Echo - Natasza Socha - ebook + audiobook + książka

Echo ebook

Natasza Socha

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Przypadkowa para spacerowiczów znajduje w poznańskim jeziorze Rusałka ciało młodego chłopaka. Szybko okazuje się, że to piętnastoletni Stanisław, uczeń społecznego liceum, który nie wrócił do domu po urodzinowej imprezie jednego z kolegów.

Sekcja zwłok potwierdza przypuszczenia Florentyny, policjantki śledczej, że było to zabójstwo i próba upozorowania wypadku.

Zaczyna się wyjątkowo trudne dochodzenie – ślady nie wskazują na nikogo ze znajomych, a kolejne wątki prowadzą donikąd. Na jeziorze zaś co jakiś czas ktoś puszcza wianki uplecione z białych kwiatów...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 135

Oceny
4,4 (201 ocen)
128
42
22
6
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Jacek216

Nie polecam

słaba historia, słaby lektor. szkoda czasu
11
Renata1010

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
wolontariusz

Dobrze spędzony czas

Z każdym kolejnym tomem czyta się coraz lepiej, interesująca lektura 💚
00
Patrycja2207

Nie oderwiesz się od lektury

Przeczytana w jeden dzień, bardzo wciągająca
00
nunchucka

Nie polecam

krótkie i sztampowe
00

Popularność




Rozdział 1

Roz­dział

1

To był spo­kojny nie­dzielny pora­nek. Tego dnia było dość chłodno, ale nawet naj­gor­sza pogoda nie odstra­sza tych, któ­rzy muszą wyjść z psem na spa­cer. Nad jezio­rem Rusałka uno­siła się deli­katna mgła, woda była spo­kojna, nie­zmą­cona podmu­chem wia­tru. Wyglą­dało to nie­zwy­kle malow­ni­czo, dla­tego kobieta i męż­czy­zna, któ­rzy zja­wili się tu już o siód­mej rano wraz ze swoim owczar­kiem nie­miec­kim, zatrzy­mali się na moment i z zachwy­tem obser­wo­wali jezioro.

– Lubię przy­cho­dzić tak wcze­śnie – powie­działa kobieta. – Kiedy nikogo jesz­cze nie ma, jest cicho, pusto, sły­chać tylko kaczki i plusk wody. Cho­ciaż o to ostat­nie aku­rat dzi­siaj trudno. – Roze­śmiała się.

Chwilę póź­niej usły­szeli jed­nak coś jesz­cze: uja­da­nie psa, który mimo nawo­ły­wa­nia nie chciał wró­cić. Stał na brzegu i ner­wowo prze­bie­rał łapami, od czasu do czasu krę­cąc się w kółko. Jego szcze­ka­nie nio­sło się po wodzie i brzmiało jesz­cze dono­śniej niż zazwy­czaj.

– Maks! – krzyk­nął męż­czy­zna, ale pies nie posłu­chał.

Kobieta nabrała powie­trza, żeby zagwiz­dać, ale w tym momen­cie jej wzrok zaha­czył o pomost, a dokład­nie o coś, co znaj­do­wało się pod nim. Prze­łknęła ślinę.

– Tam coś jest – powie­działa ochry­płym tonem, wska­zu­jąc ręką to, co zoba­czyła.

Męż­czy­zna wytę­żył wzrok, ale niczego nie dostrzegł.

– Może jakieś śmieci. – Wzru­szył ramio­nami. – Ludzie dzi­siaj wszystko wrzu­cają do wody.

Kobieta poki­wała głową, ale nagle poczuła, jak jej serce zaczyna bić szyb­ciej, a przez ciało prze­cho­dzą dziwne dresz­cze. Wzdry­gnęła się.

– Co jest? – Od razu zauwa­żył zmianę w jej zacho­wa­niu.

– Nie wiem. – Potarła dło­nią o dłoń. – Po pro­stu mam wra­że­nie, że to nie są śmieci, ale nie mam odwagi, żeby podejść bli­żej.

