewo­lu­cja. Kiedy czują się nie­speł­nieni, nie zagrze­bują się w poczu­ciu bez­rad­no­ści, ale szu­kają wyj­ścia. Na dru­giej szali stoją ci, któ­rzy roz­sma­ko­wali się w bez­rad­no­ści i zgorzk­nie­niu. Nie­na­wi­dzą pracy, szefa, życia, które wiodą, ale nie potra­fią się­gnąć po towar z wyż­szej półki. Strach przez utratą cie­płego gniazdka z uwła­cza­jącą pen­sją i nud­nym zaję­ciem jest sil­niej­szy od chęci zmiany. Pośrodku zaś znaj­duje się cała reszta, która nie do końca wie, co dalej chce zro­bić ze sobą i swoim życiem. To ja. Obec­nie nie mam żad­nego pomy­słu, wiem tylko, że nie da się w nie­skoń­czo­ność sie­dzieć w pościeli w białe piórka.

Począ­tek brzmiał dobrze. Agata poczuła, że to, co mówi, ma sens. Po her­ba­cie przy­szedł czas na kawę, nie­stety roz­pusz­czalną, ale za to z wani­lio­wym mle­kiem sojo­wym.

– Jesz­cze sobie kupię wielki, wypa­siony eks­pres do kawy, który nawet będzie do mnie mówił – obwie­ściła sta­now­czym gło­sem i unio­sła w górę kciuk w geście zwy­cię­stwa.

Nalała kawy do kubka, skrzy­wiła się na widok pustej lodówki, wyjęła z szafki owsiane cia­steczko i znowu usia­dła przy stole.

Chri­stie wsko­czyła Aga­cie na kolana, odwró­ciła się do niej cudow­nie mięk­kim pyszcz­kiem i spoj­rzała jej pro­sto w oczy. Coś było w tym kocie ludz­kiego. Zupeł­nie jakby rozu­miał, że cza­sem należy oka­zać wspar­cie, a nawet wysłu­chać tego, co mówi czło­wiek, nawet jeśli brzmiało to jak wykład z coachingu. Ale z całą pew­no­ścią cze­muś miało słu­żyć.

Agata pocią­gnęła nosem i pogła­skała Chri­stie.

– Cie­szę się, że jesteś. I że mnie wspie­rasz. Mówi się, że koty wszystko mają w dupie i że to my jeste­śmy na ich usłu­gach. Moż­liwe. Ja jed­nak czuję, że mię­dzy nami jest jakaś rów­ność i że trak­tu­jemy się z podobną wyro­zu­mia­ło­ścią oraz akcep­ta­cją.

Chri­stie obli­zała się, a potem zesko­czyła z kolan i skie­ro­wała w stronę miski.

– Tak – zgo­dziła się Agata. – Żebyś ty mogła dostać wątróbkę, ja muszę zna­leźć jakieś zaję­cie. To jest bar­dzo spójne i logiczne. I nie wymaga żad­nej filo­zo­fii. Poza tym też jestem głodna.

Nie wszystko jed­nak, co spójne i logiczne, jest pro­ste do wyko­na­nia. Agata ma trzy­dzie­ści jeden lat, co już wiemy, wypada zatem z ran­kingu mło­dych i dłu­go­no­gich dziew­cząt, które chęt­nie się zatrud­nia, nie do końca suge­ru­jąc się tym, jakie mają doświad­cze­nia. Agata nie chce jed­nak wra­cać do rodzin­nego domu w nie­wiel­kiej miej­sco­wo­ści pod Kut­nem, więc posta­na­wia pod­nieść ręka­wicę rzu­coną jej przez los i sta­nąć z nim do poje­dynku. Zaczyna się jak zawsze – od otwar­cia lap­topa i poszu­ki­wań ofert pracy, któ­rych w sieci jest całe mnó­stwo i z któ­rych 90 pro­cent odpada już na samym star­cie. A jeśli cho­dzi o pozo­stałe 10 pro­cent, to rzadko kiedy ktoś speł­nia wyma­gane kry­te­ria. Życio­rys z pozy­cją „asy­stentka w kan­ce­la­rii praw­nej” oraz infor­ma­cja o nie­do­koń­czo­nych stu­diach praw­ni­czych z pew­no­ścią nie otwiera żad­nych drzwi. Agata jest może rezo­lutna i rze­czowa, bystra i skru­pu­latna, ale o tym nikt w ogło­sze­niach nie wspo­mina.

– Na czym ja się wła­ści­wie znam? – odkąd prze­stała cho­dzić do biura, coraz chęt­niej roz­ma­wiała ze sobą. – Na popa­prań­cach, kłam­cach, oszu­stach i mani­pu­la­to­rach? Na face­tach, któ­rym wyjąt­kowo łatwo przy­cho­dzi kop­nię­cie kogoś w tyłek, nawet jeśli jest on zgrabny i odziany w skąpe stringi?

Agata zamknęła lap­top z nie­przy­jem­nym poczu­ciem klę­ski. Kolej­nej klę­ski. W zasa­dzie nie zna­la­zła nic, co mogłoby dać zawo­dową satys­fak­cję oraz wystar­cza­jące zarobki oso­bie z jej kwa­li­fi­ka­cjami. I to nie była dobra wia­do­mość dla kogoś, kto miał pustą lodówkę, bo od tygo­dnia nie zamó­wił diety pudeł­ko­wej.

Za to miała nowe loubo­utiny, które kupiła dokład­nie dzień przed wylo­tem z pracy. Ow­szem, zasza­lała i wydała ponad cztery tysiące zło­tych na szpilki, o któ­rych zawsze marzyła. Chciała je zało­żyć do czar­nych poń­czoch i poka­zać się w tym stroju Jerzemu M. (banalne i okle­pane, ale zawsze działa), nie­stety, nie­wiele z tego wyszło. Teraz czuła się jak skoń­czona idiotka, która wpraw­dzie nie miała pracy ani kasy na kon­cie, za to w jej pokoju leżały czarne loubo­utiny i patrzyły na nią nieco wymow­nie.

– Cho­lera, nie chcę was – powie­działa sta­now­czym tonem. – Bo już zawsze będzie­cie mi przy­po­mi­nać moją kurzą śle­potę. Poza tym, naj­zwy­czaj­niej w świe­cie, mnie na was nie stać.

Zalo­go­wała się na Face­bo­oku, szybko odna­la­zła grupę miło­śni­czek Car­rie Brad­shaw, zamie­ściła zdję­cie czar­nych szpi­lek i poin­for­mo­wała non­sza­lanc­kim wpi­sem, że jed­nak czar­nych nosić nie będzie.

Leżą w kar­to­nie i cze­kają na nową wła­ści­cielkę. A ja zakła­dam beżowe blah­niki i pędzę do pracy.

Zeszła z ceną o 500 zł i o mało nie wyko­nała salta z rado­ści, kiedy po pięt­na­stu minu­tach zgło­siła się do niej nie­jaka Karina z prośbą o natych­mia­stowy kon­takt na priv. Agata ode­tchnęła z ulgą.

– Dobra, sytu­acja na chwilę jest opa­no­wana, ale to nie zna­czy, że na długo. Oszczęd­no­ści mam wyjąt­kowo skromne, więc w tej sytu­acji pojadę jed­nak do mojej małej miej­sco­wo­ści pod Kut­nem, któ­rej nazwy nawet nie będę wyma­wiać, a ty poje­dziesz ze mną – powie­działa Agata do Chri­stie i przy­nio­sła z pokoju czarny koci trans­por­ter, który – kiedy nie był uży­wany – dora­biał jako sto­lik kana­powy.

Godzinę póź­niej obie były już gotowe. Agata zmie­niła szary dres na czarne spodnie i biały T-shirt, Chri­stie zaś została w swoim popie­la­tym futerku. Wsia­dły do małej, gra­na­to­wej corsy – na szczę­ście zatan­ko­wa­nej do pełna – i ruszyły w stronę Wiel­ko­pol­ski, by tam poszu­kać odpo­wie­dzi na kilka pytań, a może nawet sko­rzy­stać z porad rodzi­ców, któ­rzy cza­sem mie­wali rację. A już z całą pew­no­ścią mieli pełną lodówkę. Choć zale­d­wie parę dni wcze­śniej Agata przy­się­głaby, że nie chce już żyć, cał­kiem na prze­kór tym myślom zaczy­nała być coraz bar­dziej głodna. Przez żołą­dek można widocz­nie dotrzeć także do zła­ma­nego serca.

Agata włą­czyła radio, zało­żyła oku­lary prze­ciw­sło­neczne, pocią­gnęła nosem i unio­sła w górę kciuk.

– Będzie dobrze, Chri­stie, zoba­czysz. Po pro­stu mam chwi­lowy zjazd i marne per­spek­tywy, ale osta­tecz­nie mam też dwie nogi i dwie ręce – dodała, choć ją samą śred­nio to prze­ko­nało. Osta­tecz­nie w Pol­sce żyło ponad dzie­więć tysięcy bez­ro­bot­nych, któ­rzy rów­nież mieli dwie nogi i dwie ręce. I naj­wy­raź­niej nie do końca im to pomo­gło.

Agata posta­no­wiła nie myśleć o tym w ten spo­sób, tylko sku­pić się na jeź­dzie. I ewen­tu­al­nie na tym, o czym wła­śnie dys­ku­to­wano w radiu.

– Ni­gdy nie poszu­kuj przy­czyn swo­ich nie­po­wo­dzeń w czyn­ni­kach zewnętrz­nych. Jeśli coś ci nie wycho­dzi, to nie dla­tego, że zabra­kło czasu, pie­nię­dzy czy odpo­wied­niego miej­sca – być może nale­żało ten pro­blem roz­wią­zać ina­czej. Teraz jesteś przy­naj­mniej mądrzej­sza i bogat­sza o kolejne doświad­cze­nia. Zawsze szu­kaj roz­wią­zań. Jeśli teraz nie masz czasu, być może znaj­dziesz go jutro. Jeśli w tej chwili nie czu­jesz się na siłach, spró­buj za godzinę lub dwie. Naj­waż­niej­sze, żebyś widziała w tym cel. Cel jest bowiem naj­lep­szą moty­wa­cją do dzia­ła­nia.

– Mam cel! – zawo­łała Agata. – Muszę zna­leźć pracę, sta­nąć na nogi, unie­za­leż­nić się, a potem zemścić na face­cie, który dopro­wa­dził mnie do takiego stanu. To nie­do­pusz­czalne, żeby cała moja egzy­sten­cja zale­żała wyłącz­nie od czy­jejś chuci. Ow­szem, popeł­ni­łam błąd. Nie powin­nam uma­wiać się z sze­fem, a już zwłasz­cza z żona­tym sze­fem. Zacho­wa­łam się jak kla­syczna idiotka, któ­rej przez moment wyda­wało się, że jest księż­niczką. Ale dotarło, że księż­ni­czek nie ma. Przy­naj­mniej nie w mojej rze­czy­wi­sto­ści. Są za to kutasy z praw­ni­czym wykształ­ce­niem, któ­rzy na­dal bez­kar­nie pra­cują i udają wzo­ro­wych mężów. O nie, Chri­stie, nie­do­cze­ka­nie! Zra­niona kobieta jest gor­sza od zra­nio­nej pumy. Od zra­nio­nej i głod­nej.

– Nie roz­trzą­sajmy tego, co było, nie zatra­cajmy się w pre­ten­sjach, że coś nam umknęło lub nie wyszło. To tylko osła­bia naszą ener­gię i powo­duje, że mamy jesz­cze mniej­szą ochotę, aby coś zmie­nić. To tak jak byśmy bez prze­rwy dokar­miali nasz żal i nie­za­do­wo­le­nie. Pora zmie­nić takie podej­ście – brzmiał tym­cza­sem kojący kobiecy głos.

– A gówno! Pani pozwoli, że ja jed­nak będę jesz­cze przez jakiś czas dokar­miać mój żal, a nawet totalny wkurw i wła­śnie na tym zbu­duję moje oso­bi­ste impe­rium.

Agata nawet nie zauwa­żyła, kiedy dotarła na miej­sce i zna­la­zła się pod domem rodzi­ców, któ­rzy wła­śnie ze zdu­mie­niem odkryli, że nie­wielka, gra­na­towa corsa wje­chała z impe­tem na ich podwórko, potrą­ca­jąc na śmierć jedną z kur.

*

To był dobry rosół, nawet jeśli nie­pla­no­wany.

Agata rzu­ciła się na niego wygłod­niała i bez wyrzu­tów sumie­nia. Zupeł­nie nie prze­szka­dzało jej, że to nie były ele­ganc­kie prze­grzebki albo inna pularda w sosie z trawy cytry­no­wej, tylko pol­ski tłu­sty rosół z maka­ro­nem. Podany w uro­czej zie­lo­nej kuchni, z nie­śmier­tel­nymi kafel­kami w zie­lone kwia­tuszki. To nie­wia­ry­godne jak drobne, sen­ty­men­talne rze­czy potra­fią przy­wró­cić czło­wie­kowi wiarę w przy­szłość. Jak ten biały talerz z nie­bie­skim szlacz­kiem. Agata pra­wie zachli­pała ze wzru­sze­nia.

Rodzice parzyli na nią z pew­nym nie­po­ko­jem, wie­dzieli jed­nak, że nie ma nic gor­szego niż zada­wa­nie dziecku pytań. Skoro ich córka poja­wiła się bez zapo­wie­dzi i to w środku tygo­dnia, to naj­wy­raź­niej powód musiał być ważny. I prę­dzej czy póź­niej go wyjawi, a może nawet poprosi o pomoc. Na razie widać było, że jest głodna i połyka rosół mimo pie­truszki, którą pani Helena, mama Agaty, nie­opatrz­nie syp­nęła do garnka.

Kura miała na imię Zofia, ale wszyst­kie kury miały tak wła­śnie na imię, co bar­dzo poma­gało w zarzą­dza­niu podwór­kiem. Więk­szość kole­ża­nek tra­gicz­nie zmar­łej Zofii miała spo­kojną pracę przy pro­duk­cji jajek. Ale cza­sem zda­rzało się, że któ­raś lądo­wała w garnku z roso­łem. Naj­czę­ściej wsku­tek jakie­goś dra­matu.

– Jezu­ja­kie­pysz­ne­co­za­smak – wybeł­ko­tała Agata i dolała sobie kolejną por­cję.

Nawet Chri­stie patrzyła na nią ze zdu­mie­niem, po raz pierw­szy widząc swoją panią rzu­ca­jącą się na jedze­nie. Chri­stie była ary­sto­kratką. Ona na przy­kład dostała miseczkę pach­ną­cego mięsa i jadła je dostoj­nie oraz z god­no­ścią. Powoli prze­żu­wa­jąc i obli­zu­jąc się ze sma­kiem.

Kiedy Agata w końcu skoń­czyła jeść, wzięła głę­boki oddech i spoj­rzała na rodzi­ców.

– Wiem, że już nie może­cie wytrzy­mać, więc powiem to od razu. Chwi­lowo jestem bez pracy – bez­rad­nie roz­ło­żyła ręce.

– O Jezu – pani Helena usia­dła na kuchen­nym tabo­re­cie i podra­pała się po bro­dzie. – Wyrzu­cili cię?

– Reduk­cja eta­tów, tak to się nazywa. Ale nie musi­cie się mar­twić, jestem dobra w tym, w czym jestem – wyja­śniła nieco zawile – więc na pewno coś znajdę.

Pani Helena poki­wała głową, a jej mąż, Marek, przy­glą­dał się córce badaw­czo i długo. Nie lubiła tego spoj­rze­nia, bo wwier­cało jej się w głowę i nie pozwa­lało kła­mać. Ojciec zawsze umiał ją tak podejść, że prę­dzej czy póź­niej wyja­wiała prawdę.

– Przejdę się tro­chę, dawno tu nie byłam, OK? – powie­działa teraz szybko i zerwała się od stołu.

– A ja pójdę z tobą – powie­dział ojciec.

No tak.

Już ją przej­rzał. I już wie­działa, że tak łatwo się nie wywi­nie.

Naj­chęt­niej ucie­kłaby teraz do swo­jego pokoju, który cią­gle tu na nią cze­kał, ale w końcu i tak będzie musiała poroz­ma­wiać z ojcem szcze­rze i od serca. On przy­naj­mniej nie wpad­nie w panikę, gorzej było z mamą, która z całą pew­no­ścią kaza­łaby jej natych­miast wra­cać do rodzin­nego domu i porzu­cić tę obrzy­dliwą i nisz­czącą ludzi War­szawę. A tu zawsze cze­kała na Agatę posada w urzę­dzie. I co było złego w takiej pracy?

Agata z ojcem szli teraz wzdłuż piasz­czy­stej drogi, którą bur­mistrz od ponad dzie­się­ciu lat obie­cał zalać asfal­tem, ale cią­gle coś sta­wało mu na prze­szko­dzie. Ostat­nio zapewne ślub wła­snej córki, który kosz­to­wał tyle co ładny kawa­łek auto­strady. Nikt tego jed­nak nie wie­dział na sto pro­cent, zatem nadzieje na asfalt cią­gle tliły się w gło­wach miesz­kań­ców.

– Mów, co się tak naprawdę stało.

Agata pocią­gnęła nosem.

– Naprawdę mnie zwol­nili. Ale nie­ko­niecz­nie z powodu reduk­cji eta­tów.

– Tylko?

– Wpa­ko­wa­łam się w romans z sze­fem… – wyszep­tała, bo nagle jej samej zro­biło się ogrom­nie wstyd.

– I puścił cię kan­tem? – zapy­tał spo­koj­nie ojciec.

Agata ciężko wes­tchnęła.

– Tak, bo doszedł do wnio­sku, że jed­nak woli żonę.

– Cze­kaj… To on miał żonę?

– Na­dal ma.

Ojciec Agaty zmarsz­czył czoło.

– Tato, wiem. Popeł­ni­łam błąd, moralny rów­nież. Ale on powie­dział, że mię­dzy nimi już dawno niczego nie ma, że się nie kochają, myślą o roz­wo­dzie, a ja jestem jego świa­tłem, słoń­cem i jutrzenką.

– Brzmi jak odci­nek jed­nego z tych seriali, które ogląda twoja matka.

– Seriale wcale nie są złe – pocią­gnęła nosem Agata. – Tylko, że za bar­dzo w nie wie­rzymy. A życie oka­zuje się dużo bar­dziej popa­prane.

– Nie zawsze. Przy­po­mi­nam ci, że Bro­oke z Mody na suk­ces wzięła ślub sie­dem razy, przy czym cztery razy był nie­ważny, a jej główna kon­ku­rentka umarła trzy­krot­nie, za każ­dym razem nie do końca. To zde­cy­do­wa­nie naj­bar­dziej popa­prany sce­na­riusz, o jakim sły­sza­łem. Na doda­tek wszy­scy wszyst­kich zdra­dzali, nawet samych sie­bie.

– Fakt – zgo­dziła się Agata. – Ale moje życie rów­nież jest teraz kom­plet­nie schrza­nione. Zosta­łam bez pracy, z kre­dy­tem na gło­wie, Chri­stie je drogą karmę, bo innej nie lubi, muszę opła­cić wszyst­kie rachunki oraz ben­zynę za samo­chód i spró­bo­wać zre­zy­gno­wać z diety pudeł­ko­wej.

– Czego? – nie zro­zu­miał ojciec.

– Nie­ważne. To takie żar­cie, które daje ci poczu­cie, że jest się zdro­wym, mod­nym i w ogóle na topie.

– Rosół matki tego nie daje?

– Nie w ten spo­sób.

– Masz jakiś plan?

Agata przy­sta­nęła na moment i spoj­rzała na ojca, zupeł­nie jakby zoba­czyła go po raz pierw­szy w życiu.

– Co jest? – zanie­po­koił się.

– Tato, wła­śnie coś wpa­dło mi do głowy! Jak ty to powie­dzia­łeś? „Na doda­tek wszy­scy wszyst­kich zdra­dzali, nawet samych sie­bie”?

– To o Modzie na suk­ces.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki