Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
11 osób interesuje się tą książką
Hanne przyjeżdża do rodzinnego miasta w towarzystwie swojej nowej partnerki, Julii. Wie, że spotka się z całą rodziną z okazji imprezy konfirmacyjnej swojej bratanicy. Nie odwiedzała bliskich krewnych od wielu lat, a kiedy widzieli się ostatnio, była jeszcze „tą grubą dziewczyną”. Od tego czasu dużo się zmieniło – w szczególności to, jak jest traktowana przez otoczenie teraz, kiedy już nie ma nadwagi. Wściekłość Hanne narasta jednak z każdą chwilą i kolejną napotkaną, zadziwiająco „miłą” osobą.
Jest maj, Linnea niebawem będzie świętowała swoją konfirmację na rodzinnej imprezie, na którą przyjechali goście z daleka. Wszystko już przygotowane, ale zamiast cieszyć się tym wydarzeniem, główna bohaterka zamieszania niespokojnie krąży na rowerze po okolicy, nie mogąc się pogodzić ze stratą i odrzuceniem przez przyjaciółkę.
Bård od zawsze był podporą rodziny i chętnie innym udzielał rad, jak należy żyć, podczas gdy sam uważał się za niezłomnego - wzór do naśladowania. Krytykował ojca i kolegów, którzy radykalnie zmienili swoje życie, dopóki sam nie doświadczył gwałtownej siły niespodziewanego uczucia.
Dziadek Nils chce dla swoich bliskich po prostu wszystkiego, co najlepsze. Ale czy samo pragnienie, żeby było dobrze, wystarczy?
W trakcie weekendu konfirmacji obserwujemy te cztery osoby i rysy pojawiające się na mozolnie zbudowanych przez nich samych wizerunkach. Wcale nie jestem taka to ostra, bolesna, momentami wstydliwa, czasem zabawna opowieść o lęku przed oceniającymi spojrzeniami innych, ale też o pragnieniu, by zostać dostrzeżonym. Jakie ryzyko podejmujemy, pozwalając sobie na bliskość?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 232
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału Jeg er egentlig ikke sånn
Przekład Karolina Drozdowska
Redakcja Ewa Pawłowska
Korekta Marcin Grabski, Anna Gądek
Projekt okładki i stron tytułowych Tomasz Majewski
JEG ER EGENTLIG IKKE SÅNN
Copyright © by Marie Aubert
First published by Forlaget Oktober AS, Oslo 2022
Published in agreement with Oslo Literary Agency and Book/Lab Literary Agency
All rights reserved.
Copyright © for the Polish translation by Karolina Drozdowska, 2023
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Pauza, 2023
Zdjęcie autorki na okładce Copyright © Agnete Brun
This translation has been published
with the financial support of NORLA.
Skład i łamanie Dariusz Ziach
ISBN 978-83-966994-2-8 (EPUB); 978-83-966994-2-8 (MOBI)
Wydawnictwo Pauza
Warszawa 2023
Wydanie pierwsze
Wydawnictwo Pauza
ul. Meksykańska 8 m. 151
03-948 Warszawa
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Jeszcze dwa dni, a potem wszystko się zmieni. No, może trzy.
Po pracy zajeżdżam do taty, by pożyczyć składany stolik, który będzie nam potrzebny w niedzielę. Muszę sam go przynieść z garażu, a tata stoi przed domem i przygląda mi się, nawet nie chciało mu się przetrzeć blatu.
– Ładna pogoda – mówi, kiwając głową.
Odsuwam Fię, która ociera mi się o nogi, dysząc i merdając ogonem. Dzieciaki od lat marudzą, żebyśmy też sprawili sobie psa, ale ja się nie zgadzam, mowy nie ma.
– W sumie to jest całkiem zimno – stwierdzam. – Przynajmniej jak na maj.
– W sumie – powtarza tata i szczerzy zęby w uśmiechu.
– Zazwyczaj bywa cieplej – mówię.
Udaje nam się ułożyć stolik na płasko z tyłu auta, lecz muszę złożyć siedzenia. Zbieram papierki po lodach porozrzucane przez dzieciaki, odkrywam czapkę z daszkiem, której chyba ostatnio szukał Sivert, i dużą neonową gumkę do włosów, z pewnością własność Linnei.
– No tak, tak – mówi tata. – A co, planowaliście na niedzielę przyjęcie pod chmurką?
– Nic z tych rzeczy – odpowiadam. – Nie jesteśmy aż takimi optymistami.
Przestępuję z nogi na nogę, najchętniej już bym sobie pojechał.
– Strasznie jesteś zalatany, co? – mówi tata ze swoim krzywym półuśmieszkiem, od którego zawsze jeży mi się włos na głowie. Owszem, jestem, ale co w tym dziwnego, przecież za chwilę będziemy mieli dom pełen gości. Tata natomiast nie narzeka na nadmiar zajęć, snuje się tylko i szuka czegoś do zrobienia, zupełnie sam, jeśli nie liczyć lekko spasionej labradorki.
– No cóż – powtarza, gdy mu nie odpowiadam. – Te dzieciaki tak szybko dorastają.
– To prawda – mówię.
– Szkoda, że Sissel nie może tego zobaczyć – rzuca tata.
Odwracam się i wsiadam do samochodu.
– O której mamy dziś przyjechać? – słyszę za plecami.
– O wpół do ósmej będzie w sam raz – odpowiadam.
Tata kiwa głową i dodaje, że posprzątał w suterenie, żeby gościnie miały gdzie spać.
– Pozdrów wszystkich ode mnie – dodaje na koniec. – Albo nie, przecież zaraz się zobaczymy.
Jadę do domu ze stolikiem w bagażniku, mijam pola, mam widok na całą wieś. Taka dziś ładna pogoda, że da się zobaczyć nawet te nowe zabudowania na przystani. Skręcam w stronę osiedla domów jednorodzinnych i parkuję w garażu. Nasz dom jest najładniejszy ze wszystkich. Mama zawsze zajmowała się ogrodem, robiła to nawet już po tym, jak my tu zamieszkaliśmy, a ona się wyprowadziła. Wpadała z wizytą, przynosząc z sobą stare rękawice ogrodowe, wetknięte niby przypadkiem do torebki, i od razu zaczynała pielić grządki albo zrywać owoce z naszych dwóch jabłoni, zupełnie jak w czasach, gdy byłem małym chłopcem. Znała nazwy wielu gatunków róż, głaskała je jak zwierzątka, wiedziała, jak je przycinać i otulać na zimę słomą. Ellen z początku protestowała, bo fakt, że mama się rządzi, jakby nadal była u siebie, ranił jej dumę. Ale potem doszła do wniosku, że przecież sama się nie interesuje ogrodnictwem. Ja też nie przepadałem za grzebaniem w ziemi, więc w sumie nam się podobało, że nasz ogród jest tak dobrze utrzymany, a sami nie musimy nic przy nim robić. To był swego rodzaju luksus, móc się przechadzać pośród zadbanych dorodnych kwiatów róż, bladoróżowych, herbacianych i czerwonych, wielkich jak moje pięści, o ciemnozielonych lśniących liściach. Teraz ogród jest zapuszczony, trawnik kosimy kosiarką samojezdną, więc jeszcze jakoś wygląda, lecz grządki zarosły mleczem i innymi chwastami, a różane krzewy zaczynają więdnąć. Patrzę na to wszystko, wyciągając stolik z samochodu, żołądek ściska mi się boleśnie, nie powinienem do tego dopuścić. Ale nie wolno mi teraz o tym myśleć, bo wkrótce wszystko się zmieni.
– Cześć! – wołam, przyciskam stolik do piersi i próbuję przejść bokiem przez korytarz.
– Cześć! – odpowiada mi Ellen z salonu.
Leży wyciągnięta na kanapie, z jedną nogą zarzuconą na drugą, na stoliku kawowym stoi kieliszek białego wina. Ellen macha stopą w powietrzu, tak jak ma to w zwyczaju, pisze coś na telefonie, ledwie podnosi wzrok, gdy wtarabaniam się do salonu ze stolikiem.
– No i załatwione – oświadczam, opierając mebel o ścianę, spociłem się od tego dźwigania.
– Super – mówi Ellen.
Oczywiście, kurwa, nie posprzątała. Wróciła do domu pewnie ze dwie godziny temu, ale wszystko wygląda tak jak w momencie, gdy rano stąd wychodziłem, w salonie walają się ubrania dzieciaków i klocki Lego, na stole – książki, brudne szklanki i stare gazety, pod ścianami widać pełno kotów z kurzu. Wciskam się na kanapę przy nogach Ellen i bębnię dłońmi o swoje kolana. Kiedyś sądziłem, że to zabawne, gdy tak się obijała, leżała tu z głową opartą na ramieniu i zupełnie niczym się nie przejmowała, było to nawet trochę sexy, bo zupełnie nie obchodziły ją marudzenia dzieci ani moje połajanki. Na piętrze rozlega się tupot dziecięcych nóg, ktoś biegnie, Eirik albo Sivert, najpewniej Eirik, bo to on ma większy temperament.
– Zdajesz sobie sprawę, że zaraz będziemy mieli gości? – pytam.
– Czy zdaję sobie sprawę? – odpowiada pytaniem Ellen, podnosząc wzrok. – Owszem, a co?
Wskazuję gestem bałagan, a ona robi niezadowoloną minę i dźwiga się do pozycji siedzącej.
– Chyba należy mi się chwila spokoju – mówi. – W końcu mamy piątek.
– Nie byłoby problemu, gdyby dom nie wyglądał, jakby spadła tu bomba – oświadczam.
– Ale przecież ja się tym zajmę – rzuca Ellen, nie odrywając oczu od ekranu telefonu.
– Aha – mówię. – Kiedy?
– Weź się uspokój, co? – Ellen wbija we mnie wzrok.
Otwieram usta, żeby coś odpowiedzieć, rzucić coś ze złością, ale się powstrzymuję, siedzę cicho i puszczam ten ostatni komentarz mimo uszu, próbowałem z nią rozmawiać o konieczności regularnego sprzątania już tyle razy, że czuję się zmęczony, jeszcze zanim otworzę usta, teraz zresztą to i tak już wszystko jedno.
– Linnea u siebie? – pytam w końcu.
– Owszem, nasze Słoneczko wróciło – odpowiada Ellen, wskazując drzwi pokoju Linnei skinieniem głowy.
– Czyli jest źle – stwierdzam.
– Jest fatalnie – podsumowuje Ellen i kręci głową.
– No to super, że wyprawiamy dla niej imprezę.
– Taa, na pewno to doceni – odpowiada Ellen i oboje się uśmiechamy.
Pewnie brzmi to w jej uszach zupełnie normalnie, mówię rzeczy, które zawsze powtarzam, a wspólny ironiczny uśmiech sprawia, że przez chwilę mam poczucie, że wszystko jest jak dawniej. Ona niczego po mnie nie widzi, niczego nie podejrzewa. Dostrzegam to w tym jej uśmiechu, Ellen czuje się bezpieczna. Zaciska mi się gardło. Klepię ją nieco niezdarnie w kolano i wstaję, wchodzę do kuchni i patrzę na stosy brudnych talerzy, okruszki na podłodze i jakąś lepką maź – chyba rozlany syrop – na blacie, stoję przez chwilę i powoli wypuszczam powietrze nosem, po czym zabieram się za rozładowanie zmywarki. Szklanki podzwaniają, obijając się o inne szklanki, kubki stukają o inne kubki. Mamy chyba z pięćdziesiąt kubków z Muminkami we wszystkich możliwych kolorach: żółte, czerwone, niebieskie, różowe i jeszcze jakieś inne. Jedynymi postaciami, których imiona kojarzę, są Mała Mi oraz Włóczykij, no i jest jeszcze ten czarny kubek, który zazwyczaj dostaję, gdy Ellen od wielkiego dzwonu nakrywa w weekendy do śniadania, widnieje na nim Tatuś Muminka w cylindrze. Muszę zagnieść ciasto na pizzę – uświadamiam sobie, zmywając naczynia, które nie nadają się do zmywarki, ja też powinienem chwilę odpocząć, ale moje ciało przepełnia niepokój, zaraz bym się zaczął kręcić, jakbym miał owsiki – tak to nazywa mój tata – więc równie dobrze mogę od razu zabrać się do roboty.
Przetrwają beze mnie jakieś dwa dni, maksymalnie trzy, a potem utoną we własnym syfie. Eirik i Sivert będą sobie robić smażone kanapki z serem, pewnie nie schowają potem sera ani masła, cały blat będzie się lepił od tłuszczu i okruszków, a oni rozleją colę zero na podłogę. Linnea porozrzuca swoje ubrania po całej łazience i salonie, muszla klozetowa będzie poznaczona smugami po kupie, a wszystkie te tysiące par półbutów, tenisówek i traperów zalegną na stercie w korytarzu. Ellen nie będzie już mogła leżeć niewzruszona na kanapie z książką na kolanach, zerkając jednocześnie na telefon, zawsze tak się skarży, że czytanie tak wolno jej idzie, na co jej odpowiadam, że nic, kurwa, dziwnego. Nagle nie będzie pojmowała, skąd się bierze ten cały bałagan, dlaczego nagle wszędzie piętrzą się brudne ubrania i talerze z resztkami jedzenia. Ojej, patrzcie państwo, coś takiego.
Jak oni sobie poradzą, jeśli odejdę? To znaczy: kiedy odejdę.
To właściwie mój dom, zbudowany przez mamę i tatę, mam prawo do niego w sześćdziesięciu pięciu procentach, Ellen tymczasem jest właścicielką domku wakacyjnego, jeśliby więc na to spojrzeć pod tym kątem, to nie ja powinienem się stąd wyprowadzić. Mimo to oczyma duszy widzę tę przestrzeń beze mnie, pozostali siedzą przy stole jadalnianym, moje miejsce jest puste, w szafkach brakuje moich butów i ubrań, po mojej stronie łóżka nie ma kołdry i poduszki.
Nie mogę sobie dać rady z rondelkiem, są w nim zaschnięte resztki owsianki. To Ellen gotuje ją rano dla Eirika i Siverta, dodaje borówki i trochę miodu, by chłopcy zjadali wszystko do końca, ale kto szoruje później ten cholerny rondelek, no, ciekawe kto? Gdy resztki owsianki porządnie stwardnieją, robią się takie ostre, że można się o nie skaleczyć. Sięgam po druciak i próbuję je zdrapać, ale dobija mnie, ile to zajmuje czasu, że też wszystko musi iść tak wolno. Zanurzam niedomyty rondelek na powrót w wodzie i zaciskam pięści, po czym znów go wyjmuję, pobieżnie wycieram i wstawiam do szafki, zamykam drzwiczki i wsłuchuję się w ciszę, która następuje po ich stuknięciu.
To tylko dwa dni – myślę, zaglądając do zlewu. Mieszam palcem w wodzie, widzę brud, który osadził się na dnie, poruszam dłonią nieco szybciej, wzbudzam fale, posyłając je w różnych kierunkach. No, może trzy. Nie będzie to niedziela. Ale poniedziałek, może wtorek. Wtedy. Po nabożeństwie, obiedzie i przemowach, gdy zostaną już załatwione wszystkie rzeczy wymagające załatwienia – a lista jest długa, na początku trzeba upiec pizzę i posprzątać, żeby mogli do nas przyjść tata i Hanne, nowa Hanne i jej nowa dziewczyna, stresuje mnie, że na to wszystko muszę jeszcze organizować proszony obiad, ale byłoby dziwnie, gdybyśmy ich nie zaprosili. Jeszcze trzy dni, a potem powiem Ellen o wszystkim.
Wibruje mój telefon. Jestem jak pies rozpoznający odgłos suchej karmy sypanej do miski, błyskawicznie wycieram ręce w kuchenną ścierkę, by wyłowić komórkę z kieszeni, teraz już nigdy się z nią nie rozstaję. Wstrzymuję oddech i rozglądam się dookoła, otaczają mnie te same dźwięki co wcześniej, dzieciaki są na piętrze, Ellen – w salonie. To ona, to Kaia. Uśmiecham się na widok zdjęcia, które przysłała mi na Snapie. Siedzi na swoim balkonie z piwem, patrzy w obiektyw i zwija usta w trąbkę, którą Linnea nazwałaby „kaczym dziobem”. Ma na sobie koszulkę na ramiączkach, jej dekolt i ramiona wydają się jasne i miękkie w słonecznym blasku, wygląda na to, że na dworze jest naprawdę zimno. „Na balkonie nawet przyjemnie się siedzi” – pisze. „Cholera, szkoda, że mnie tam nie ma” – odpowiadam, uśmiecham się, pisząc te słowa. „No, szkoda” – odpisuje Kaia i wysyła mi serduszko, a ja odwzajemniam się jej tym samym. „Moim zdaniem, wyglądasz, jakbyś trochę marzła” – stwierdzam i załączam ikonkę bakłażana. „To chodź i mnie ogrzej” – pisze Kaia, ozdabiając zaproszenie obrazkiem brzoskwini. Zasycha mi w ustach, czuję podniecenie, całe moje ciało pulsuje. „Chciałbym, ale nie dam rady” – stukam w klawisze. „To może wpadniesz jutro?” – pyta ona, a ja odpowiadam, że mam mnóstwo roboty w związku z konfirmacją, ale spróbuję. Musi mi się udać, muszę się z nią jutro zobaczyć, nie mam pojęcia, jak to zrobię, ale coś wymyślę. Dostaję kolejne wiadomości.
Wchodzę do łazienki i zamykam drzwi, wciąż z telefonem w dłoni, siedzę chwilę na sedesie, żeby uspokoić tętno. Dziś wieczorem muszę uważać, muszę być czujny, nie mogę sprawiać wrażenia nieobecnego ani poirytowanego. Hanne poczuje się urażona albo nawet się wścieknie, jeśli nie będę wykazywał zainteresowania jej życiem, poskarży się tacie, a on rzuci wtedy jakąś sugestię, coś o tym, że jestem pochłonięty wyłącznie moją własną szczęśliwą rodziną.
Znów patrzę na zdjęcie od Kai, jej uśmiech, dekolt, ramiona, butelkę piwa, zastanawiam się, czy ona widzi, że ponownie otworzyłem tę wiadomość.
Jestem beznadziejny w udawaniu, że nic się nie dzieje, dochodziłem do tego wniosku wielokrotnie w ciągu ostatniego roku. Nie mogę spać, chodzę podenerwowany, patrzę na Ellen i dzieci i chce mi się od tego wszystkiego płakać. Przecież nie jestem takim człowiekiem. Po pierwsze, jako nastolatek patrzyłem na to, co robi tata, a po drugie, wielokrotnie wypowiadałem się na temat różnych naszych znajomych zdradzających swoich partnerów, zarówno mężczyzn, jak i kobiet, bo kobiety są niewiele lepsze, niech wam się nie wydaje. Reagowałem impulsywnie i byłem pełen potępienia, gdy ludzie rozbijali swoje rodziny, bzykając się z kimś na boku, ryzykowali całe swoje życie dla jakichś bzdur, czegoś, co nie miało żadnego znaczenia. Jak możesz do tego stopnia mieć gdzieś swoje dzieci, mieć gdzieś swoją żonę albo męża, wasz dom, teściów, wspólnych przyjaciół, Wigilie, wspólną starość, to wszystko. Nic ci z tego nie zostanie tylko dlatego, że nie umiałeś utrzymać kutasa w spodniach, chciałeś się poczuć młody i atrakcyjny, bo twoja żona się roztyła po tym, jak u r o d z i ł a c i t r ó j k ę d z i e c i, bo ten facet z pracy sprawił, że poczułaś się sexy w nowej sukience, zawsze chodzi o jakąś bzdurę tego rodzaju. „Ludzie muszą wziąć się w garść – mawiałem Ellen, powtarzałem to moim kolegom i w ogóle wszystkim dookoła. – Ludzie zbyt łatwo się poddają. Co się stało z moralnością, z byciem wobec siebie w porządku? Czemu nie można po prostu dotrzymać danej raz obietnicy?”. Tak właśnie mówiłem ludziom.
Kilka lat temu, podczas choroby mamy, zdarzyła się ta sprawa z Peterem. Peter oscylował wtedy na peryferiach grupy moich znajomych z liceum i od początku za nim nie przepadałem, zawsze tak strasznie marudził, zwalając winę za swoje nieszczęścia na wszystkich dookoła. Minęło już sporo czasu, odkąd ktokolwiek z naszej paczki się z nim spotkał, wszyscy doszliśmy do wniosku, że sprawa jest zbyt dołująca, bo Peter odszedł od partnerki i dwójki ich wspólnych dzieci, zostawiając jej wyłączne prawo do opieki nad obojgiem. Starszy chłopiec miał głęboki autyzm, wydawał z siebie dziwne dźwięki i było z nim niewiele kontaktu. Nie poczuliśmy się specjalnie zaskoczeni, że Peter odszedł od rodziny, bo jeszcze zanim do tego doszło, ciągle chciał się spotykać w pubie U Jeppego w centrum i pić piwo, dużo częściej, niż ktokolwiek z naszej paczki miał na to czas i niż on sam powinien mieć możliwość. „Muszę sobie zrobić przerwę – powiedział raz Peter. – Potrzebuję jakiejś przerwy. I te dźwięki, można od nich zupełnie zwariować”. Zaczął przedrzeźniać syna, wydając z siebie przeciągłe wycie, aż odwrócili się do nas ludzie przy innych stolikach. Żaden z nas się nie zaśmiał, spojrzeliśmy tylko po sobie. Rozumieliśmy, że nasz kolega musi od czasu do czasu spuścić parę, nie było w tym nic złego, taka sytuacja nie jest przecież prosta, jednak tamto zachowanie wydało nam się bezduszne, opowiedziałem o tym Ellen: „Tak, kurwa, nie można” – stwierdziłem. „Nie można, masz rację” – odpowiedziała.
Gdy Peter wyprowadził się od partnerki, powiedział o tym Simenowi, Jonowi i mnie w Pokalu, dokąd wybraliśmy się na oglądanie meczu. Nie wyglądał dobrze, był chudy, roztrzęsiony, jego mina wydawała mi się zacięta. Spytałem, jak rozwiążą kwestię dzieci, czy nie będzie mu trudno organizować sobie z Johanne opiekę naprzemienną. „Nie ma mowy, żebym się nimi zajmował częściej niż co drugi weekend – oświadczył Peter, który siedział przy stole i się kołysał, kurczowo ściskając szklankę z piwem. – To dla mnie za dużo, nie mogę poświęcić swojego życia na takie historie”.
Potrafię się zachować w miejscach publicznych, nawet gdy piję, czego nie da się powiedzieć o większości moich kolegów, ale tamtego wieczoru walnąłem pięścią w stół i ryknąłem: „To są, kurwa, twoje dzieci, ja pierdolę, nie możesz zostawić Johanne z tym samej!”. Peter wstał, miał czerwone oczy, ja też się dźwignąłem, ogarnęła mnie taka wściekłość, że byłem gotów powalić go jednym ciosem, czułem, jak napinają się wszystkie ścięgna w mojej szyi i drży mi szczęka, podbiegł do nas barman i wrzasnął głosem nieznoszącym sprzeciwu, że mamy się NATYCHMIAST uspokoić. Peter powiedział, że może sobie iść, zero problemu, wziął swoją kurtkę i kiedy odchodził od stołu, przewrócił niechcący piwo, rozlewając je Jonowi na kolana.
– Co za palant – powiedziałem do Ellen po powrocie do domu.
Siedziałem na skraju łóżka w bokserkach, a ona czytała pod kołdrą, byłem trochę pijany i gdy o tym opowiadałem, znów poczułem uderzenie adrenaliny, oddychałem nienaturalnie szybko.
– Cholera – rzuciła Ellen. – Co się dzieje z ludźmi.
– No i oczywiście jest inna kobieta – mówiłem dalej. – Młodsza od niego, ruchają się od dwóch lat, klasyczna, kurwa, sytuacja, nie pojmuję, jak to w ogóle możliwe.
– Żałosne – skwitowała Ellen.
Zauważyłem, że jest zadowolona, szczęśliwa, że ma męża z solidnym kręgosłupem moralnym, człowieka godnego zaufania, który nigdy nie wywinie jej podobnego numeru.
– Nie rozumiem, jak tak można – powtórzyłem. – Po prostu odejść od swojej rodziny.
Wpełzłem do łóżka, zaczynałem trzeźwieć i zrobiło mi się zimno. Leżałem na plecach i gapiłem się w sufit.
– Hej, co się dzieje? – zapytała Ellen, teraz ona zaczęła się denerwować. – Chodź tu.
Przysunęła się do mnie, zarzuciła nogę na moje kolana i wtuliła mi nos w szyję.
– Nie bierz tego aż tak do siebie – powiedziała.
Płakałem bezgłośnie, leżałem cicho z rękoma wzdłuż ciała.
Peter wprowadził się do swojej nowej partnerki, zdaje się, że ona jest teraz w ciąży, mają dom po drugiej stronie fiordu. Przestałem mu mówić cześć, gdy wpadaliśmy na siebie w sklepie, mijałem go bez słowa. Nie wiem, co bym zrobił, gdybym spotkał go teraz.
Wstaję z sedesu i rozciągam plecy. Na ekranie komórki pojawia się serduszko, to od Kai, uśmiecham się i odsyłam jej tę samą ikonkę, a potem jeszcze jedną.
Jak na razie nikt mnie nie poznał. Siedzimy na ławce przed niewielkim gmachem lotniska, dzwonię po taksówkę i słyszę, że kierowca przyjedzie za dwadzieścia minut. Inni pasażerowie naszego lotu już dawno poznikali. Widziałam wśród nich kilka znajomych twarzy, już chciałam się witać z tymi ludźmi, zaczęło mi walić serce, ale oni odwrócili wzrok, zupełnie nie rejestrując, że ja to ja.
– Myślałam, że jeździ tu jakiś autobus – mówi Julia.
– Nic z tych rzeczy, moja droga – odpowiadam, robiąc groźną minę, to kwestia z jakiegoś filmu, której często używamy w żartach, a Julia wydaje z siebie pełen rozbawienia pomruk.
– Niezła egzotyka – stwierdza.
– No tak, będziesz teraz demonstrować swoją stołeczną arogancję – rzucam.
– Aha – mówi Julia i wybucha śmiechem. – A ty się za to zmieniłaś w lokalną patriotkę?
Pojechałyśmy na lotnisko zaraz po pracy. Jestem zmęczona psychicznie po Gardermoen, kontroli bezpieczeństwa i turbulencjach, ale teraz rozpieram się na ławce i czuję, jak słońce ogrzewa mi twarz, wyszlifowane przez deszcze górskie zbocza po drugiej stronie fiordu wydają się błękitne. Od mojej ostatniej wizyty lotnisko wzbogaciło się o dodatkowy budynek i większy parking. To takie dziwne, że patrzę na Julię tutaj, pośród tego krajobrazu. Zaczynam wręcz chichotać, Julia i to miejsce są dwoma bytami, które nie mają z sobą kompletnie nic wspólnego, a mimo to współistnieją i zaczynają się przenikać. Julia siedzi obok mnie, rozgląda się dookoła i wygląda jak zawsze, jest taka piękna w swojej udającej anorak kurtce, z rozczochranymi włosami. Właściwie to dobrze się tu wpasowuje – myślę sobie – dużo lepiej niż ja, nie wiem, po co włożyłam długi płaszcz, który właściwie jest za ciepły na maj i zdecydowanie zbyt elegancki jak na te strony.
Julia ma niewielką torbę, ja – dużą walizkę. Gdy przyszła do mnie wczoraj wieczorem, ugotowałam w mojej maleńkiej kuchni zupę, a potem obejrzałyśmy dokument o Dolly Parton, na który bardzo się cieszyłam, ale nie mogłam się skupić, jeszcze potem Julia siedziała w łóżku, patrząc, jak się pakuję, pytała, czemu zabieram tyle rzeczy. Wzruszyłam ramionami, wyjaśniając, że przecież jedziemy na cały weekend. Przed jej przyjściem przymierzałam ubrania, lecz wszystko wydawało mi się za ciasne, dziwaczne i nie takie jak trzeba. Musiałam pobiec do łazienki i się zważyć, przytyłam czterysta gramów. Powiedziałam sobie, że to pewnie naturalne wahania cyklu i nie ma co się przejmować, ale na widok odczytu wagi oblał mnie zimny pot, czułam go na plecach i pod pachami. Przeglądałam się w lustrze, obracając na wszystkie strony, raz za razem. Mój brzuch nie wygląda tak, jak sobie go wyobrażałam, nadal jest duży, wypukły i obcy, czasem mi się wydaje, że dolna blizna wygląda trochę krzywo, choć mi mówili, że wyszła bardzo ładnie. Nie mogłam przestać myśleć, że chyba zaczyna mi się robić wałeczek tłuszczu nad brzegiem majtek, coś było również nie tak z moimi ramionami, wgapiałam się w nie, próbując ustalić, czy skóra przypadkiem nie zwiotczała. Spakowałam do walizki mnóstwo dodatkowych ciuchów, większość z nich jest czarna, choć wiem, że przyjechałam na konfirmację i właściwie nie wypada ubierać się tego dnia w czerń, na wszelki wypadek wzięłam też spodnie z gumką w talii, no bo co się stanie, jeśli nagle nic na mnie nie będzie pasować, trzeba będzie wychodzić do kościoła, a ja stwierdzę, że nagle znów wyrosłam ze swoich ubrań.
– Na co ty tam patrzysz? – pyta Julia, posyłając mi swój wspaniały, powściągliwy uśmiech.
Zawsze wydaje się w takich chwilach szczwana i przebiegła, uśmiechając się, mruży lekko oczy. W czasie lotu była nie w sosie, mówiła, że boli ją głowa, a tuż obok nas darło się jakieś dziecko. W pewnym momencie Julia pochyliła się i zaczęła masować skronie palcami, zataczając małe kółka. Głaskałam ją po plecach, słuchałam muzyki przez słuchawki i rozglądałam się, by stwierdzić, czy ktoś z moich rodzinnych stron nie uważa przypadkiem, że moja towarzyszka jest niegrzeczna. Ale teraz Julia napiła się wody, pożuła gumę nikotynową i oświadczyła, że wróciła do żywych.
– Jesteś piękna – mówię, a ona robi zadowoloną minę.
Fakt, że przyjechała tu ze mną, że po prostu wsiadłyśmy w samolot i tu jesteśmy, że wieczorem idziemy do Bårda i Ellen, to wszystko mnie przytłacza, z ekscytacji aż mnie mdli.
Kierowcą taksówki jest młody milczący chłopak, którego nie znam, no jasne, że nie, przecież jestem od niego starsza o jakieś dwadzieścia pięć lat. Julia siedzi z tyłu, jedziemy drogą nad fiordem, a potem skręcamy na most.
– Rany, jak tu ładnie – mówi Julia i odwraca głowę, żeby wyjrzeć.
To dobry czas, by tu przyjechać, maj, czerwiec i wrzesień bywają zazwyczaj najpiękniejsze. Zielone pola i wody fiordu – migoczące, głębokie, przejrzyste – nie sposób się temu oprzeć. Pokazuję jej różne rzeczy po drodze, ratusz, sklep ogrodniczy, market Rema. Muszę uważać, co mówię, no bo co, jeśli kierowca taksówki jest, dajmy na to, synem Linn Beate z mojej dawnej klasy, a potem pojedzie do domu i powie jej, że wiózł właśnie m n i e. Nie mam też odwagi złapać Julii za rękę. Ale uświadamiam sobie, że kierowca przecież nie może wiedzieć, kim jestem, skoro wyglądam jak wszyscy inni ludzie i przyjechałam do rodzinnego domu z dziewczyną.
– Tam jest kościół, a tam cmentarz – mówię do Julii.
– Twoja matka tam leży?
– Tak – odpowiadam.
W centrum zrobili skrzyżowanie ze światłami, tam gdzie wcześniej było rondo. Stoimy na czerwonym świetle, a ja stwierdzam, że na miejscu marketu Coop pojawiło się jakieś centrum handlowe. Mają tam również sklep monopolowy, pamiętam, że tata mi o tym wspominał, wystarczy spojrzeć na stojące przed centrum samochody, by stwierdzić, że to piątkowe godziny szczytu, widzę rodziny z dziećmi, dwie kobiety w moim wieku kroczą obok siebie, gawędząc i pchając wózki pełne toreb z monopolowego, idą do swoich aut, może one też będą miały w ten weekend konfirmację, może kiedyś je znałam.
– A co jest tam? – pyta Julia, wskazując palcem jakiś gmach.
– Szkoła.
– Chodziłaś do niej?
– Tak – odpowiadam.
– Bård też?
– Owszem – mówię i zaczynam czegoś szukać w torebce. – A tam jest Biltema – dodaję, wskazując miejsce skinieniem głowy.
– Możesz o tym ze mną porozmawiać – rzuca Julia. – Jeśli to dla ciebie trudne.
– Wiem – odpowiadam.
Ludziom takim jak ona łatwo powiedzieć, że mam więcej gadać o pewnych sprawach. Zawsze się niecierpliwię, gdy ona przybiera ten ton, czasami mam ochotę się odgryźć, że byłoby fajnie, gdybyśmy mogły też na niektóre tematy po prostu pomilczeć.
[...]
Wydawnictwo Pauza powstało jesienią 2017 roku
na Saskiej Kępie w Warszawie. Zrodziło się z pasji –
do czytania i dobrej prozy zagranicznej.
Pauza specjalizuje się w literaturze z wyższej półki,
która wciąga, pochłania, wywołuje emocje.
Czytelnicy znajdą u nas znane i nagradzane książki
z całego świata, ale też mocne debiuty literackie.
Wcale nie jestem taka to pięćdziesiąta dziewiąta książka
Wydawnictwa Pauza.
Wcześniej ukazały się:
2018
Legenda o samobójstwie – David Vann
Pierwszy bandzior – Miranda July
Nasz chłopak – Daniel Magariel
Historia przemocy – Edouard Louis
Tirza – Arnon Grunberg
2019
Pasujesz tu najlepiej – Miranda July
O zmierzchu – Therese Bohman
Piękna młoda żona – Tommy Wieringa
Czekaj, mrugaj – Gunnhild Øyehaug
Floryda – Lauren Groff
Przyjaciel – Sigrid Nunez
Madame Zero i inne opowiadania – Sarah Hall
Mój rok relaksu i odpoczynku – Ottessa Moshfegh
Brud – David Vann
Koniec z Eddym – Edouard Louis
2020
Zgiń, kochanie – Ariana Harwicz
Linia – Elise Karlsson
Nocny prom do Tangeru – Kevin Barry
Ta druga – Therese Bohman
Dorośli – Marie Aubert
Turbulencje – David Szalay
Nikolski – Nicolas Dickner
Fauna Północy – Andrea Lundgren
Witajcie w Ameryce – Linda Boström Knausgård
Pełnia miłości – Sigrid Nunez
Przejście – Pajtim Statovci
Niebieska Księga z Nebo – Manon Steffan Ros
Dziennik upadku – Michel Laub
2021
Halibut na Księżycu – David Vann
Zabierz mnie do domu – Marie Aubert
Utonęła – Therese Bohman
Koniec dnia – Bill Clegg
Sempre Susan. Wspomnienie o Susan Sontag – Sigrid Nunez
Tęsknota za innym światem – Ottessa Moshfegh
Ostatnie stadium – Nina Lykke
Niepoprawna mnogość – zbiór opowiadań pod redakcją Lucy Caldwell
Wyznanie – Domenico Starnone
Za otrzymane łaski – Valeria Parrella
Trzymam wilka za uszy – Laura van den Berg
Kto zabił mojego ojca – Edouard Louis
Archiwum zagubionych dzieci – Valeria Luiselli
2022
Komodo – David Vann
Londyn – David Szalay
Wyspa kobiet – Lauren Groff
Wizyta – Katharina Volckmer
Ostatni wywiad – Eshkol Nevo
Strega – Johanne Lykke Holm
Intymności – Lucy Caldwell
Coś nie tak. Kobiecość i wstręt – Eimear McBride
Pomniejsi wędrowcy – Eimear McBride
Dla Rouenny – Sigrid Nunez
Zmagania i metamorfozy kobiety – Edouard Louis
2023
Odmawiam myślenia – Lotta Elstad
Elmet – Fiona Mozley
Mleko krew żar – Dantiel W. Moniz
Urugwajka – Pedro Mairal
Andromeda – Therese Bohman
Czy muszę odchodzić? – Yiyun Li