Męż­czy­zna spoj­rzał na nią badaw­czo, a potem pod­szedł do psa i przy­piął mu smycz. Owcza­rek cały czas uja­dał i pró­bo­wał się wyry­wać, w końcu jed­nak ruszył posłusz­nie za wła­ści­cie­lem.

– Zostań tu z Mak­sem, a ja pójdę spraw­dzić, bo dosko­nale wiem, że nie da ci to spo­koju – powie­dział męż­czy­zna, poda­jąc swo­jej towa­rzyszce smycz.

Chwilę póź­niej kobieta usły­szała jego prze­raź­liwy krzyk i już wie­działa, że to, co jej part­ner zoba­czył w wodzie, z całą pew­no­ścią nie było wor­kiem ze śmie­ciami.

Flo­ren­tyna nie spała tej nocy zbyt dobrze. Budziła się co kil­ka­na­ście minut, a kiedy znowu zapa­dała w lekki sen, zaczy­nały jej się śnić kosz­mary, po któ­rych się wybu­dzała. I tak w kółko. O szó­stej rano w końcu się pod­dała, wstała z łóżka, poszła do kuchni i zapa­rzyła her­batę. Usia­dła przy pustym stole, ogrze­wa­jąc sobie ręce różową fili­żanką. Wie­działa, co zapo­wia­dały złe sny. Dzi­siaj wyda­rzy się coś strasz­nego. Nie lubiła tego napię­cia, nie lubiła dni, w któ­rych dowia­dy­wała się o śmierci innych ludzi. Wypiła kolejne trzy fili­żanki her­baty, nie­świa­do­mie cze­ka­jąc na tele­fon. Gdyby ktoś zapy­tał, jak to jest moż­liwe, pew­nie nie potra­fi­łaby mu odpo­wie­dzieć. Po pro­stu czuła, że coś się sta­nie. Kiedy krótko po ósmej zawi­bro­wała komórka, poli­cjantka zamknęła oczy. Dosko­nale wie­działa, co usły­szy, tak naprawdę nie znała tylko miej­sca.

– Tak – odpo­wie­działa cichym, spo­koj­nym tonem, ode­braw­szy połą­cze­nie. – Zaraz tam będę.

Co za iro­nia losu, znowu nie­dziela. Cza­sem odno­siła wra­że­nie, że więk­szość zabójstw doko­ny­wana jest wła­śnie tego dnia, zupeł­nie jakby prze­stępcy w tygo­dniu zaj­mo­wali się czymś innym i tylko w week­end mieli czas na zbrod­nię. Spoj­rzała przez okno, a potem na moment wyszła na bal­kon. Wcią­gnęła powie­trze nosem i poczuła, jak chłód roz­lewa się po jej ciele. Wró­ciła do pokoju i zamknęła za sobą drzwi bal­konowe. Zało­żyła dżinsy i duży, różowy swe­ter, a szyję owi­nęła sza­li­kiem w tym samym kolo­rze. Kiedy spoj­rzała w lustro, od razu poczuła się lepiej. Nie mogła pojąć, dla­czego ten kolor tak pozy­tyw­nie na nią wpły­wał, ale cie­szyła się, że pomaga jej w naj­czar­niej­szych momen­tach życia. Może to było absur­dalne, może coś sobie tylko wma­wiała, ale to nie miało zna­cze­nia. Naj­waż­niej­sze, że dzia­łało.

Na miej­scu zda­rze­nia był już pro­ku­ra­tor Mączyń­ski, co Flo­ren­tynę tro­chę zdzi­wiło. Pod­czas ostat­niego zabój­stwa, do któ­rego rów­nież doszło w nie­dzielę, facet spóź­nił się co naj­mniej godzinę i wyglą­dał tak, jakby ledwo wyrwał się z rodzin­nego spo­tka­nia. Dało się to jakoś zro­zu­mieć, w końcu był week­end, cho­ciaż dla Flo­ren­tyny dni tygo­dnia nie miały żad­nego zna­cze­nia.

– Cześć. – Uśmiech­nął się na widok poli­cjantki, a nawet wyko­nał ruch w jej stronę, jakby chciał podejść bli­żej i coś jesz­cze powie­dzieć.

Ona jed­nak spoj­rzała na niego tak odpy­cha­jąco, że natych­miast zmie­nił swój zamysł.

– Chło­pak został zna­le­ziony przez dwójkę spa­ce­ro­wi­czów. Na razie nie wiemy, kto to jest, na oko czter­na­sto-, może pięt­na­sto­la­tek. Praw­do­po­dobna przy­czyna zgonu: uto­nię­cie, no ale jak wia­domo, róż­nie z tym bywa.

Flo­ren­tyna nie odpo­wie­działa, tylko pode­szła do ciała chłopca. Uklę­kła przed nim i dokład­nie zlu­stro­wała jego twarz. Nie leżał w wodzie zbyt długo, to można było zauwa­żyć na pierw­szy rzut oka. Był ład­nym chłop­cem, o deli­kat­nie wykro­jo­nych ustach i nie­wiel­kim nosie pokry­tym pie­gami. Tro­chę prysz­czaty, ale to nie odbie­rało mu urody. Obcięty w typowy dla chło­pa­ków w jego wieku spo­sób – pod­go­lone boki, nieco dłuż­sza grzywka. Ubrany był w ciemne spodnie i czarną bluzę z kap­tu­rem. Na nogach miał białe spor­towe buty. Flo­ren­tyna od razu pomy­ślała, że to nie mogło być zwy­kłe uto­nię­cie pod­czas pły­wa­nia, bo w paź­dzier­niku nikt już raczej nie zaży­wał kąpieli, a nawet jeśli, to wcze­śniej by się roze­brał. Albo chło­pak sam wpadł do jeziora, zachły­snął się wodą i nie potra­fił już wypły­nąć, albo ktoś mu w tym pomógł.

Serce jej się ści­snęło. Każda bez­sen­sowna śmierć wywo­ły­wała w niej ogromny smu­tek; być może wzbu­dzało go poczu­cie bez­sil­no­ści, że nie potra­fiła jej zapo­biec, choć było to nie­do­rzeczne myśle­nie. Naj­bar­dziej jed­nak bolała ją śmierć dzieci, które wszystko miały jesz­cze przed sobą. Ni­gdy nie potra­fiła się z tym pogo­dzić, zro­zu­mieć, dla­czego czy­jeś życie koń­czy się tak szybko. Jakby ktoś nagle wycią­gnął wtyczkę z gniazdka, bo wła­śnie miał taki kaprys.

Tech­nicy zabez­pie­czali ślady, więc Flo­ren­tyna posta­no­wiła, że nie będzie im prze­szka­dzać. Weszła na pomost, pod któ­rym zna­le­ziono ciało chłopca, kuc­nęła na jego końcu i zapa­trzyła się w ponurą taflę jeziora. Zamknęła na moment oczy i pozwo­liła swo­bod­nie pły­nąć myślom, co nie­jed­no­krot­nie dawało jej wię­cej wie­dzy na temat prze­biegu wyda­rzeń, niż to, co zabez­pie­czali tech­nicy. Pró­bo­wała wyczuć jakieś zapa­chy, usły­szeć coś, co mogło mieć zna­cze­nie, ale tym razem obraz był zamglony, jakby roz­myty. Przez moment wyda­wało jej się, że na brzegu pomo­stu widzi dzie­cięcą zabawkę, coś w rodzaju małego dino­zaura, ale prze­cież to nie mogło mieć żad­nego zna­cze­nia. Otwo­rzyła oczy, sły­sząc, jak ktoś się do niej zbliża. Nie odwra­ca­jąc się, wie­działa, że to Mączyń­ski, z daleka pozna­łaby go po zapa­chu per­fum. Nie były naj­gor­sze, ale czy musiał uży­wać ich w nie­dzielę rano, kiedy wie­dział, że wzy­wają go na miej­sce wypadku lub może zbrodni?

– Jadłaś już śnia­da­nie? – ode­zwał się nagle, na co Flo­ren­tyna nie mogła zare­ago­wać ina­czej, jak gwał­tow­nym odwró­ce­niem się i spoj­rze­niem na niego tak, jakby wła­śnie zapy­tał ją, czy ma ochotę wsko­czyć z nim do Rusałki i prze­pły­nąć na drugi brzeg.

– Nie, ale nie bar­dzo wiem, dla­czego cię to inte­re­suje? – Odpo­wiedź brzmiała tro­chę zaczep­nie, może dla­tego, że pyta­nie było idio­tyczne.

– Nie wiem. – Wzru­szył ramio­nami. – Po pro­stu ja też nie jadłem, więc pomy­śla­łem, że może podzielę się z tobą kanap­kami – powie­dział, jakby było to coś zupeł­nie natu­ral­nego.

Wyba­łu­szyła na niego oczy.

– Kanap­kami? Żona przy­go­to­wała ci kanapki, a teraz ty pro­po­nu­jesz mi śnia­da­nie nad jezio­rem? – Nie chciała, żeby zabrzmiało to aż tak sar­ka­stycz­nie, po pro­stu jakoś tak wyszło.

Mączyń­ski spoj­rzał na nią dość chłod­nym wzro­kiem.

– Sam je zro­bi­łem. Jestem przy­zwy­cza­jony, że rano jadam śnia­da­nia, a ponie­waż nie mia­łem zbyt wiele czasu, wzią­łem ze sobą kanapki – wyja­śnił spo­koj­nym tonem. – A jeśli cho­dzi o żonę, to ode­szła ode mnie kilka lat temu i teraz praw­do­po­dob­nie robi śnia­da­nie swo­jemu aktu­al­nemu mężowi – dodał jesz­cze.

Zro­biło jej się okrop­nie głu­pio. Tak naprawdę nie chciała inge­ro­wać w jego oso­bi­ste sprawy, a już tym bar­dziej nacią­gać go na zwie­rze­nia. W tej sytu­acji zupeł­nie nie wie­działa, co odpo­wie­dzieć, więc tylko wycią­gnęła rękę i się­gnęła po kanapkę zapa­ko­waną w biały papier.

– Z kozim serem – poin­for­mo­wał ją Mączyń­ski. – Mam nadzieję, że lubisz, bo nie­któ­rzy nie cier­pią tego smaku.

Flo­ren­tyna tylko poki­wała głową i wbiła zęby w świeżą, pach­nącą bułkę. Nie wie­działa, czy jej sma­kuje, czy nie, po pro­stu nagle poczuła się głodna. Chęt­nie napi­łaby się jesz­cze kawy.

– Dzięki – wymru­czała pod nosem, a potem omi­nęła go i ruszyła w stronę leka­rza, który wła­śnie przy­je­chał na oglę­dziny ciała.

– Masz coś? – spy­tała.

– Ślad po moc­nym ude­rze­niu, z tyłu głowy, ale moż­liwe, że doszło do niego, kiedy chło­pak wpadł do jeziora. Na razie nic innego nie potra­fię usta­lić. Na pewno nie ma żad­nych dowo­dów walki: zadra­pań, sinia­ków, niczego, co mogłoby wska­zy­wać na przy­kład na bójkę. Moż­liwe, że to był nie­szczę­śliwy wypa­dek, ale wię­cej powiem ci dopiero jutro.

Flo­ren­tyna raz jesz­cze spoj­rzała na bladą twarz chłopca.

– Ile on mógł mieć lat? – spy­tała cicho.

Lekarz pokrę­cił głową.

– Czter­na­ście, może wię­cej, trudno powie­dzieć. Na razie wiem tyle, że leżał w wodzie zale­d­wie kilka godzin. Pro­ces marsz­cze­nia naskórka już się zaczął, ale jest widoczny tylko na koń­cach pal­ców. Gdyby ciało było zanu­rzone od około doby, pomarsz­czone byłyby całe palce, a nawet dło­nie i pode­szwy stóp. Zresztą po tym cza­sie doszłoby już do łusz­cze­nia się skóry, a tutaj tego nie mamy. Ale jest coś jesz­cze: sine paznok­cie, nie mam poję­cia skąd, dla­tego teraz jak naj­szyb­ciej musimy prze­wieźć ciało do pro­sek­to­rium, żeby usta­lić szcze­góły.

Mączyń­ski, który dołą­czył do nich chwilę temu i przy­słu­chi­wał się roz­mo­wie, ski­nął głową, a Flo­ren­tyna odda­liła się w stronę tech­ni­ków.

– I jak? – zapy­tała.

– Szcze­rze mówiąc, żad­nych śla­dów. Chło­pak nie miał też przy sobie doku­men­tów. Pew­nie trzeba będzie pocze­kać na zgło­sze­nie zagi­nię­cia. Ale zro­bi­li­śmy kilka zdjęć miej­sca zda­rze­nia, w tym uło­że­nia zwłok pod pomo­stem, prze­ślemy ci mailem. Cza­sem foto­gra­fia może coś zdra­dzić. Oprócz tego mamy śmieci, które znaj­do­wały się na brzegu, wszystko zabez­pie­czy­li­śmy – powie­dział młody chło­pak, któ­rego imię poli­cjantka wyjąt­kowo zapa­mię­tała.

Kamil.

– Gdzie są osoby, które zna­la­zły ciało? – spy­tała.

Tech­nik wska­zał ręką w kie­runku dwóch zro­śnię­tych brzóz. Kobieta sie­działa pod nimi na ziemi, cho­ciaż było wil­gotno, a męż­czy­zna maso­wał jej plecy. Obok nich na tra­wie leżał owcza­rek nie­miecki, bawiąc się gumową piłką. Kole­dzy z docho­dze­niówki zdą­żyli już wpraw­dzie tych ludzi prze­py­tać, ale Flo­ren­tyna chciała z nimi poroz­ma­wiać oso­bi­ście.

Kobieta miała na imię Mag­da­lena i na­dal była tak roz­trzę­siona, że z trud­no­ścią dobie­rała słowa.

– Maks okrop­nie szcze­kał. I nie reago­wał na swoje imię. Ni­gdy się tak nie zacho­wy­wał, zawsze wra­cał, kiedy go woła­li­śmy. Myśli pani, że on coś wyczuł?

Nie odpo­wie­działa od razu. Zapach zwłok zanu­rzo­nych w wodzie roz­cho­dzi się w postaci tak zwa­nego stożka zapa­cho­wego. Jego pod­stawa znaj­duje się tuż pod powierzch­nią. Następ­nie woń unosi się i jest nie­siona z prą­dem, zgod­nie z kie­run­kiem wia­tru. Oczy­wi­ście, że pies mógł ją wyczuć.

– Spraw­ność węchowa psa jest ponad sto tysięcy razy więk­sza niż prze­cięt­nego czło­wieka. Tak, to moż­liwe – przy­tak­nęła w końcu.

– Kto to był? – wyszep­tała kobieta. – Kim jest ten chło­piec?

– Tego jesz­cze nie wiemy. – Flo­ren­tyna bez­rad­nie roz­ło­żyła ręce. – A czy zauwa­żyli pań­stwo cokol­wiek? Innych spa­ce­ro­wi­czów? Samo­chód zapar­ko­wany w nie­ty­po­wym miej­scu? A może coś sły­sze­li­ście?

Męż­czy­zna spoj­rzał na nią ponu­rym wzro­kiem.

– Pani myśli, że to ktoś zro­bił? Że chło­pak sam się nie uto­pił?

– W tej chwili muszę brać pod uwagę wszyst­kie moż­li­wo­ści – wyja­śniła im spo­koj­nie.

– Ja sły­sza­łam tylko kaczki – wyszep­tała kobieta.

– Kurwa… Nie­do­brze mi. – Męż­czy­zna się skrzy­wił.

Flo­ren­tyna poki­wała głową i szczel­niej otu­liła szyję sza­li­kiem, bo nagle zro­biło jej się zimno. Była połowa paź­dzier­nika. Jesz­cze wczo­raj świe­ciło słońce, teraz jed­nak niebo pokryło się sinymi chmu­rami, a powie­trze zaczy­nało pach­nieć desz­czem.

– Mam nadzieję, że dzi­siaj nie będzie padać… – Mączyń­ski pod­szedł do niej i naj­wy­raź­niej myślał o tym samym, tyle że zanim dokoń­czył zda­nie, Flo­ren­tyna weszła mu w słowo:

– Będzie, i to za parę minut.

Spoj­rzał na nią ze zdu­mie­niem, ale nic nie powie­dział. Ona tym­cza­sem ruszyła powoli w kie­runku swo­jego samo­chodu. Pro­ku­ra­tor patrzył za nią tak długo, aż zupeł­nie znik­nęła mu z oczu, a potem nagle zmarsz­czył nos, bo poczuł na twa­rzy małe kro­ple desz­czu.

Rozdział 2

Roz­dział

2

Toż­sa­mość chłopca udało się usta­lić już następ­nego dnia. Kiedy na komen­dzie zja­wili się rodzice szes­na­sto­let­niego Sta­ni­sława Kalika, infor­mu­jąc o zagi­nię­ciu syna i poda­jąc jego dokładny ryso­pis, bar­dzo szybko powią­zano to ze zna­le­zie­niem zwłok w Rusałce. Flo­ren­tyna była nie­mal pewna, że rodzice potwier­dzą toż­sa­mość syna i fak­tycz­nie, zale­d­wie pół godziny póź­niej tak wła­śnie się stało.

Sta­ni­sław Kalik, lat szes­na­ście, uczeń dru­giej klasy liceum spo­łecz­nego. Miło­śnik piłki noż­nej, seriali anime, gier kom­pu­te­ro­wych i rapera Quebo­na­fide. Rodzice widzieli go po raz ostatni w sobotę wie­czo­rem, kiedy wybie­rał się na uro­dziny do kolegi. Matka powie­działa, że syn około dru­giej, może trze­ciej w nocy wró­cił do domu. Sły­szała trza­śnię­cie drzwiami, a potem kroki na scho­dach. W nie­dzielę zaj­rzała do niego dopiero o trzy­na­stej, bo chciała, żeby chło­pak ode­spał po impre­zie. Ze zdu­mie­niem stwier­dziła, że w pokoju nikogo nie ma. Pościel była zmięta, co jed­nak niczego nie ozna­czało, ponie­waż Sta­siek ni­gdy nie ście­lił łóżka. Matka pró­bo­wała się do niego dodzwo­nić, ale tele­fon chło­paka był wyłą­czony. O pięt­na­stej zaczęła się nie­po­koić i dzwo­nić do jego kole­gów, któ­rzy rów­nież byli na uro­dzi­nach. Więk­szość poświad­czyła jed­nak, że Sta­ni­sław około pierw­szej w nocy wyszedł z imprezy do domu. Tak przy­naj­mniej im powie­dział.

Flo­ren­tyna sie­działa teraz naprze­ciwko dwojga ludzi, któ­rzy wła­śnie zoba­czyli ciało swo­jego syna i do któ­rych dotarła prze­ra­ża­jąca prawda. Wie­działa, że to naj­gor­szy moment w życiu każ­dego czło­wieka, coś, czego nie można opi­sać, jeśli samemu się tego nie prze­żyło. Jeśli nie dotknęło się ciała uko­cha­nej osoby i jeśli się sobie nie uświa­do­miło, że już ni­gdy nic nie będzie takie jak przed­tem. Nie będzie roz­mów, nie będzie wspól­nych posił­ków, nie będzie żar­tów i kłó­ce­nia się o roz­rzu­cone w pokoju skar­petki. Kiedy prze­ra­żać będzie cisza, która pojawi się w miej­scu roz­gar­dia­szu. Tej ciszy nikt nie chce, bo to ona boli naj­bar­dziej. Flo­ren­tyna wie­działa rów­nież, że nie ma dobrego momentu na roz­po­czę­cie tej roz­mowy. Zawsze będzie na nią za wcze­śnie i zawsze tak samo roze­rwie ona serce na pół.

– Kiedy zgło­sili pań­stwo zagi­nię­cie syna? – zadała w końcu pierw­sze for­malne pyta­nie.

Anna Kalik pod­nio­sła na nią opuch­nięte od pła­czu oczy. Była drobną kobietą, z ciem­nymi, nie­ucze­sa­nymi wło­sami, które co chwila pró­bo­wała zało­żyć za ucho, w sza­rym swe­trze i spód­nicy w kwiaty. Na nogach miała dwa różne buty.

– Dopiero dzi­siaj rano. Bo prze­cież muszą upły­nąć te dwa­dzie­ścia cztery godziny, prawda?

– Zagi­nię­cie dziecka można zgło­sić w każ­dej chwili, a im szyb­ciej, tym lepiej. Nie­prawdą jest, że musi upły­nąć jakiś kon­kretny czas. – Flo­ren­tyna musiała to powie­dzieć.

Anna sku­liła ramiona.

– Mogłam temu jakoś zapo­biec? Czy gdy­bym wcze­śniej wam powie­działa, że Staśka nie ma w domu, to mogła­bym go ura­to­wać?

Poli­cjantka pokrę­ciła prze­cząco głową.

– Ze wstęp­nych usta­leń wynika, że pań­stwa syn uto­pił się w nocy z soboty na nie­dzielę. W momen­cie, w któ­rym stwier­dziła pani, że Sta­ni­sława nie ma w domu, on już nie żył. Pro­szę nie robić sobie wyrzu­tów.

Wie­działa jed­nak, że to nie­moż­liwe. Matka Sta­ni­sława Kalika już do końca życia będzie oskar­żała sie­bie o to, że cze­goś nie dopa­trzyła. Że pozwo­liła mu pójść na tę imprezę. Że nie spraw­dziła, czy fak­tycz­nie wró­cił na noc. Że niczego nie prze­czuła.

– Jest pani pewna, że sły­szała, jak syn wraca do domu?

Kobieta zaczęła kiwać głową i nie mogła prze­stać.

– Tak, tak, tak, tak. Na pewno sły­sza­łam trza­śnię­cie drzwiami. W domu miesz­kamy tylko my: ja, mój mąż – wska­zała ręką na męż­czy­znę, który sie­dział koło niej jak ska­mie­niały i naj­wy­raź­niej nie potra­fił wydu­sić z sie­bie ani słowa – oraz nasz syn. Kto inny mógłby do nas wejść? I po co?

Flo­ren­tyna nie chciała na razie nic suge­ro­wać ani zdra­dzać rodzi­com chłopca swo­ich podej­rzeń, bo na wszystko było jesz­cze za wcze­śnie. Nie miała nic poza prze­czu­ciem, że to nie był wypa­dek.

– Potrze­buję adresu kolegi pań­stwa syna, u któ­rego odbyła się impreza, oraz nazwisk jego naj­bliż­szych przy­ja­ciół. Muszę z nimi poroz­ma­wiać, może w ten spo­sób uda się usta­lić, jak doszło do tej tra­ge­dii.

Anna dotknęła ręki męża, który drgnął jak opa­rzony, a potem pod­niósł wzrok i wbił go w poli­cjantkę.

– Dla­czego Staś się uto­pił? Prze­cież umiał pły­wać. Wygrał nawet mistrzo­stwa junio­rów w stylu dowol­nym. Jak ktoś jest mistrzem, to nie może się uto­pić, prawda? Nie może.

Flo­ren­tyna nie odpo­wie­działa. Za godzinę miała skon­tak­to­wać się z leka­rzem medy­cyny sądo­wej, żeby dowie­dzieć się cze­goś wię­cej. Rów­nież tego, czy we krwi chło­paka znaj­do­wał się alko­hol lub nar­ko­tyki.

– Pozo­stanę z pań­stwem w kon­tak­cie i jeżeli pojawi się coś nowego, natych­miast o tym poin­for­muję. Pro­szę przy­jąć wyrazy współ­czu­cia. Wiem, co prze­ży­wa­cie, ale i tak nie potra­fię zna­leźć słów, żeby wyra­zić, jak bar­dzo jest mi z tego powodu przy­kro.

Matka w końcu prze­stała kiwać głową.

– A może to jakieś nie­po­ro­zu­mie­nie? – wyszep­tała.

Flo­ren­tyna wzięła głę­boki oddech. Dokład­nie to samo pomy­ślała wtedy, kiedy poin­for­mo­wano ją o śmierci jej męża. A nawet póź­niej, kiedy ziden­ty­fi­ko­wała zwłoki Miko­łaja. Ona rów­nież przez uła­mek sekundy miała jesz­cze nadzieję, że to wszystko da się odkrę­cić. Że ktoś, kogo kochała nad życie, nie może tak po pro­stu znik­nąć.

– Przy­kro mi… – powie­działa tylko.

Godzinę póź­niej w jej pokoju zja­wiła się cała grupa docho­dze­niowa, z którą od jakie­goś czasu pra­co­wała. Monika Kulm, aspi­rantka szta­bowa, Mar­cin Miłoch, star­szy aspi­rant, oraz Antek Malań­ski, sier­żant szta­bowy. Trudno powie­dzieć, czy się lubili, ale Flo­ren­ty­nie było to zupeł­nie obo­jętne. Ważne, że nie nawa­lali jako zespół, nawet jeśli cza­sem trzeba było ich zachę­cać do szyb­szego dzia­ła­nia jakimś piesz­czo­tli­wym okre­śle­niem. Mar­cin nie­na­wi­dził, kiedy sze­fowa zwra­cała się do niego „pta­szyno” lub „kaczorku”, Antek też miał z tym pewien pro­blem, choć widać było, że pró­buje to zaak­cep­to­wać. Jako naj­młod­szy w zespole naj­wy­raź­niej nie chciał jesz­cze wda­wać się w dys­ku­sje z panią komi­sarz. Monika rów­nież nie zno­siła, kiedy sze­fowa nazy­wała ją „wró­bel­kiem”, dla­tego sta­rała się nie dawać jej ku temu oka­zji. Była świetną poli­cjantką, miała nosa i nie zno­siła bez­czyn­no­ści. W prze­ci­wień­stwie do Mar­cina, który zaczy­nał dzia­łać dopiero wtedy, kiedy się go moc­niej przy­ci­snęło. Na szczę­ście on też dość szybko pojął, że Flo­ren­tyna nie uznaje słów „jutro”, „potem” czy „zaraz”. Tak naprawdę wszystko było „na wczo­raj”. Draż­niło go to, podob­nie jak róż, ulu­biony kolor pani komi­sarz. Chyba jesz­cze ni­gdy nie widział jej w innym ubra­niu. Nor­mal­nym. Czar­nym, sza­rym, nie­bie­skim. Ale róż? Na komi­sa­ria­cie? Na samą myśl zgrzy­tał zębami i wzdry­gał się z obrzy­dze­niem.

Teraz rów­nież wyglą­dała jak pie­przona lan­drynka. Miała na sobie coś wło­cha­tego, oczy­wi­ście w różo­wym kolo­rze, a do tego różowe kol­czyki w kształ­cie kwia­tusz­ków. Wszystko to było cho­ler­nie infan­tylne i kom­plet­nie nie paso­wało do zawodu poli­cjantki. No dobra, może nie każdy musi cho­dzić jak Monika, na czarno, w powy­cią­ga­nych swe­trach, ale chyba można zało­żyć nor­malne dżinsy i zwy­kły T-shirt, a nie jakieś cukier­kowe fata­łaszki, od któ­rych czło­wie­kowi robi się nie­do­brze? Mar­cin zacho­wy­wał jed­nak te uwagi dla sie­bie, dosko­nale wie­dząc, że sze­fowa zare­aguje na jego komen­tarz cha­rak­te­ry­stycz­nym dla niej sar­ka­zmem, po któ­rym on będzie się czuł jak idiota. Usiadł przy stole i wycią­gnął tele­fon, uda­jąc, że coś w nim spraw­dza.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki