Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czarne owce są wśród nas. Buntują się, łamią stereotypy, znoszą oceniające spojrzenia. Wszystko po to, by być w zgodzie ze sobą.
Znasz jakąś? A może ta historia jest właśnie o tobie?
Dziewiętnastowieczna Warszawa. Emilia nie może się doczekać, kiedy zostanie żoną. Jednak rzeczywistość weryfikuje jej wyobrażenia o idealnym małżeństwie. Czy odważy się na rozwód w czasach, gdy taki krok niesie ze sobą olbrzymie piętno?
Połowa lat siedemdziesiątych. Iwona ucieka sprzed ołtarza. Wie, że nie będzie umiała żyć w małżeństwie, bo jej serce należy do kogoś innego. Cena miłości do drugiej kobiety w czasach PRL będzie jednak bardzo wysoka.
Czasy współczesne. Sandra również musi zmierzyć się z oczekiwaniami rodziny. Bliskim trudno zrozumieć, że nie planuje zostać matką. Czy znajdzie w sobie wystarczająco dużo siły, by pokierować własnym życiem?
Trzy kobiety, trzy historie, trzy rozczarowania i jedno pragnienie: wziąć los w swoje ręce.
Spotykamy je każdego dnia, przyjaźnimy się z nimi, razem pracujemy i często tak samo jak one nie chcemy podporządkowywać się innym. Natasza Socha po wielu rozmowach dołącza też autentyczne wyznania kobiet idących pod prąd. Historie czarnych owiec pokazują, ile może dać nam zburzenie skostniałych zasad. Choć miejscami zaboli, zapewni jedno – prawdę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 313
ROZDZIAŁ 1
Czerwiec, rok 1884
Rozwód sprawił, że stałam się czarną owcą w mojej rodzinie. Pytanie brzmi: czy kiedykolwiek będę mogła stać się biała? Czułam i słyszałam wiatr wiejący przez dziurę w moim welonie. Zgodziłam się na ślub, ponieważ Stanisław był wyjątkowo przystojny, wysoki i dobrze ubrany. Podobał mi się. Byłam zakochana i w głowie układałam sobie sceny z mojego przyszłego szczęśliwego życia.
Spędziłam cztery lata w tym małżeństwie, z każdym kolejnym dniem tracąc nadzieję, że odnajdę w nim to, o czym zawsze marzyłam. Patrząc wstecz, widzę, że żyłam w klatce i powoli rozpadałam się na coraz mniejsze kawałki. Przylgnęła więc do mnie etykieta czarnej owcy. Ale czy naprawdę jestem winna?
Emilia Granowska miała dziewiętnaście lat i z wypiekami na twarzy czekała na dzień, kiedy zostanie żoną. Wszystko przebiegało zgodnie z tradycją. Zaczęło się od wiosennego balu, który odbył się w Sali Aleksandrowskiej w Ratuszu i był jak zwykle długo wyczekiwanym wydarzeniem. Do Warszawy zjechały znakomite rody. Panie prezentowały się w najnowszych kreacjach, a panowie w eleganckich frakach i smokingach. Bal miał się rozpocząć polonezem, w planach były także kadryl, walc, kotylion i obowiązkowo polka. Mazura natomiast tańczono nad ranem.
Nic dziwnego, że Emilia była podekscytowana. Na widok sali balowej rozświetlonej blaskiem świec i kryształowych żyrandoli aż klasnęła w dłonie. Dźwięki muzyki wypełniły powietrze, a pary zawirowały w rytm walca. Po parkiecie sunęły kobiety w sukniach z jedwabiu i tafty w pastelowych odcieniach, a mężczyźni z dumą prezentowali swoje lśniące monokle i bujne wąsy. Na dłoniach dam błyszczały klejnoty – diamenty, perły i szmaragdy, a kreacje bogato zdobione koronkami, falbankami i haftami podkreślały smukłe figury. Atmosferę dodatkowo podsycały dyskretne szepty i ukradkowe spojrzenia. Panowie ubiegali się o względy dam, one zaś niewinnie ich kokietowały.
Stanisław Olszański zmrużył piwne oczy i bacznie przyglądał się Emilii. Nie minęło dużo czasu, kiedy przedstawił się jej i jej rodzinie, a następnie poprosił rodziców dziewczyny o zgodę na złożenie wizyty w niedzielne popołudnie. Emilia od razu wpadła mu w oko. On jej również, co zresztą szybko zauważył.
Stanisław Olszański był nieziemsko przystojny. Miał gęste kasztanowe włosy, był postawny i czarował uśmiechem. Na balu wszystkie panny spoglądały na niego z zachwytem, ale kiedy zawiesił na dłużej wzrok na Emilii, zrozumiały, że dokonał już wyboru. Ona sama poczuła się wtedy wyjątkowo. Co prawda zdawała sobie sprawę, że wyróżnia się na tle innych dziewcząt, a jednak była dumna, że to właśnie ją młody Olszański wyłowił z tłumu. Emilia była smukła, dość wysoka i miała włosy sięgające pasa. Do tego zielone oczy, szczupłą talię i jedwabiście gładką cerę. Mieszanka doprawdy arystokratyczna. Kiedy zobaczyła Stanisława po raz pierwszy, od razu pomyślała, że idealnie do siebie pasują. W końcu piękne rzeczy się przyciągają, podobnie musi być z pięknymi ludźmi.
Rodzina Emilii przeprowadziła dyskretny wywiad na temat Stanisława, aby zorientować się co do jego koligacji, stanu posiadania i charakteru. Oni sami mieli rozległe majątki ziemskie pod Warszawą. Zajmowali się nimi wprawdzie wynajęci do tego ludzie, lecz ojciec Emilii, Henryk Granowski, trzymał nad wszystkim pieczę. Nadzorował finanse, personel i produkcję rolną, wychodząc z założenia, że dzięki temu nikt go nie oszuka ani nie oskubie. Większość czasu spędzał zatem poza domem, w którym rządziła matka dziewczyny, pani Zofia. Było więc oczywiste, że oboje chcieli wydać córkę za człowieka godnego ich pozycji.
Stanisław nadawał się idealnie. Był synem właściciela banku, wraz z rodziną mieszkał w kamienicy Fukierów i podobno był spokrewniony (choć w dalszej linii) z rodem Branickich. Dlatego też dostał zezwolenie na częstsze wizyty w domu Granowskich, początkowo raz w tygodniu późnym popołudniem, a z czasem nawet trzy razy. Zazwyczaj spacerowali wtedy z Emilią po ogrodzie i rozmawiali na różne tematy, chociaż gdyby próbowała sobie przypomnieć, o czym dokładnie, to pewnie miałaby z tym trudność. Cały czas myślała tylko o tym, jak cudownie byłoby w końcu zostać żoną i żyć u boku tak niezwykłego mężczyzny.
Po kilku tygodniach Stanisław wyraźnie dał do zrozumienia ojcu Emilii, że jest nią bardzo poważnie zainteresowany, zapytał także, czy ma szanse na to, by panna Granowska została jego małżonką. Jednocześnie dyskretnie zorientował się, jak wygląda sprawa posagu. O to nie musiał się jednak martwić. Majątek Granowskich był całkiem pokaźny, a zatem ich córka była naprawdę dobrą partią. I to pod każdym względem. Zawsze doskonale ubrana, dystyngowana, potrafiła grać na fortepianie, śpiewać, haftować i dyskutować po francusku. Stanisław cały czas ją zatem adorował i robił wszystko, by została jego żoną.
– Emilio, najdroższa. Jest pani jak najpiękniejsza róża w ogrodzie miłości – mówił na przykład, a ona natychmiast się czerwieniła.
Te oświadczyny prawie sobie wymodliła podczas sobotniego popołudnia, latem 1880 roku. Stanisław przyszedł wtedy (po raz pierwszy chyba) bez zapowiedzi i ucieszył się, kiedy spotkał Emilię w ogrodzie samą, bez asysty młodszej siostry, która zazwyczaj jej towarzyszyła.
– Muszę to w końcu z siebie wyrzucić, bo dłużej nie wytrzymam. Ale chciałem zapytać najpierw pannę Emilię, czy jest mi wzajemna, chociaż mam cichą nadzieję, że odpowiedź może być tylko jedna.
Emilia się zarumieniła, a następnie nieśmiało skinęła głową. Nie chciała pokazać, jak bardzo się cieszy, jak marzy o tym, by założyć białą suknię, długi welon i zostać żoną Stanisława. Oczywiście tradycji musiało stać się zadość, dlatego Stanisław jeszcze tego samego wieczoru poprosił o rękę dziewczyny jej rodziców, a następnie ją samą oficjalnie zawołano do salonu i zapytano, czy życzy sobie, aby Olszański został jej mężem.
Emilia wiedziała, że w takiej sytuacji prosi się o czas do namysłu i na naradę z matką, ale postanowiła nie przejmować się konwenansami.
– Tak – odparła szybko, a potem szeroko się uśmiechnęła, chociaż natychmiast z powrotem ściągnęła usta, widząc surową twarz rodzicielki.
No tak. Nie zachowała się jak trzeba. Ale nie mogła inaczej, przecież nie marzyła o niczym innym.
– W tej sytuacji musimy ogłosić publicznie zaręczyny, żeby wszyscy mogli wspólnie z nami cieszyć się tą wieścią – oznajmiła pani Granowska.
Emilia pomyślała, że matka pewnie już się zastanawia, czy urządzić tylko przyjęcie zaręczynowe, czy może bal. Ten drugi byłby zdecydowanie bardziej kosztowny, ale dzięki niemu wszyscy mówiliby o zaręczynach, a to zawsze dodaje rodzinie splendoru. Dla Zofii Granowskiej miało to wielkie znaczenie.
Kiedy rok później Emilia wspominała siebie z tamtego okresu, nie mogła uwierzyć, że była tak zaślepiona i naiwna, żeby wierzyć we wszystko, co mówi Stanisław, i słuchać matki, która radziła, by zawsze zgadzać się ze swoim mężem. Nie mogła uwierzyć, że tak łatwo zachłysnęła się rolą narzeczonej, zaręczynowym balem, piękną suknią, pierścionkiem z osadzonym w złocie rubinem, a także wspólną sesją narzeczeńską u fotografa, z której zdjęcia wykorzystano później do zawiadomień o zaręczynach.
Dziś przypomniała sobie dzień, kiedy podczas wizyty u fotografa Stanisław chwycił ją za ręce i spojrzał jej głęboko w oczy, tak że poczuła dreszcze na całym ciele. Dotyk nie był przyjemny, bo Stanisław miał spocone dłonie, ale wtedy Emilia nie zwróciła na to większej uwagi. Zachwycała się tym, że stoi tak blisko, że czuje jego zapach, może patrzeć w te piwne oczy. W tym wszystkim była taka masa egzaltacji i naiwności, że na samo wspomnienie kręciła z niedowierzaniem głową.
– Będę cię nosił na rękach. I kochał do końca życia – deklarował Olszański, a ona topniała jak lód w słońcu.
Na kolejnym balu, który odbył się w czerwcu w Bristolu, Stanisław niemal bez przerwy ją adorował, a Emilia była tak dumna, że patrzyła na wszystkich z góry, ciesząc się, że jest królową wieczoru. I że pozostałe panny zazdroszczą jej takiego amanta. Wiedziała od matki i starszych przyjaciółek, że przyjęcia są po to, by całkowicie oczarować kandydata na męża. Emilii udało się to doskonale. Miała na sobie śnieżnobiałą suknię mocno ściśniętą w talii. Ledwo mogła oddychać, ale zupełnie się tym nie przejmowała. Do dekoltu przyczepiła bukiecik delikatnych białych kwiatków, które wcześniej dostała od Stanisława. Swoje długie włosy poleciła upiąć w kok i wypuścić po bokach kilka złotych pukli. Założyła też naszyjnik z pereł i perełkowe kolczyki, a twarz przypudrowała na biało, żeby wydawała się alabastrowa. Wszyscy patrzyli na nią z zachwytem, a Stanisław szepnął jej do ucha, że nie mógł lepiej trafić.
– Jesteś moją damą. Do końca moich dni.
Lecz potem wydarzyło się coś dziwnego. Emilia złożyła to na karb zazdrości i ludzkiej zawiści. W trakcie powinszowań ze strony krewnych i znajomych nagle podeszła do niej jakaś dalsza kuzynka i chwytając ją za rękę, szepnęła:
– Gratuluję ci, kochanie. Ale na Stasia radzę uważać, bo zawieszają na nim oko nie tylko kobiety. – Zachichotała.
Emilia spojrzała na nią ze zdumieniem. Chciała zapytać, co dokładnie miała na myśli, ale kuzynka zniknęła gdzieś w tłumie. Ostatecznie machnęła ręką i postanowiła skupić się na samym balu, tańcach i gratulacjach.
Była szczęśliwa.
Cały okres narzeczeństwa wspominała jako najpiękniejszy w życiu. Przede wszystkim Stanisław mógł ją odwiedzać codziennie i zawsze przynosił jakiś podarunek. Czasami było to pudełko pralinek, innym razem kwiaty, owoce. Raz otrzymała perfumy o zapachu jaśminu, a kiedy indziej kolczyki. Czy w takiej sytuacji człowiek nie może zatracić się w radości, rozanieleniu i poetycznych myślach? Zastanawiała się tylko, dlaczego Stanisław nigdy nie próbował jej pocałować, nawet w tych rzadkich momentach, kiedy byli sami. Niedługo miał odbyć się ich ślub i chyba nie musieli z tym czekać aż do ceremonii. Pomyślała nawet, czy nie powinna go jakoś sprowokować, nie chciała wszakże wychodzić na zbyt śmiałą i pewną siebie. Nie tak ją wychowano. Oficjalnie wolno im było chodzić pod rękę, Stanisław mógł pocałować jej dłoń, ale przecież nie stałoby się nic złego, gdyby odważył się na coś więcej, zwłaszcza wtedy, kiedy nie towarzyszyła im żadna przyzwoitka. Emilia postanowiła nie wychylać się ze swoimi pragnieniami. Co nagle, to po diable. Zresztą ślub zbliżał się wielkimi krokami.
A jednak pewnego wieczoru coś ją podkusiło... Kiedy spacerowali razem po ogrodzie i wsłuchiwali się w świergot ptaków, nagle przysunęła się do Stanisława znacznie bliżej, niż powinna, tak by mógł poczuć jej gorący oddech na swojej szyi, a następnie spojrzała mu prosto w oczy i delikatnie oblizała usta. Doszła do wniosku, że skoro są sami, a ona wyraźnie daje mu do zrozumienia, że liczy na coś więcej niż tylko pocałunek w rękę, Stanisław chętnie skorzysta z okazji i wreszcie będzie mogła poznać smak jego ust. Lecz on zesztywniał, spojrzał na nią dziwnie, a potem odsunął się na odległość wyciągniętego ramienia.
– Dobrze się pani czuje? – zapytał, a ona się zaczerwieniła i zupełnie nie wiedziała, jak wybrnąć z tej idiotycznej sytuacji.
– Chyba zakręciło mi się w głowie – uchwyciła się jego sugestii, bo cóż innego mogła powiedzieć.
– Odprowadzę panią zatem do domu i zalecę, aby podali pani coś na wzmocnienie.
Emilia spuściła głowę. Nie potrzebowała żadnych soli trzeźwiących, naparów ani ziół. Chciała jedynie, żeby Stanisław ją pocałował. Na samą myśl o tym robiło jej się gorąco. Niedługo zostanie żoną, a wtedy tego typu rzeczy będą nie tylko dozwolone, ale i konieczne. Mimo to czuła się trochę zdezorientowana, że jej przyszły mąż zareagował w tak dziwny sposób. Przecież byli po słowie, nie musiał udawać świętego.
Następnego dnia Stanisław przesłał jej kosz z owocami oraz bilecik z informacją, że pojawi się dopiero za dwa dni, ponieważ dopadło go drobne przeziębienie. Emilia pomyślała, że celowo zaczął jej unikać. Czyżby aż tak bardzo zniechęciła go swoim wczorajszym wyskokiem? Nie wiedziała, czy powinna coś odpisać na ten liścik, czy zachować powściągliwe milczenie, a przy kolejnym spotkaniu udawać, że nic się nie stało. Zresztą może niepotrzebnie się tym przejmowała, może naprawdę uwierzył w to, że zasłabła. Przez kolejne dwa dni siedziała jednak jak na rozżarzonych węglach, cały czas podrywając się na dźwięk kołatania do drzwi czy przejeżdżającej dorożki.
W końcu, w piątkowe popołudnie, Stanisław zjawił się, przynosząc ogromną bombonierkę z cukierkami, a także medalion zawieszony na srebrnym łańcuszku. Emilia ucieszyła się w duchu i cichym głosem podziękowała za prezenty. Doszła do wniosku, że lepiej udawać skromną i nieśmiałą, niż za szybko zdradzać się ze swoim gorącym sercem. Na wszystko przyjdzie czas.
– Wolę, gdy spuszcza pani wzrok na widok mężczyzn, to jest bardzo wdzięczne – szepnął jej do ucha, a ona od razu zrozumiała, do czego nawiązał. Najwyraźniej wybrała złą drogę i postanowiła, że drugi raz nie popełni tego samego błędu.
Matka zawsze jej powtarzała, że kobieta musi stać kilka kroków za mężczyzną, dosłownie i w przenośni. Nie wychylać się, nie odzywać pierwsza, nie prowokować. Emilia nie do końca się z tym zgadzała. Nie była głupia i widziała, że pani Zofia wcale nie należy do szczęśliwych kobiet. Chodziła wyprostowana jak struna, z zasznurowanymi ustami i chmurnym spojrzeniem. Kiedy podczas rodzinnych spotkań przy stole próbowała coś powiedzieć, jej mąż niemal zawsze ją uciszał, podnosząc ostentacyjnie dłoń. To oznaczało: „Już dość, przestań tyle mówić”. Zofia Granowska milkła, ale gołym okiem widać było, że cierpi. Emilia podsłuchała kiedyś jej rozmowę z przyjaciółką domu, Eleonorą, której Zofia zwierzała się ze swoich zmartwień. To wtedy okazało się, że matka Emilii prawie została starą panną i gdyby nie nagła śmierć narzeczonej Henryka Granowskiego, kto wie, jak potoczyłyby się jej losy. Podobno nie miała dużego powodzenia, a jej największym atutem na rynku matrymonialnym był majątek ziemski rodziców. Henryk zaś po stracie ukochanej postanowił skupić się wyłącznie na pomnażaniu dochodów, nie szukając już miłości. Poślubił zatem za namową rodziców Zofię, a w zasadzie jej posag, i po spłodzeniu dwójki dzieci uznał, że wypełnił wszystkie swoje obowiązki. Emilia doskonale zdawała sobie sprawę, że w tym małżeństwie nie ma miłości, i postanowiła, że ona sama nigdy w takiej sytuacji się nie znajdzie. I że ze swoim mężem będzie rozmawiać o wszystkim.
Tak naprawdę wolałaby, żeby czas narzeczeństwa trwał jak najkrócej, by wreszcie mogła przestać uważać na to, co mówi i robi. Te konwenanse i formalności coraz bardziej ją męczyły. Nie interesował jej nawet kontrakt małżeński. Doskonale wiedziała, że nie ma żadnych praw do dysponowania posagiem i że całość i tak będzie należała do Stanisława. Ale jakie to miało znaczenie? Tak miało być i tyle. Jej matka również wniosła posag do związku, a całym majątkiem zarządzał ojciec. Na szczęście w końcu załatwiono wszystkie sprawy formalne i można było zacząć kompletować wyprawę dla panny młodej.
– Jestem taka dumna, że pan Olszański wybrał właśnie ciebie. – Zofia Granowska pieczołowicie układała na stole rzeczy dla córki, sprawdzając, czy wszystko jest nowe, czyste i odpowiedniej jakości.
Emilia otrzymała pościele, obrusy w różnych rozmiarach, serwetki, ręczniki, chusteczki do nosa, zastawę stołową, a także garderobę, która mogła jej spokojnie wystarczyć na najbliższe lata. Dostała kilka kostiumów, cztery suknie wieczorowe, dwa eleganckie poranniki, futro, kilka mufek oraz kapeluszy, a także bieliznę osobistą – pończochy, pantalony, chusteczki i koronki. Matka podarowała jej również rodzinne klejnoty, czym Emilia była zachwycona. Cudownie było gromadzić to wszystko, dotykać tych eleganckich rzeczy, a nawet pochwalić się nimi przed przyjaciółkami.
Wraz z matką zorganizowały zatem trousseau tea, tradycyjne przedślubne przyjęcie, na którym Emilia z prawdziwą przyjemnością pokazywała swoje skarby. W sobotnie przedpołudnie do okazałej willi zawitały dziewczęta z dobrych domów, znajome Emilii, których rodzice byli zaprzyjaźnieni z Granowskimi. Przyjechały Eliza, Maria i Anna, najserdeczniejsza przyjaciółka Emilii, urocza brunetka o niebieskich oczach.
– Zapomniałam już, że u was jest tak pięknie! – zawołała teraz, wysiadając z powozu.
Miała rację. Dom majestatycznie wznosił się pośród bujnej zieleni ogrodu. Elewację zdobiły symetrycznie rozmieszczone okna i pilastry, a fronton wieńczył trójkątny szczyt z herbem Granowskich. Przed wejściem ustawiono ogromne kosze z kwiatami – był to pomysł Emilii, łaskawie zaakceptowany przez panią Zofię. Przyjęcie rozpoczęło się od herbatki i słodkich przekąsek, a następnie Emilia rozpakowała prezenty od przyjaciółek i pokazała im swoją wyprawkę.
– Oj, nie wiem, czy Stanisław Olszański lubi takie fatałaszki – roześmiała się Eliza, dotykając koronkowych pantalonów.
– Co masz na myśli? – zdziwiła się Emilia.
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
– Podobno jest nieczuły na koronki i pończochy, ale może to tylko plotki.
– Tyle że plotki nie biorą się znikąd – dorzuciła Maria.