Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nowa książka Katarzyny Grocholi. O szukaniu szczęścia na przekór całemu światu. I oczywiście o miłości!
Czy możesz się spodziewać, że tego właśnie dnia spadnie na ciebie jak grom z jasnego nieba to coś, co nie pozwoli ci już nigdy wrócić do normalnego życia? Co postawi na głowie twoje przekonania, twoją wygodę, twój brak oczekiwań? Czy można się przygotować na miłość?
Wzruszająca historia Harriet i Andrew. Połączyło ich uczucie pełne namiętności i dramatycznych zwrotów akcji, po których oboje przewartościują własne życie. Bohaterowie nowej książki Katarzyny Grocholi chcą wybrać słoneczną stronę – ale nie wiedzą, że cały czas pozostają w cieniu. W cieniu słońca.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 180
Oli – z miłością
CHCIAŁBYM SOBIE PRZYPOMNIEĆ wszystko, kawałek po kawałku, nie zważając na to, że być może nie mam już czasu, chciałbym niespiesznie móc przywołać wszystkie myśli, wszystkie dotyki, wszystkie pocałunki, chciałbym, żeby noce i dni zaświadczyły teraz o niespotykanej sile, która mogła latami drzemać w ukryciu, ale wyszła w końcu na światło dzienne, karmiona samotnością i niepokojem,
sile, która każe mi sięgnąć w przeszłość jak w stary worek, na którego dnie poniewierają się moje wspomnienia – czas je otrzepać, zanim stracę ostatnie chwile światła i zapadnie ciemność.
Sile do miłości.
Zanim zapomnę. Nie chcę zapomnieć.
Sile wyboru.
Wybieram pamięć.
WYBIERAM CIEBIE, moja kochana.
ŻEBY TO WSZYSTKO UPORZĄDKOWAĆ przed końcem, muszę zacząć od początku i jakoś ogarnąć całość. Nigdy nie umiałem ogarniać całości, tylko kawałki, odpryski, ułomki, części i cząstki, większe i mniejsze. W tym byłem zawsze dobry jako dorosły mężczyzna; dzieciństwa nie wliczam w swoje życie, zawsze było osobną częścią, której prawie nie pamiętam, a to, o czym nie pamiętasz, przestaje istnieć.
Oczywiście nie od razu, nie od pstryknięcia palcem i wypowiedzenia pobożnego życzenia, z niepamięcią dzieje się tak jak ze wszystkim – z czasem, krok po kroku, wspomnienia tracą barwy, głos staje się ledwie słyszalny, niezauważalnie postępuje starzenie się materiału – w sensie dosłownym – bierzesz do ręki coś, co było kolorowym, delikatnym jedwabiem, a trzymasz – butwiejący kawałek szmaty.
Stęchły pył, który tylko zostawia na twoich palcach zapach zgnilizny i przemijania.
CHCIAŁEM COŚ OCALIĆ pomimo bólu. Ale powinienem być krawcem, żeby pozszywać te strzępki swojego życia i nadać im kształt, jakikolwiek. I to bardzo, bardzo dobrym krawcem.
A tymczasem wydłubuję z pamięci z wielkim trudem to, co jak myślałem, wryje się tam na zawsze i nigdy nie ulegnie zniszczeniu.
Niektóre rzeczy jeszcze błyszczą, jeszcze twarze są żywe, jeszcze uśmiechy powalające, ale większość już jest cieniem, który usuwam z olbrzymim trudem, żeby wydobyć po raz ostatni to, co dla mnie najważniejsze. To, co mogę przeciwstawić umieraniu.
NIE WIEM, ile jeszcze zostało mi czasu, żeby cię ocalić, zanim znikniesz i nie będę miał do ciebie dostępu.
Czuję, jak mi się wymykasz, zatrważająco szybko, tracę cię z sekundy na sekundę, przeciekasz mi przez palce jak krew tryskająca z otwartej rany.
Nie mogę zrobić nic, mam do dyspozycji tylko przeszłość, swoją pamięć, i tylko tak mogę cię uleczyć, wyrwać cię śmierci.
Nawet nie wiem, czy mnie jeszcze słyszysz.
Czuję nadchodzącą ciemność, jest chłodna i zatapiasz się w niej jak w głębokim jeziorze.
Może jest już za późno? Powieki już się nie poruszają, ciężkie jak kamień. Tak mało nadziei... Ale nie potrafię się poddać, muszę spróbować... wszystko... ostatni raz... od początku.
NIE MA POCZĄTKU
i dlatego tak trudno,
jakby początek nie istniał,
nie pojawił się.
Zaczęło się od końca.
Od razu było wszystkim.
Nie było początku.
Nie pamiętam czasu, kiedy jej nie było.
A muszę sobie przypomnieć. Nie mogę nic zgubić.
Nie było mnie, dopóki ona się nie pojawiła.
Przedtem nie wiedziałem, że mnie nie ma.
Chodziłem. Siadałem. Wstawałem. Chodziłem znowu. Prawdopodobnie oddychałem. Może nawet jakieś kobiety...
Tak, tak mogło być.
Ale nie pamiętam.
Musiałem jeść, pić, wydalać. Może pracowałem. Mogłem nawet czytać. Coś. Czasem.
Ale nie jestem pewien.
Nie wiem, czy przedtem był jakiś świat.
Może, a może nie,
raczej na pewno nie,
nie było świata,
przedtem mówili: „nie dotykaj, bo zepsujesz”,
nie dotykałem,
nie psułem.
Ale tego dnia
Ona
...i na chodniku obok niej, tuż obok, czerwone auto z otwartymi drzwiami,
a na siedzeniu obok kierowcy mężczyzna w zielonej bluzie, z papierosem w kąciku ust, nachylony lekko do przodu, grzebał w schowku,
papieros w ziemię szedł, a dym do góry, w oko, wykrzywiał mu twarz.
Ona
...a naprzeciwko niej, tuż przy krawężniku, niewysoka kobieta z wózkiem dziecięcym,
wózek na jezdnię prawie wysunięty, wózek szaroniebieski, wygodny, duży, a dziecko w nim małe, różowe, lepkie od przyszłości.
I ona
...a przy latarni na zielonej smyczy rudy pies, pies zwierzę, ogon podkulony, ale jakoś sprężony w stronę drzwi sklepu, jakby polował na królika, czujny, jakby na królika odważny, a jednocześnie przestraszony z tym ogonem podkulonym – jakby na dzika.
Więc pies czujny z przodu, a przestraszony z tyłu, podwójny pies w oczekiwaniu.
I ona w oczekiwaniu.
I autobus, i ludzie
wysypywani z autobusu niedbale,
oni wszyscy słuchawki na uszach, oni wszyscy telefony w rękach.
Ona nie,
ona wolnoręczna stała, gotowa,
stworzycielka nieba i ziemi.
Radosna.
A oni obok,
wszyscy ręce zajęte,
puste od innych ludzi.
Zajęte torbami, torebkami, telefonami, czynnościami swoimi ksobnymi, ze wzrokiem gdzieś w nic wpatrzonym.
I ona
nieruchoma,
jak ze spiżu, z marmuru, z granitu, odlana idealnie w kamieniu, z aureolą jaśniejącą,
i oni
szybcy – w ruchu – w niepokoju – w roju – w przemieszczaniu,
a ona
szczęśliwa,
w tęsknocie,
stała tam od zawsze i czekała.
Czekała na mnie.